Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

> 200 km

Dystans całkowity:13758.28 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:636:59
Średnia prędkość:21.27 km/h
Maksymalna prędkość:66.60 km/h
Suma podjazdów:45604 m
Maks. tętno maksymalne:177 (91 %)
Maks. tętno średnie:150 (77 %)
Suma kalorii:23448 kcal
Liczba aktywności:58
Średnio na aktywność:237.21 km i 11h 10m
Więcej statystyk
Czwartek, 26 maja 2016 Kategoria > 200 km, szypko, do czytania, zaliczając gminy

Warmia. Mazury. Bociany.

Pobudka o jakiejś nieludzkiej godzinie. Wpół do piątej. Na dworcu tuktam w szosowych butach po bilety, ale nie zdążam kupić. Nie potrafię się przestawić i zaufać kupowaniu biletów kolejowych przez internet.

Pakujemy się do pociągu. Mimo wczesnej pory, w pociągu stoi już pięć rowerów. Jeden wieszam, drugi stawiam. Po chwili (chyba na Centralnym) wsiada dziewczyna, która ma kupiony bilet na rower, ale jako że za chwilę i ja go kupię, przezornie nie chwalę się, że jeden z moich "nielegalnie" wisi. Na Wschodniej dosiada jeszcze jeden. To jest już dziewięć sztuk.

W Warszawie było słonecznie, ale kawałek dalej niebo zasnuwają chmury. Powoli wszystkie rowery opuszczają wagon, do Olsztyna dojeżdżamy sami. Już przed dworcem, gdy własnie zbieraliśmy się do ruszenia, zagaduje nas bardzo sympatyczny pan - członek, jak się okazało, Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów. Chwilę rozmawiamy i ruszamy w trasę.

Wiatr pcha mocno. Miał być północny, jest zachodni, co nawet na sam początek jeszcze bardziej pasuje. Tyle, że niebo szczelnie zakrywają chmury i czasami zeń kapie. A my mamy tylko małe podsiodłówki i jedziemy na krótko. Założyliśmy, że od rana będzie ciepło, a tu nagle klops. Na widocznych polach pojawiają się bociany. Latają nam też nad głowami. Dużo ich.

Po chwili jazdy zza ramienia zagaduje mnie znajomy głos - Turysta! Zupełnie przypadkowo przez kawałek wypada nam wspólna trasa. Przez chwilę widać znak czasów - obaj mamy przygotowane na GPS-ach trasy i nie potrafimy się dogadać, żeby powiedzieć sobie, kto gdzie jedzie. Bo po co, skoro kreska prowadzi?

Po chwili Jacek skręca w kierunku Barczewa, a my zostajemy dalej na kursie na Biskupiec. Kawałek za skrętem nie zauważam, że czas zjechać, bo nie przybliżyłem mapy wystarczająco. Zauważyła to Hipcia, ale już było po frytkach - trzeba przechodzić przez rów i nosić rower przez otaczające drogę ogrodzenia i bariery.

Stąd zaczyna się długi kurs po mniejszych drogach. Asfalty czasami są nierówne, ale głównie przyzwoite, na tyle, że można jechać spokojnie. Powoli połykamy kolejne, niewielkie podjazdy, ciesząc się kompletnym spokojem. Nawet zaczyna wyglądać słońce, a po chwili chmury zupełnie znikają. Pojedyncze samochody nie przeszkadzają nam w niczym. Jedziemy przez niekończące się lasy, wzdłuż kolejnych, mniejszych i większych jezior, pomiędzy nielicznymi polami. Na polach, tak, kolejne bocianki. Są wszędzie, nigdy ich tak wielu nie widziałem.

Wydawało mi się, że będziemy jechali przez Szczytno, ale najpierw omijamy skręt w drogę 600, potem w DK 57 w Dźwierzutach. Gdy w Pasymiu (co ciekawe, tutaj minęliśmy się z Jackiem o jakieś 500 metrów) nie skręciliśmy w DK 53 na Szczytno, tylko pojechaliśmy na Olsztyn, uznałem, że chyba mi się przywidziało to Szczytno i może jedziemy tylko przez okolice.

Kolejnymi przyjemnymi, zacienionymi i zielonymi pagórkami dobiliśmy się do DK 58, której cyfra z daleka wyglądała jak "S8" i przyprawiła mnie o niewielki zawalik. Stąd już wiedziałem, że jednak dojedziemy do Szczytna. I faktycznie - drogą krajową, robiąc krótki postój w Jedwabnie (procesja zajęła całą drogę, ale pozwolono nam się przemknąć), dojechaliśmy do Szczytna.

Tutaj zrobiliśmy sobie syty i solidny postój na Orlenie. Uzupełniam wodę w camelbaku - jest to pierwsza z nim trasa i jak na razie spisuje się bardzo przyzwoicie.

Ruszamy. Po chwili kompletnie się wypłaszcza, a niekończące się lasy zaczynają powoli ustępować polom. Płaskim, niekończącym się polom.

Gdy droga zaczęła skręcać w kierunku Ciechanowa, dostaliśmy wiatr w twarz. W zasadzie w niczym to nie przeszkadzało, do pociągu mieliśmy bardzo dużo czasu. Łapiąc promienie słońca przemykaliśmy w kierunku odwiedzonej drogi nr 60, którą - z postojem na zakup wody, bo zaczęło jej brakować - dotarliśmy na dworzec w Ciechanowie. Stamtąd pociągiem tej samej relacji, co dwa miesiące temu (Olsztyn - Kielce), ale tym razem bardzo pustym, spokojnie docieramy do domu.

Zaliczyliśmy jakieś 15 gmin. W zupełnym spokoju. Świąteczny dzień zniechęcił ludzi do wyjazdów gdziekolwiek, do tego cały dzień jechaliśmy przez niekończącą się zieleń. Bociany towarzyszyły nam cały, caluteńki dzień, do tego kilka stało sobie po prostu przy drodze, zaledwie metr od nas. Procesję napotkaliśmy tylko jedną. To akurat mało, spodziewaliśmy się dużej ilości kwiatków na drogach, a tu... goły asfalt.

Wycieczka bardzo udana.


  • DST 292.48km
  • Czas 09:36
  • VAVG 30.47km/h
  • Sprzęt Stefan
Piątek, 1 stycznia 2016 Kategoria zaliczając gminy, do czytania, > 200 km

Noworoczne gminożerstwo

Wczesnym rankiem, gdy niektórzy spali snem sprawiedliwego, a inni już wiedzieli, że obudzą się z kacem-mordercą, w moim domu zadzwonił budzik. Hipcia mruknęła, że czas wstawać. Próbowałem wziąć ją na litość, ale jedyne, co mi się udało, to wynegocjowanie dodatkowych trzydziestu minut snu. Po pół godzinie zadzwonił kolejny. I tu już nie udało mi się nic wynegocjować. Nawet strasząc mrozem i okrutnym wszystkim złym, co za oknem czyha.

Zebraliśmy się, nawet udało się wciągnąć szybką kawę i tuż przy windach zorientowaliśmy się, że zmieniając koło w hipciowym rowerze, zapomniałem wpiąć magnes. Dobrze, ze mieliśmy zapas czasu.

Po kilku minutach jazdy na dworzec mój licznik wskazał -10 stopni, co oznacza, że właśnie zamknął skalę od dołu. Jeśli wierzyć prognozom, było -12. Na dworcu wszystkie kasy zamknięte, a na nich niewiele mi mówiąca karteczka, że kas należy szukać w nowej hali dworca. To my mamy nową halę? Zapytałem ochroniarza, który był bardzo... zmęczony. Tak, to było zmęczenie. Wskazał mi poprawny kierunek i chyba z ulgą wrócił do patrzenia w jeden punkt, szczęśliwy, że więcej mu głowy nie zawracam.

Bilety zakupione, na zestawieniu sprawdziłem, który z wagonów jest rowerowym, akurat był to ten na końcu. Pociąg nadjechał, wagon rowerowy okazał się być standardowym wagonem do zaparkowania na końcu składu. Wstawiliśmy rowery, a pociąg jeszcze nie ruszył, gdy minęła nas niewielka postać, która wpadła do kibla i radosnym "Bleeee!" pozbyła się części zawartości swojego żołądka. Po chwili, gdy jeszcze usiłowałem ustawić rowery w jako takim porządku, postać przebiegla znowu, tym razem już z pianą na ustach. Za nim powoli przesuwała się jego matka. Jednym słowem: patologia. Żeby dziesięciolatek tak się nawalił na imprezie...

Dosiedliśmy się do przedziału, w którym prócz nas siedział sobie jeden facet. Ubrany ciepło; my też się nie rozbieraliśmy, bo ogrzewanie działało jedynie symbolicznie. Za oknem wszystko rozświetlało radosne, noworoczne słońce. Zastanawialiśmy się, po co wzięliśmy ze sobą bidony - na tym Hipci zaczął już powoli gęstnieć świeży lód stworzony z tego, co wylało sie podczas ładowania roweru do pociągu.

Na Widzewie byliśmy już gotowi: szybka wysiadka, jeszcze w pociągu włączony GPS (żeby nie czekać, aż złapie lokalizację) i już ruszamy. Na starcie ciepło, jedyne -7 stopni.

Uć o tej porze dnia była zupełnie pusta. Warszawa żyła, może nie tak, jak zawsze, ale żyła. Tutaj minęło nas zaledwie kilka samochodów. Daliśmy dwukrotnie szansę DDR, z której zjeżdżaliśmy błyskawicznie ze względu na potłuczone szkło. Przejechaliśmy nawet słynną Piotrkowską, pustą o tej porze, nieliczni przechodnie patrzyli na nas jak na kosmitów. Tuż przed jej końcem zrobiliśmy postój i zaaplikowaliśmy Hipci grube łapawice. Już wcześniej miała ogrzewacze, teraz wreszcie była szansa na to, że zrobi się jej cieplej. I zrobiło się.

Po krótkiej chwili, bo ledwie po 30 kilometrach zatrzymaliśmy się na szybki postój na stacji. W grzejącym słońcu wychyliliśmy po energetyku i ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła a to krajówką, a to wojewódzką, a to zupełnie boczną drogą. Nie było jakoś szczególnie zimno, czasem cierpiały stopy, ale nawet Hipcia nie marzła. No, pomijając wydatek energetyczny na ogrzewanie organizmu, co powodowało absolutny brak chęci i mocy.

Słońce świeciło pięknie, obywatele jeszcze odpoczywali po nocnych hulankach, więc było zupełnie pusto - nawet autostrada, nad którą przejeżdżaliśmy, świeciła pustkami. Temperatura powoli podnosiła się osiągając najwyzszą wartość czterech stopni na minusie. Gdzieś niedaleko przed Turkiem postanowiliśmy zrobić przystanek na stacji. I wypadałoby coś zjeść, i powoli kończyły się baterie w GPS-ie, a jak na złość zapomniałem zabrać z domu zapasu. Jak na złość dwie kolejne były jakimiś krzakami, na których zapewne nie mogło być hotdogów; dopiero kawał drogi dalej trafił się Huzar. Błyskawicznie zamówiłem dwa hotdogi, kawę, po czym chupiąc pierwsze i siorbiąc drugie przyglądaliśmy się klienteli. Większość, która wchodziła, celowała w lekarstwa do leczenia się metodą "klin klinem". Jeden tylko chłopak wybił się z monotonii zakupów i zamierzał się wziąć za wybijanie nie tylko klina, bo do flaszki dokupił paczkę prezerwatyw.

Ruszyliśmy pełni nadziei, że w Turku znajdziemy coś otwartego. Znaleźliśmy! Dwie kolejne stacje też nie miały baterii. Jedziemy więc. Ile starczy, tyle starczy, do Konina trafimy.

Powoli zaczęło się robić szarawo; do DK 92 dojeżdżaliśmy już w zupełnej ciemności. I wtedy... czerwony, znajomy dziób zaświecił nam w oczy z daleka. Na kogo jak na kogo, ale na Orlen zawsze można liczyć. I parówki, i baterie, i energetyk, i jeszcze picie, bo ze względu na małą ilość postojów (i to, że w bidonach woda zdążyła zamarznąć), trochę się odwodniliśmy.

Na stacji zmarnowaliśmy trochę czasu, po czym ruszyliśmy w stronę Koła. Już ciemno, po obu stronach drogi co jakiś czas błyskały jeszcze fajerwerki. W Kole jakiś idiota rzucał petardami w okolicy jakiegoś starego budynku, wskutek czego echo niemalże zrywało czapkę z głowy.

Zostało nam bardzo dużo czasu i niewiele ponad dwadzieścia kilometrów bocznymi drogami. Większość przejechaliśmy obok siebie, bez żadnego pośpiechu, gawędząc i podziwiając strzelające co jakiś czas fajerwerki. Już w Koninie zrobiliśmy postój na Orlenie, tylko dlatego, że mieliśmy dużo czasu; starczyło go jeszcze na wycieczkę na kebaba pod dworcem (pod pretekstem dokręcenia do 200 km). Ostatnie dwie godziny temperatura spadła od -8,5 do -9 stopni.

W końcu zajechał BWE i nawet szybko dojechaliśmy do Warszawy. Krótka trasa do domu uśwadomiła nam, że w Warszawie jest jednak chłodniej - termometr już pod domem wskazał 9,5 na minusie, a nie było to pewnie wszystko, co mógłby zrobić.

Udało się wykręcić łącznie 200 km, zdobyć 10 gmin i zrobić przyjemną, długą trasę w ujemnej temperaturze. Dobry początek roku!

  • DST 200.87km
  • Czas 09:10
  • VAVG 21.91km/h
  • Sprzęt Zenon
Sobota, 3 października 2015 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 22

Noc była bardzo ciepła. Tak ciepła, że nawet zwykle zakutana w śpiwór Hipcia rozkopywała się w poszukiwaniu chłodu. Rankiem przywitało nas osiem stopni i zapowiedź słonecznego, przyjemnego dnia – promienie słońca przebijające się przez las. Mimo to i tak ruszyliśmy ciepło ubrani. Wbrew wszelkim pozorom, zakończone właśnie wczoraj trzy tygodnie jazdy odbijały się na nas. Najbardziej widocznym objawem było szybsze marznięcie. Hipcia jak zwykle jechała ubrana ciepło, ale w sytuacjach, w których zwykle skarżyłbym się na gorąco, jechałem w bluzie, szczelnie zapięty pod samą szyję.

Las opuściliśmy wygodną, leśną drogą, na której zresztą byliśmy do tej pory rozbici. Do granicy z Czechami pozostało około czterdziestu kilometrów, które bardzo szybko nam minęły na szerokiej, pagórkowatej drodze. Przed nami rozpościerała się szeroka panorama pól i łąk.

Na granicy już z daleka można było zauważyć spory napis „Wohin werschwinden die Grenzen?”, co roboczo i wcale wiernie przetłumaczyłem sobie na „Kto podpierniczył granicę?”. Przejechaliśmy pomiędzy resztkami starych budek na granicy i wjechaliśmy do Republiki Czeskiej.

Początek przez Czechy to niekończące się pagórki. Bujamy się w okolicach pięciuset metrów powyżej poziomu morza: to w górę, to w dół. To między łąki, to między drzewa. Dookoła nikogo: boczna droga początkowo prowadziła przez miasteczka, by później wjechać między małe wioski.

Na jednym z przystanków orientuję się, że piasta dość znacząco się poluźniła. Pewnie, gdybym miał czym, próbowałbym jej pomóc, ale towarzyszyło mi dziwne uczucie mówiące, że co najwyżej dowiedziałbym się wtedy, że jesteśmy w ciemnym miejscu. Zresztą… nigdy nie rozkręcałem tylnej piasty. Poza tym pośrodku tych wiosek mógłbym co najwyżej dostać koło od wozu drabiniastego.

Przejeżdamy obok miasta Dačice. Wydaje mi się być małym miastem, więc nawet nie próbuję szukać tam serwisu. Zresztą jest sobota. I nie spodziewam się, żeby w małych miasteczkach był dostęp do serwisów.

Droga prowadzi boczną dróżką w lasy, w których trafiamy nawet na kilka dziesięcioprocentowych, krótkich ścianek. W końcu wyjeżdżamy z lasów i wypadamy na krajówkę. Wiatr nie ma się już na czym zatrzymać, ale wcale nam to nie przeszkadza, bo pomaga, ile może.

Pierwszą większą miejscowością jest Jihlava. Z daleka (na mapie) widać, że jest to duża miejscowość. Już na wjeździe, na widok stojącego na poboczu patrolu policji, zarządzam przystanek i podbiegam zapytać o sklep. No… może będzie. W centrum miasta jest duża galeria handlowa. Namierzam ją na GPS-ie i po chwili już mkniemy w jej kierunku.

Znalazła się. Hipcia zostaje przy rowerach: skulony, mały obdartus siedzący przy brudnych rowerach, wprost na schodach galerii wyglądał tak smętnie w tłumie elegancko ubranych ludzi, że aż zrobiło mi się przykro. A smutniej się jeszcze zrobiło, gdy dowiedziałem się, że siedziała na widoku ludzi z restauracji. Dobrze, że nie mieliśmy polskiej flagi.

Przebiegłem się dookoła galerii. Wszystkie galerie handlowe muszą być budowane według tego samego szablonu. Nie widząc czeskich napisów, czułem się jak w Polsce – nawet sklepy były te same. W końcu trafiłem do sklepu rowerowego. Tam udało się nam przekroczyć barierę językową – ja znałem polski i angielski, a sprzedawca tylko czeski, ale ustaliliśmy jedno: ani serwisu, ani kół nie mają.

No to musi wytrzymać. W końcu niedaleko.

Opuszczamy miasto. Przed nami jeszcze kilka hopsków w zachodzącym słońcu, a potem można krzyczeć, wyć i zagłuszać szum wiatru, gdy bez pedałowania lecimy powyżej 60 km/h na zjazdach.

Zakupy same się nie zrobią. Już z daleka upatrzona miejscowość Čáslav zaprasza do przejechania przez jej centrum. Zawijamy pod ścianę: menel numer jeden, ten mniejszy, idzie na zakupy, chichrając się na myśl o tym, czy ktoś ją wyrzuci z tego sklepu, a menel numer dwa pozbywa się z sakw niepotrzebnych śmieci, robi notatki, przygotowuje ubranie, po raz setny wertuje GPS-a ustalając, ile kilometrów jeszcze do celu (i czy ta cholerna piasta wytrzyma, czy nie) i obserwuje tubylców, jak korzystając z soboty tłumnie udają się do pobliskich sklepów.

Po raz trzeci z rzędu robimy zakupy o tej godzinie: słońce powoli chyli się ku zachodowi i sugeruje, ze za chwilę przestanie już grzać. I mimo że jest ciepło, doskonale wiem, że cieplejsze ciuchy wcale nie zaszkodzą, bo cieplej już dzisiaj nie będzie.

W końcu Hipcia wraca obładowana siatami ze zbawienną, papierową torbą, w której niczym pisklęta w gnieździe, równie troskliwie ułożone leżą pączki. Przepyszne, słodkie, brudzące wszystko pączki.

Jedzenie: odfajkowane; energetyk: wypity; zakupy: spakowane; motywacja: jak zawsze wysoka; Polska: bardzo blisko. Naprzód!

Za Čáslavem kończy się zjazd i wszystko się wypłaszcza. Zmrok zapada, zostawiając nas w ciemności bardzo znajomo wyglądających terenów: prawie jak w Polsce: oświetleni rowerzyści, podobna zabudowa, podobne wioski.

Pokonując jeden zalesiony pagórek wjeżdżamy do doliny rzeczki Cidlina. Chlumec nad Cilidnou jest prawie zaspany – wyjąwszy olbrzymie grupy młodzieży ubranych jak na bal: w suknie i garnitury. Wzrok przechodniów ślizga się po nas obojętnie, jakby dwójka sakwiarzy jadących wczesną jesienią, w nocy, była czymś tak zwykłym, jak taksówka w centrum miasta.

Warto o tym wspomnieć, że przez całe Czechy przejechaliśmy nie napotykając nawet pojedynczego zakazu dla rowerów. Boczne dróżki tym bardziej nie mają zakazów i nie zachęcają do jazdy niedorzecznymi, nierównymi, wybudowanymi w szczerym polu dróżkami rowerowymi.

Im później, tym na drodze był mniejszy ruch. W niektórych miejscach jechaliśmy zupełnie sami, pomiędzy polami napotykając tylko… pojedynczych rowerzystów. Zwykły, tranzytowy ruch pomiędzy miejscowościami.

Na nocleg decydujemy się całkiem szybko. Jesteśmy już tak blisko Polski, że nie ma co specjalnie jechać do północy i na następny dzień zostawiać sobie marnych kilkudziesięciu kilometrów. Niech przynajmniej sto będzie, zakończmy tę walkę tak samo honorowo, jak honorowo ją ciągnęliśmy.

Zaszywamy się w lesie. Jest równo, pachnie wilgocią i igliwiem. Mamy dużo czas na kolację, robienie notatek i raczenie się czeskim piwem. Nagle wcale nie chce się kończyć wyjazdu. Słowo „ostatni” wbija się głęboko w ucho. Wjechać do Polski, znaleźć otwarty sklep, albo w inny sposób skombinować nowe koło i ruszyć dalej, gdziekolwiek, byle „ostatni” przestał być ostatnim. Nagle mój plan na poniedziałek, na ten cholerny pierwszy poniedziałek po wyprawie, który tkwił tam gdzieś na horyzoncie, a nagle jest już pojutrze, brzmi śmiesznie. Prosty plan, że przyjdę do pracy, zrobię sobie kawę, wezmę gorący łyk, parząc sobie usta, po czym rozsiądę się wygodnie w fotelu i powiem „O, kurwa!”, zaczął brzmieć wręcz infantylnie. Ale po czym mam się rozsiadać na fotelu? Czy jak już usiądę, to powinienem się cieszyć, czy z nostalgią patrzeć przed siebie?

Nie wiedziałem, że to piwo było aż tak mocne. Śpijmy, nikt nie woła.

  • DST 219.53km
  • Czas 11:57
  • VAVG 18.37km/h
  • Podjazdy 2124m
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 2 października 2015 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 21

Ranek był chłodny i mroźny. Namiot pokryty szronem, biała łąka i oszronione grzbiety gór – to wszystko, co zastaliśmy na zewnątrz. Po wytoczeniu się na asfalt, Hipcia długo marzła, ja, jak zwykle, rozgrzałem się bardzo szybko.

Luz na piaście nadal się pogłębiał. Co jakiś czas pojawiały się drobne popiskiwania wskazujące na to, że coś niepokojącego dzieje się z kołem. Na serwis nie było jednak szans, a kluczy pozwalających na zerknięcie do środka nie miałem. Niech jedzie, póki może.

Wiatr wiał w twarz, droga prowadziła powoli w górę. Nagle… zaskoczyła nas przełęcz. Tysiąc i dwieście metrów. Szeroki zjazd pozwolił nam wykręcić rekordowe prędkości. Prawie udało mi się przekroczyć 90 km/h, gdyby nie to, że jadący daleko przede mną samochód zaczął hamować i uznałem, że lepiej zwolnić teraz, niż ryzykować szybkie i nagłe zatrzymanie się.

Zjechaliśmy do niewielkiej miejscowości, skąd wjechaliśmy w ciemny, wilgotny las i zaczęliśmy wspinać się na kolejną, niższą przełączkę. Żaden samochód nam nie przeszkadzał. Pojedyncze, postawione w środku lasu przystanki autobusowe wyglądały jak zagadka: jeśli ktoś tu wysiada, to gdzieś tu musi mieszkać. Gdzie? W tym zboczu? Pustelnik dojeżdżający do pracy w banku w pobliskim miasteczku?

Kolejny, sympatyczny zjazd i już wjeżdżamy do Admont. Symboliczny moment: dokładnie dwadzieścia dni temu jechaliśmy tędy, również po Hauptstraße. Wówczas na rondzie pojechaliśmy w lewo, by zacząć wielką pętlę. Teraz własnie pętla się zamknęła, a nam pozostał niedługi kawałek dojazdu do Polski.

Ruszamy szeroką doliną. Gdzieś po lewej widnieją grzbiety górskie, już mniejsze, już pokryte tylko zielenią, skały pojawiają się coraz rzadziej, ostre grzebienie zniknęły, pojawiły się za to łagodne, zalesione pagórki. Między dwoma takimi ukryła się niewysoka przełączka, na którą mieliśmy się wspiąć. Już nie stromymi, górskimi drogami, a szeroką, asfaltową drogą przez wioskę otoczoną polami.

Cały dzień jechaliśmy pod wiatr, jednak już o 12:00 mieliśmy przejechane 70 km. Mimo wiatru udawało się jechać 20-22 km/h. Gdy wyskrobaliśmy się na wspomnianą przełęcz, mieliśmy stąd tylko długi, wielokilometrowy zjazd do samego Amstetten. Im bliżej miasta, tym większy ruch, który nabrał intensywności tuż przed autostradą. Po jej przekroczeniu mieliśmy tylko do pokonania niewielki garbik i wygodny, chociaż podwietrzny zjazd nad sam Dunaj.

Pojawiły się znaki informujące o remoncie mostu. Samochody jednak tamtędy jechały, więc śmiało waliliśmy przed siebie – później dopiero doczytałem, że miał być zamknięty ale dopiero od dwudziestego października. Remont faktycznie trwał, więc, by nie przeszkadzać nikomu zbytnio, połknęliśmy go chodnikiem, a potem poboczem, jadąc kilkaset metrów pod prąd, by ominąć wahadła.

Droga poprowadziła nas jeszcze przez jedną miejscowość, z bardzo ładnym i przyjemnym deptakiem, po czym ślad w sposób nie znoszący sprzeciwu zasugerował skręt w lewo. W lewo i pod górę.

Pojawiły się znaki, liczne znaki przeznaczone dla motocyklistów. Ograniczenia prędkości – również dla motocyklistów. I… i sami, wspomnieni motocykliści. Zrobiło się kultowo. Bo jak ich tylu jeździ, to ta droga musi być kultowa.

Spodziewałem się, że to będzie tylko niewielki garb, ale droga wcale nie chciała się kończyć. Na mapie nie miałem tego zaznaczonego, Hipcia rozbrajająco przyznała, że końcówki jej się nie chciało już oznaczać, bo „tam już jest płasko przecież”. Pięliśmy się więc w górę, połykając kolejne metry, zastanawiając się, ile jeszcze będziemy się wspinać.

Powoli zaczynamy się zastanawiać, czy na takich wysokościach życie ma jeszcze prawo istnieć. Ciągle w górę, ciągle dodajemy kolejne metry. Południe już dawno minęło, a słońce powoli zaczyna się kierować ku dołowi horyzontu. Z lasu wjechaliśmy w niewielkie wioski. W tym tygodniu atrakcją nie jest impreza w remizie, a striptiz międzynarodowej gwiazdy, jak informują umieszczone na latarniach plakaty ze zdjęciem rzeczonej, klasycznie niemalże cycatej blondynki.

Na jednym z pagórków wyjeżdżamy prosto na Spar. Takiej możliwości nie wolno przepuścić. Skręcamy na parking. Hipcia idzie na zakupy, ja wyciągam spodnie, ubieram się, przygotowuję jej ubranie. Luzy na kole się nie zwiększają. To dobrze, jeszcze tylko dwa i pół dnia.

Pakujemy zakupy, tankujemy po energetyku w gardło i ruszamy dalej. Droga się trochę uspokaja. W końcu jesteśmy już prawie na dziewięciuset metrach.

Niestety, przełęczy nie ma. Po prostu wyjeżdżamy między łagodnie pochylone łąki i widoczne, jak okiem sięgnąć, domki, pola i kępy drzew. Taki sobie, dziewięciuset metrowy garbik, pięknie rozświetlony zachodzącym słońcem.

Zjazdu tak szybko nie dostajemy. Przed nami seria zjazdów i podjazdów, po czym, już po zmroku, dostajemy długi zjazd do miejscowości Zwettl. Od razu kojarzy mi się to z piosenką Rammsteina „Zwitter”, więc od tej pory aż do końca dnia – znając tylko jedno słowo – mruczę i dudnię „Zwettl, Zwettl … Zwettl, Zwettl”.

Przez wspomnianą miejscowość płynie rzeka, więc momentalnie robi się chłodno. Na szczęście tutejszy budowniczy postanowił zadbać o nasze ciepło, bo na wyjeździe dostajemy jedenaście procent podjazdu.

Robi się pusto na drodze. Szeroki, przyjemny asfalt prowadzi nas w stronę kolejnej granicy. Nie przekroczymy jej jednak dzisiaj, bo po przekroczeniu dwustu kilometrów postanawiamy poszukać noclegu. Jeden z ostatnich, większych, widocznych na mapie lasów. Akurat okazuje się być łatwo dostępny, akurat prowadzi tam przyjemna droga. Wbijamy między drzewa, jest sucho i ciepło Zanosi się przyjemna, spokojna noc.

  • DST 205.40km
  • Czas 13:02
  • VAVG 15.76km/h
  • Podjazdy 2722m
  • Sprzęt Zenon
Czwartek, 1 października 2015 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 20

Nieustępliwy, nie znoszący sprzeciwu dźwięk. Ciemność, przez którą nie przebijają się nawet kontury namiotu. Wyuczona, automatyczna sekwencja. Rzucenie ręki za głowę, wyłączenie tego złowrogiego władcy mojego snu, który właśnie nakazał go przerwać. Namacanie czołówki i umieszczenie jej na miejscu.

Chłodny poranek wcale w niczym nie pomagał. Zebraliśmy się bardzo szybko, by Hipcia nie musiała marznąć bardziej niż jest to konieczne i ubraliśmy ciepło, bo nie spodziewaliśmy się upałów. Podczas kilkudziesięciometrowego spaceru w dół zbocza, zauważam, że rower dość mocno uderza w podłoże przy zjeżdżaniu z kolejnych pagóreczków na ścieżce. Sprawdzam na dole: poranny prezent od chichoczącego złośliwie Licha.

Hipcia przez chwilę, przestępując z nogi na nogę, towarzyszy mi, gdy wyciągam paczkę z narzędziami i przystępuję do zdjęcia koła, po czym uznaje, że jest jej za zimno i chowa się w Toi-toiu. Wymiana dętki idzie sprawnie, po chwili już dobijam mocno oponę i możemy ruszać. Przez złośliwe, małe Licho straciliśmy dwadzieścia minut.

Ciemno. Szybko kończymy ostatnią prostą i zaczynamy pracę na serpentynach. Z łagodnego podjazdu robi się prawie dziesięć procent. Mijamy kilka stojących na poboczu samochodów, których nachuchane wnętrza wskazują na to, że ich właściciele siedzą w środku i jeszcze śpią przed, na przykład, porannym spacerem po górach.

Wypatrywałem, czy widoczne na tle nocnego nieba grzbiety gór nie zaczynają się robić wyraźne. Wiedziałem, że o tej porze może usiąść mi na karku stary znajomy Zamułek i zacząć delikatnie i ciepło dmuchać w oczy. I faktycznie, jak na życzenie: nagle uświadomiłem sobie, ile stawów i mięśni mam w nogach, a jako że pojawiła się potrzeba świadomego kontrolowania każdego z osobna, to prędkość jazdy znacząco spadła; powieki nagle zaczęły być posłuszne panu Niutonowi i gnać do ziemi niczym trzymany w wyprostowanej ręce ciężarek. Światełko, znaczące pozycję Hipci, zaczęło się ode mnie oddalać. Gdy uznałem, że może czas się wspomóc chemią, właśnie zniknęła mi za zakrętem. Nie pozostało mi nic innego, niż jechać dalej, dogonić i złapać zbawienną puszeczkę pojemności ćwierć litra.

Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Pozwoliłem się nogom jeszcze trochę poplątać, po czym zacząłem dla rozbudzenia gonić czerwone, pląsające między cieniami światełko. Szarości poranka zaczęły się rozpraszać, z rozjaśnionego świtem nieba pokrytego szczelnie szarymi chmurami, zaczął kropić deszcz.

Gdy już dogoniłem uciekinierkę, byłem kompletnie rozbudzony. Droga przeszła w trawers, ale nadal wspinała się ku gdzieś daleko majaczącej przełęczy. Ciche, prawie niesłyszalne uderzenia deszczu, przeszły w nieco głośniejszy szelest, jakby ktoś sypał drobnym żwirem. Krople stały się wyraźniejsze i bardziej białe: pada śnieg. Delikatny, w formie niewielkich kuleczek, ale pada. Góry żegnają się z nami w honorowy sposób: do samego końca czyniąc jazdę mniej przyjemną. I to nie w jakiś irytujący, uniemożliwiający jazdę sposób, ale grzecznie i spokojnie zaznaczając swoje możliwości: w dolinach będzie cisza, dziś jesteście w górach, a tu panują inne zasady, zdają się mówić nieustannie szeleszczące ziarenka śniegu.

Zjazd zaskoczył nas oboje: ostry, nieprzyjemny i nierówny, do tego na zakrętach wybrukowany kocimi łbami, na których trzeba było bardzo uważać, żeby się nie poślizgnąć. Orientacji w terenie nie pomagał wcale zacinający w oczy śnieg, który nauczył się omijać okulary i wymuszał mrużenie oczu. Hipcia kilka razy wykorzystywała to, że zostawiałem jej sporo miejsca na wszelki wypadek i zatrzymywała się, grzejąc sobie ręce.

Wraz z zakrętami rosła temperatura. Zero stopni, jeden, dwa, trzy. Zjeżdżamy na dno szerokiej, rolniczej doliny, gdzie akurat przestało padać. Zrobiło się sucho, jaśniej i jakoś tak przyjemniej, postanowiłem wykorzystać ten moment na śpiewanie. Rano też śpiewałem, ale dla rozbudzenia, teraz za to piłowałem jadaczkę, tylko po to by przestraszyć ptaki, wypłoszyć jadowite gady, a rogaciźnie przysporzyć nocnych koszmarów. Wspominałem, że do śpiewania na rowerze mam tylko zapał, ale talentu brak?

Trzy kilometry dalej już czas skręcać. Ostatni podjazd i znowu zbliżamy się do grubej kreski na mapie. Z tej strony było łagodnie, za granicą przywitał nas pionowy, potężny, w pewnym momencie nawet osiemnastoprocentowy zjazd kończący się serpentyną i… hamulcem awaryjnym. Była to droga, prowadząca na wprost i dość ostro w górę, oznaczona odpowiednim znakiem i przeznaczona do wyhamowywania tych, którzy z różnych powodów nie mogli wyhamować na rękawie serpentyny.

Długi, płaski fragment doprowadził nas do Villach. Było to duże miasto, prawie puste – pomijając samochody nie było prawie żadnych spacerowiczów. Prawie całość przejechaliśmy drogami rowerowymi.

Droga prowadziła w kierunku kolejnego, solidnego podjazdu. Najpierw wygodną i szeroką drogą, pokonując „niewielki” garbik dotarliśmy do Radenthein, kolejny garbik wyniósł nas już na tysiąc metrów w okolicach miejscowości Vorwald.

Stamtąd już czekał początek podjazdu pod Turracher Höhe. Z początku minęliśmy znak ostrzegający o dwudziestu i trzech procentach. Podjazd wcale nie zrobił się stromy, ale postanowiliśmy cierpliwie poczekać na główną atrakcję. Hipcia nieco się martwiła, że nie da rady podjechać i będzie musiała prowadzić, co na ścianie o tej stromiźnie może być jeszcze mniej przyjemne niż podjazd.

W końcu wydarzyło się, co miało się wydarzyć i ściana zaczęła nas przykrywać. Hipcia miała zapas przełożeń, ja musiałem pedałować na stojąco, a co za tym idzie, jechałem jako pierwszy. Raz-dwa, raz-dwa, kolejne pchnięcia wywoziły mnie coraz wyżej. Martwiłem się. Nie, nie o to, czy podjadę. O to, co się może wydarzyć, gdy mój, nie pierwszej młodości już, łańcuch, nagle przy tym przeciążeniu postanowi pęknąć. Oczyma duszy oglądałem różne scenariusze, zależne od tego, w którym momencie pod nogami zrobi mi się pusto i spadnę na kierownicę. Co ciekawe, w tych rozważaniach, skupiałem się tylko na momencie uderzenia, a nie na tym, co ewentualnie się stanie, jeśli rower postanowi zsunąć się po asfalcie.

Przez umysł prześlizgnęła mi się myśl mówiąca o tym, że bardzo dobrze, że na dole zdjąłem kurtkę. Krople potu spływały mi po czole, a sympatyczny podjazd powoli jakby zaczął puszczać. W końcu przeszedł w coś bardziej płaskiego. Relaksacyjne, sprinterskie dziesięć procent. Hipcia, jeszcze na dole tak pełna wątpliwości, całość machnęła mając jeszcze dwa przełożenia w zapasie.

Gdy się już wypłaszczyło do procent ośmiu, zrobiliśmy przerwę na jedzenie zachęceni tym, że zza chmur nagle w pełnej krasie wyjrzało słońce. Okulary, które miałem na głowie, wyglądały jak po deszczu: całe pokryte kroplami.

Miejscowość na przełęczy była duża, turystyczna i tradycyjnie już pusta. Szeroką drogą ruszyliśmy do zjazdu. Jego ostry początek pozwolił mi się rozpędzić do ponad 70 km/h, ale nie starałem się bić rekordów: było zbyt nierówno.

Zjazd po chwili przechodzi w łagodniejszy i praktycznie za darmo przejeżdżamy kolejnych pięćdziesiąt kilometrów.

W miejscowości Murrau robimy zakupy w dużym Sparze. Tam laba się kończy – droga prowadzi głównie w dół, ale wiejący w twarz wiatr nie pozwala na kompletny relaks. Tym razem jedziemy środkiem szerokiej doliny, duży ruch i spora liczba remontów nie uprzyjemniają wcale jazdy.

Już po zmroku dojeżdżamy do maleńkiej wioski, w której zjeżdżamy z głównej i ruszamy pod górę z jedną, dziewiętnastoprocentową ścianką po drodze.

Ruch zauważalnie się zmniejsza, asfalt jest przyjemny i jedzie się naprawdę fajnie… no, może pomijając to, że jedziemy cały czas w górę. Lekko, ale w górę.

Szukanie miejsca na nocleg nie jest łatwe. Wszystkie tereny dookoła są rolniczymi, każdy z nich jest otoczony ogrodzeniem. Gospodarze na wszelki wypadek górę ogrodzeń niejednokrotnie wyposażali w drut kolczasty. Każda zielona plamka, każda kępka drzew okazywała się być szczelnie ogrodzona. Tylko jeden, jedyny raz, w swojej naiwności stwierdziłem, że może, skoro przy drodze, na stromym zboczu, jest nieogrodzony lasek, to na górze, gdzie się wypłaszcza, ogrodzenia nie będzie. No ale było. Wszędzie było, nawet próba powtórzenia akcji ze Szwajcarii, czyli noclegu nad tunelem, skończyła się odbiciem od siatki.

Cierpliwie jechaliśmy. Dwieście kilometrów minęło już dawno, północ zbliżała się dużymi krokami, temperatura spadła do zera, a niekończąca się sieć ogrodzeń wcale nie chciała nas opuścić. W jednym miejscu zauważyłem, że ogrodzony jest tylko niewielki lasek. A skoro lasek jest niewielki, to ogrodzenie może mieć też drugą stronę. I tak było w istocie. Z jego tylnej – patrząc od ulicy – strony, mogliśmy się schować pod gałęziami, niewidoczni dla kogokolwiek. Trzeba było tylko wypchać rowery pod całkiem spore wniesienie.

  • DST 212.44km
  • Czas 15:20
  • VAVG 13.85km/h
  • Podjazdy 3614m
  • Sprzęt Zenon
Sobota, 26 września 2015 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 15

Dzień zaczął się pięknie. Przez gałęzie przebijało uśmiechnięte słońce, po niebie toczyły się pojedyncze, leniwe chmury, a w portfelu cieszyły się banknoty oszczędzone na wczorajszym nieotrzymaniu mandatu.

Na dzień dobry zaczynamy delikatnym zjazdem. Przecinamy miejscowość za miejscowością. Od samego rana wita nas bardzo duży, samochodowy ruch, który – o czym nie wiedzieliśmy – będzie nam towarzyszył aż do wieczora.

Jest niedziela, zapowiada się gorący i słoneczny dzień, więc co można zrobić w niedzielę rano? Oczywiście wyjść na rower. Powoli pojedynczy, grupami i całymi peletonami włączali się w naszą trasę. Śmigały różnobarwne kostiumy, rozmaite, egzotyczne napisy na ramach, wszechobecne „Ciao!” rozlegało się zza ucha tak, że od pewnego momentu zacząłem na nie odpowiadać cytatem z bajki „Potwory kontra Obcy” – „Chwała Galaksarowi!”. Włochom wcale to nie przeszkadzało: jechali przed siebie, kompletnie paraliżując ruch w niewielkich miasteczkach. Samochody cierpliwie i bez pośpiechu pełzły za wieloosobowymi grupami, jakby zaakceptowały fakt, że szybszej jazdy w ten piękny poranek nie będzie. Ani jeden ponaglający klakson nie towarzyszył przejazdowi kolorowego, rowerowego towarzystwa.

Było dość monotonnie: albo jechaliśmy przez miejscowość, albo z niej wyjeżdżaliśmy, wpadając na jakieś kolejne rondo.

W tak monotonny dzień potrzebny jest nagły i niespodziewany zwrot akcji. W tym wypadku był to jeden z samochodów z nieprzerwanego sznura, który cały czas nas wyprzedzał, który przejechał zdecydowanie za blisko. Nie miał szans usłyszeć tego, czym go uraczyłem, ale wypluwając z siebie kolejne złorzeczenia i rugając go do ósmego pokolenia wstecz zauważyłem interesującą zieleń lasku i przypomniałem sobie, że bardzo chce mi się zrobić chwilę przerwy.

Wróciłem z zieleni, zjadłem coś, co umownie możemy nazwać „obiadem” i z przyzwyczajenia zerknąłem na koło – czy aby moja cudowna szprycha cudownie się nie zespoiła z piastą. Nie, nie zespoiła się, ale tuż obok niej zauważyłem, że do imprezy dołączyła druga koleżanka. Więc teraz mam już dwie pęknięte szprychy i przysiągłbym, że trzy kolejne, macedońskie również się namawiają na wspólne wakacje.

No to cudowna perspektywa: mam dwie szprychy w plecy, kolejne trzy zdają się nadchodzić (nie wożę ze sobą zapasu), jest niedziela, więc żadnego serwisu nie znajdę.

Ruszyliśmy. Kolejne miasteczka i wioseczki, sznur samochodów wyprzedza nas cierpliwie, przy każdym większym budynku zapuszczam żurawia między ogrodzenia, szukając czegoś, co może wyglądać jak serwis rowerowy.

Z daleka na jakiejś prostej zobaczyliśmy duży budynek sklepu spożywczego, a zaraz obok… równie duży budynek z napisem wskazującym na to, że jest to… sklep rowerowy! I to – uwaga – otwarty!

Nie było czasu na dyskusje: natychmiast zjechaliśmy, rower został oddany serwisantowi (trochę się musiałem mu natłumaczyć, że srebrne wymieniamy, czarnych – nie). Z obietnicą, że zajmie się nim możliwie szybko.

W międzyczasie Hipcia poszła do sklepu, a ja czuwałem przy rozbebeszonych bagażach. Moja wyjątkowo urocza prezencja oraz rozbebeszone dookoła sakwy wzbudzały zainteresowanie wypachnionych, eleganckich Włochów, którzy tłumnie przybywali do serwisu a to z rowerami wyciągniętymi z bagażnika, a to z rowerami, na których przyjechali (niektórzy na rowerze wjeżdżali wprost do sklepu przez automatyczne drzwi.

Wróciła Hipcia, więc poszedłem poszlajać się po sklepie i przy okazji zobaczyć, czy mój rower dostąpił już zaszczytu po upływie znacznego już czasu. W istocie, tak, jak obiecano, rower był w trakcie intensywnych prac – obecnie trwało centrowanie. Pochodziłem pomiędzy alejkami, patrząc, jakie części i jakich firm się tu sprzedaje. Nie zawiodłem się: największa taniocha w tym sklepie była na poziomie polskiej średniej półki – i to jej górnej części.

Po jakimś czasie rower został mi oddany. Za szprychy i centrowanie zapłaciłem jakieś 20€. Wyszedłem przed budynek, objuczyłem rower, wsiadłem i… zsiadłem. Wróciłem do serwisu z pokorną prośbą o wbicie do opony należnych sześciu barów zamiast jakichś trzech, które otrzymałem. Chłopaki posłusznie dobili kółko, rower ponownie został objuczony i znów mogliśmy zagłębić się w szaleństwie niekończącego się ruchu.

Być może nie każdy z Was, drodzy Czytelnicy, miał okazję przejechać się DK61 gdy nadchodzi weekend i czas ruszyć z Warszawy na Mazury (lub z nich wrócić), ale na pewno macie w swojej okolicy drogę, w której samochód jedzie za samochodem i tak dzieje się godzinami. Tak to właśnie wyglądało. Rozmowy po drodze wyglądały jak w starym dowcipie o tym, dlaczego telefonista się wydziera i czy z Krakowem nie może rozmawiać przez telefon. Przekrzykiwanie hałasu tylu mruczacych silników stało się przykrą koniecznością. Nawigacja z konieczności odbywała się miejscami na migi, bo „lewo!” brzmiało podobnie jak „prawo!”.

Hipcia już wcześniej uprzedzała mnie, że nadchodzi duża miejscowość. Como. Ma to być duże miasto i z daleka, na mapie, wyglądało groźnie. Wyglądało jak czas stracony na światła, korki i pomyłki w nawigacji. Tym większe było nasze zdziwienie, gdy wlecieliśmy doń szeroką wylotówką, bokiem ominęliśmy stojące samochody i nie stanęliśmy zatrzymani przez kilka wycieczek akurat wysypujących się z przydrożnych autokarów.

Na jednym z bardzo ostrych zakrętów, tak jak przypuszczałem, udało się nam bardzo skutecznie zgubić. Szybko się jednak znaleźliśmy i – nadal niepomiernie zaskoczeni – wylecieliśmy z miasta w kierunku Bergamo, praktycznie nie wstrzymani przez nic.

Droga szła pięknie i tylko zachodzące slońce wskazywało, że jazda zajęła nam jakiś czas. Oczywiście nieustannie trwający ruch ciągle szumiał nam w uszach i wcale nie zanosiło się, żeby miał zamiar przestać.

Do Bergamo wjechaliśmy bokiem, licząc na to, że uda nam się je tylko kąsnąć i uciec. Niestety, zatrzymał nas olbrzymi znak informujący o tym, że droga numer 65 prowadząca do Lovere jest ekspresową.

Nie do końca mając pomysł na to, jak obejść ten problem, postanowiliśmy zatrzymać kogoś i zapytać o drogę. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Samochody się nie zatrzymają, w pobliżu żadnego posterunku… w końcu, jak na życzenie, pojawił się rowerzysta. Machając zatrzymałem i poprosiłem o wskazanie drogi. Mimo że nie mieliśmy wspólnego języka, udało się nam dogadać. Boczkami, boczkami do Sarnico, a potem dotrzemy do Lovere.

Po chwili już lokalnymi uliczkami kierowaliśmy się w stronę Seriate. Tam wyjechaliśmy na główną, robiąc po drodze kilka przystanków potrzebnych do prawidłowego nawigowania się po trasie. Podczas jednego z przystanków zauważamy pizzerię. Olbrzymie, kilkupiętrowe piece obsługiwane były przez dwóch chłopaków, którzy na przemian wyciągali i wrzucali do nich kolejne placki. W niekończącym się ciągu, niczym maszyny na taśmie produkcyjnej, podjeżdżali kolejni dostawcy, ładowali pudełka i wieźli je w sobie tylko znanym kierunku. Co ciekawe, wszystko wskazywało na to, że ta pizzeria specjalizuje się tylko w pizzy na wynos.

Zostawiliśmy chłopaków dzielnie szuflujących zawartość pieców i skierowaliśmy się na wschód. W kierunku Polski, można by rzec.

Dalej były tylko wioska za wioską. Pizzeria za pizzerią. Myślałem, że pizza tylko pochodzi z Włoch, ale oni po prostu tym się żywią.

Po jakimś czasie zadaję Hipci kluczowe, jak się okazało, pytanie: czemu jedziemy przez Lovere, objeżdżając Lago d’Iseo od północy, skoro z Sarnico do Iseo, gdzie mamy wrócić na nasz ślad, jest krótka prosta wzdłuż południowego brzegu jeziora? Odpowiedź była prosta: bo tak stanowił pierwotny plan, ale nie jesteśmy szczególnie przywiązani do tamtej trasy. Następuje więc korekta planów.

Sarnico, do którego dotarliśmy już po zmroku, okazuje się być dużą, wypoczynkową miejscowością. Z daleka widać nieskończoną ilość rozświetlonych budynków i duże, nadbrzeżne promenady które – gdy po chwili przez nie przejechaliśmy – okazały się być również bardzo ludne. Miasto żyło i odgłosy tego życia dobiegały z każdej strony: bawiące się świetnie grupy ludzi mieszały się ze spacerowiczami, w to wszystko wjeżdżały pełznące przy tak dużym pieszym ruchu samochody.

Z ulgą wyjechaliśmy na fragment drogi łączący Sarnico i Iseo. Teraz jechaliśmy wzdłuż nieco mniej ludnych kempingów; ruch wcale się nie zmniejszył, nawet kilka razy nas strąbiono, sugerując jazdę po jakiejś nierównej, kryjącej się w cieniu powierzchni, którą być może ktoś kiedyś ochrzcił „drogą rowerową”.

Iseo okazało się być tylko nieco mniejsze od Sarnico, ale z daleka widać było, że będzie równie ludne. Przejechaliśmy przez jeden tunel, który był zakazany dla nas. Pędząc z górki szerokim, bardzo szerokim i bardzo pustym tunelem, sporo powyżej 40 km/h zostaliśmy, a jakże, strąbieni, przez jeden z trzech samochodów, które tam minęliśmy.

Tym razem postanowiliśmy zaskoczyć przeciwnika i nie wjeżdżając do miejscowości zaczęliśmy wspinać się po krzyżującym się gąszczu serpentyn, pilnując, żeby przypadkowo nie wjechać w tunel prowadzący na południe.

Na trzecim zakręcie przystanąłem i zapytałem: słyszysz? Nie słyszała. I ona, i ja, nie słyszeliśmy. Szemranie samochodów kręcących się dużo niżej, zwykły szum lasu i odgłosy życia miejscowości dobiegające z bardzo daleka i z bardzo niska brzmiały jak cichy szum na granicy słyszalności. Po raz pierwszy od ranka staliśmy w ciszy i mogliśmy rozmawiać normalnym tonem. Gdy ruszyliśmy, zaczęliśmy… rozmawiać. W końcu można było mówić do siebie zdaniami, a nie wykrzykiwać pojedyncze wyrazy i komunikować się monosylabami.

Droga prowadziła cierpliwie w górę, na jakieś zbocze. Z góry dobiegały odgłosy jakiejś imprezy. Gdy zbliżyliśmy się nieco wyżej, oczom naszym ukazał się umieszczony na szczycie góry ładnie oświetlony hotel, w którym trwała jakaś impreza. Po chwili skryliśmy się za kolejnym zboczem i odgłosy imprezy nieco przycichły.

Nad nami blaskiem wielu gwiazd świeciło bezchmurne niebo. Miejscowości nad jeziorem pojawiały się tylko czasem, między drzewami, jako grupki pojedynczych skupisk gwiazd, umieszczonych nietypowo, bo na ziemi.

Tradycyjnie już, gdy widoki zaczęły być tylko grą cieni zmieniającą panoramę w zarysy szczytów, zacząłem szukać zieleni na nocleg. Przy okazji krótkiego postoju zapytałem Hipcię o to, czy rozbijamy biwak. Mimo że na liczniku mieliśmy dopiero 185 km, uznałem, że to jest może właściwa pora na biwak.

Hipcia wyraziła zdziwienie: jak to mniej niż dwieście? Oczywiście, taki dystans miał być planem minimum na ten dzień, nawet przy stracie dwóch godzin na zakupy i serwis, problem tkwił jednak w czymś innym: mój licznik wskazywał mniej niż 200, ale u Hipci było nieco więcej.. Rozrzut był naprawdę przeogromny – u mnie było nieco ponad 185 km, Hipci licznik nie chciał za to wskazać mniej niż 214. Po odrzuceniu jako niedorzeczny pomysłu o tym, że miejscami podwoziłem się autobusem, w dwóch krokach znalazłem się przy rowerze Hipci, zdjąłem jej licznik i porównałem jego rewers z moim szukając oznaczenia. Nie pomyliłem się: rano każde wzięło nie swój licznik – mój liczył obwód dla koła 26’’, ona „zasuwała” na kole 28 ‘’.

Szybkie przeliczenie na kalkulatorze wskazało, że zrobiliśmy równe dwie stówy. W związku z tym wszystkie warunki zostały spełnione, udałem się w najbliższy gąszcz na poszukiwanie miejscówki. Byliśmy dość blisko wspomnianego hotelu, ale można było założyć, że zbyt wiele osób nie będzie tędy spacerowało. Przeszedłem się nieco kilkoma ścieżkami, znalazłem ze dwa miejsca i oznaczyłem je dużym, umieszczonym na ścieżce drągiem.

Wróciłem do Hipci i zamieniliśmy się miejscami: ona poszła zerknąć, czy to miejsce jej odpowiada. Nie odpowiadało, ale znalazła lepsze. Co prawda umieszczone było pośrodku czegoś, co uparcie przypominało singiel do downhillu, ale liczyliśmy na to, że jeśli o tej porze ktoś będzie tędy bawił się w downhill, to będzie tak pijany, że nawet do nas nie dojedzie.

  • DST 201.11km
  • Czas 11:49
  • VAVG 17.02km/h
  • Podjazdy 1755m
  • Sprzęt Zenon
Niedziela, 20 września 2015 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 9

Rano było raczej chłodno, chociaż noc była bardzo spokojna. Wiatr zbytnio nie budził, a namiot zupełnie wysechł. Ubraliśmy się ciepło i ruszyliśmy do boju. Chód nieszczególnie przeszkadzał, zwłaszcza, że przed oczami pojawiły nam się piękne widoki – najpierw nieśmiało, a potem już krętą drogą wjechaliśmy pomiędzy ośnieżone szczyty. W dolinach pasły się owce.

Śniegu nie było zbyt dużo, ale zgodnie uznaliśmy, że przy wczorajszych warunkach to te opady śniegu byłyby najmniejszym zmartwieniem. Miał gdzie się rozpędzać wiatr, oj, miał.

Sam wjazd na przełęcz był bardzo łagodny. Robimy szybką fotkę pod napisem z cyfrą 2323. Na samej górze jezioro i dwie chałupki. Przełęcz bardzo przypominała te norweskie. Temperatura też znośna, bo całe cztery stopnie, ale mimo to ubraliśmy się cieplej do zjazdu. Ów prowadził bez większych zakrętów przez ogromne piarżyska i coś w rodzaju płaskowyżu, prosto, wychładzająco; tak wychładzająco, że po chwili zatrzymałem się na założenie i spodni, i ochraniaczy na buty, bo bardzo szybko straciłem czucie w palcach u stóp.

Na zjeździe mijamy dwójkę rowerzystów; mimo że byliśmy już wysoko, to matka z całkiem małym dzieckiem pedałowała sobie w górę, kawałek dalej dwóch porannych MTB-owców dziarsko pałowało w górę, a gdzieś w środku zjazdu wyprzedził nas szosowiec. Skąd się wziął – nie wiemy.

Gdy zjechaliśmy na dno doliny, oczom naszym ukazała się widokówka. Jedna, wielka, niekończąca się widokówka. W każdym miejscu można było wstawić flagę Szwajcarii, otoczyć prostokątem, drukować i sprzedawać w kioskach. Gdzie człowiek nie spojrzał, tam było ładnie. A, tam, ładnie. Pięknie było, po prostu pięknie.

Prosta prowadząca dnem doliny była zupełnie płaska i bardzo przyjemna, bardzo „norweska”. Niezbyt długo dane było nam się nią cieszyć, bo po niedługim fragmencie odbiliśmy bardzo w lewo. I bardzo stromo. Tak stromo, że Hipcia nie zdążyła sobie zmienić przerzutki i musieliśmy się zatrzymywać. Kawałek dalej zatrzymał nas… pociąg. A potem to już prosta na Albulapass.

Po kilkuset metrach podjazdu pozbyłem się nadmiaru odzieży, bo zrobiło się ciepło: mimo że było tylko siedem stopni, to podjazd był bardziej stromy niż poprzedni. Gdy skończyły się serpentyny, czekała nas długa, długa, lekko nachylona prosta, aż do przełęczy, na której stał sobie jeden domek i skromna tabliczka z napisem „Albula”. 2315 metrów, niewiele niżej, niż rano.

Nieśmiało wyjrzało nieco mocniejsze słońce, równie nieśmiało na przełęczy zaczęli pojawiać się motocykliści.

Skoro się wyjechało, to trzeba zjechać. Zjazdu było nieco ponad trzydzieści kilometrów, po drodze wyjrzeli gdzieś szosowcy, ale ogólnie ruch był raczej mały. Temperatura za to się rozkręciła i robiło się coraz cieplej.

W końcu dojechaliśmy… do autostrady. A skoro autostrada, to trzeba szukać objazdu. Na szczęście wszystko było tak pięknie oznaczone, że na starą drogę trafiliśmy bez problemu. Rozpoczął się podjazd. Niestromy taki.

Jeśli użyłem już określenia „stara droga”, to wszyscy wiemy, co to oznacza. Cały ruch idzie sobie wygodniejszą autostradą, a cały asfalt jest praktycznie do naszej wyłącznej dyspozycji, wyjąwszy niewielki lokalny ruch i niedobitki ciężarówek (może chcących oszczędzać na winietach – jeśli to w Szwajcarii możliwe). Rowerzystów w sumie też brak. Po drodze mijamy tylko jedną sakwiarkę z Niemiec. Minęliśmy ją na pojedynczej serpentynce, gdy robiła akurat zdjęcia. Kątem oka zauważyłem, że właśnie zbiera się do startu, więc syknąłem do Hipci, że trzeba uciekać przed Niemcami. W końcu mało co jest tak irytujące, jak przypadkowa jazda z nieznanym człowiekiem który przypadkowo siedzi na kole. A nie dajcie bogowie, żeby czasem zebrało mu się na rozmowy. Na szczęście okazało się, że koleżanka jedzie nieco wolniej od nas i udało nam się uciec.

Droga jest… no brakuje słów. Prowadzi między skałami, ostrymi zboczami, za każdym zakrętem kryjąc coś ładnego. Mimo średnio przyjemnego poranka, już jesteśmy pewni, że Szwajcaria ma duże szanse na wygranie w konkursie na najładniejszy kraj tego wyjazdu. Ale na to trzeba jeszcze poczekać, jeszcze kilka kilometrów po tym kraju przejedziemy.

Przeplatamy się z autostradą, która co chwila pojawia się nad, pod, obok nas, na estakadach, równolegle i często niknąc w tunelach. Chyba po raz pierwszy w życiu powiedziałem, że chciałbym się tędy przejechać samochodem, dla samej frajdy jazdy tymi tunelami, estakadami, znikania wewnątrz gór…

Ale na rower narzekać nie wolno, podjazdy robione samochodem to nie podjazdy.

W jednym miejscu stajemy przy „źródełku”, cieknącym do betonowego pojemnika. Data umieszczona na pojemniku wskazywała rok 1890.

Zbocza opuściły nas, w szerokiej zielonej dolinie zaczęliśmy wjeżdżać we wioseczki. W jednej z nich, elegancko wybrukowanej (co wyrzuciło nas na chodnik), zrobiliśmy techniczną przerwę. Hipcia poszła do toalety, a ja w międzyczasie wymieniłem okładziny, bo moje dotychczasowe zrobiły się podejrzanie cienkie.

Podczas wymiany spojrzałem. Bo ja zawsze muszę spojrzeć. Nie potrafię się nauczyć, że dopóki nie spojrzę, to nie jestem świadom. Coś mnie jednak podkusiło, żeby zwrócić uwagę na szprychy. Wszystkie były w porządku, z wyjątkiem jednej, która z jakiegoś, nieznanego mi i chwilowo nieistotnego powodu postanowiła odłączyć się od piasty i wesoło sterczała sobie, z uśmiechem mówiącym „mam fajrant i co mi zrobisz?”.

Szprycha była srebrna, jedna z pięciu tego typu. Wymienione były w zeszłym roku, na Bałkanach, przez macedońskiego mechanika. Dlaczego w domu nie postanowiłem ich wymienić? Diabeł jeden wie. Najwyraźniej uznałem (jak zupełnie nie ja), że skoro niewiele przejechały, to na pewno sobie poradzą w Alpach.

Teraz za to stanąłem przed kołem, popatrzyłem, podrapałem się w głowę, podniosłem brew i… wzruszyłem ramionami, po czym jąłem gmerać przy oplotach taśmy izolacyjnej (umieszczonej w kilku strategicznych miejscach na ramie) w celu przyklejenia urwanej szprychy do reszty.

Zapisałem sobie w głowie, że gdyby w którejś wiosce jakimś cudem pojawił się otwarty serwis rowerowy, to trzeba będzie tam wstąpić. Zaraz obok tej myśli pojawiła się druga o tym, że fajnie by było, gdyby udało się wrócić na tych szprychach do Polski.

,

Na GPS-owym oddaleniu moja mapa wskazywała, że jedziemy sobie prostą drogą, bez żadnych serpentyn, do szpileczki oznaczonej jako San Bernardino. Coś się tu nie zgadzało, bo pokonywaliśmy kolejne wioseczki, pojedyncze pagóreczki, czasami jakaś pojedyncza serpentynka, ale jednak brakowało metrów. W prostej linii było tego dużo za mało, chyba że miałby nas czekać bardzo prosty i bardzo ostry podjazd.

Po pokonaniu kilku pagórków i przeżyciu oślepiającego, ostrego słońca, okazało się, że trzeba zbliżyć mapę. I już można zobaczyć, że droga robi się grubsza. A na zbliżeniu, jeszcze grubsza. A potem znalazłem kilkanaście ledwo stumetrowych odcinków serpentyn.

Tak.

Droga zamiast prowadzić nas prosto przez dolinę, z zaskoczenia zaczęła wspinać się na lewe zbocze. Jak zwykle na serpentynach (skąd oni się biorą), zaczęli nas wyprzedzać dziwaki w rozmaitych samochodach, starych kabrioletach i garbusach, ubrani stylowo z rozwianymi szalami.

Było tak, jak widziałem na mapie: krótkie, przyjemne serpentynki. Nie wiadomo kiedy wylądowaliśmy już na samej górze, dzięki temu, że zakręt następował praktycznie jeden za drugim, nie sposób było się nudzić.

Kolejna zdobycz. Coraz niżej: 2066 metrów.

Na przełęczy było również ładnie: szeroka przestrzeń, jeziorko, my ubierający ciepłe ciuchy i kilku chłopaków w krótkich spodenkach, podkoszulkach i japonkach, którzy wyszli robić sobie fotki. My się ubieramy w zapasowe ciuchy, a oni sobie w japoneczkach?! Szybko jednak wrócili do samochodu, w końcu wiało. Nawet mocno.

A na nas czekał zjazd. Długi. Jakieś 50 kilometrów. Słońce powoli chowało się za zboczami, my zjeżdżaliśmy w kierunku coraz to ciemniejszej doliny. Zjazd był rewelacyjny, raz droga prowadziła prosto w dół, a raz trzeba było wić się ostrymi serpentynami. Droga była tak samo urozmaicona jak ta którą podjeżdżaliśmy, było wszystko: trawersy przy gołych ścianach, zielone lasy, widok na pojawiającą się znienacka główną drogę. Znowu bowiem jechaliśmy „starą droga”, tego trwały więc cisza i spokój niezmącone rykiem ślinka samochodowego.

Jedyny przystanek na zjeździe wykorzystaliśmy na przystanek na CPN-ie. Pierwsze „zakupy” w Szwajcarii. Standardowo: cola i jakieś energetyki. W międzyczasie, gdy żłopaliśmy zawartość puszek, przed nami pojawił się Szwajcar. Też w krótkich spodenkach, w krótkim rękawku, niby lekceważąco jadł sobie… loda. Chwilę pogadaliśmy o wyjazdach rowerowych i sympatyczny było nie było koleś wsiadł do swojego mercedesa, a my wskoczyliśmy na nasze rumaki i ruszyliśmy dalej w dół.

Droga miejscami prowadziła przez kolejne maleńkie wioseczki z ostrymi zjazdami po bruku i krętymi uliczkami między domami, które sprawiały wrażenie jakby chciały nas zgnieść. W końcu ostra część zjazdu się skończyła, temperatura wzrosła (było szesnaście stopni!), a my jechaliśmy pustą drogą wzdłuż rzeki.

Na dnie dotarliśmy do większej miejscowości. Spojrzenie na licznik powiedziało, że może warto by było już się rozbijać, ale… ale nawet nie ma gdzie, do tego do strzałki pt. „Rozpoczynamy podjazd na Gotharda” jeszcze kawałek, więc można było przypuszczać, że będzie płasko i doliniasto.

Skoro doliniasto, to ruszyliśmy więc wzdłuż. To, co zaskoczyło nas praktycznie od razu, to pustki. Nieliczne samochody, ludzi praktycznie nie było nigdzie… a był dopiero wczesny wieczór. Drugie – i większe – zaskoczenie, to… palmy. Spodziewałbym się tego wszędzie, ale nie w Szwajcarskich Alpach! Tymczasem było ich naprawdę wiele.

Gdzieś po naszej lewej stronie szumi sobie autostrada, a przynajmniej mam wrażenie, że to ona, bo czasami tylko się pojawia, głównie widzę ją jednak na mapie. Przeglądam tereny w poszukiwaniu jakiejś miejscówki, ale jak na złość: albo miejscowości, albo magazyny, albo zajezdnie kolejowe.

W miejscowości Biasca odbijamy na zachód i tuż za miejscowością po prawej stronie znajdujemy duże krzaki. Takie coś w stylu małego lasku. Wchodzimy i przeszukujemy teren. Niestety, goła ziemia, czyli namiot zostanie uroczo urąbany w brązie, do tego trochę szkła, trochę butelek; znajdujemy odpowiedni fragment, dłuższą chwilę sprzątamy go ze szkieł i patyków, po czym bunkrujemy się w namiocie.

W nocy nie będzie cicho. Po pobliskich torach co chwilę przetaczają się pociągi towarowe.


  • DST 207.40km
  • Czas 12:57
  • VAVG 16.02km/h
  • Podjazdy 3169m
  • Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 14 września 2015 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 3

O namiot znów uderzył deszcz i padał aż do rana. A gdy rano nadeszło, to wcale padać nie przestało. W duchu podziękowałem wszystkim bogom za nasz namiot, dzięki temu mogłem spakować sypialnię na sucho i potem zwinąć tylko mokry tropik. Mimo niezachęcającej do jakiejkolwiek aktywności pogody wstaliśmy standardowo o 6.

Zakutani w przeciwdeszczowe ciuchy rozpoczęliśmy wspinaczkę po dziesięcioprocentowym podjeździe. Hipci jakoś ten deszcz nie pasuje. Ja skupiam się na podziwianiu szerokiej masy wody spływającej po asfalcie. Po dwóch zakrętach okazuje się, że środkiem asfaltu wali już mała rzeczka, tak na oko centymetrowej wysokości. Podjazd trzyma sobie 11-12 %, dzięki czemu jest nam ciepło, ale nie za ciepło i nie moczymy dodatkowo ciuchów od spodu. Co jak co, ale temperatura wynosi 7 stopni, a to dość dużo, biorąc pod uwagę wysokość na jakiej się znajdujemy. Do tego wszystkiego wylazła mgła. Boczkiem przemykamy przez bramki z opłatami (rowery jak zwykle za darmo) i po chwili dojeżdżamy do skrzyżowania i rozjazdu na Grossglockner. Ruchu nie ma.

Decydujemy się olać lodowiec (jakkolwiek to brzmi), bo dorzucanie sobie kilku kilometrów pod górę tylko po to, żeby zobaczyć mgłę, jest bez sensu. Pałujemy dalej w swoją drogę. Moje rękawiczki już są mokre na wylot, ale nadal jest ciepło. Korzystając z krótkiego postoju na jedzenie wyżymam je... było to złym pomysłem, bo mokrej szmaty na mokrą dłoń nijak nie idzie założyć.

W końcu docieramy do linii końca lasu, powyżej lasu pojawia się wiatr. I tylko tyle na razie wiemy. Temperatura spada do 5 stopni. Wjechawszy do niewielkiej kotlinki zauważamy, że... jesteśmy w niewielkiej kotlince. Nic więcej nie widać, w momencie, gdy coś tam przewiewa chmury, stają na kilka fotek kawałka skały wystającego nad mlekiem. W końcu jednak wiatr przewiewa chmury na tyle, że postanawiam stanąć i narobić fotek na zapas. Wiatr i wilgoć powodują, że ręce Hipci straciły już dawno czucie, dlatego zakłada swoje zimowe rękawiczki, po czym bez większej poprawy cieplnej rusza serpentynką w górę. Ja z kolei pstrykam, pstrykam, potem marnuję czas na ponowne założenie rękawiczki. Gdy już zaczynam gonić, zwalnia przy mnie samochód, którego pasażerka zaczyna coś do mnie szwargotać. Gdy orientuje się, że ja po angielsku, przechodzi na angielski, który jest dla mnie nadal kompletnie niezrozumiały. W końcu rozmowę przejmuje pasażerka z tyłu, która mówi bardziej zrozumiałym dialektem: poniżej ktoś zgubił torbę lub sakwę, pytają, czy to nie moja. Mam komplet wszystkiego, co było moje, dziękuję więc uprzejmie i ruszam dalej, wypatrując maleńkiego, czerwonego światełka, które świadczyłoby o tym, że Hipcia jest tuż tuż.

Światełko się pojawiło, ale trochę wyżej, niż oczekiwałem. Musiałem trochę się sprężyć, żeby ją dogonić, końcówkę już, do samej przełęczy, pokonaliśmy razem. Na miejscu biało, zimno i jakoś tak pusto. I wcale nie chodzi o to, że nie było ludzi, tylko o to, że był tam tylko mały sklepik i tabliczka; mając na uwadze "przepych" miejsc, w których byliśmy, oczekiwałem jakiegoś centrum turystycznego. Co najmniej centrum turystycznego.

Ubraliśmy się cieplej, pstryknęliśmy kilka fotek mgły, tabliczki z napisem 2054 m i zabraliśmy się za zjazd. Przestało padać. Zjechaliśmy tylko kawałek, bo droga zaczęła znowu, stromymi serpentynami, prowadzić w górę, na drugą przełączkę. Tam odkryłem, że aparat przestał działać, a co gorsza, nie mieliśmy zapasowych baterii; co jeszcze gorsza, nagle zaczęło się wypogadzać i pojawiły się widoki. I tu aparat mógłby się przydać.

Na drugiej przełęczy dla odmiany kupa luda, autokary, turyści. Hmm czyżby Hochtor nie był tą najważniejszą? Udało się przywrócić aparat do życia i cyknąć kilka fotek ośnieżonych szczytów częściowo skąpanych w słońcu, częściowo zalegających we mgle, z pięknymi cieniami przesuwających się chmur po niebie.

Bardzo dobrze się stało, że asfalt zdążył już przeschnąć, bo zjazd po mokrym byłby tu bardzo nieprzyjemny. Ostre serpentyny wiją się w dół, samochody (głównie turystów) i autokary dopiero zmierzają na górę, więc można w miarę spokojnie zjeżdżać. Dwukrotnie stajemy na fotki i, o dziwo, aparat chce współpracować – udaje się zrobić tylko po dwie sztuki na jedną próbę, ale lepsze to niż nic. Widoki kapitalne. Ponownie pojawiają się znaki o zjeżdżaniu na jedynce, pojawiają się też tablice typu "hamulce OK? wszystko w porządku?" razem z ustawioną tuż obok zatoczką, w której można zaczekać i dać pojazdowi odpocząć. W miarę utraty wysokości robi się coraz cieplej, słońce już chętniej przebija się przez chmury.

Po długim zjeździe, na którym minęliśmy wielu wypluwających płuca kolarzy, mijamy bramki i potem zjeżdżamy aż do Zell am See, gdzie wita nas bardzo duży Spar. Kupuję dużo żarcia, colę, banany, pyszne pączki (chyba z 10 sztuk) i cały zapas baterii, po czym dostaję opierdółkę za to, że śmiałem usiąść przy jedzeniu posiłku. Ale to tylko Hipcia się gdzieś spieszy. Koczujemy przy wózkach, standardowo, jak menele. Nie wzbudzając jeszcze zbyt dużego zainteresowania, szybko opychamy wszystkie pączki , ładujemy zakupy do sakw, ściągamy rzeczy przeciwdeszczowe (to był błąd, bo za chwile przeszła krótka zlewa) i wio.

Ślad prowadzi w lewo, w niewielką uliczkę między domkami, uliczka przechodzi w gruntówkę, prowadzącą wzdłuż pola golfowego. Gruntówka zarasta i robi się z niej klasyczna droga przez pole, która kończy się bramką. Bramką z napisem po niemiecku, z którego wywnioskowałem, że ludzkie samice powinny po przekroczeniu tejże bramki pilnować swojego potomstwa. Potomstwa ze sobą nie mieliśmy, ale na wszelki wypadek skręciliśmy wzdłuż ogrodzenia w jakąś na poły zarośniętą ścieżkę. W końcu przejechawszy przez parking przy jakimś magazynie wyjechaliśmy na główną drogę. Tu spotkał nas prezent w postaci dużego ruchu.

Było trochę jak w filmie z Bollywoodu: czasem słońce, czasem deszcz. Czasem ciężarówka utknie za nami, czasem sznurek pojazdów. Ale jedzie się przyjemnie, wiatr nie przeszkadza aż nadto, mimo że jest w twarz: nie jest źle. Skaczemy hopskami w górę i w dół, standardowo trawersując od lewej zbocze, wzdłuż rozleglej doliny.

Wtem!

Atakują nas znienacka: i tunel z zakazem, i deszcz. Na poboczu ubieramy ciuchy przeciwdeszczowe i przebijamy się na drugą stronę drogi, by tunel minąć od góry. Tam udajemy się w kierunku dotychczasowej jazdy, uparcie ignorując zaproszenia do skręcenia na szlaki rowerowe. Do Krimml, gdzie teraz zmierzamy, szlaki pokazują po 2 km więcej i na pewno nie prowadzą po płaskim, tylko jakimiś górkami po krzakach.

Do miejscowości dojeżdżamy w rozpędzającym się deszczu. Podobno tu miały być cudowne wodospady, ale poza samą wysokością nie budzą naszego zainteresowania. Po krótkiej przerwie na łyk coli i uzupełnieniu węglowodanów przyjętych w postaci cukierków, które już na Bałkanach były popularne ale na tej wyprawie były hitem, ruszamy dalej. Hipcia pakuje sobie do ust kilka gum do żucia, które stają się jej prywatnym, największym odkryciem, idealnie sprawdzającym się na rowerze.

Powietrze co chwilę rozdziera grzmot, deszcz przybiera formę ulewy, a my drapiemy się po kolejnym dziesięcioprocentowym podjeździe, przy okazji zaczynam się zastanawiać, czy nie wbijemy się na samą przełęcz właśnie w burzy. Na szczęście owa zaczyna odchodzić, zostaje tylko ulewny deszcz. Jako że tym razem mieliśmy nowe kurtki przeciwdeszczowe, w żaden sposób nie cierpimy: kurtka ani nie przemaka, ani nie nasiąka. W zasadzie to jest nam wszystko jedno.

Tuż przed szczytem chmury odeszły i na niebie rozbłysło oślepiające słońce. Do tego pojawiła się piękna tęcza. Na górze były bramki (czyli nawet ta droga był płatna), stał też budynek z apartamentami do wynajęcia, były tam jakieś toalety, więc wykorzystałem ten moment na to, by wyskoczyć na stronę i przy okazji zagrzać sobie ręce w ciepłej wodzie. Gdy wróciłem, akurat dwie dziewczyny pracujące w budynku robiły fotki tej pięknej tęczy. Przełęcz bez widocznej nazwy, za to o wysokości 1640 m – zaliczona.

No i cóż, jedziemy w dół.

Rozpogodziło się dość brutalnie i gwałtownie: z jednej strony asfalt jeszcze lśniący od wody, z drugiej - ostre słońce. Nie dość, że nic nie było widać, to jeszcze obojgu z nas spod tylnych kół chlapały istne wodospady, więc jechaliśmy w bardzo dalekich odstępach.

Do tego wszystkiego przekrzywiony, hipciowi przedni błotnik niezbyt zasłaniał przednie koło, więc miała nieustanny i nieprzyjemny prysznic na twarzy.

Zjechaliśmy do turystycznej miejscowości Gerlos, która nieco różniła się od tych dotąd widzianych. Ładna, nieagresywna i niska zabudowa, nie ma żadnych dużych hoteli, widać, że wjechaliśmy do Tyrolu. Jak na Tyrol przystało, widoki od razu zrobiły się atrakcyjniejsze. Pięknie oświetlone w blasku zachodzącego słońca zbocze z jaskrawozieloną trawą i poutykanymi gdzieniegdzie domkami i drzewami wyglądało jak makieta, widok żywcem wyjęty z jakieś widokówki. Mimo zjazdu musieliśmy się zatrzymać na zdjęcie, zresztą Hipci zdrętwiały już ręce, więc i tak trzeba było się zatrzymać, bo już nie trzymała kierownicy.

Droga cały czas prowadzi w dół, robi się chłodno ponieważ zjeżdżamy w cieniu góry którą trawersujemy, zjazd poza kilkoma serpentynami jest w miarę łagodny. Ruch znikomy; to dobrze, bo jest raczej wąsko.

Z prawej, w dole widzimy dolinę do której zaraz zjedziemy. Dolinę powoli spowija mgła. Im niżej jesteśmy tym robi się coraz bardziej biało, widoczności do tego stopnia jest ograniczona że włączamy światła. Jak na nieszczęście zaczynają się strome, dziesięcioprocentowe zjazdy po krótkich serpentynach.

Asfalt jest mokry, widoczność zerowa, więc trzeba zjeżdżać prawie na zaciśniętym hamulcu i uważać aby nie wypaść z zakrętu. Samochody nawet nie starają się nas wyprzedzać. A do tego wszystkiego po drodze Hipcia musi się na chwilę zatrzymać, aby odzyskać krążenie w dłoniach.

W końcu dojeżdżamy do Zell am Ziller zostawiając mgłę na górze. Szybki rzut oka na ścianę serpentyn którą właśnie zjechaliśmy. Robi wrażenie, nią bowiem zjechaliśmy o prawie kilometr w dół. To były chyba najostrzejsze serpentyny tej wyprawy. W samej miejscowości błądzimy chwilę, żeby znaleźć objazd autostrady, gdy to się udaje, jedziemy bokami, wioskami, mało uczęszczanymi drogami, ba, nawet szutrem! Droga z jednej strony doliny prowadzi nas na drugą, kluczy, ale możemy jechać bez potrzeby stawania na nawigację.

Gdy w międzyczasie zapadł zmrok, w jednej z wiosek zauważyłem Spar. Polskie zapasy żywieniowe już się nam skończyły, może czas coś zakupić? Co prawda szanse na to, że będzie otwarty, są nikłe, ale postanowiłem zjechać, by sprawdzić, czy może... nie, jednak nie. Nieczynny. Przy okazji zauważam, że znaki autostrady zniknęły i możemy wrócić na główną i jechać bez kluczenia. Z dołu krzyczę i macham, ale Hipcia niczego nie zauważa, trzeba po Jaśnie Panią się pofatygować z powrotem na górę.

Wyjeżdżamy na główną i powoli suniemy doliną w kierunku... drugiej, poprzecznej doliny. W związku z tym, że jest już ciemno, ta niezbyt atrakcyjna w dzień droga teraz wygląda całkiem przyjemnie; po lewej i po prawej zarysowuje się kształt szczytów, niebo całkowicie rozpogodzone, a w oddali łuna po zachodzie słońca. Jedynym minusem był spory ruch. Jako że drogi są jedynymi większymi w tej okolicy, potok pojazdów wcale się nie zmniejsza. Gdzieś w międzyczasie łapie nas objazd ,ponieważ remontowany jest tunel, ale nie nadkładamy jakoś zbytnio drogi. Po drodze dyskutujemy o możliwości wcześniejszego noclegu, Hipcia twierdzi, że chciałaby dotrzeć do Innsbrucka, albo przynajmniej możliwie blisko miasta, a najlepiej za miasto, aby mieć je już za sobą i nie musieć przejeżdżać przez nie w dzień.

Na bardzo ogólnie rozumianych przedmieściach zrobiliśmy jeszcze zakupy na stacji, kupując gotowe kanapki z jakąś kiełbasą (nawet zjadliwe to było).W sumie to Hipcia, wypuszczona tylko po produkty pierwszej potrzeby, zrobiła pełnowartościowe zakupy, kupując mleko, ser, ciastka, colę (podstawa tradycyjną podstawę naszego pożywienia, drugiego dnia miałem nawet pomysł robienia zdjęć etykietom z uwagi na ich różnorodność), sok no i oczywiście lokalne piwo - tradycja z Bałkanów została zachowana. I tak powoli, metr za metrem, zbliżaliśmy się do celu. Zegarek za to powoli zbliżał się do dziewiątej.

Znalazłem na GPS-ie kilka lasków, ale Hipcia w żadnym nie chciała nocować, na tej samej zasadzie odpadł jedyny minięty przez nas kemping. Co nam zostało? Ano tabliczka z napisem "Innsbruck".

Po drodze szukam jakiegoś hotelu, ba, znajduje się taki, nawet przy drodze. Nazywa się uroczo: Helga.

Idę do wejścia, szarpię: zamkniętę. Dzwonię.

- Czego życzy?

- Dobry wieczór, czy można dziś przenocować?

- Można, pokój szszszszsz później szszszs szszsz szsz.

Drzwi otwierają się. Kieruję się w stronę kontuaru, za którym za chwilę materializuje się stare babsko. No, to już wiemy, skąd pochodzi nazwa hotelu.

- Dobry wieczór!

- Ciiiiii! - ucisza mnie babsko, jakby nocował u niej papież. A wcale głośno nie powiedziałem. Trudno, kontynuuję szeptem.

- My jesteśmy z rowerami, czy można je gdzieś...

- A co wy robicie z rowerami o tej godzinie!?

- (spokojnie, spokojnie) Jedziemy i chcemy zanocować.

- No to mam pokój - rzuca mi klucz - Jednym sobie otworzy drzwi wejściowe, drugim sobie otworzy pokój. Klucz zda jak się będzie wymeldowywał.

- A cena?

- Mówiłam już przez domofon. Skąd jesteście?

- Z Polski.

- A rozumiesz angielski?

Tu już wiedziałem, że tutaj nocował nie będę. I to wcale nie chodzi o cenę, którą poznałem za chwilę.

- (urwał jego nać, spokojnie). Tak.

- Cena: 80 ojro.

- A rowery gdzie sobie możemy?

- Rower sobie włoży tuzaschodamijakzejdzienadółminiedwiepopielniczkipotemdrzwiodkotłowniitamsobiewstawitylkocichożebygościniebudzić. Dobranoc.

Babsko znikło za drzwiami, zostawiając mnie z kluczem w ręku i nie zauważając mojego wzruszenia ramionami, bo rower i tak nocowałby w pokoju.

Wychodzę do Hipci z tym kluczem w ręku tylko po to, by się upewnić, że oczywiście nie nocujemy. Wracam, rzucam klucz na biurko, wychodzę.

Tłuczemy się więc przez Innsbruck. Miasto brudne, brzydkie, do tego szlaja się po niej trochę podpitej młodzieży. A niektórzy jeżdżą na rowerach po ciemnych ulicach bez żadnego oświetlenia. Przepraszam, Polsko, myślałem, że to u nas dzicz na wioskach jeździ jak krety.

Gdzieś pojawia się znaczek informujący o kempingu, pojawia się co jakiś czas od tego momentu. Aha, czyli gdyby...

Jeszcze po drodze, już bardziej z ciekawości niż realnej chęci zanocowania, wchodzę do jakiegoś Gasthausu i pytam o cenę. Tutaj było 130€ i ze śniadaniem. I facet, dla odmiany, był miły. Proszę, można?

Oczywiście jedziemy dalej, teraz już jesteśmy praktycznie za miastem, więc wydawanie takiej kasy na nocleg od środka nocy byłby czystą rozrzutnością i niczym nie uzasadnionym luksusem.

Kemping pojawił się chwilę później, decydujemy się wbić i zanocować, było ok. północy i szkoda było marnować czasu na dodatkowe kilometry i łażenie po krzakach. I tak chwilę musieliśmy poświęcić na znalezienie właściwego miejsca, Hipcia poszła jeszcze na poszukiwanie łazienki, ale, niestety, cały budynek był zamknięty – klucze do niego otrzymywało się przy meldowaniu.




  • DST 209.18km
  • Podjazdy 2563m
  • Sprzęt Zenon
Niedziela, 13 września 2015 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 2

Gdy zamykałem oczy poprzedniego dnia, uznałem za bardzo prawdopodobne, że obudzimy się wczesnym popołudniem, ewentualnie że pod wieczór obudzi nas rolnik, spędzający bydło z łąki. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy udało się nam obudzić bardzo wcześnie i sprawnie się zebrać. Wstaliśmy o 6 ale Hipcia ponastawiała budzików już od piątej. Niestety (albo stety), ten rygor pobudkowy został zachowany już do końca wyjazdu.

Noc była ciepła, a łąka okazała się być mokra. I mglista. Wyglądało to bardzo ładnie (w oddali widać było zarys wioski, a po drugiej stronie, przy naszej drodze, wyglądała całkiem spora góra skąpana we mgle, powoli zjadana przez pierwsze promyki porannego słońca; w końcu jakieś „poważne” górskie widoki), ale wszystko ciekło, mokry namiot został brutalnie i bez szans na doschnięcie wrzucony do pokrowca, pokrowiec wylądował w sakwy, a objuczone już rumaki punkt siódma zostały poprowadzone w kierunku torów. Przeprawa przez nadal mokrą łąkę poszła dużo sprawniej, głównie dlatego, że zamiast człapać najkrótszą możliwą droga, możemy obrać drogę po półokręgu, przemieszczając się po dywanie z uschniętych, sztywnych roślin przypominających trzcinę.

Poranna droga różni się od wieczornej drogi ruchem. Wieczorem mijało nas jedno auto na kilka minut, dzisiaj natomiast, mimo wczesnej pory, samochody dopisują - może dlatego że jest to krajówka. Słońce sobie powoli wschodzi, robi się powoli ciepło, ale na razie termometr nieubłaganie wskazuje tylko siedem stopni. Zapowiada się piękny, słoneczny dzień i mamy nadzieję, że nie będzie tak upalny jak wczoraj. Do tego droga wiedzie wzdłuż coraz wyższych szczytów, dzięki temu i widoki stają się alpejskie powoli coraz ładniejsze. Alpejskie można by rzec. Pierwsze 35 kilometrów idzie po płaskim z małymi i większymi hopkami i zaskakująco sprawnie, prawdopodobnie mieliśmy wiatr w plecy.

Wtem, z zaskoczenia dostajemy ekspresówką w oczy! Pomni wczorajszych przeżyć, przez chwilę wahamy się, czy nie olać tego znaku, ale rozsądek – a zwłaszcza perspektywa zapłacenia mandatu w euro - zwycięża i obieramy drogę przez wioskę. Zanim jeszcze zagłębiliśmy się między domy, dostaję od Hipci prezent wyciągnięty z sakwy - garść cukierków, które chowam sobie do mojego centrum dowodzenia.

Wioseczka okazuje się być bardzo ładna, do tego wszystkie domki mają gdzieś wysoko, nad dachem, pochowane mniejsze i większe dzwonki.

Droga poprowadziła nas trochę naokoło, ale ciągle według ustalonego schematu: trawers zbocza od lewej, wypłaszczenie i znowu trawers. W każdej z mijanych wiosek oczywiście pojawia się chodnik pieszo-rowerowy, ale go olewamy, zresztą nieraz wyprowadzał on w głąb wioski lub zupełnie skręcał w krzaki. Gdy w końcu ślimakiem wyjeżdżamy na właściwą trasę, to... zjeżdżamy z niej. Ale tylko na chwileczkę, na CPN-a. Po sprawnych zakupach ruszamy w górę, powoli, tym razem w towarzystwie motocyklistów, którzy zdecydowanie obrodzili zachęceni ładną pogodą. Zaczynamy podjazd na pierwszą poważną przełęcz (Radstädter, 1738 m). Podjazd zaczyna się od ścianki 13%. Miejscami jest szeroko, a miejscami jest to tylko ciaśniutki wąwóz z płynącym obok asfaltu potokiem. Nasza obecność na szczęście nie przeszkadza nikomu, bo większość użytkowników drogi to motocykliści. Na samym podjeździe trzy razy stajemy na Colę, w jednym momencie ze zdecydowaną ulgą, bo robiliśmy dziesięcioprocentowy podjazd z wiatrem w twarz. Powoli się chmurzy.

Czy sama przełęcz była interesująca? Tak, pod warunkiem, że ktoś jest miłośnikiem kiczu. Zakopane przy tym, co tam zastaliśmy, jest ładne i zabudowane z sensem. Była to paskudna przełęcz turystyczna, czyli ośrodek narciarski, a co za tym idzie, hotel na hotelu w pstrokatych, niepasujących do siebie kolorach, w różnych kształtach i stylach, mnóstwo pseudoatrakcji dla turystów i plastikowych olbrzymich figur chyba jakiś zwierząt albo inszych potworów. Stajemy tylko na formalną fotkę w tłumie motocyklistów i bardzo szybko zjeżdżamy. Zjazd okazał się być bardzo łagodnym, dzięki czemu praktycznie nie musieliśmy hamować.

Po zjeździe w miejscowości, ślad prowadzi nas na boczne dróżki, którymi wjeżdżamy na szlak rowerowy, prowadzący w głąb niewielkiej wioski. Musiał być uczęszczany, bo na ścianie jednego z budynków mijamy wrzutowy... automat z dętkami. Przy okazji robimy przerwę i zastanawiamy się, dlaczego chcąc jednak jak najszybciej dotrzeć we właściwe Alpy, nie jedziemy naokoło, główną trasą, które zwykle puszcza się przez doliny, a walimy przez coś, co ewidentnie wygląda jak zbocze. W końcu decydujemy się jechać, w końcu plan, to plan, a przewyższenia to przewyższenia.

Wita nas znak ostrzegający o przyjemnym podjeździe. Szybko się zaczyna: w oczy dostajemy 15%. Za nami sznur samochodów, które nie mogą nas wyprzedzić, bo z góry też zjeżdża sznureczek. Czasami dostajemy sprinterskie 8% (oj, jak wtedy się mknie!), ale maksymalnie licznik wskazuje mi 18%. Sześć kilometrów nieprzyjemnej orki w niekończącym się smrodzie palonych klocków hamulcowych. Zero widoków, tylko krzaki po obu stronach. Po co my tędy jedziemy?! Gdy zobaczyłem, że właśnie zbliżamy się do miejscowości, ucieszyłem się, że to już za nami, niemniej jednak samą końcówkę zrobiłem trochę szybciej, by zrobić Hipci fotkę na ostatniej ściance. Gdy odwróciłem się, zobaczyłem, jak stromy był podjazd i odruchowo zacząłem szukać równowagi. Aż nie chciało się wierzyć, że właśnie tędy wjechaliśmy. Ale jednak. 1641 metrów, Katschberg Pass. To już druga z poważniejszych.

Po lewej stronie drogi jakiś obywatel patrzył smutno na podniesioną maskę swojego pojazdu, spod której buchały kłęby białej pary. Poza tym, na szczycie… no co może być na szczycie? Kolejna dawka kiczowatych, paskudnych hotelików. Szybko zakładamy bluzy i ruszamy w dół. Bardzo w dół. Baaaardzo w dół.

Nadeszła właśnie pierwsza próba dla moich hamulców. Jest ostro, zjazd niewiele różni się od podjazdu, po raz pierwszy w życiu widzę znaki z prośbą o zjeżdżanie na pierwszym biegu. Nie umiem wrzucić pierwszego biegu, hamowanie silnikiem też jakoś odpada, więc wrzucam tyłek za siodełko i skupiam się na przyjemności ze zjazdu.Niestety, jest kręto, a ruch wcale nie robi się mniejszy, ale na szczęście okazuje się, że hamulce dają radę i nie muszę się obawiać. Co najwyżej trzeba myśleć o tym, że przy sporej ilości takich zjazdów klocki będę wymieniał taśmowo. Nawet raz staję sprawdzić temperaturę obręczy, wcześniej nigdy o tym nie myślałem, niestety, przeczytałem o tym w czyjej relacji i teraz już wolałem być ostrożny. Obręcz była ledwo ciepła.

W końcu się trochę wypłaszcza i dostajemy bardzo długi zjazd wzdłuż autostrady. Sama autostrada biegnie górą i raz po raz przejeżdżamy pod nią, a dokładanie pod ogromnymi mostami po których prowadziła. Na GPS-ie miałem zanotowane 50 km zjazdu od samej przełęczy. Gdy tak jedziemy sobie bez pedałowania powyżej 40 km/h, przypominam sobie, jak Katana wspominała, że nigdy nie zjeżdża powyżej 35 km/h. No, to teraz by nie miała wyboru. Droga jest szeroka, przyjemna. Nawet zbyt przyjemna. W pewnym momencie, gdy, na samym dole podjazdu, dojeżdżamy do "ściany" (skrzyżowanie w kształcie litery "T") orientuję się, że pomyliłem odnogi i zamiast w prawo, w górę, pojechaliśmy w lewo... No to teraz trzeba wziąć dupę w trok i popedałować ostro pod jakieś zbocze, przerzucić się na drugą stronę i wrócić na właściwy ślad.

Gdy tak się mozoliliśmy, usłyszałem z boku znajomy szelest. Szosa! – pomyślałem. Ku mojemu zaskoczeniu, bez wysiłku minęła mnie starsza pani, a chwilę później jej mąż. Ki diabeł?! Chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że oboje mieli elektryczne rowery.

W końcu wracamy do swojego śladu. Kawałek krajówką i odbitka w stronę Grossglocknera. Jedzie się przyjemnie, chociaż Hipcię znowu bolą... stopy. Zaskoczenie, co? Ruch jest duży, mijamy wioskę za wioską. Droga biegnie standardowo doliną, trawersując zbocze znowu od lewej. Robi się dość nudno.

Tuż przed zachodem słońca, gdy niebo znowu pokryły chmury, robimy chwilę przerwy na przystanku autobusowym. Jemy tam jakieś wafelki i zapijamy energetykiem.

W końcu pojawia się skręt na Hochtor. Przed skrętem udaje nam się zrobić zakupy na stacji benzynowej: cola, Tiger, powerade, kilka batonów Postanowiliśmy mieć przy sobie zawsze zapas dwóch puszek energetyka - raz, że polepsza nastrój, a dwa, że może się przydać na spanie. A lepiej mieć niż nie mieć. Kawałek dalej wyprzedza nas radiowóz, który spotykam na solidnym zjeździe. Na ich widok zwalniam, bo czort wie, czy nie stanęli posuszyć sobie sakwiarzy. Ale nie, po prostu sobie siedzieli.

Po skręcie ruch praktycznie zniknął. Wjechaliśmy w kolejną dolinę. Tak rozpoczęliśmy powolne zdobywanie wysokości aby ostatecznie zdobyć przełęcz Hochtor.

Zrobiło się zupełnie ciemno, do tego zaczęło padać lekko kropić. Dniówka została już wyrobiona, więc dwukrotnie wchodzę w krzaki szukać jakiejś miejscówki, by zanocować, póki jest płasko. Niestety, wszystko wygląda jak plac zabaw dla początkujących operatorów koparek. Ciężko jest po tym iść, nie mówiąc o próbie szukania miejsca na nocleg. Decydujemy się jechać dalej w kierunku Heiligenblut i zobaczyć, co będzie dalej. Dalej zaczyna się przyjemny, sześcioprocentowy podjazd. Niestety, możliwych miejscówek jest niewiele, za to Hipci zdecydowanie lepiej (i bezboleśniej) się pedałuje.

Skanuję uważnie GPS-a i zauważam, że w samej miejscowości jest kemping. Gdy wyjeżdżamy na górę, zauważam, że do tego hotelu trzeba by ostro zjechać w dół. Pomysł upada, podobnie, jak pomysł nocowania w hotelu. Postanawiamy jechać dalej z myślą, że na coś w końcu musimy trafić. Heiligenblut wyciągnęła ze zbocza wszystkie płaskie fragmenty, za miejscowością niemalże momentalnie zaczyna się znajomy krajobraz: z lewej zbocze, z prawej lufa. Oficjalnie zaczynamy podjazd na Hochtor po Hochalpenstrasse, jedną z najbardziej popularnych wśród turystów i jedną z najpiękniejszych dróg. Widoki w dzień zapewne zapierają dech ale i nocą nie narzekaliśmy, kapitalnie wyglądały zwłaszcza migoczące w dole światełka okolicznych wioseczek.

Gdy wszystkie zabudowania zaczynają się już kończyć, a ja zacząłem się zastanawiać, jak długo będziemy pełznąć po dziesięcioprocentowym podjeździe, zauważamy niewielką zatoczkę, razem ze stołem i drewnianymi ławami postawionymi na drewnianym podeście. Przesuwamy nieco stół i stawiamy namiot. Tuż przy drodze; tak to nie zdarzyło się nam nocować nigdy. Droga jednak w dalszej perspektywie nie wskazywała, że znajdą się lepsze miejsca na nocleg. Poza tym coraz bardziej padało i było już po 22. Żadne z wyprzedzających nas aut nie zwraca na nas uwagi, zauważa nas natomiast mieszkanka domu umieszczonego nieco powyżej nas - najpierw uważnie się nam (a w zasadzie naszym czołówkom) przygląda, a potem zamyka auto.

Gdy rozbiliśmy namiot i szykowaliśmy się do kolacji, doszło do tragedii: jedna z puszek piwa przewróciła się na kamienie i pękła. I trzeba było ją szybko wypić.

Już głęboko w nocy usłyszeliśmy znajome uderzenia setek kropel o tropik.


  • DST 224.96km
  • Czas 12:47
  • VAVG 17.60km/h
  • Podjazdy 3334m
  • Sprzęt Zenon
Sobota, 12 września 2015 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy

Alpy. Dzień 1

Próbując nie przeciąć niczego więcej niż worków i taśm, cierpliwie, wolnymi i ostrożnymi cięciami szwajcarskiego scyzoryka, wydobywam na światło dzienne oba rowery. Kilometry taśmy, kilogramy trytytek i płaty gąbek, którymi zabezpieczyłem rowery, spełniły swoje zadanie, chroniąc wrażliwe fragmenty przed uskodzeniami. Teraz stają się jednak przekleństwem, które wymusza na mnie odwracanie czynności, znajdując kolejne coraz to bardziej pomysłowe pętle, uniemożliwiające uwolnienie naszych pojazdów z niewoli.

Po chwili pracy rowery są już złożone, z zaskoczeniem przyjmuję fakt tego, że tarcza Hipci nagle uparła się obcierać o klocki. Trudno. Zaczynamy od regulacji.

Jeśli ktoś nie pamięta, to nasz wyjazd miał być w czasie największego „zgrupowania” uchodźców. Ich celem miała być Austria, dworce miały być zapchane. Tymczasem dworzec dookoła szarzeje zwykłą, normalną pustką, która cechuje wszystkie dworce świata o równie nieludzkich, wczesnorannych porach.

Witani obojętnymi spojrzeniami pojedynczych pasażerów idziemy napełnić bidony w ubikacji (do dziś wierzę, że napełniane były z umywalki) w cenie pół euro za wstęp i komplet pełnych bidonów. Na zewnątrz jest tak samo szaro, jak na peronie. Chmury gęsto zalegają niebo, asfalt i tereny dookoła są jak w każdym mieście: brudnoszare i nieciekawe. Ruszamy… stop! Poprawka magnesu. No, wreszcie start. Przygodo, prowadź!

Nikt nie spodziewał się, że nagle wjedziemy w piękne, wiedeńskie ogrody i parkami, pomiędzy wysokimi murami żywopłotów wyprowadzeni zostaniemy prosto w pierwszy, zielony, alpejski podjazd, ale tego to nie oczekiwałem: brzydkie, stare bloki, kiepski asfalt, ponuro i mgliście. Taki Radom trochę, tylko napisy w obcym języku.

Ruch minimalny, w końcu jest jeszcze wcześnie rano... Na szerokiej, pofałdowanej wylotówce, która, wypisz-wymaluj, przypomina wyjazd z Warszawy przez Raszyn, mijają nas pojedyncze samochody. Gdzie Wiedeń? Gdzie Europa, bogactwo, piękno? Gdzie? Na razie jest szaro, brudno… z jednym tylko zaskoczeniem: ogromne, kilkunastometrowe krzesło reklamuje jeden ze sklepów meblowych.

Początek jest płaski, ale po chwili skręcamy w mniejszą dróżkę i tam pojawia się pierwszy, sześcioprocentowy podjazd na... Hinterstrasse. I zgadnijcie, jak to z daleka odczytałem. Droga prowadzi przez niewielkie wioski, jakieś zaspane osiedla, ale dzisiaj nikt nie oczekiwał, że od razu dostaniemy po oczach górami… Chociaż powoli zaczęły pojawiać się na horyzoncie, to jednak trzeba swoje przejechać, żeby w nagrodę dostać prawdziwe góry. Pierwsze pagórki znikają za naszymi kołami, mijają nas nawet dwie grupki porannych szosowców.

W tym momencie uderza mnie po twarzy średnio przespana noc, więc nie dość, że chce mi się spać, to wszystko zaczyna męczyć, zwłaszcza, że, ciężka cholera, wszystko wygląda jak w Polsce. Jedziemy przez tereny, w których można było robić zdjęcia na oślep, a ciężko by było odróżnić, czy to Polska, czy Austria. Mruczę sobie i warkoczę w kierunku wszystkiego, co pozwala mi się rozbudzić.

W końcu atakuje nas słońce. W ciągu kilku minut robi się oślepiająco jasno, gdy robi się już bardzo ciepło, stajemy na poboczu na śniadanie w postaci polskich 7-daysów. Zdejmuję z siebie część ubrań, bo chłodniej to chyba się na razie nie będzie robiło.

Słońce powoli się rozkręca, licznik wskakuje na 30 stopni. W jednej z dolinek zarządzam niepodlegający dyskusjom postój na pierwsze zakupy. Nie zamierzałem nawet prowadzić negocjacji. „Kurwa, zaraz zasnę”, rzucone jako uzasadnienie, gdy już zsiadaliśmy pod białym murem niewielkiego budynku, rozwiązało wszelkie wątpliwości. W istocie, atak był tak potężny, że leciałem twarzą na kierownicę i chyba najwyższy czas nasmarować trzewia kofeiną.

Billa. Pierwszy austriacki sklep. Wchodzę, kupuję najtańsze. Nie próbuję się nawet zastanawiać nad ceną, dopiero gdy Hipcia pyta, czy drogo, wyciągam zmiętolony paragon i przeliczam na złotówki. Super Mega Młoda-Foka Caffeine Hot Shot, czy jakkolwiek producent sobie zażyczył to nazwać, nie kosztuje jakoś szczególnie drogo, zapłaciłem 2 zł więcej niż w Kraju (za litrową butelkę). A kupiłem na zapas, dzisiejszy dzień będzie przebiegał pod znakiem spania na kierownicy.

No i dalej ruszamy w Polskę. Samochody (na oko kilkuletnie), domy, pola, rolnicy, drogi, nawet przechodnie... wszystko jak w Polsce, może za wyjątkiem urokliwych wioseczek z ładnymi zadbanymi domkami tonącymi w kwiatach i coraz bardziej skąpanym górami horyzontem. To co nas zaskoczyło, to pojawiające się co jakiś czas specyficzne ozdoby przed domami: w ogrodzie rozwieszone były małe śpioszki i inne dziecięce kolorowe ubranka, do tego przed domem stała figurka bociana. Jak się domyśliliśmy, w ten sposób świętowano narodziny dziecka. W sumie fajny zwyczaj.

Zaczyna się droga pod górę. Pierwsza (nazwana) przełęcz czeka nas na wysokości 595 m. W końcu! Dookoła jest zielono, spokojnie i ładnie. W miarę pokonywania wysokości, śledziłem sobie uważnie, na jaką wysokość dojedziemy. Sześciuset nie było teraz, pojawiło się za chwilę - kolejna przełęcz wyskoczyła na 650 metrów.

W końcu skręcamy gdzieś z drogi głównej i robi się naprawdę przyjemnie, bo ruch robi się zauważalnie mniejszy. Robi się też paskudnie gorąco. Podjazdy robią się coraz bardziej strome, a my – mimo przecież prawie trzech tygodni przed sobą - ciśniemy jak potłuczeni, mimo że Hipcię powoli zaczyna boleć stopa. Z ironią stwierdzam sam do siebie, że po całym roku tłuczenia się po ultramaratonach, minimalizowania przerw i śledzeniu zmarnowanych na sikanie minut, droga do przestawienia się na spokojną jazdę, będzie musiała chwilę zająć.

Na jednym z pierwszych podjazdów zauważyłem, że nie chce się zrzucać łańcuch z przodu, to akurat problem, którego się spodziewałem, bo złożenie przedniej przerzutki typu MTB z szosową klamkomanetką mogło dawać takie objawy. Da się z tym żyć.

Kolejna przełęcz wywiozła nas na 751 m, zaczynają się upierdliwe zjazdo-podjazdy. W pewnym momencie z zaskoczenia uderza w nas krótka, dwunastoprocentowa ścianka, ale po chwili przerwy na kolejnej ściance dostajemy tych procentów czternaście.

Barwa słońca przeszła w czerwień. Zaczynało się późne popołudnie. Droga prowadzi nas wzdłuż ładnej rzeki, pojawiają się Mordercze Tunele, które trzeba objechać, bo rowerem nie wolno (przecież wiadomo, że w tunelach na nieuważnych rowerzystów czycha Kostucha). Akurat na to nie narzekamy, bo dzięki temu mamy ładne widoki. Za pierwszym z tuneli czeka nawet turystyczna wiata, na której robimy sobie dłuższą (czyli coś około kwadransa) przerwę.

Hipcia, wygodnie siedząca i pochłaniająca oczami widok, pomiędzy jednym ciastkiem a drugim patrzy w dal i filozoficznie mówi "Nie powinno nas tu być". Ciężko się z tym nie zgodzić. Dopiero co skończyliśmy GMRDP, dopiero co udało się zregenerować (choć trudno nazwać to regeneracją - ortopeda kazał jej odpuścić rower na 2 miesiące), a już rzuciliśmy się na solidną jednak wyprawę. Hipcia jedzie z realnym ryzykiem tego, że coś w końcu nie wytrzyma i trzeba będzie zjeżdżać awaryjnie.

Na scenariusze na wszelki wypadek przyjdzie czas. Jesteśmy w cywilizacji, więc awaryjna ucieczka jest możliwa praktycznie z każdego miejsca, w zamelinujemy się gdzieś i będziemy wypoczywać jak ludzie. Czyli że namiot, relaks, luz i piwo.

Tak, jak filozoficznie zaczęła, tak wcale nie filozoficznie skończyła, podchodząc do roweru jak rzemieślnik do miejsca pracy, patrząc nań z nieukrywaną satysfakcją graniczącą z obrzydzeniem. Ubraliśmy dłuższe ciuchy, bo słońce już bardzo wyraźnie chyliło się już ku zachodowi i ruszyliśmy dalej, wzdłuż rzeki. I tak, klasycznie, w stronę zachodzącego słońca.

Kawałek dalej, już w szaróce, przy wylotówce z Admont zatrzymaliśmy się na stacji. Kupujemy colę i energetyki w jakichś egzotycznych smakach (kupiłem po jednym z każdego smaku), po czym robimy chwilę przerwy siedząc przy stolikach i zastanawiając się nad sensem życia, jazdy i tego, dlaczego słonie nie potrafią latać.

W końcu ruszamy dalej. Już w świetle świateł. W jednym miejscu atakuje nas ekspresówka, którą trzeba objeżdżać przez wioski. "Ekspresówka" to mocne słowo, jest to po prostu obwodnica przy której ktoś postawił znaki. Takie wynalazki zaczynają się pojawiać coraz częściej, co mnie bardzo wkurza, bo za każdym razem trzeba się zatrzymywać i szukać drogi przez wioskę (a nie zawsze jest to "wal prosto przed siebie"). Po drodze trochę dyskutujemy na temat potencjalnego wycofania się z trasy i jedyne, co udaje nam się ustalić to to, co już wiemy: na razie jedziemy przed siebie, a potem się zobaczy.

W końcu zapadł solidny zmrok. Tuż po jednej z ekspresówek, która doprowadziła mnie do szewskiej pasji, bo kręciliśmy się po wiosce jak zagubiony psiak, sprawdzając wszystkie możliwe wyjazdy, uznaliśmy, że może już czas poszukać czegoś na nocleg. Była już 21.30. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić: między łąkami z jednej, a wzgórzem z drugiej nie ma niczego, co wyglądałoby obiecująco. W końcu trafia się większa kępka drzew, do której ruszam przez mokrą od rosy łąkę. Trzeba przeskoczyć przez stromy nasyp, przekroczyć tory (oczywiście z rowerem na plecach). Dobrze schowana za krzakami miejscówka wynagradza trud krótkiej, pieszej wędrówki i zachęca do wypoczynku.

Dzień był chyba z klimatu „ultra”: jechaliśmy mocno, nawet chyba mocniej niż powinniśmy, a przez cały dzień zrobiliśmy zaledwie półtorej godziny przystanku. Kończymy go na nieco ponad dwustu czterdziestu kilometrach.


  • DST 242.85km
  • Czas 12:19
  • VAVG 19.72km/h
  • Podjazdy 2745m
  • Sprzęt Zenon

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl