Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

> 200 km

Dystans całkowity:13758.28 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:636:59
Średnia prędkość:21.27 km/h
Maksymalna prędkość:66.60 km/h
Suma podjazdów:45604 m
Maks. tętno maksymalne:177 (91 %)
Maks. tętno średnie:150 (77 %)
Suma kalorii:23448 kcal
Liczba aktywności:58
Średnio na aktywność:237.21 km i 11h 10m
Więcej statystyk
Niedziela, 19 lipca 2015 Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy

Znowu za dużo słońca

Gdy zastanawialiśmy się nad spędzeniem tego weekendu, wpadł nam pomysł na Brevet. Jeśli ktoś nie wie - są to przejazdy organizowane przez Randonneurs Polska. O tyle jest to fajne, że, w przeciwieństwie do Pierścieni i Podróżników, tutaj nie liczy się miejsce, tylko samo uczestnictwo (przynajmniej tak wygląda to oficjalnie). Jest to naprawdę bardzo ciekawa opcja, również dla osób, które chciałyby spróbować większych dystansów, a nie do końca czują się z tym pewnie (chociaż i tak każdy wie, że najlepszą opcją na pewne przejechanie solidnego dystansu w dobrym towarzystwie pozostaje Turystyczny Maraton organizowany przez Elizium).

W sobotę organizowany był Brevet 300, jednak koszty (dojazd w obie strony, co najmniej jeden nocleg, wpisowe) spowodowały, że postanowiliśmy poszukać innych, tańszych, ale podobnych dystansowo rozwiązań. W końcu w tym roku już naprawdę solidnie wykosztowaliśmy się na oba wyścigi i kilka pozostałych wyjazdów.

Do tego w sobotę miało być bardzo, bardzo gorąco, więc postanowiliśmy przełożyć wyjazd na niedzielę.

Rano przeszedłem przez wszystkie fazy, od zaprzeczenia do akceptacji i w końcu postanowiłem wstać i ruszyć. Pogoda była naprawdę nie za ciekawa - za oknem wisiały chmury, wiało, grzmiało, a po chwili zaczął padać deszcz. Uznaliśmy jednak, że ma się wypogodzić, więc trzeba się jednak ruszyć. Trochę pada, ale nie będziemy zakładać kurtek przeciwdeszczowych, prawda? Nieprawda. Gdy zobaczyliśmy ścianę deszczu, natychmiast wyciągnęliśmy je z bagażu. Czasu do odjazdu mało, ruszajmy czym prędzej... kicha. Nie przełożyłem Hipci magnesu do licznika na drugie koło. Bieg do domu (na blokach szosowych niczym dziewczynka na szpilkach), wyciągam magnes, porywam również nasze "wyprawowe" kapelusze (skoro jest pogoda "sakwiarska", to ubierzmy się sakwiarsko). Szybka jazda na Dworzec. Pociąg.

W pociąg dosuszyliśmy rzeczy, Hipcia dosuszyła sobie również skarpetki, a na zewnątrz robiło się coraz cieplej. I słoneczniej. Wysiedliśmy w Częstochowie, tutaj bowiem zaczynaliśmy trasę. Na dzień dobry uderza nas w twarz żar niczym z piekarnika... a rano było tak przyjemnie... No i, halo, dzisiaj miało być chłodniej niż wczoraj.

Już po kilku obrotach korbą licznik wskazał 36 stopni. Pierwsza część to długa prosta do Działoszyna, z jedną gminną odbitką. Wiatr wieje... w plecy, dlatego też pędzimy bardzo szybko, kilometry znikają nie wiadomo kiedy. Nadal ciepło, picie znika dość szybko. W przeciwieństwie do Pierścienia tutaj nie mieliśmy drzew, między którymi można było się schować, więc jechaliśmy w większości w pełnym słońcu. Do tego Hipcia uwierzyła w to, że miało być chłodniej i zabrała sobie swoją ulubioną, czarną koszulkę.

Zaraz za Działoszynem zatrzymujemy się na przejeździe przepuścić pociąg towarowy. Zaledwie 20 km dalej, za Chorzewem, przecinamy tę samą nitkę torów i... przepuszczamy pociąg towarowy. Turlając się bocznymi drogami, po raczej poślednim asfalcie, docieramy do krajówki prowadzącej na Bełchatow.

Pierwszy przystanek robimy za Ruścem, na stacji. Kupujemy dwa bezalkoholowe, zimne piwa, dużo picia, lody, zapas batonów. Zjedzenie, wypicie, spakowanie, wizyta w toalecie... wszystko to łącznie wyszło mniej więcej tyle, ile mieliśmy łącznie przystanków na Pierścieniu. Gdy sobie to uświadomiłem, sam nie mogłem uwierzyć w to, że wtedy tak zasuwaliśmy z postojami.

Ruszamy dalej. Słońce ani myśli przestać, mimo że jest już prawie 16:00. Wiatr za to stara się pomagać, jak tylko może. Dojeżdżamy do gminy Kluki i tak odbijamy na północ, na Łask. Asfalt robi się bardziej niż podły, do tego mijamy jakieś lokalne kąpielisko nad wodą. To, że w tym miejscu był duży ruch, to nie problem. Problemem było to, że bardzo wiele osób jeszcze tam jechało, lub już wracało, co wymuszało na nas przez dobre kilka(naście?) kilometrów, ustawiczne ucieczki ze względnie równego środka jezdni na dziurawy skraj.

W końcu udało się nam wyjechać na lepszy asfalt. W międzyczasie zaliczyliśmy delikatny deszczyk (pokropiło przez kilkanaście minut i przestało). W Łasku ruszyliśmy na Pabianice, główną drogą, krajówką, z bardzo dobrym poboczem.

Do Pabianic dotarliśmy dość szybko (bo z wiatrem, który najwyraźniej się rozpędzał), chwilę po tym, jak przetoczyła się tamtędy chmura. Na widok pierwszego Orlenu zarządzam nie podlegający negocjacji, natychmiastowy postój. Od dłuższej chwili udawało mi się tylko pić, na myśl o jedzeniu miałem dość wszystkiego, był najwyższy czas, żeby reagować. Wchłonąłem tam litr bezalkoholowego, zimnego Radlera, posiedziałem przy tym w cieniu i na wietrze, wymyłem twarz i wszystko zaczęło wracać do normy.

Zastanawialiśmy się, czy nie warto by było wrócić z Pabianic do domu, bo po co po raz kolejny jechać tą samą trasą? Niestety, okazało się, że pociąg mamy za trzy godziny. Zobaczmy więc, czy zdążymy do Skierniewic... Ruszyliśmy, przetaczając się na dzień dobry po kocich łbach. Fragment przez Rzgów, Brzeziny, Jeżów pamiętaliśmy z ostatniego wyjazdu, jakieś trzy miesiące temu. I tak samo, jak wtedy, zatrzymaliśmy się na przejeździe w Andrespolu (tym razem staliśmy dobry kwadrans, przepuszczając dwa pociągi, dla odmiany, osobowe).

Dystans powoli się zmniejszał. Ale pociąg miał odjechać o 21:46, czasu było mało. Trzeba było przycisnąć, na szczęście, znowu, z wiatrem w plecy. Koncówkę, juz za Jeżowem, robimy naprawdę błyskawicznie. Przy wjeździe do Skierniewic Hipcia pyta: "No to co robimy?". Odpowiadam: No przecież jedziemy na pociąg, skręt na Żyrardow już minęliśmy. No i tak się dowiedziałem, że to, czy będziemy jechali pociągiem, miało być jeszcze do dyskusji, a nie zależeć tylko od tego, czy wyrobimy się w czasie.

Uznaliśmy jednak, że będzie to lepsza opcja - gminy zostały zaliczone, a turlanie się po niezbyt przyjemnym fragmencie przez Żyrardów to tylko sztuka dla sztuki. Tak ładnie zasuwaliśmy, że na miejscu byliśmy 25 minut przed czasem, mając jeszcze czas na zakupy w Żabce.

Wsiedliśmy do KM-ki (mój ulubiony ostatnio przewoźnik) i kursem przyspieszonym poturlaliśmy się do Warszawy. W domu byliśmy o 23:00.

Zaliczonych gmin: 15.

  • DST 256.54km
  • Czas 08:38
  • VAVG 29.72km/h
  • Sprzęt Stefan
Piątek, 5 czerwca 2015 Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy

Rzeszów - Kielce

Pobudka!

Nawet taka późna. Szybkie śniadanie, wizyta w sklepie, załadowanie kieszeni zdecydowanie zbyt dużą liczbą batonów, nasmarowanie się kremrmi ruszamy!

Ostatni raz przez Świlczę jechałem nie pamiętam kiedy. Tędy jeździło się samochodem do rodziny do Katowic i to, co zapamiętałem, to nieustanny ciąg górek i zjazdów. I tak właśnie było - w górę i w dół. W górę 25 km/h, w dół - 50 km/h. I tak dojechaliśmy sobie do Ropczyc, gdzie pojawiło się, na obwodnicy, szerokie, wygodne pobocze. A jeśli pojawia się pobocze, to wiadomo: będzie zakaz. I był. Postanowiliśmy go jednak olać w proteście przeciwko idiotycznym pomysłom.

Za obwodnicą skręciliśmy na północ i już na wstępie dostaliśmy przyjemny podjazd. A potem zrobiło się odrobinę spokojniej. Wyjechaliśmy na trasę na Mielec, z której po chwili zjechaliśmy, by zaliczyć gminę Niwiska, która zostałaby jako dziura w okolicach Kolbuszowej. Niwiska, kawałek przez las i już wjeżdżamy do Mielca, który był bardzo prorowerowym miastem, tak prorowerowym, że wszędzie walnął znaki zakazu, żeby biedni rowerzyści nie musieli się trudzić jazdą po asfalcie.

Nikły, piątkowy ruch (mimo że dzień roboczy) i alternatywa w postaci postawionej od niechcenia dróżki z kostki spowodowała, że natychmiast uznaliśmy, że zakaz jest dla rowerów, ale nie dla szosówek. W końcu czy na tym znaku narysowany jest szosowiec czy zwykły hipster na mieszczuchu?

Chwilę później zostałem bardzo poważnie obrażony. Dżentelmen w blachobudzie zatrzymał się i poinformował mnie "panie, tam jest znak zakazu, tu nie wolno rowerem". Kawał z niego buraka. Czy on naprawdę uznał mnie za idiotę, który nie widzi tego znaku? Przecież go widziałem i bardzo starannie zamierzałem olać. Oczywiście grzecznie podziękowałem za uprzejme zwrócenie uwagi i pojechaliśmy swoje. Ale niedaleko - kawałek dalej zjechaliśmy na Orlen. Dość szybko, ale czułem, że tym kremem to trzeba regularnie, bo będzie źle. Albowiem pogoda od rana była jak drut i zamierzała się najwyraźniej rozkręcić jeszcze bardziej.

Wylotówka z Mielca też upstrzona konsekwentnie postawionymi znakami zakazu, tylko, dla odmiany, nie było tutaj żadnej dróżki rowerowej. Ruchliwą drogą 985 toczyliśmy się jeszcze dłuższą chwilę...

Słońce już naprawdę się rozhuśtało i 32 stopnie nie znikały z mojego termometru na liczniku. Odbiliśmy w stronę Wisły i różowym (!) mostem z widokiem na Elektrownię Połaniec wjechaliśmy w Świętokrzyskie. Kielce były blisko, ale my mieliśmy do zrobienia kilka zygzaków.

Pierwszy z nich to krajówka na Sandomierz, z której dojechaliśmy do Staszowa, za miejscowością robiąc jeszcze jedną przerwę - tym razem na wyjęcie wkładek z butów Hipci. Zdecydowanie za dużo zepsutych części ciala ma ta dziewczyna. Albo w sam raz - gdyby jej nie bolalo, to bym jej już nigdy nie dogonił.

Kolejne ramię zygzaka było w kierunku Opatowa z przystankiem w Baćkowicach, gdzie Hipcia kupiła i lody, i pączki, i picie. A ja w tym czasie sprawdziłem, że możemy zupełnie spokojnie zaliczyć jeszcze dwie gminy. Ale najpierw trzeba było wytoczyć się na asfalt... Potężne uderzenie ciepła na ręce i pieczenie skóry przy każdym zwolnieniu.

Pierwszą gminę, Waśniów, zaliczyliśmy bardzo przyjemnym podjazdem przez las, na szczycie którego to podjazdu, w cieniu, założyliśmy bluzy, a Hipcia dodatkowo długie spodnie. To, że były czarne, nie miało żadnego, zupełnie żadnego znaczenia, cieplej się nie zrobiło, a ręce piec przestały. Na zjeździe miałem awaryjną przerwę w połowie myśląc, że pękła mi szprycha, ale na szczęście rozpięła się tylko szybkozłączka w torbie podsiodłowej. Stąd mieliśmy prawie prostą drogę do Kielc, odbijając w jednym momencie do Daleszyc.

W Kielcach spodziewaliśmy się zastać zestaw DDR i zakazy, ale nie, żadnych takich nie było, zupełnie spokojnie zajechaliśmy na dworzec. Kupiłem bilety (dostałem jeden na rower i dwie miejscówki w różnych wagonach), po czym pełni obaw co do tego, ile osób pojedzie tym pociągiem (relacja Kraków-Kołobrzeg) poszliśmy do McD. Tam mieliśmy farta - kilka minut po tym, jak złożyłem zamówienie do środka zwaliła się wycieczka szkolna.

Wróciliśmy na stację, pociąg nadjechał. Kupiłem bilet na rower... a przedziału nie było. Wepchnęliśmy rowery tuż przy lokomotywie, tarasując tym samym całe przejście do WC od tej strony. Tłumów nie było, za to nasz wagon był wagonem I klasy jadącym jako II. Walkę musieliśmy toczyć ze współpasażerami: młodzi jakoś rozumieli, że, kurna, przejście jest utrudnione i może lepiej się nie pchać, ale starych ludzi nic nie przekona. Przeszli, zapewne kończąc wybrudzeni od łańcucha. Ale ostrzegałem, prosiłem. Po drugiej stronie (zresztą bliżej ich przedziału) też było WC, nawet w liczbie dwóch sztuk, w dwóch wagonach.

Tuż przed północą wysiedliśmy w Warszawie i tak oto skończyła się nasza wycieczka.

  • DST 252.26km
  • Czas 09:14
  • VAVG 27.32km/h
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 31 maja 2015 Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy

Wietrzne gminobranie

Bardzo luźnym planem na spokojny wyjazd były okolice Włocławka. Od dawna zaplanowana trasa miała "tylko" 170 km, więc Hipcia postanowiła ją nieco podrasować. Okazja była zacna, bo trzeba było przetestować nowiutkie, dopiero co zrobione na wyścig koła i modyfikacje w ustawieniu roweru Hipci.

Które to koła idą dzisiaj do centrowania. Bo polecani w internecie i na szosa.org "spece" odstawili taką fuszerkę, że brak mi na to słów. Mniejsza, że przez półtora miesiąca przypominania się nie potrafili skończyć roboty (pierwotnie powiedziałem, że mi się nie spieszy, potem zacząłem jednak się dopominać, skończyło się to tym, że dzwoniłem co dwa dni i np. w poniedziałek umawiałem się na środę, by dowiedzieć się, że wszystkie koła będą do odebrania na piątek, a gdy w piątek zajeżdżam, okazuje się, że zrobili dwa z czterech), gorzej, że odebrałem koła już lekko bijące, które to bicie jeszcze się zwiększyło po przejażdżce. Tak że gdyby ktoś miał ochotę centrować koła na Wybrzeżu Gdyńskim (numer dwa, teren klubu sportowego, celowo nie podaję nazwy sklepu), to serdecznie odradzam.

Wracając do naszego wyjazdu: wstaliśmy sobie dość późno rano, by na 9:12 stawić się na DZ i po dwóch godzinach wysiąść we Włocławku. Zaczęliśmy od razu po DDR, nawet przyjemnej, zrobionej z (jeszcze) równej kostki. Po chwili wbiliśmy na trasę BBT; dziwne, wtedy nawet nie zwracaliśmy uwagi na zakazy, a teraz tłukliśmy się DDR-ką. Tłukł się też wiatr i głupiejący przezeń pulsometr, wskazujący momentami tętno ok. 200. A myślałem, że pulsometry Polara sa wolne od tej przywary...

DDR skończyła się bardzo boleśnie - chodnikiem i koniecznością noszenia roweru po schodach by wsiąść na jezdnię. Slońce przygrzewało, wiatr katował, pulsometr głupiał. Z trasą BBT (i przyzwoitym asfaltem) pożegnaliśmy się przy skręcie na Nieszawę, skąd (ciągle z przeszkadzającym wiatrem) pchnęliśmy się do Aleksandrowa Kujawskiego, który był najbardziej wysuniętą gminą. Od tego miejsca już wszystkie drogi prowadziły do domu, bardziej wojewódzkimi drogami, ale też nie brakło kilku mniejszych dróżek. W sumie zrobiliśmy dwa "robocze" przystanki na regulację pozycji siodełka.

Przez Brześć Kujawski przejechaliśmy krajówką. Minęło 90 km, a nadal nie było żadnej stacji i, co gorsza, przypuszczałem, że być może takowej nie znajdziemy. Po dłuższej chwili walki z wiatrem (i TIR-ami) na DW265 nagle objawił się znak o stacji za 5 km. Hipcię bolały plecy, więc byłem bliski nawet decyzji o zatrzymaniu się na Lukoilu. Jednak nie, nastąpiło coś innego. To było jak zobaczenie boga. ORLEN! Pośrodku niczego. Z jednej strony las, z drugiej pola. I tylko on. On!

Tak się tym ucieszyliśmy, że balowaliśmy tam całe pół godziny, najpierw na zapiekance, potem na lodach jeszcze. W końcu trzeba było ruszyć. Kolejna, trzecia już korekta siodełka i jadziem dalej. W Gostyninie poprawka hamulca (obcierało cudownie nacentrowane koło) i powoli, powoli w kierunku kolejnego spotkania z trasą BBT. A spotkanie nastąpiło w Sannikach, skąd odbiliśmy w stronę Wisły.

Nagle zdaliśmy sobie sprawę z tego, że dookoła jest podejrzanie cicho. Wiatr już nie próbował nas zamordować, po prostu sobie wiał. Pogorszył się za to asfalt, do tego stopnia, że zacząłem rozważać jazdę przez Wyszogród (z zeszłorocznego wyjazdu pamiętalem jakość asfaltu na drodze 575 na Kazuń). Hipcia jednak postanowiła jechać dalej zgodnie z planem. Faktycznie, w dzień asfalt był kiepski, ale bardziej znośny.

W Małej Wsi przy Drodze robimy przerwę w maleńkim sklepiku, uzupełnienie picia i ubranie się, bo temperatura spadla już do 12 stopni. Po chwili pełniutki bidon Hipci na jakimś wyboju wypada i ląduje w krzakach, urywa się w nim ustnik. No ale akurat picie już było średnio potrzebne. W okolicach Kazunia objazd. Postanawiamy spróbować. Razem z nami samochód, który po chwili zawraca. I jeszcze jeden. Ha! Oto wyższość roweru nad samochodem. Wobec braku mostu przeszliśmy kładką dla robotników. A auta? O, własnie zawraca trzecie!

Końcówka to do bólu zjeżdżona trasa przez Łomianki. W domu meldujemy się o 22:34, akurat, żeby zdążyć do Żabki po lody.

A nowych gmin dwanaście wpadło. I przekroczyliśmy już 900 zebranych!

  • DST 275.04km
  • Czas 10:13
  • VAVG 26.92km/h
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 24 maja 2015 Kategoria zaliczając gminy, > 200 km

Wyjazd tysiąca i jednej studzienki

Poranek zastał nas jak zwykle na Dworcu Zachodnim, na którym wsiedliśmy w IC "Karlik" jadący do Katowic. Wysiedliśmy jednak trochę wcześniej - w Częstochowie. Tym razem z miasta wyjechaliśmy nieco inaczej niż poprzednio, od razu mniejszą drogą prowadzącą na Łask. Już na wstępie dały się we znaki studzienki kanalizacyjne, którymi wyjazd był dosłownie upstrzony.

Wbrew prognozom zapowiadał się raczej chłodny dzień, więc nie zdejmowaliśmy z siebie długich rzeczy. Dość szybko, bo po 30 km zjechaliśmy na krajówkę, a stamtąd puścilismy się zygzakiem po gminach, odwiedzając lepsze i gorsze asfalty, z naciskiem na te ostatnie. Dopiero w Sulmierzycach pojawił się lepszy asfalt, długa prosta wzdłuż bełchatowskiej kopalni przypomniała nam Norwegię - długa droga, szeroki asfalt, brak ruchu i żadnych zabudowań. I chyba dopiero tutaj mieliśmy dłuższą przerwę od studzienkowania.

Przed Bełchatowem o mało nie zostaliśmy potrąceni przez kretyna, który wyprzedzał nam na czołówkę. Standard. Bełchatów udało się przelecieć prawie bez zatrzymania (studzienki, studzienki), dopiero przed Drużbicami zrobiliśmy pierwszy postój - po 107 km. Na stacji bardzo sprawnie udało się zasilić batony w kieszeni, doładować picie i pozbyć się nadmiaru ubrań. No i co nam pozostało? Długa prosta na Pabianice.

Od dłuższej już chwili słońce porządnie świeciło, mimo że od samego rana termometr pokazywał identyczną temperaturę, to jednak zrobiło się wyraźnie cieplej. I tak jechaliśmy: przez wioski, pola, lasy... aż zatrzymał nas szlaban. Tam dwóch szosowców było bardzo zainteresowanych Hipcią, ale odjechali zanim zdążyła zapytać, co ich tak interesuje. Jechali jakieś 300 m przed nami, na podjeździe bardzo dużo stracili i już, już prawie ich połknęliśmy, ale, niestety, skręcili.

Było naprawdę wcześnie. Minęliśmy Skierniewice, po raz pierwszy chyba za dnia skręt za Kamionem, również po raz pierwszy za dnia wjeżdżając do Puszczy Mariańskiej. Postój w Żyrardowie, po rekordowych 138 km był potrzebny tylko z jednego powodu - zupełnie skończyło mi się picie.

Końcówka znana i standardowa, tyle, że w większym ruchu, przez co nie mogliśmy jechać tam, gdzie zwykle, środkiem, omijając nierówności i, tak, studzienki. Na tyle jednak było żwawo, że Strava pokazała mi pobicie życiówki na kilku segmentach (z AVG > 30 km/h).

Do domu wchodziliśmy minuty przed 22:00. Jakoś tak wcześnie i nietypowo dziwnie.

Łącznie gmin mamy już 898 i, uwaga, nastąpiła zmiana na pozycji lidera - województwo łódzkie mamy zaliczone w 69%, o procent więcej niż mazowieckie!

  • DST 283.30km
  • Czas 10:13
  • VAVG 27.73km/h
  • Sprzęt Zenon
Wtorek, 11 listopada 2014 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 4

Poprzedni dzień skończyliśmy w okolicach 1:00. I zaspaliśmy. Wstaliśmy pół godziny później, przez co ruszyliśmy 20 min później niż zwykle. Było już jasno. Nawet, można powiedzieć, słonecznie, mimo że słońce nie wychodziło. Na dzień dobry przywitała nas tablica witająca w gminie Żary hasłem "Lasy, ludzie, przestrzeń". Przegrywa jednak z "Szatan, wódka, czołgi" bez dwóch zdań.

Po chwili byliśmy już w Żarach i ostro zasuwaliśmy w kierunku Żagania. Poczułem się zawiedziony, że w tym ostatnim nie było Orlenu; na szczęście powiat uratowała Szprotawa. Gdzie Hipci coś zaszkodziło. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów jechała ze spuchniętym i bolącym brzuszkiem,

Ostatnie lasy, ostatnie chwile w Lubuskim. Po drodze, jako że są to morsie tereny, szukaliśmy tablicy "Morsy, monocykle, innowacyjność", ale, niestety, nikt się jeszcze o taką nie postarał.

Wiatr wiał w twarz. Lubuskie pożegnało się z nami, przywitało się za to słońce. Temperatura skoczyła do 14 stopni (niestety nie udało się osiągnąć zapowiadanych 15 stopni). Ścięliśmy nieco trasę (mając już dość wiatru) i postanowiliśmy zostawić sobie na przyszłość gminę Głogów, a w zamian za to zaliczyć coś, co jest dalej od domu). Ruchliwa krajówka w stronę Wrocławia (z wygodnym poboczem) została dość szybko porzucona na rzecz kawy w McDonalds, zaliczyliśmy gminę Chocianów i wróciliśmy do krajówki, zaliczając z kolei Lubin. Duże miasto, z jakąś imprezą z okazji 11 XI, przewinęliśmy się przez nie dość szybko i pchnęliśmy się w kierunku Legnicy. Tu dostaliśmy w nagrodę solidne, szerokie pobocze, którym jechało się wspaniale, mimo że ruch był spory.

Pojedyncze górki, łagodne podjazdy i wiatr w plecy, do tego zachodzące słońce. Czego chcieć więcej? Nie wiadomo kiedy dotarliśmy do celu i objeżdżaliśmy Legnicę dookoła, by zaliczyć gminę Krotoszyce. By to zrobić musieliśmy się znowu uciec do łamania prawa, ponieważ jakiś geniusz drogowy stwierdził, że mimo że droga się nie zmienia (nadal szerokie pobocze, nadal ten sam ciąg komunikacyjny), to świetnym pomysłem jest walnąć zakaz na jakieś 2 km. Potem tylko zjazd obrzydliwie dziurawą drogą do Legnicy, gdzie zatrzymaliśmy się chyba na każdych możliwych światłach. Stanęliśmy też na BP, tam Hipcia zakochała się w tamtejszych ciepłych rogalikach.

Do Wrocławia zostało nam coś ponad 70 km. I czasu, którego mogło być w bród, a mogło być też na styk. Z Legnicy wylatujemy drogą 94. Do powrotu na nasz ślad, czyli zejścia się dróg z Legnicy i Lubina dostaliśmy się nie wiadomo kiedy, potem pozostała tylko dłuuuuuga prosta. I duży ruch (w jednym miejscu niewiele brakło do wypadku - facet postanowił zawrócić na trzy i ledwo zdążył przed TIR-em). Dwie odbitki na gminy, trochę mgły. Nuda. Końcówka była okropnie nudna. Nawet Wrocław niewiele zmienił - trochę DDR-ów, trochę asfaltu, wjazd szeroką wlotówką.

Zakupy udało się nam zrobić w sklepie przy drodze (pomyliłem skręty i trafiłem na sklep). Potem tylko dojazd na dworzec, tradycyjne zakupy w KFC i oczekiwanie na pociąg. TLK Karkonosze przyjechał, owszem, z dwoma rowerami w środku, musieliśmy zbudzić dwóch podróżników, którzy już smacznie sobie spali rozwaleni na obu kanapach. I tak, gniotąc się w czwórkę, dojechaliśmy aż do Warszawy.

Galeria.


Podsumowanie:
- 83 gminy,
- ponad 1000 km,
- odwiedzone nowe województwo - Lubuskie.
- obserwacje flory i fauny: kilka saren, dwa zdechłe dziki, kilka drapieżnych ptaków, kilka lisów (również zdechłych), dużo łabędzi i kaczek (dla odmiany żywych), mnóstwo grzybów.
  • DST 274.01km
  • Czas 14:32
  • VAVG 18.85km/h
  • Podjazdy 1041m
  • Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 10 listopada 2014 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 3

Pobudka, wstawać, ruszać. Dziś sprawdziłem czas - od wstania do pchnięcia roweru minęło 40-45 minut. Poranek był nawet ciepły, mglisty i wilgotny. Hipcia cieszyła się, bo w końcu prognozy zapowiadały na ten dzień około 15 stopni. Żadne z nas w to nie wierzyło, ale zawsze można sobie z tego żartować.

Hipcia od rana powtarzała, że dzisiaj na pewno musimy odbić wczorajsze straty, nie pozostało mi nic, jak potraktować te pogróżki poważnie i przygotować się na jazdę do późna.

W momencie startu małe zaskoczenie: nie działa mój licznik. Szybkie próby uruchomienia nie dały rezultatu, ustaliliśmy za to, że problemem jest gniazdo. Trudno - mam GPS-a.

Po sieknięciu okolicznych gmin zahaczyliśmy o Gorzów, przewieźliśmy się tamtejszymi DDR-ami i ruszyliśmy DK 22 w kierunku południa. A potem zachodu, przez lasy. Drogowskaz "Berlin 136" trochę nas zaskoczył. Asfalt super, wiadomo, trza Niemcom pokazać, że u nas też są dobre drogi, niestety wystarczyło skręcić na południe, w drogę wojewódzką, aby od razu pojawiły się dziury. Wkrótce słońce postanowiło się z nami przywitać i pogrzało. Efekt był taki, że 40 km do Sulęcina jechałem cały spocony, w kurtce przeciwdeszczowej, bo Hipcia kategorycznie zakazała jakichkolwiek zatrzymań. Po drodze zrobiliśmy dwie próby zaliczenia (przez las) gminy Ośno Lubuskie... bezowocnie. Trzeba by było pchać się na rympał przez krzaki, z daleka od drogi, co nie dawało gwarancji, że do gminy wjedziemy... a to jest warunkiem zaliczenia gminy.

Przez Sulęcin przepchnęliśmy się w sporym ruchu samochodowym, robiąc dodatkowy postój na żarcie na Orlenie. Opchaliśmy się jak zwierzęta (muffinek już nie wcisnęliśmy, będą na później). Było na tyle ciepło, że można było jechać w samej bluzie i cienkich rękawiczkach. Hipcia nawet założyła okulary przeciwsłoneczne. Jeszcze tylko szybkie smarowanie łańcuchów, nic bardziej mnie nie denerwuje niż piszczący łańcuch. I dalej w drogę! Od razu się lepiej jechało.

Długa trasa wzdłuż jednostki wojskowej, gdzie ciągle pisano o "ostrym strzelaniu" i grożono śmiercią... skojarzyło się nam to z trasą po Bośni i Hercegowinie. Ileż świata można zobaczyć w jednym województwie!

Zaczęły się też lekkie podjazdy. Mimo, że słońce, które tylko na chwilę raczyło nam przyświecić już się schowało, a asfalt miejscami był dziurawy i nierówny jechało się dziwnie dobrze. Na głowami kilka razy przeleciało nam stado łabędzi.

Wszystkie wioski były "wyposażone" w obowiązkowe pakiety plakatów i inszych takich. Mordy polityków przyświecały z każdej strony. Wygrało jednak hasło bynajmniej nie wyborcze, wypisane sprejem na przystanku. "SZATAN WÓDKA CZOŁGI". Wygrywa wszystko.
Wiatr oczywiście piłował w twarz, dał sobie spokój dopiero w okolicach Międzyrzecza, gdzie odbiliśmy na południe (trasa wiodła pętlą otaczającą okolice Świebodzina). Na chwilę zawitaliśmy w województwie Wielkopolskim, po czym wróciliśmy do Lubuskiego - w okolice Zbąszynka. Tam też zrobiliśmy kolejny postój na Orlenie - tym razem po 90 kilometrach. Coś do picia, coś do żarcia, szybkie ubranie (niestety wiatr i powolny zmrok mocno obniżyły temperaturę, która w ciągu dnia osiągnęła nie-bo-tycz-ną wartość 14 stopni) i po chwili już ruszamy. O zmroku dotarliśmy do Kargowej, gdzie odbiliśmy na zachód. Można było przypuszczać, że wiatr będzie w plecy. Bywał, nie był.

Krajówką dojechaliśmy do Sulechowa, szczęśliwie nie psując zbytnio krwi kierowcom TIR-ów, zresztą ruch był niewielki W samym Sulechowie ustaliliśmy, że przed zamknięciem powinniśmy zdążyć do sklepu do Krosna Odrzańskiego, tym samym robiąc jedne z najpóźniejszych planowych zakupów w historii naszego szlajania się po Polsce. Za Sulechowem przywitała nas "droga wojewódzka" - asfaltu na półtora samochodu, reszta to utwardzony, nierówny szuter. Mijanie się z samochodami bywało więc bardzo bliskie, chociaż kierowcy też wykazywali się wielką wolą współpracy i zawsze zwalniali do bezpiecznej prędkości, sami też zjeżdżali na część jezdni pozbawioną asfaltu. Widział ktoś coś takiego w Polsce?!

Nie potrzebowałem GPS-a, żeby się dowiedzieć, że zbliżamy się do Odry. Temperatura momentalnie spadła, zrobiło się wilgotno i mgliście. Nad głowami przyświecały nam gwiazdy, droga prowadziła przez las, poprzetykany od czasu do czasu mały wioskami o nazwach zaczynających się w większości przypadków na literę B.

Do Krosna wjechaliśmy ok 21:00. Nasze pierwsze zakupy w Netto. Żeby nie marznąc tracić ciepła na zewnątrz wprowadziliśmy rowery do środka. Ja stałem przy rowerach i zajmowałem się lampieniem się w mapę, Hipcia buszowała między półkami zdobywając pożywienie. Na miejscu zjedliśmy jeszcze wczesną kolację (jakieś zdechłe drożdżówki) i ruszyliśmy przed siebie - w końcu do mety mieliśmy jeszcze sporo kilometrów.

Z Krosna wyjechaliśmy krajówką, potem skręciliśmy w puściutką, ładnie wyasfaltowaną wojewódzką. Nic tamtędy nie jeździło, cały czas tylko lasy, spokój, czasem niewielki podjazd. W kilku napotkanych miejscowościach trafiliśmy na bruk, w tym jeden trzykilometrowy kawałek, który wytrząsł nam chyba wszystko, co mieliśmy w mózgach.

Dostaliśmy też w nagrodę zjazd do Nowogrodu Bobrzańskiego, machnęliśmy sobie podjazd, przekroczyliśmy Bóbr i wjechaliśmy w kolejne lasy. Jako że GPS wskazywał, że aż do Żarów będą, ale nie lasy, tylko laski, weszliśmy sobie w najbliższy duży las, na wygodny mech i tam, z dala od drogi rozłożyliśmy namiot. Miękko było. Do tego miejscami ziemia była rozkopana, widać, że trafiliśmy na miejsce bytowania dziczków. Niestety żaden w nocy nie chciał nas odwiedzić.

Galeria.

  • DST 240.37km
  • Czas 12:49
  • VAVG 18.75km/h
  • Podjazdy 777m
  • Sprzęt Zenon
Niedziela, 9 listopada 2014 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 2

Poranek był paskudny. Od razu czuć było chłód i wcale, ale to wcale nie chciało się wychodzić. Zmobilizowaliśmy się jednak i spakowaliśmy. Temperatura startowa - dwa stopnie.

Szybko minęliśmy Drawsko (zaliczając przy okazji gminę Krzyż Wielkopolski, którą i tak zaliczylibyśmy jadąc po śladzie) i za Chełstem... Za Chełstem Stało Się. Wjechaliśmy w Lubuskie. Na pierwszy rzut oka nic szczególnego. Normalne województwo. Po kawałku bruku zmieniliśmy zdanie i zaczęliśmy rozważać to, w jaki sposób swoje tereny przedstawia jedyny znany nam lubuszczanin - Mors. W skrócie: biednie, średnio z asfaltem, jeździ się starymi samochodami, ale ludzie sympatyczni. Wypisz-wymaluj: Albania. Od tego momentu "Albania" nie opuszczała nas na krok, co chwilę znajdowaliśmy kolejne potwierdzenia: a to napotkane semafory, których (w takiej wersji) nie widziałem od dzieciństwa (po cichu liczę na to, że Oelka mi rozwinie ten temat - fotka semafora jest w galerii), a to byki pasące się prawie na drodze, a to maszynista, który wioząc nas wczoraj trąbił na wszystko - trasa kończyła się w Lubuskiem, więc wiadomo...

Do tego wszechobecny, mordujący ręce Hipci, wkurzający bruk. Dopełnieniem naszej teorii o albańskich korzeniach lubuskiego byli kierowcy, którzy wyprzedzali nas ostrożnie i wolno, kilku nawet zatrąbiło, ale nie jestem pewien czy tu akurat chodziło o pozdrowienie.
Nadal jest chłodno. Temperatura wzrosła do całych trzech, przez co Hipcia miała pełen zestaw atrakcji związanych z grzaniem dłoni.
W Strzelcach Krajeńskich robimy przerwę śniadaniową na Orlenie. Parówki, kawa i ciastka; zjedzone w środku, by łapki Hipci wróciły do siebie. Rzadko ktokolwiek nas zagaduje, szczególnie widząc takich cudaków w chłodny, jesienny dzień. Tutaj jednak wywiązała się krótka rozmowa i dostaliśmy życzenia miłego urlopu. Widział to kto w Polsce? A, przepraszam, jesteśmy w Albanii.

W tymże mieście skręciliśmy w krajówkę i zmieniliśmy kierunek. Na podwietrzny. Z krótką przerwą w Dobiegniewie jechaliśmy cały czas pod mocny, czołowy wiatr. Wczorajsze mknięcie bez opamiętania pozostało tylko wspomnieniem, dzisiaj było inaczej: człowiek jedzie, pędzi, leci, a na liczniku nadal 18 km/h. Na szczęście po jakichś trzech godzinach dotarliśmy do Człopy, gdzie zrobiliśmy krótki przystanek (znowu Orlen). Zmieniło się też województwo - teraz wpadliśmy w Zachodniopomorskie.

Oryginalnie trasa prowadziła do Mirosławca, skąd mieliśmy pod prąd śladu BBT jechać do Kalisza Pomorskiego. Szybkie sprawdzenie wykazało, że możemy spokojnie sobie ściąć jadąc drogą gruntową przez las. W Tucznie odbiliśmy i wjechaliśmy między drzewa. Okazało się, że jedziemy szlakiem rowerowym, a co za tym idzie - wiadomo - trochę piachu. Na szczęście tylko trochę, nie jechaliśmy jakoś szczególnie wolno, mimo że zdarzyły się takie perełki jak podjazd 9% po piachu)Słońce już dawno górowało na niebie, szkoda tylko, że za chmurami, przez co temperatura wzrosła tylko do całych pięciu stopni. Ale jaśniej się zrobiło, w lesie dostaliśmy piękną, chociaż nie słoneczną jesień.

Zygzakując wyjechaliśmy w okolicach Kalisza Pomorskiego, przejechaliśmy wspominkowy fragment BBT i odbiliśmy w kierunku Drawna. Znowu była to droga wojewódzka, ale ruch nadal był symboliczny. Pogorszył się jednak asfalt. W związku z tym, że robiliśmy wielki zygzak, zaczęły pojawiać się drogowskazy na miejscowości w których już byliśmy. I taka atrakcja miała nam towarzyszyć do końca tej trasy. Pojawiła się też kolejna, prócz mgły, atrakcja. Mżawka. Miejscami przechodząca w lekki deszcz, ale głównie po prostu mżąca. Mimo mokrej pogody jechało się o wiele lepiej niż przez pierwszą część dnia, do tego droga prowadził przez niekończące się pola, a i asfalt koniec końców też się poprawił.

Przystanek na jedzenie zrobiliśmy na wylotówce z jakiegoś powiatowego miasta. Widać, że przygotowali się na nasze przybycie bo właśnie zmieniali stację z Bliskiej na Orlen.

Do Choszczna wjechaliśmy grubo po zmroku, zakupy zrobiliśmy w Tesco i ruszyliśmy dalej w mokre. Oczywiście nic nam nie mogło przemoknąć, nie robiło się z tego powodu też jakoś chłodniej; temperatura za to... zaczęła rosnąć. W okolicach Pełczyc było 6 stopni, w Barlinku ("Europejska Stolica Nordic Walking" - co?!) - osiem. Doszło do tego, że Hipci nawet zagrzały się ręce. Tuż przed granicą Lubuskiego odbiliśmy jeszcze po jedną gminę - Nowogródek Pomorski - robiąc kilka kilometrów po bruku.

Kolejna analiza, szukanie lasów, wyszło mi, że albo nocujemy przed Kłodawą (było około 23:00), albo jedziemy za Gorzów, gdzie do najbliższego lasu mamy ok 30 km, a do większych lasów ok 50 (i tu znowu gps oszukał o jakieś 10 km. Lasy za Gorzowem pojawiły się już na 22 km). Zdecydowaliśmy się walnąć blisko. Tuż za granicą, już w Lubuskim, weszliśmy w las i po chwili odnaleźliśmy odpowiednie miejsce, Hipcia znalazła nawet podgrzybka. Przed snem wypiliśmy sobie zamiast piwa cydr, który ostatnio coraz lepiej nam wchodzi.

Galeria.

  • DST 240.74km
  • Czas 13:17
  • VAVG 18.12km/h
  • Podjazdy 1083m
  • Sprzęt Zenon
Sobota, 8 listopada 2014 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Czwarta (lubuska) Hip-rawka. Dzień 1

Od dłuższej chwili mieliśmy plan by wybrać się i odwiedzić ostatnie z województw nietkniętych naszym kołem - Lubuskie. Gdy Hipcia stworzyła trasę, jeden rzut oka wystarczył mi by stwierdzić, że będzie ciekawie. Bardzo ciekawie.

Całość miała zająć tylko czterech dni, więc spakowaliśmy się oszczędnie - ja zabrałem dwie duże sakwy Crosso, Hipcia dwie małe plus worek zawierający namiot. Prawie że na lekko, ale jednak sakwiarsko.

Pobudka nastąpiła rano. Nad ranem. Czort wie kiedy. Było ciemno. Zabraliśmy już przygotowane rowery i po chwili staliśmy na rozjaśniającym się w blasku świtu peronie szóstym na Zachodniej ładując się do BWE. Piękny, bezprzedziałowy wagon, rowery podwieszone, po chwili już staraliśmy się dospać ile się da przed startem; skutecznie w tym przeszkadzał nam maszynista, który trąbił na każdym przejeździe, a siedzieliśmy w pierwszym wagonie za lokomotywą...

Konin. Wysiadka, pakowanie, start. Jest raczej chłodno, trochę mgliście, bardzo jesiennie, ale przynajmniej bezwietrznie. Zasuwaliśmy więc przed siebie bez zatrzymania... prawie. Pierwszy przystanek był po czterdziestu kilometrach, bo zaczęło padać. Przestało kilkanaście minut później, oczywiście.

Droga prowadzi slalomem po gminach, jak zawsze. Trochę niepokoju wprowadza gmina Żnin, bo przejeżdżamy tuż obok jej granicy. Wyraźnie obok. A odbitki nie ma. Na szczęście po chwili zauważam, że kilkanaście kilometrów dalej przecinamy jej teren. Hipcia o wszystko zadbała.

Jedzie się bardzo dobrze; prawie w ogóle nie zsiadamy z rowerów, do tego droga jest puszczona tak kapitalnie, że wiedzie głównie drogami wojewódzkimi i powiatowymi, w otoczeniu pól i małych wiosek i miejscowości, ruchu prawie w ogóle nie ma. Asfalt też nie jest najgorszy, z wyjątkiem jednego fragmentu, gdzie ślad puścił nas polną drogą. Ale tu Hipcia była bardzo dzielna i nawet nie marudziła.

Pogoda dopisuje, po porannych mgłach i deszczu nie ma ani śladu. Jest w miarę ciepło, przyjemnie świeci słońce. Jednym zdaniem: piękna jesienna aura. Po drodze widzieliśmy cały czas mijały nas całe stada odlatujących kaczek i innych ptaszysk formujących kapitalne klucze, do tego na jednym z pól do odlotu przygotowywały się łabędzie.

Do dwusetnego kilometra docieramy z mniej niż godziną przystanków (oczywiście na Orlenach, wówczas to odkryliśmy konkurencję dla parówek – ichnie muffinki i oponki); wtedy też - w Chocieży - robimy dłuższą przerwę na zakupy. Idzie na nie Hipcia, ja cierpliwie czekam przy rowerach. Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy dalej.

Hipcia po zakupach wysnuła taką oto refleksję: mimo że od Bałkanów minęło już sporo czasu, to jednak nadal jadąc rowerem przez Polskę ciężko się przestawić na to, że jesteśmy w Polsce i nie potrzebujemy studiować etykietek, jak również na to, że nie trzeba kupować na zapas, bo wiadomo, że niedługo trafi się kolejny sklep.

Momentalnie zrobiło się chłodno, po zachodzie temperatura zaczęła szybko spadać, w lasach pojawiły się gęste mgły. Przed Czarnkowem podarowaliśmy sobie kiepską rowerówkę i ruszyliśmy łamać zakazy ruchu rowerowego. Na trzech kilometrach wyprzedziło nas zaledwie kilka samochodów.

W Czarnkowie przecięliśmy Noteć (pierwszy ale nie ostatni raz), po czym ruszyliśmy w kierunku Wielenia. Droga prowadziła dalej przez lasy, zrobiło się naprawdę klimatycznie, mgliście i coraz bardziej zimno (momentami spadało już do zera, co najbardziej odczuwała Hipcia). W okolicach Wielenia zacząłem analizować GPS-a, szukając lasów. Trochę się machnąłem w obliczeniach - kolejne lasy wyliczyłem za 25 km (były za 15), wskutek czego weszliśmy w las jeszcze przed Drawskiem, tym samym nie przekraczając 300 km. Postanowiliśmy jakoś z tym żyć.

Z trudem znaleźliśmy ciekawy i równy fragment lasu, rozbiliśmy namiot i wskoczyliśmy w śpiwory. Uwielbiam puch - ciepło robi się momentalnie.

Galeria.

  • DST 296.46km
  • Czas 13:37
  • VAVG 21.77km/h
  • Podjazdy 890m
  • Sprzęt Zenon
Niedziela, 12 października 2014 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy

Rozdział 23: To już jest koniec

Pobudka. Zbieramy się wcześnie rano. Nie trzeba się jakoś spieszyć, do Warszawy to się już doturlamy. Po siedmiu kilometrach wjeżdżamy do województwa łódzkiego. Powoli, acz nieubłaganie, zbliżamy się do Łodzi. Grzybiarze nadal buszują po krzakach. My jedziemy.

W zasadzie dzień ten nie przypomina wyprawy, a zwykłą, jednodniową wycieczkę - ot, wywieźliśmy się gdzieś pociągiem i trzeba do domu wrócić.

Duża kropka z napisem "Łódź" powoli się zbliża. Pojawiają się też zaliczone już kiedyś gminy. Przez Konstantynów wjeżdżamy do samego miasta, udaje się je nawet sprawnie opuścić, bez większych problemów i szlajania się po śmieszkach rowerowych. Dalej to już znana trasa do Łowicza, a teraz można już odliczać... Tabliczka "mazowieckie". Sochaczew. Powoli robi się ciemno. Żelazowa Wola, Powiat Warszawski Zachodni, gmina Kampinos, Leszno...

Gdzieś za Lesznem zatrzymujemy się na szukanie klucza od domu. Nie widziałem go od trzech tygodni, a wolę go mieć już w garści i nie zastanawiać się przez jeszcze godzinę, czy jest, czy go nie ma. Szukanie trwa chwilę, ale jest. No, to teraz tylko prosta do domu. Gmina Babice. Rondo. Cmentarz. Hubala-Dobrzańskiego.

Blok. Klatka. To już? Naprawdę?

Otwieramy drzwi. Wszystko jest na swoim miejscu. Szosy wiszą, wszystko działa. Jak zawsze kręci się w głowie po takim czasie na przestrzeni. Zaskakuje echo odbijające się od ścian. Rozjuczam pojazdy. Wnoszę sakwy, wprowadzam rowery. Dopiero wtedy siadam i wydaję z siebie głębokie "Uff!".

4168 km. 233 godziny, czyli 42% czasu wyprawy spędzone na siodełku. Ponad czterokrotnie podjechany Mt. Everest. Z Chorwacji przez Grecję do Polski. Średnio 180 km i 10 h dziennie, przez ostatnie 11 dni średnio 203 km dziennie. Zaliczonych nawet (nieplanowanie) kilka ładnych gmin.

Wiem, większość tego nie lubi. Lubi przystanąć, zobaczyć, pozwiedzać, pooglądać. Spędzić pół dnia poza rowerem, na jedzeniu lokalnych przysmaków, rozmawiając z mieszkańcami, patrząc na kulturę, oglądając zabytki, szukając małych, zapomnianych miejsc.

My lubimy jechać. Przed siebie. Metr za metrem, kilometr za kilometrem, przez cały dzień, kolejny i jeszcze jeden. I jeszcze.

Biwaki w wielu pięknych miejscach, każde mające swój urok i w nocy, i za dnia. Dzięki solidnej dyscyplinie i wczesnym pobudkom udało się z każdego dnia wycisnąć tyle, ile się dało. Żadnego zwiedzonego kościoła, zabytku i zamku. Miasta przejechane tak szybko, jak to możliwe. Lasy, łąki, pola, góry, skały. Nitka asfaltu prowadząca środkiem, czasem przez góry, czasem doliną. Zmieniające się widoki, ukształtowanie terenu, zawsze wszystko przed oczami. Nie trzeba było się zatrzymywać, wystarczyło czekać na to, co przyjedzie następne. A przyjeżdżało, zawsze. Każda droga ma swój urok: nieważne, czy to jest dróżka wijąca się hen, w Czarnogórze, czy zjeżdżony kawałek asfaltu za Sochaczewem, prowadzący do domu.

Ta forma wyprawy okazała się być najlepszą z dotychczasowych, trzeba ją udoskonalić i ponowić w kolejnym roku. A gdzie? To się dopiero okaże.

A tymczasem, skoro dźwięk mojego "Uff" właśnie przebrzmiał w pokoju, pozostaje napisać tylko jedno słowo: koniec.

  • DST 226.01km
  • Czas 10:49
  • VAVG 20.89km/h
  • Podjazdy 531m
  • Sprzęt Zenon
Sobota, 11 października 2014 Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy

Rozdział 22: Na Mazowsze najbliżej jest przez Opolszczyznę

Pobudka. Noc była bardzo ciepła, tak, jak się zapowiadała. W nocy i w dzień spory ruch, bo tędy właśnie idzie objazd do Poznania. Rano wylazły mgły i miejscami bywało chłodnawo, ale zapowiada się bardzo ciepły dzień. Mijamy wielu grzybiarzy, którzy nie próżnują i sobotni ranek postanowili poświęcić na łażenie po krzaczorach. Mgła narasta, w jednym miejscu nawet włączamy światła.

Bardzo powoli, acz nieubłaganie, przemy w kierunku Oleśnicy, bo ją właśnie umarzyliśmy sobie jako miejsce, z którego odbijemy już bardziej bezpośrednio na Warszawę. Po drodze robimy jeszcze dwie odbitki, znajduję jedną rzecz, przy której muszę przystanąć i zrobić zdjęcie, bo kojarzy mi się bardzo przyjemnie ("Za lasem, na rozdrożu, stał kamienny krzyż pokutny. Jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni. I mocno spóźnionej skruchy." - kto wie, skąd ten cytat?).

Temperatura dochodzi do 23 stopni, rozbieram się na krótko, robi to nawet Hipcia. Ruch jest dużo mniejszy. Przy okazji zjadamy też śniadanie - wczorajsze pączki.

Tereny, przez które jedziemy, są bardzo gęsto zamieszkałe przez ludność niemiecką - pojawiają się i dwujęzyczne nazwy miejscowości (tak, jak w Bośni cyrylica, tak u nas niemieckie bywają zamazane sprejem), i na jednym z budynków gospodarczych z dachówek ułożony jest napis "Gott mit uns".

Gdzieś na tym odcinku mijamy pierwszą kontrolę drogową, która, biorąc pod uwagę natężenie ruchu, suszy, ale powietrze. To też kolejna, nawiązując do wczorajszego wpisu, cecha Polski: w innych krajach kontrole mijaliśmy kilka razy dziennie. W Polsce jest to pierwsza kontrola na trzystu kilometrach, ale i tak wiadomo, że stoją tylko po to, by zarabiać pieniądze i robić ludziom na złość. Bo przecież taki kierowca płaci podatki na drogi, to mu się należy uczciwy i szybki przejazd. A nie tam plumkanie się po 50 km/h w zabudowanym.

W końcu (wciągając w międzyczasie parówki na Orlenie) docieramy do Oleśnicy. Zagadujemy mieszkańców o sklep, kobitka wskazuje nam Carrefoura (niestety, jest w drugą stronę) i rozmawia z nami chwilę o swoim synu, też sakwiarzu, który właśnie pojechał na Ukrainę. Decydujemy się nie jechać do Carrefoura, zauważamy drogowskaz do Kauflandu i tam się kierujemy (paskudną, kostkową DDR-ką).

Pod Kauflandem zasiadam i czekając na Hipcię grzebię po GPS-ie. Tu należy dodać, że mój GPS ma opcję wyznaczania trasy, ale z niej nie korzystam, bo jakoś nie mam jej rozpracowanej i nie do końca mogę ufać wynikom. Dystanse liczę więc na oko, biorąc na klatę ewentualny błąd. Tu błąd okazał się znaczny - spodziewałem się, że w Oleśnicy będziemy na setnym kilometrze tego dnia. Jest sto pięćdziesiąty.

Decyduję się pogrzebać i powyznaczać trasę i już wiem, że do Warszawy mamy jeszcze spory kawałek. Trochę sporszy, niż się spodziewałem. Gdy Hipcia przychodzi (z siatami, jak zawsze, żarcia jak dla wojska), cieszy się na myśl tego, że dziś walimy do oporu, żeby jutro mieć mniej do przejechania.

W lesie przy wyjeździe z Oleśnicy widzimy dwie tirówki (czyli Polska wygrywa z zagranicą 2:1). Słońce powoli zachodzi, my jedziemy całkiem szybko, kilometry znikają sprawnie, mimo że jest to droga krajowa, to ruch jest symboliczny. W Drołtowicach odbijamy na Syców i tamtędy, już przy zachodzącym słońcu, ale jeszcze przez nieliczne pagórki (z całego dnia będziemy mieli zaledwie 500 m podjazdów) lecimy na Ostrzeszów. Pola, wioski, pojedyncze drzewa... Do Grabowa nad Prosną mamy solidny zjazd, tam z kolei trzeba trochę pokombinować, bo w remoncie jest most. Dla samochodów - zamknięte. Ale piesi mogą. A jak oni mogą, to my też możemy.

Ostatni większy las ma być za Brzezinami. Tam to właśnie schodzimy z drogi i słysząc hen, daleko, grające orkiestry weselne, znajdujemy bardzo przyjemne, płaskie miejsce. Rozbijamy namiot i po raz ostatni tej wyprawy nocujemy.

  • DST 245.13km
  • Czas 12:15
  • VAVG 20.01km/h
  • Podjazdy 506m
  • Sprzęt Zenon

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl