Wpisy archiwalne w kategorii
> 200 km
Dystans całkowity: | 13758.28 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 636:59 |
Średnia prędkość: | 21.27 km/h |
Maksymalna prędkość: | 66.60 km/h |
Suma podjazdów: | 45604 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (91 %) |
Maks. tętno średnie: | 150 (77 %) |
Suma kalorii: | 23448 kcal |
Liczba aktywności: | 58 |
Średnio na aktywność: | 237.21 km i 11h 10m |
Więcej statystyk |
Sobota, 14 grudnia 2013
Kategoria > 200 km, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Druga (urodzinowa) Hip-rawka. Dzień 1
Trzydzieści lat to dziwna nieco cyfra. Dziesięć i dwadzieścia lat to kolejne etapy dorastania i wchodzenia w dorosłość. Czterdzieści - wiadomo - kryzys wieku średniego, pięćdziesiąt i następne to kolejne, symboliczne granice. Trzydzieści jest jednak takie nijakie, coś jak "jesteś jeszcze młody, ale memento mori". Poza tym magia tej cyfry oczywiście działa w systemie dziesiątkowym, bo w innych trzydzieści nie bywa już równe. Okazja jest jednak okazją! Przez poprzednie dwa lata urodziny (Hipci prawdziwe, moje - symbolicznie) obchodziliśmy w Tatrach. Na ten rok zaplanowaliśmy coś nietypowego: połączenie planu, który kiedyś tam chodził po głowie z całkiem nowym pomysłem. Celem miało być sakwiarskie dostarczenie swojego jestestwa w okolice Olsztyna, jednodniowy wypoczynek w tamtejszym Aquaparku i powrót. Wypoczynek wypadał oczywiście w same urodziny, nie chcieliśmy ryzykować, że (w przypadku pomysłu na cztery dni z sakwami) świętowanie skończy się piciem szampana w śpiworze i szybkim zaśnięciem.
W sobotę zbudziliśmy się więc pełni energii (taaa, jasne) i wskoczyliśmy na rowery. Pierwsza godzina jazdy to tylko wydostanie się z Warszawy, w tym jedna przerwa na założenie ochraniaczy, bo było ciepło (jakieś trzy stopnie), ale buty przewiewało (a szczególnie moje są bardzo przewiewne). Dalej wszystko biegło znanymi trasami: przez Legionowo, Komornicę i Dębe aż do Nasielska. Tutaj miało się zacząć Nieznane, zaczęło się też inne - mokre. Przy wyjeździe z miasta musieliśmy już założyć przeciwdeszczowe ubrania, bo deszcz najwyraźniej się rozpędzał. Wkrótce przestał padać, została z niego wredna mżawka, która utrudniała życie zacinając w oczy.
Kolejny przystanek wypadł przy Strzegocinie. Gdy patrzyliśmy na mapę, podszedł ktoś i zapytał, dokąd jedziemy. Gdy dowiedział sie, że do Gzów, powiedział tylko "Ho, ho, ale to kawał drogi". Pokiwałem głową w zadumie, przyjąłem dobre rady dotyczące dalszej trasy (my chcieliśmy odwiedzić gminę, a nie samą stolicę - Gzy są ze dwa kilometry od głównej) i pojechaliśmy po swojemu. Gzy okazały się być pierwszą gminą zaliczoną na tym wyjeździe.
Zaczęło się ściemniać. Światła poszły w ruch, a chwilę później mapa. Nie chcieliśmy zaliczać Ciechanowa, żeby nie została dziura na mapie gmin, ale przekonaliśmy się tym, że pewnie w mieście będzie czynna stacja, a kolejna - diabli wiedzą gdzie. Stacja oczywiście była, a na niej parówki i kawa z czymś, co przypominało mleko.
Za chwilę zrobiło się zupełnie ciemno, a my zasuwaliśmy prosto na Przasnysz. Zrobiło się ciemno - zachciało się spać. Długo walczyłem, jakoś nie udało się nam w porę wyposażyć w żadne specyfiki. Gdy pokonałem Morfeusza, akurat wjechaliśmy do miasta, gdzie na dzień dobry jakiś baran próbował zmieścić się między nas a wysepkę i musi gwałtownie hamować. Zaraz za skrętem przejeżdża wolniutko, długo nas obserwując - zapewne ichniejsza mafia.
W końcu Hipci zrobiło się zimno. Łapki zmarzły i zdecydowała się skorzystać z jednorazowych ogrzewaczy do łapek. Zaaplikowałem jej po jednej sztuce, po kilkunastu minutach usłyszałem z tyłu cichy rechot - oho! dłonie się ogrzały.
Mijamy Przasnysz, w Chorzelach, w Biedronce, robimy zakupy na kolację i sniadanie, plus to, czego oboje potrzebowaliśmy - coś Tigeroredbullowego. Stamtąd wreszcie zaczęło się jechać. Jazda była standardowym rzemiosłem. Widoków żadnych, samochodów - niewiele, zwykłe, nudne, rzemieślnicze trzaskanie kilometrów. Minuty płyną (zmiany zaordynowane co pięć minut), myśli z wolna snują się po głowie, lemondka przyjemnie wpływa na komfort jazdy, mżawka moczy wszystko, ale już dawno przestała przeszkadzać - lepiej być nie może.
W Wielbarku poszła w ruch mapa. Z czasem byliśmy bardzo do przodu. Płaskość terenu i momentami wiatr w kuper powodował, że średnią mieliśmy powyżej 21 km/h. Fajnie byłoby zrobić dwieście, z mapy jednak wynikało, że dobrze by było noclegu szukać przed Nidzicą, bo potem mogą być same pola. Droga była ładna, miejscami tak szeroka, że zmieściłyby się tam cztery pasy... Nagle okazało się, że po lewej pojawił się fajny, płaski lasek. Na liczniku - akurat - dopiero wytoczyło się 200 km. Sprawdziliśmy mapę i uznaliśmy, że tu się walniemy, żeby jeszcze posiedzieć chwileczkę w namiocie, a nie rozbić się i paść. Weszliśmy w las, rozbiliśmy namiot, kolacja, piwo na deser i do śpiwora. W końcu noc miała też misję - dosuszaliśmy wszystko, co mżawka wymoczyła. Czyli w zasadzie wszystko, co mieliśmy na sobie.
W sobotę zbudziliśmy się więc pełni energii (taaa, jasne) i wskoczyliśmy na rowery. Pierwsza godzina jazdy to tylko wydostanie się z Warszawy, w tym jedna przerwa na założenie ochraniaczy, bo było ciepło (jakieś trzy stopnie), ale buty przewiewało (a szczególnie moje są bardzo przewiewne). Dalej wszystko biegło znanymi trasami: przez Legionowo, Komornicę i Dębe aż do Nasielska. Tutaj miało się zacząć Nieznane, zaczęło się też inne - mokre. Przy wyjeździe z miasta musieliśmy już założyć przeciwdeszczowe ubrania, bo deszcz najwyraźniej się rozpędzał. Wkrótce przestał padać, została z niego wredna mżawka, która utrudniała życie zacinając w oczy.
Kolejny przystanek wypadł przy Strzegocinie. Gdy patrzyliśmy na mapę, podszedł ktoś i zapytał, dokąd jedziemy. Gdy dowiedział sie, że do Gzów, powiedział tylko "Ho, ho, ale to kawał drogi". Pokiwałem głową w zadumie, przyjąłem dobre rady dotyczące dalszej trasy (my chcieliśmy odwiedzić gminę, a nie samą stolicę - Gzy są ze dwa kilometry od głównej) i pojechaliśmy po swojemu. Gzy okazały się być pierwszą gminą zaliczoną na tym wyjeździe.
Zaczęło się ściemniać. Światła poszły w ruch, a chwilę później mapa. Nie chcieliśmy zaliczać Ciechanowa, żeby nie została dziura na mapie gmin, ale przekonaliśmy się tym, że pewnie w mieście będzie czynna stacja, a kolejna - diabli wiedzą gdzie. Stacja oczywiście była, a na niej parówki i kawa z czymś, co przypominało mleko.
Za chwilę zrobiło się zupełnie ciemno, a my zasuwaliśmy prosto na Przasnysz. Zrobiło się ciemno - zachciało się spać. Długo walczyłem, jakoś nie udało się nam w porę wyposażyć w żadne specyfiki. Gdy pokonałem Morfeusza, akurat wjechaliśmy do miasta, gdzie na dzień dobry jakiś baran próbował zmieścić się między nas a wysepkę i musi gwałtownie hamować. Zaraz za skrętem przejeżdża wolniutko, długo nas obserwując - zapewne ichniejsza mafia.
W końcu Hipci zrobiło się zimno. Łapki zmarzły i zdecydowała się skorzystać z jednorazowych ogrzewaczy do łapek. Zaaplikowałem jej po jednej sztuce, po kilkunastu minutach usłyszałem z tyłu cichy rechot - oho! dłonie się ogrzały.
Mijamy Przasnysz, w Chorzelach, w Biedronce, robimy zakupy na kolację i sniadanie, plus to, czego oboje potrzebowaliśmy - coś Tigeroredbullowego. Stamtąd wreszcie zaczęło się jechać. Jazda była standardowym rzemiosłem. Widoków żadnych, samochodów - niewiele, zwykłe, nudne, rzemieślnicze trzaskanie kilometrów. Minuty płyną (zmiany zaordynowane co pięć minut), myśli z wolna snują się po głowie, lemondka przyjemnie wpływa na komfort jazdy, mżawka moczy wszystko, ale już dawno przestała przeszkadzać - lepiej być nie może.
W Wielbarku poszła w ruch mapa. Z czasem byliśmy bardzo do przodu. Płaskość terenu i momentami wiatr w kuper powodował, że średnią mieliśmy powyżej 21 km/h. Fajnie byłoby zrobić dwieście, z mapy jednak wynikało, że dobrze by było noclegu szukać przed Nidzicą, bo potem mogą być same pola. Droga była ładna, miejscami tak szeroka, że zmieściłyby się tam cztery pasy... Nagle okazało się, że po lewej pojawił się fajny, płaski lasek. Na liczniku - akurat - dopiero wytoczyło się 200 km. Sprawdziliśmy mapę i uznaliśmy, że tu się walniemy, żeby jeszcze posiedzieć chwileczkę w namiocie, a nie rozbić się i paść. Weszliśmy w las, rozbiliśmy namiot, kolacja, piwo na deser i do śpiwora. W końcu noc miała też misję - dosuszaliśmy wszystko, co mżawka wymoczyła. Czyli w zasadzie wszystko, co mieliśmy na sobie.
Most Północny© Hipek99
Przystanek przy Komornicy© Hipek99
Widok na Komornicę (ma człowiek dużo czasu, to strzela foty)© Hipek99
Parking rowerowy w wersji doraźnej© Hipek99
Mżawka powoli zaczyna zbierać żniwo© Hipek99
Trochę bardziej "artystycznie". Nie wiem, czy tak to miało wyjść© Hipek99
Jakiś tam zabytkowy drewniany kościółek, w okolicy gminy Gzy. Zwykle nie fotografuję takich rzeczy, zrobiłem wyjątek, bo stary i drewniany© Hipek99
Hipcia w wersji "wakacje na lemondce"© Hipek99
- DST 200.59km
- Czas 09:41
- VAVG 20.71km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 10 listopada 2013
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Rolniczo, wietrznie, siodełkowato i jaszczurowato. Podlasie!
Oba długie listopadowe weekendy miały być rowerowe. Pierwszy wypadł ze względu na "usterkę". Drugi, obecny, miał być sakwiarski i składać się z wypadu do Gdańska. Rzeczywistość (w tym: kompletowanie stajni) zweryfikowała plany i z planu na sakwiarski wypad nic nie wyszło. Ogólny kierunek wypadu został zmodyfikowany i miał zostać pokonany "na strzała".
Rano wstaliśmy o 5:45, zjedliśmy coś na szybko (Hipcia - kawę, ja - kawę + płatki) i pomknęliśmy przez ciemną Warszawę w kierunku Dworca Zachodniego. "Pomknęliśmy" jest tu sporą przenośnią: jak tylko usiadłem, poczułem, ze coś jest nie tak. Hipcia jeździła na moim rowerze w sobotę i nie poprawiła siodełka z powrotem, więc pierwsze siedem kilometrów pokonałem w kucki. Bilety kupione, pociąg zajechał, zapakowaliśmy się do puściutkiego wagonu z kilkunastoma wieszakami na rowery, związaliśmy je dla pewności razem i poszliśmy spać.
Obserwowana przez okno pociągu pogoda zapowiadała się pomyślnie. Miało co prawda coś tam padać, ale zza chmur ciekawie wyglądało słońce. Może więc pogodynka nie będzie miała racji?
W końcu pociąg zatrzymał się, wysadził nas na dworcu i pojechał sobie w swoją stronę do Suwałk. My zaś wyprowadziliśmy nasze pojazdy na asfalt, odepchnęliśmy się... i tym samym zaliczyła się gmina Białystok, bo tam właśnie dojechaliśmy.
Jak o pojazdach mowa, to trzeba wspomnieć, że ja jechałem na swoim dobrym starym Viperze, Hipcia za to jechała na nowym nabytku - zimówce o uroczym imieniu "Jaszczura".
Początek trasy był świetnie zaplanowany i rozpisany ulica po ulicy, zgodnie z tym, jak mieliśmy opuścić Białystok. Na dzień dobry przywitała nas droga rowerowa... inna niż te warszawskie, podzielona na dwa pasy ruchu. Pojechaliśy nią kawałek, po czym odbiliśmy i oczywiście coś musiało się pochrzanić, minęliśmy właściwy skręt i konieczne stało się korzystanie z mapy w telefonie. Trochę kombinowania, jeden remont i już wyjeżdżaliśmy z miasta, rozpoczynając przygodę na drodze 678.
Jeszcze w mieście musieliśmy założyć kurtki i czapki, bo zaczęło kropić. Temperatura utrzymywała się w granicach czterech-pięciu stopni, czyli lato w pełni w ogóle luksus. Jeden tylko problem - wiatr. Pogodynki (dwie) zapowiadały różnie: jedna, że będzie w plecy, druga - że w pysk. Było w pysk. Nie jakoś tam mocno, ale jednak.
Zaczęły się przyjemne tereny rolnicze, deszcz dał za wygraną i tylko niekiedy popadywał, a w końcu w ogóle się obraził i poszedł sobie. Wiatr za to hulał, więc nie rezygnowaliśmy z kurtek, które, już wysuszone robiły za wiatrówki. Po chwili minęliśmy Łapy i skręty na kilka wioseczek pochodnych nazwach (Łapy-Pluśniaki, Łapy-Łynki, Łapy-Korczaki...) i wylecieliśmy na Brańsk, który był tuż-tuż, bo za jakieś 30 km. Droga wiodła niewielkimi pagórkami, dookoła same pola i domy. Nie domy-domy, tylko domy-chałupy. Sporo było drewnianych, starych (i zamieszkanych) chałup.
W międzyczasie pojawiła się potrzeba zaopatrzenia się w żarcie. Skromne zapasy ("bo kupimy po drodze") stopniały, a slepów ni stacji nie było nigdzie. Brańsk okazał się całkiem sporym miastem, ale sklepu otwartego nie znaleźliśmy. Dopiero w sąsiedniej Rudce znaleźliśmy sklep i kupiliśmy żarcie wraz z napojem Las Vegas. Jak Adamek na okładce to moc być musi.
Zaraz za Rudką napotkaliśmy ciekawe miejscowości. Na drogowskazach stało: "Niemyje Z.", "Niemyje N." i "Niemyje S.". Na pewno chodziło tu o "Nie myję zębów, nóg i stóp".
Po chwili wjechaliśmy do mazowieckiego. Bogate województwo, nie takie, jak zabite dechami Podlasie, więc, oczywiście, asfalt się od razu zepsuł. Zepsuło się też słońce, konieczne stało sie odpalenie lampek, w tym dwóch nowych Wallych. Teraz na pewno było nas widać.
Stanęliśmy przed decyzją. Śmieszna to decyzja podjęta nawet nie w połowie trasy, ale tak się zdarzyło: mogliśmy jechać na Sokołów albo przedłużyć trasę przez Małkinię. Hipcia wolała jechać "krótszą" opcją (czyli 250+ zamiast 270+). Jaszczura, jakkolwiek nowa i w ogóle, to zimówka, nie wyprawówka, kupiona bez mierzenia z internetu. Na takie trasy okazała się średnio wygodna. Ja też zresztą nie miałem nic przeciwko: nowe siodełko było cholernie niewygodne, nie szło mi go dopasować, nie mogłem w ogóle pracować nogą w górę, bezboleśnie działało tylko pchanie, a i to czasami dawało o sobie znać. Im dalej tym było gorzej. Obojgu.
Dojechawszy więc do krajówki skręciliśmy w lewo na Sokołów. Od razu inna jakość: asfaltu i jazdy. Asfalt był gładziutki a wiatr... wiatr też ucichł i jechało się miło. Mijaliśmy kolejne gminy (ułożone równo co dziewięć kilometrów) aż dojechaliśy do Sokołowa. Tam zrobiliśmy dłuższy popas na stacji, jedząc po dwie parówki i pijąc kawę. Tak posileni mogliśmy spokojnie skierować się kolejną krajówką na Węgrów, do którego mieliśmy rzut beretem. W Węgrowie w remoncie był most, więc musieliśmy objeżdżać naokoło, gdy wyjechaliśmy, pojawiła się przed nami ostatnia prosta. Dziwne: do domu jeszcze 80 km, skończymy zapewne około północy, ale my już czuliśmy nosem, że tuż-tuż jest Sulejówek, a stamtąd przecież już bliziutko do domu.
Ruszyliśmy. Po drodze Hipcia zaczęła się skarżyć na rower, więc zarządziłem zamianę. Wsiadła na mój, ja dosiadłem Jaszczury. Matkojedyno! Nie wiem, nie wiem, jak ona to potrafi. Wielokrotnie było tak, że po kilku miesiącach wsiadałem na jej rower, pytałem, dlaczego ma coś ustawione tak, a nie inaczej, na co była odpowiedź "bo nie zauważyłam" albo "bo nie przeszkadzało". Rower tańczył. Cały chodził, obie opony były źle osadzone w obręczy (dopiero po powrocie udało mi się je osadzić z użyciem wody z płynem do mycia naczyń). Wszystko biło i tańczyło pode mną, podczas jazdy na lemondce plecak uderzał mnie w potylicę. Po kilkunastu kilometrach zamieniliśmy się z powrotem. Nieustanne bujanie spowodowało, że czułem się jak na huśtawce, poza tym siodełko, wyciagnięte na maksa do tyłu groziło wyłamaniem sztycy.
Zostały ostatnie kilometry. Zaczęły się lasy. Gdzieś minąwszy trasę nr. 50 zarejestrowałem najniższą temperaturę 0,8 stopnia, czyli, przyjąwszy przekłamanie 0,7 ale na minusie.
Zrobiło się paskudnie zimno i mgliście. Wilgoć przenikała, ale jakoś szło przeżyć. Gorzej miała Hipcia, która przy pierwszej sposobności, na stacji w Sulejówku, zamieniła sobie rękawiczki na ciepłe. Ja też chciałem, ale okazało się, że Hipcia zamiast moich zabrała swoje, więc pozostało mi tylko dobujać się w tych, które miałem.
Mimo że z Sulejówka mieliśmy coś około 30 km, tego już nie było w ogóle czuć. Przecież tu, zaraz, Wesoła, potem myk i jesteśmy na moście (przejechaliśmy bez pomyłki labirynt pod węzłem przy Marsa!), zaraz, o, Wilanowska... i po chwili mijamy już Halę Wola, a na licznik wskakuje cyfra 260.
Wylądowaliśmy jakoś przed pierwszą. Ciepło domu było przyjemną nagrodą za trud. Podsumowanie wykazało zaliczonych 20 gmin.
O, pierwszy raz wylądowałem na głównej, i to jeszcze "w sezonie".
Zdjęcia jutro.
Rano wstaliśmy o 5:45, zjedliśmy coś na szybko (Hipcia - kawę, ja - kawę + płatki) i pomknęliśmy przez ciemną Warszawę w kierunku Dworca Zachodniego. "Pomknęliśmy" jest tu sporą przenośnią: jak tylko usiadłem, poczułem, ze coś jest nie tak. Hipcia jeździła na moim rowerze w sobotę i nie poprawiła siodełka z powrotem, więc pierwsze siedem kilometrów pokonałem w kucki. Bilety kupione, pociąg zajechał, zapakowaliśmy się do puściutkiego wagonu z kilkunastoma wieszakami na rowery, związaliśmy je dla pewności razem i poszliśmy spać.
Obserwowana przez okno pociągu pogoda zapowiadała się pomyślnie. Miało co prawda coś tam padać, ale zza chmur ciekawie wyglądało słońce. Może więc pogodynka nie będzie miała racji?
W końcu pociąg zatrzymał się, wysadził nas na dworcu i pojechał sobie w swoją stronę do Suwałk. My zaś wyprowadziliśmy nasze pojazdy na asfalt, odepchnęliśmy się... i tym samym zaliczyła się gmina Białystok, bo tam właśnie dojechaliśmy.
Jak o pojazdach mowa, to trzeba wspomnieć, że ja jechałem na swoim dobrym starym Viperze, Hipcia za to jechała na nowym nabytku - zimówce o uroczym imieniu "Jaszczura".
Początek trasy był świetnie zaplanowany i rozpisany ulica po ulicy, zgodnie z tym, jak mieliśmy opuścić Białystok. Na dzień dobry przywitała nas droga rowerowa... inna niż te warszawskie, podzielona na dwa pasy ruchu. Pojechaliśy nią kawałek, po czym odbiliśmy i oczywiście coś musiało się pochrzanić, minęliśmy właściwy skręt i konieczne stało się korzystanie z mapy w telefonie. Trochę kombinowania, jeden remont i już wyjeżdżaliśmy z miasta, rozpoczynając przygodę na drodze 678.
Jeszcze w mieście musieliśmy założyć kurtki i czapki, bo zaczęło kropić. Temperatura utrzymywała się w granicach czterech-pięciu stopni, czyli lato w pełni w ogóle luksus. Jeden tylko problem - wiatr. Pogodynki (dwie) zapowiadały różnie: jedna, że będzie w plecy, druga - że w pysk. Było w pysk. Nie jakoś tam mocno, ale jednak.
Zaczęły się przyjemne tereny rolnicze, deszcz dał za wygraną i tylko niekiedy popadywał, a w końcu w ogóle się obraził i poszedł sobie. Wiatr za to hulał, więc nie rezygnowaliśmy z kurtek, które, już wysuszone robiły za wiatrówki. Po chwili minęliśmy Łapy i skręty na kilka wioseczek pochodnych nazwach (Łapy-Pluśniaki, Łapy-Łynki, Łapy-Korczaki...) i wylecieliśmy na Brańsk, który był tuż-tuż, bo za jakieś 30 km. Droga wiodła niewielkimi pagórkami, dookoła same pola i domy. Nie domy-domy, tylko domy-chałupy. Sporo było drewnianych, starych (i zamieszkanych) chałup.
W międzyczasie pojawiła się potrzeba zaopatrzenia się w żarcie. Skromne zapasy ("bo kupimy po drodze") stopniały, a slepów ni stacji nie było nigdzie. Brańsk okazał się całkiem sporym miastem, ale sklepu otwartego nie znaleźliśmy. Dopiero w sąsiedniej Rudce znaleźliśmy sklep i kupiliśmy żarcie wraz z napojem Las Vegas. Jak Adamek na okładce to moc być musi.
Zaraz za Rudką napotkaliśmy ciekawe miejscowości. Na drogowskazach stało: "Niemyje Z.", "Niemyje N." i "Niemyje S.". Na pewno chodziło tu o "Nie myję zębów, nóg i stóp".
Po chwili wjechaliśmy do mazowieckiego. Bogate województwo, nie takie, jak zabite dechami Podlasie, więc, oczywiście, asfalt się od razu zepsuł. Zepsuło się też słońce, konieczne stało sie odpalenie lampek, w tym dwóch nowych Wallych. Teraz na pewno było nas widać.
Stanęliśmy przed decyzją. Śmieszna to decyzja podjęta nawet nie w połowie trasy, ale tak się zdarzyło: mogliśmy jechać na Sokołów albo przedłużyć trasę przez Małkinię. Hipcia wolała jechać "krótszą" opcją (czyli 250+ zamiast 270+). Jaszczura, jakkolwiek nowa i w ogóle, to zimówka, nie wyprawówka, kupiona bez mierzenia z internetu. Na takie trasy okazała się średnio wygodna. Ja też zresztą nie miałem nic przeciwko: nowe siodełko było cholernie niewygodne, nie szło mi go dopasować, nie mogłem w ogóle pracować nogą w górę, bezboleśnie działało tylko pchanie, a i to czasami dawało o sobie znać. Im dalej tym było gorzej. Obojgu.
Dojechawszy więc do krajówki skręciliśmy w lewo na Sokołów. Od razu inna jakość: asfaltu i jazdy. Asfalt był gładziutki a wiatr... wiatr też ucichł i jechało się miło. Mijaliśmy kolejne gminy (ułożone równo co dziewięć kilometrów) aż dojechaliśy do Sokołowa. Tam zrobiliśmy dłuższy popas na stacji, jedząc po dwie parówki i pijąc kawę. Tak posileni mogliśmy spokojnie skierować się kolejną krajówką na Węgrów, do którego mieliśmy rzut beretem. W Węgrowie w remoncie był most, więc musieliśmy objeżdżać naokoło, gdy wyjechaliśmy, pojawiła się przed nami ostatnia prosta. Dziwne: do domu jeszcze 80 km, skończymy zapewne około północy, ale my już czuliśmy nosem, że tuż-tuż jest Sulejówek, a stamtąd przecież już bliziutko do domu.
Ruszyliśmy. Po drodze Hipcia zaczęła się skarżyć na rower, więc zarządziłem zamianę. Wsiadła na mój, ja dosiadłem Jaszczury. Matkojedyno! Nie wiem, nie wiem, jak ona to potrafi. Wielokrotnie było tak, że po kilku miesiącach wsiadałem na jej rower, pytałem, dlaczego ma coś ustawione tak, a nie inaczej, na co była odpowiedź "bo nie zauważyłam" albo "bo nie przeszkadzało". Rower tańczył. Cały chodził, obie opony były źle osadzone w obręczy (dopiero po powrocie udało mi się je osadzić z użyciem wody z płynem do mycia naczyń). Wszystko biło i tańczyło pode mną, podczas jazdy na lemondce plecak uderzał mnie w potylicę. Po kilkunastu kilometrach zamieniliśmy się z powrotem. Nieustanne bujanie spowodowało, że czułem się jak na huśtawce, poza tym siodełko, wyciagnięte na maksa do tyłu groziło wyłamaniem sztycy.
Zostały ostatnie kilometry. Zaczęły się lasy. Gdzieś minąwszy trasę nr. 50 zarejestrowałem najniższą temperaturę 0,8 stopnia, czyli, przyjąwszy przekłamanie 0,7 ale na minusie.
Zrobiło się paskudnie zimno i mgliście. Wilgoć przenikała, ale jakoś szło przeżyć. Gorzej miała Hipcia, która przy pierwszej sposobności, na stacji w Sulejówku, zamieniła sobie rękawiczki na ciepłe. Ja też chciałem, ale okazało się, że Hipcia zamiast moich zabrała swoje, więc pozostało mi tylko dobujać się w tych, które miałem.
Mimo że z Sulejówka mieliśmy coś około 30 km, tego już nie było w ogóle czuć. Przecież tu, zaraz, Wesoła, potem myk i jesteśmy na moście (przejechaliśmy bez pomyłki labirynt pod węzłem przy Marsa!), zaraz, o, Wilanowska... i po chwili mijamy już Halę Wola, a na licznik wskakuje cyfra 260.
Wylądowaliśmy jakoś przed pierwszą. Ciepło domu było przyjemną nagrodą za trud. Podsumowanie wykazało zaliczonych 20 gmin.
O, pierwszy raz wylądowałem na głównej, i to jeszcze "w sezonie".
Zdjęcia jutro.
- DST 262.16km
- Czas 12:12
- VAVG 21.49km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 4 sierpnia 2013
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Wybojowe gminożerstwo
Lublin. Lublin chodził za nami od jeszcze zeszłego roku, gdy już dojechaliśmy do Rzeszowa, planem było wywieźć się PKP właśnie do Lublina i wrócić do Warszawy. Wówczas się nie udało, w zeszłym roku jeszcze nie mieliśmy takiego przekonania do opcji "pociągowej", w tym roku wyjść mogło. Z Lublina tak naprawdę mieliśmy dwie trasy, Hipcia forsowała swoją przez Siedlce, ale nie chciałem pchać się znowu w rejony, w których byliśmy tydzień temu. Zaproponowałem inne rozwiązanie. Alternatywą była jeszcze pętla w okolice Płocka, ale "pętla" to coś, czego ostatnio nie lubię. Poszliśmy więc spać z myślą, że jeśli wstaniemy, to pojedziemy.
Poranek był taki jak zawsze: nie, nie jedźmy chodź, pośpimy jeszcze, pojedziemy tę twoją pętlę... Niestety, mój domowy terrorysta był nieubłagany, zlazł z wyrka i postawił mnie do pionu. Zjadłem resztki owsianki (skończyła się!), zebrałem wszystko przygotowane już poprzedniego wieczora i wsiedliśmy na rowery. Znowu: pusta Warszawa, znowu: poranek, znowu: trasa na Zachodni od tyłu, kasy... Za każdym razem ostatnio jest inaczej z kupowaniem biletów. Tym razem znowu nie było miejsc rowerowych (ciężko im najwyraźniej rezerwować miejsca od-do; pociąg jechał z Kołobrzegu do Lublina!), ale zapytałem wczesniej, czy będę mógł zwrócić bilet. Panie coś pogadały do mnie, zrozumiałem tylko słowa "regulamin", "dwadzieścia procent mniej" i wypisały mi karteczkę dla konduktora, że nie mogłem kupić biletu takiego, jakbym chciał.
Tym razem na dworzec dotarliśmy nieźle: tylko dziesięć minut czekania i pociąg leniwie wtoczył się na stację. Wagonów rowerowych było dwa, w naszym wisiał jeden rower, a drugi, obłożony pakunkami, stał, zajmując większość miejsca. Za chwilę przyszedł starszy pan i zabrał je, bo wysiadał na Wschodniej. Zawiesiliśmy rowery i poszedłem po bilet. Ruszam na koniec składu: błąd. Utknąłem za ludźmi, którzy wysiadają na Centralnej. Ruszam znowu: tym razem dotarłem do końca, ale już nie wróciłem: wysiada Wschodnia. W końcu zapytałem przez okno konduktora o ich przedział służbowy i gdy ruszyliśmy ze Wschodniej, udało mi się zakupić bilety. Wróciłem do przedziału i zasnęliśmy.
Zbudziliśmy się na dłuższym postoju, bodajże w Puławach. Okrzyk "Kurwa, ale gorąco!" z sąsiedniego przedziału, sugerował, że pchamy się w takie samo badziewie jak tydzień wcześniej; nie omieszkałem o tym poinformować Hipci. Hipci, która mi już podpadła, bo zmieniła trasę. Ona zawsze zmienia. Wysiądzie na dworcu i wiem, że nadal kombinuje. Nie lubię: jest plan, się go trzyma, nie marnuje się czasu na więcej.
Wysiedliśmy, zapytaliśmy SOKisty o kierunek na Puławy i wyjechaliśmy na Lublin. Pierwsze kilometry przyjemne i spokojne: max sam się wykręcił bez pedałowania z jakiejś górki. Trochę błądzenia, jedno ścięcie chodnikiem omijając roboty... i już jesteśmy na wylotówce. Ktoś się nam przyczepił do ogona, ale po chwili i tak się zatrzymywaliśmy, więc musiał nas ominąć. W końcu, standardowa, miejsca, nierówna wylotówka. Czy tak to ma wyglądać? A gdzież tam! Niech się zacznie piersza gmina za Lublinem... o, jest! O, równo.
DK 12 ładna, równiutka, z szerokim poboczem. Jechało się przyjemnie, wyjąwszy słońce. Trochę niepokoju zasiał zjazd na ekspresówkę przed Garbowem, musieliśmy zerkać na mapę. Potem pojawiły się okolice Markuszowa i pierwsza Hipciowa zmiana planów: skręt w lewo w celu zaliczenia Nałęczowa. Od razu po skręcie robi się ładniej, pagórki, jak go na Lubelszczyźnie, dookoła pola i zerowy ruch. Gdzieś przed Drzewcami zachodzimy do malutkiego, wiejskiego sklepiku, klasyka: trzy lodówki, w jednej wódka, w dwóch piwo; normalnego picia brak, nie mieli nawet coli, nie mówiąc o jakichś Powerade'ach. Kupiłem Tymbarka i klasyczną oranżadkę w butelce zwrotnej. Wypiliśmy drugie, pierwsze wlaliśmy do bidonów i za pięćset metrów odbiliśmy w wioski żeby wrócić na główną. Droga przez wioski mogła być tylko nierówna, więc bujaliśmy się po dziurach aż do samego Kurowa; tyle naszego, że dookoła były ładne widoki, nie to, co na Mazowszu, gdzie pola wyglądają jak narysowane na kartce.
W Kurowie skręt w lewo i z ulgą wyjeżdżamy na równy asfalt, którym przez Końskowolę wjeżdżamy do Puław. W Puławach jeden zakaz dla rówerów, który ignorujemy (nie ma alternatywy, a chodnikiem jechał nie będę), drugi zakaz, zrzucający nas na DDR po lewej stronie, tylko na dwieście metrów (po jaką cholerę?!) i konieczność sprawdzenia GPSa, żeby trafić na wylotówkę na Dęblin. Droga 801 prowadziła tuż przy wodzie, pod irytujący wiatr, zasuwaliśmy sobie przyjemnie, po drodze mijając peletonik plażowiczów. Przed Dęblinem doszło nas dwóch chłopaków, chwilę jechali z tylu, po czym zaproponowali nam podciągnięcie. Przejechaliśmy tak z kilometr z prędkoscią 32-35 km/h, po czym, widząc, że Hipcia się krzywi z tyłu, podziękowaliśmy za podwózkę. Chłopaki mieli trochę radości, poczuli moc i zaproponowali, że mogą jechać wolniej. Niestety, nie chodziło o to, że nie dawaliśmy rady: Hipcia marudziła, bo nie lubi jeździć w kupie, szczególnie leżąc na lemondce, a jazda nie była stałym tempem. Zresztą zaraz napotkaliśmy Dęblin, gdzie na Orlenie wciągnęliśmy parówkę, umyłem bidony (po Tymbarku całe się lepiły a hipciowy rower wygląda na obrzygany), napełniłem je wodą i zmoczyliśmy buffy i całych siebie ku uciesze dzieciaków obserwujących nas przez okno samochodu.
Dalej wyjechaliśmy na DK48, przejechaliśmy Wisłę, która wyglądała jak mrowisko, pełna plażowiczów i zapchana samochodami. Potem zaczęło się. Nierówno jak jasna cholera. Wybój na wyboju, gdy zjechaliśmy kawałek, żeby zaliczyć Gniewoszów, droga gminna była lepsza niż krajówka. Po chwili jednak wróciliśmy na krajówkę i znowu: wyboje, wyboje, wyboje. W międzyczasie wylazly chmury, ale nadal było duszno a deszcze uparcie nie chciał zacząć padać. Liczyliśmy na Kozienice, bo tam zaczynała się "79", a ona miała (fragment od Zwolenia do Sandomierza) dobry asfalt, liczyliśmy więc, że też będzie dobry. W samych Kozienicach kolejne moczenie się i picie na stacji benzynowej i jedziemy: do Góry Kalwarii kawał drogi a trasa znowu poprzetykana znakami "^wyboje 8 km ^".
Gdzieś za Magnuszewem zrobiło się lepiej z asfatlem, w Mniszewie robimy postój przy skansenie wojskowym, po czym za chwilę w Konarach odbijamy w lewo. Kolejna nierówna droga wiejska, długi kawałek między polami. Picie się skończyło. Liczyliśmy na Chynów: kicha. W kebabie tylko podpytaliśmy o drogę dalej i licząc na Prażmów pojechaliśmy dalej na Pieczyska. W samych Pieczyskach nareszcie sklep! Tym razem Nestea i jeden mały Powerade, ale przynajmniej lodowato zimne! W końcu gmina Prażmów, ostatnia dzisiaj zdobycz i poprawiony asfalt. Mieliśmy nadzieję, że takim fajnym dojedziemy do Piaseczna, ale po skręcie na Piaseczno znowu wjechaliśmy w dziury.
Pchając się po tych dziurach dopchaliśmy się do Piaseczna i wpakowaliśmy w korek wjazdowy do miasta. Jeszcze jedna przerwa na GPSa i za moment wylecieliśmy już na Warszawę. Zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji, zakupiliśmy trochę picia, po czym znaną trasą dojechaliśmy w okolice Galerii Mokotów. Dalej już Hynka i Łopuszańską do domu. Lądujemy około 21:00, na liczniku 238 km.
Podsumowanie:
- zaliczonych gmin: 17
- picie: 12 litrów na dwie osoby
- jedzenie: parówka + dwa żele + jeden baton zjedzony w proporcjach 1:3 (dobrze to świadczy o naszych możliwościach, ale kiepsko o planie żywieniowym na trasie)
- pozdrowionych rowerzystów: 5 lub 6 (rekord, zwykle z nikim nie wymieniamy pozdrowień).
Robi się coraz ciekawiej. Na dystans na liczniku przełączam tylko z ciekawości, w ogóle na niego nie patrzę; mam przed oczami tylko czas jazdy. Zsiadając z roweru mieliśmy świadomość, że spokojnie moglibyśmy jeszcze jechać i jechać. Zwiększanie dystansu nie będzie wobec tego wyzwaniem, musimy zrobić coś typu "jazda przez noc" albo zakładać sobie oczekiwaną średnią prędkość z trasy. Tylko... jeśli nie będzie wybojów.
Poranek był taki jak zawsze: nie, nie jedźmy chodź, pośpimy jeszcze, pojedziemy tę twoją pętlę... Niestety, mój domowy terrorysta był nieubłagany, zlazł z wyrka i postawił mnie do pionu. Zjadłem resztki owsianki (skończyła się!), zebrałem wszystko przygotowane już poprzedniego wieczora i wsiedliśmy na rowery. Znowu: pusta Warszawa, znowu: poranek, znowu: trasa na Zachodni od tyłu, kasy... Za każdym razem ostatnio jest inaczej z kupowaniem biletów. Tym razem znowu nie było miejsc rowerowych (ciężko im najwyraźniej rezerwować miejsca od-do; pociąg jechał z Kołobrzegu do Lublina!), ale zapytałem wczesniej, czy będę mógł zwrócić bilet. Panie coś pogadały do mnie, zrozumiałem tylko słowa "regulamin", "dwadzieścia procent mniej" i wypisały mi karteczkę dla konduktora, że nie mogłem kupić biletu takiego, jakbym chciał.
Tym razem na dworzec dotarliśmy nieźle: tylko dziesięć minut czekania i pociąg leniwie wtoczył się na stację. Wagonów rowerowych było dwa, w naszym wisiał jeden rower, a drugi, obłożony pakunkami, stał, zajmując większość miejsca. Za chwilę przyszedł starszy pan i zabrał je, bo wysiadał na Wschodniej. Zawiesiliśmy rowery i poszedłem po bilet. Ruszam na koniec składu: błąd. Utknąłem za ludźmi, którzy wysiadają na Centralnej. Ruszam znowu: tym razem dotarłem do końca, ale już nie wróciłem: wysiada Wschodnia. W końcu zapytałem przez okno konduktora o ich przedział służbowy i gdy ruszyliśmy ze Wschodniej, udało mi się zakupić bilety. Wróciłem do przedziału i zasnęliśmy.
Zbudziliśmy się na dłuższym postoju, bodajże w Puławach. Okrzyk "Kurwa, ale gorąco!" z sąsiedniego przedziału, sugerował, że pchamy się w takie samo badziewie jak tydzień wcześniej; nie omieszkałem o tym poinformować Hipci. Hipci, która mi już podpadła, bo zmieniła trasę. Ona zawsze zmienia. Wysiądzie na dworcu i wiem, że nadal kombinuje. Nie lubię: jest plan, się go trzyma, nie marnuje się czasu na więcej.
Wysiedliśmy, zapytaliśmy SOKisty o kierunek na Puławy i wyjechaliśmy na Lublin. Pierwsze kilometry przyjemne i spokojne: max sam się wykręcił bez pedałowania z jakiejś górki. Trochę błądzenia, jedno ścięcie chodnikiem omijając roboty... i już jesteśmy na wylotówce. Ktoś się nam przyczepił do ogona, ale po chwili i tak się zatrzymywaliśmy, więc musiał nas ominąć. W końcu, standardowa, miejsca, nierówna wylotówka. Czy tak to ma wyglądać? A gdzież tam! Niech się zacznie piersza gmina za Lublinem... o, jest! O, równo.
DK 12 ładna, równiutka, z szerokim poboczem. Jechało się przyjemnie, wyjąwszy słońce. Trochę niepokoju zasiał zjazd na ekspresówkę przed Garbowem, musieliśmy zerkać na mapę. Potem pojawiły się okolice Markuszowa i pierwsza Hipciowa zmiana planów: skręt w lewo w celu zaliczenia Nałęczowa. Od razu po skręcie robi się ładniej, pagórki, jak go na Lubelszczyźnie, dookoła pola i zerowy ruch. Gdzieś przed Drzewcami zachodzimy do malutkiego, wiejskiego sklepiku, klasyka: trzy lodówki, w jednej wódka, w dwóch piwo; normalnego picia brak, nie mieli nawet coli, nie mówiąc o jakichś Powerade'ach. Kupiłem Tymbarka i klasyczną oranżadkę w butelce zwrotnej. Wypiliśmy drugie, pierwsze wlaliśmy do bidonów i za pięćset metrów odbiliśmy w wioski żeby wrócić na główną. Droga przez wioski mogła być tylko nierówna, więc bujaliśmy się po dziurach aż do samego Kurowa; tyle naszego, że dookoła były ładne widoki, nie to, co na Mazowszu, gdzie pola wyglądają jak narysowane na kartce.
W Kurowie skręt w lewo i z ulgą wyjeżdżamy na równy asfalt, którym przez Końskowolę wjeżdżamy do Puław. W Puławach jeden zakaz dla rówerów, który ignorujemy (nie ma alternatywy, a chodnikiem jechał nie będę), drugi zakaz, zrzucający nas na DDR po lewej stronie, tylko na dwieście metrów (po jaką cholerę?!) i konieczność sprawdzenia GPSa, żeby trafić na wylotówkę na Dęblin. Droga 801 prowadziła tuż przy wodzie, pod irytujący wiatr, zasuwaliśmy sobie przyjemnie, po drodze mijając peletonik plażowiczów. Przed Dęblinem doszło nas dwóch chłopaków, chwilę jechali z tylu, po czym zaproponowali nam podciągnięcie. Przejechaliśmy tak z kilometr z prędkoscią 32-35 km/h, po czym, widząc, że Hipcia się krzywi z tyłu, podziękowaliśmy za podwózkę. Chłopaki mieli trochę radości, poczuli moc i zaproponowali, że mogą jechać wolniej. Niestety, nie chodziło o to, że nie dawaliśmy rady: Hipcia marudziła, bo nie lubi jeździć w kupie, szczególnie leżąc na lemondce, a jazda nie była stałym tempem. Zresztą zaraz napotkaliśmy Dęblin, gdzie na Orlenie wciągnęliśmy parówkę, umyłem bidony (po Tymbarku całe się lepiły a hipciowy rower wygląda na obrzygany), napełniłem je wodą i zmoczyliśmy buffy i całych siebie ku uciesze dzieciaków obserwujących nas przez okno samochodu.
Dalej wyjechaliśmy na DK48, przejechaliśmy Wisłę, która wyglądała jak mrowisko, pełna plażowiczów i zapchana samochodami. Potem zaczęło się. Nierówno jak jasna cholera. Wybój na wyboju, gdy zjechaliśmy kawałek, żeby zaliczyć Gniewoszów, droga gminna była lepsza niż krajówka. Po chwili jednak wróciliśmy na krajówkę i znowu: wyboje, wyboje, wyboje. W międzyczasie wylazly chmury, ale nadal było duszno a deszcze uparcie nie chciał zacząć padać. Liczyliśmy na Kozienice, bo tam zaczynała się "79", a ona miała (fragment od Zwolenia do Sandomierza) dobry asfalt, liczyliśmy więc, że też będzie dobry. W samych Kozienicach kolejne moczenie się i picie na stacji benzynowej i jedziemy: do Góry Kalwarii kawał drogi a trasa znowu poprzetykana znakami "^wyboje 8 km ^".
Gdzieś za Magnuszewem zrobiło się lepiej z asfatlem, w Mniszewie robimy postój przy skansenie wojskowym, po czym za chwilę w Konarach odbijamy w lewo. Kolejna nierówna droga wiejska, długi kawałek między polami. Picie się skończyło. Liczyliśmy na Chynów: kicha. W kebabie tylko podpytaliśmy o drogę dalej i licząc na Prażmów pojechaliśmy dalej na Pieczyska. W samych Pieczyskach nareszcie sklep! Tym razem Nestea i jeden mały Powerade, ale przynajmniej lodowato zimne! W końcu gmina Prażmów, ostatnia dzisiaj zdobycz i poprawiony asfalt. Mieliśmy nadzieję, że takim fajnym dojedziemy do Piaseczna, ale po skręcie na Piaseczno znowu wjechaliśmy w dziury.
Pchając się po tych dziurach dopchaliśmy się do Piaseczna i wpakowaliśmy w korek wjazdowy do miasta. Jeszcze jedna przerwa na GPSa i za moment wylecieliśmy już na Warszawę. Zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji, zakupiliśmy trochę picia, po czym znaną trasą dojechaliśmy w okolice Galerii Mokotów. Dalej już Hynka i Łopuszańską do domu. Lądujemy około 21:00, na liczniku 238 km.
Podsumowanie:
- zaliczonych gmin: 17
- picie: 12 litrów na dwie osoby
- jedzenie: parówka + dwa żele + jeden baton zjedzony w proporcjach 1:3 (dobrze to świadczy o naszych możliwościach, ale kiepsko o planie żywieniowym na trasie)
- pozdrowionych rowerzystów: 5 lub 6 (rekord, zwykle z nikim nie wymieniamy pozdrowień).
Robi się coraz ciekawiej. Na dystans na liczniku przełączam tylko z ciekawości, w ogóle na niego nie patrzę; mam przed oczami tylko czas jazdy. Zsiadając z roweru mieliśmy świadomość, że spokojnie moglibyśmy jeszcze jechać i jechać. Zwiększanie dystansu nie będzie wobec tego wyzwaniem, musimy zrobić coś typu "jazda przez noc" albo zakładać sobie oczekiwaną średnią prędkość z trasy. Tylko... jeśli nie będzie wybojów.
Na Nałęczów!© Hipek99
Właśnie wyjechaliśmy z gminy Gniewoszów© Hipek99
Czyżby tu mieszkali wspinacze?© Hipek99
Przerwa. Po lewej buduje się stacja Orlenu© Hipek99
Przystanek gdzieś za Ryczywołem© Hipek99
Czołg przed skansenem wojennym w Mniszewie© Hipek99
- DST 238.30km
- Czas 09:38
- VAVG 24.74km/h
- VMAX 55.48km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 28 lipca 2013
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Nie wiem, czemu to zrobiłem, czyli Gorąca Pętla
Planów na niedzielę było kilka. Gdyby ktoś mnie pytał o zdanie, ostatnim z dostępnych byłoby to, które napisał Bestiaheniu: "Jutro ma być najgorętszy dzień w roku, więc pewnie od rana do wieczora będę jeździć.". Opcje wyjazdu nad jezioro były, owszem, ale to wszystko wymuszało wyjście na zewnątrz i godzinę dojazdu... z drugiej strony w domu też nie mogło być chłodno, bo mamy okna tylko na jedną stronę budynku. Hipcia chciała jechać z Lublina albo z Kielc, ale nie chciało mi się znowu wstawać o szóstej rano i lecieć na pociąg. Pogoda przyszła z pomocą - w sobotę, która miała być gorąca, pod wieczór wylazły chmury, w niedzielę też zaczęło się chmurzyście, więc... może?
Koniec końców, świadom ryzyka, które podejmuję, około jedenastej zapakowałem się na rower i wyruszyliśmy. Na początek standardowa, znana trasa w kierunku Nieporętu. Zakładaliśmy, że ruch będzie niewielki, bo pogoda chmurzysta (chociaż gorąco), ale, niestety, Płochocińska i jej przedłużenie całe były pełne Warszawiaków jadących nad Zegrze.
Droga mijała powoli, ludzie nas wyprzedzali bezpiecznie, początek wyglądał super. Po chwili jednak zza chmur wyszło złe żółte. Wyprzedził nas jakiś kolarz, potem drugi, a chwilę później staliśmy już w korku przy rondzie w Nieporęcie. Im bliżej byliśmy plaży, tym więcej samochodów stało, ludzie bujali się po poboczach, Policja już rozwiązywała jakąś awanturę - warszawskie lato w pełni. Minęliśmy ten tłum, odbiliśmy na Zegrze, potem, już cały czas w pełnym słońcu, zajechaliśmy w kierunku Serocka (olewając bezsensowny zakaz na fragmencie obwodnicy aż do skrętu na Serock), po czym dojechaliśmy do skrętu na drogę 62. Tam zaczęło się Nieznane - ostatnim razem byliśmy tam w zeszłym roku. Skręciliśmy w kierunku Narwi i jeszcze przed mostem, jeszcze w starej gminie (Serock) zjechaliśmy nad wodę i wykąpaliśmy się w rzece.
Pływania nie było dużo - ot tyle, żeby się zmoczyć, nasączyć koszulki i buffy, a potem wrócić na drogę. Za moment byliśmy już w nowej gminie, po czym czekało nas 26 kilometrów prosto. Prosta droga. Prościutka. Trochę górek, ale cały czas prościutko. Już na samym początku jakiś kretyn wyprzedzając wprowadził trochę niepokoju - Hipcia zaczęła hamować (chociaż utrzymuje, że przestała pedałować), moje koło nagle znalazło się obok jej tylnej osi, przytarliśmy się kołami, dwukrotnie odbiłem się nogą od ziemi, ale gleby nie było. A wystarczyło krzyknąć mi "Uwaga", albo "Hamuj".
Przez drogę między polami przeprawialiśmy się godzinę. Ruch samochodowy był niewielki, nieliczni mistrzowie kierownicy na szczęście nie próbowali głupich wyprzedzań (w końcu piękna, długa prosta, prawda?). Nawet zaczęło na chwilę kropić, ale to była złudna nadzieja... przestało. W Wyszkowie postój przy stacji benzynowej: zakupione picie, w kranie zmoczone buffy, jedziemy dalej, zrezygnowawszy z opcji przez Ostrów Mazowiecką, na liczniku 90 km, średnia - 25 km/h.
Przy skręcie na Łochów, kierowca z tyłu trochę się zestresował (zmienialiśmy pas, on za nami, a ten jeszcze za nim musiał chyba nagle hamować), potem tylko przeprawa przez lasy i już byliśmy w Łochowie. Gorąco jak diabli. Picie znika w oczach. Od pewnego momentu nie mogłem wziąć głębszego oddechu, coś mnie przytykało. Nadal jednak prujemy przed siebie, przed Łochowem pęka pierwsza stówka, w czasie <100/4. Jak dla nas, biorąc pod uwagę nasze opony, jest to dobry wynik. W Łochowie mamy opcję, żeby jechać prosto, na Węgrów, druga opcja mówi, żeby skręcić w prawo na Mińsk. Robimy przystanek przy samym rondzie, zostawiam Hipcię w cieniu, a sam idę na stację zatankować - trochę picia i dwa Tigery. Pijąc kofeinę (ciekawe, czy zadziałała... sam nie byłem w stanie tego stwierdzić) ustaliliśmy, że pojedziemy na Stanisławów, a stamtąd być może skręcimy na Dobre i zgarniemy dodatkowo gminę Jakubów. Lub też i Kałuszyn. Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy; wciągnąłem jeszcze tylko żela i pojechaliśmy przed siebie, tym razem pięćdziesiątką, mając przed sobą drogowskaz "Grójec 105". Ruch, mimo że to "50", niezbyt duży, szło nawet robić sensownie zmiany. Samo poruszanie się ratowało nas: każdy postój to natychmiastowe oblanie się potem, pęd powietrza trochę chłodził i ratował.
W Stanisławowie skręciliśmy na Dobre, tam zrobiliśmy kolejne zakupy i zbiliśmy na Jakubów. Nareszcie trochę spokoju: droga prowadząca przez las, odrobinę chłodniej, zresztą wylazly chmury... nadal było masakrycznie, ale trochę mniej. Przynajmniej nie było powtórki z gminy Joniec, cały czas mieliśmy ładny asfalt i jechało się przyjemnie. Jakubów pojawił się znienacka (w końcu to tylko 7 km od Dobrego), stamtąd mieliśmy pięć do Jędrzejowa i dalej kolejne pięć do Cegłowa. Zostawiliśmy Kałuszyn, żeby było co zaliczać na wypadek jazdy od strony Siedlec. Cegłów minęliśmy i... i zaczęło się jechać, z mapy wychodzi mi, że mieliśy z górki. Do tej pory średnia spadła nam do jakichś 24,80 km/h, do Mińska wjeżdżaliśmy mając 25,35 km/h. Nawet powiedziałem Hipci, żeby zapamiętała, bo zaraz nam się to wszystko zepsuje - gdzie tam! Mińsk przejechany (fajne rozwiązanie z drogę rowerową, która jechała czasem kostką, a czasem jako osobny pas - pomińmy, że kostka była cholernie nierówna), za nim wsiadamy na główną w kierunku Warszawy... korek. Korek sobie jedzie, my sobie go omijamy, z licznika nie schodzi trójka z przodu, jedyny problem w tym, że nie ma jak robić zmian.
Przerwa na "Bliskiej", w gminie Dębe Wielkie, ostatniej dzisiaj zdobyczy. Dopiero zejście z roweru uświadamia mi, jak bardzo upał dał mi w dupę. Pijemy po tygrysie, pochłaniamy sporo picia, uzupełniamy bidony i ruszamy dalej. Warszawa wraca z wakacji, my sobie jedziemy, w końcu... skręt na Wiązowną. Tam robi się spokój. Mało samochodów, prędkość wcale nie spada. Średnia powyżej 25 km/h... Gminę Wiązowna (którą ostatnio zaliczaliśmy trochę po macoszemu), zaliczamy bardzo dogłębnie, przejeżdżając z sześć kilometrów przez cały jej teren. Po przecięciu drogi na Lublin zmieniam szkła na przezroczyste i walimy prosto na Józefów. Znana droga, trochę dupna, bo ruch zrobił się większy, a na śmieszkę nie chciało nam się zjeżdżać. Odbiliśmy na Warszawę i za chwilę jechaliśmy już po upstrzonym batmanami Wale Miedzeszyńskim. Prędkość dalej powyżej 25 km/h.
Trasa powrotna to standard - Wilanowska-Wołoska-Banacha i dalej do domu. Gdzieś w okolicy Ronda Zesłańców zerknąłem na licznik, gdzie widniała średnia, zmniejszająca się przy każdych światłach i zapytałem Hipci, czy chciałaby zawalczyć o jej utrzymanie. Chciała. Końcówkę do domu, przez Połczyńską, suniemy powyżej 30 km/h... udało się! Nawet zupełnie przypadkowo udało się nam przekroczyć 230 km... Dystanse na licznikach jak zawsze rozbiegnięte o kilometr, ale czasy jazdy - mój czas był dłuższy od hipciowego o 5 sekund!
W domu czas na kąpiel w chłodnej wodzie, zimne piwo i trochę oddechu. Nie zrobiło się ani na jotę chłodniej... przyjemniej też nie.
Podsumowanie: zaliczonych 12 gmin. Warunki - w takiej temperaturze to żadna przyjemność, dałem radę! Sporo przystanków, picia - wyszło mi na oko 10 litrów na dwie osoby - tylko to, co wypite w trasie. Z minusów: siodełko Hipci, które wymaga regulacji i moje spodnie: wziąłem nowsze, z grubszym pampersem, skutkiem było cierpnięcie przy każdej zmianie, gdy leżałem. Schodząc musiałem się podnosić, żeby krążenie wróciło.
O, i zawstydziłem bestiahenia: on, gorącolubny, w niedzielę zrobił marne 90 km! A ja, zimnolubny... trzeba mi te kilometry policzyć podwójnie!
Koniec końców, świadom ryzyka, które podejmuję, około jedenastej zapakowałem się na rower i wyruszyliśmy. Na początek standardowa, znana trasa w kierunku Nieporętu. Zakładaliśmy, że ruch będzie niewielki, bo pogoda chmurzysta (chociaż gorąco), ale, niestety, Płochocińska i jej przedłużenie całe były pełne Warszawiaków jadących nad Zegrze.
Droga mijała powoli, ludzie nas wyprzedzali bezpiecznie, początek wyglądał super. Po chwili jednak zza chmur wyszło złe żółte. Wyprzedził nas jakiś kolarz, potem drugi, a chwilę później staliśmy już w korku przy rondzie w Nieporęcie. Im bliżej byliśmy plaży, tym więcej samochodów stało, ludzie bujali się po poboczach, Policja już rozwiązywała jakąś awanturę - warszawskie lato w pełni. Minęliśmy ten tłum, odbiliśmy na Zegrze, potem, już cały czas w pełnym słońcu, zajechaliśmy w kierunku Serocka (olewając bezsensowny zakaz na fragmencie obwodnicy aż do skrętu na Serock), po czym dojechaliśmy do skrętu na drogę 62. Tam zaczęło się Nieznane - ostatnim razem byliśmy tam w zeszłym roku. Skręciliśmy w kierunku Narwi i jeszcze przed mostem, jeszcze w starej gminie (Serock) zjechaliśmy nad wodę i wykąpaliśmy się w rzece.
Pływania nie było dużo - ot tyle, żeby się zmoczyć, nasączyć koszulki i buffy, a potem wrócić na drogę. Za moment byliśmy już w nowej gminie, po czym czekało nas 26 kilometrów prosto. Prosta droga. Prościutka. Trochę górek, ale cały czas prościutko. Już na samym początku jakiś kretyn wyprzedzając wprowadził trochę niepokoju - Hipcia zaczęła hamować (chociaż utrzymuje, że przestała pedałować), moje koło nagle znalazło się obok jej tylnej osi, przytarliśmy się kołami, dwukrotnie odbiłem się nogą od ziemi, ale gleby nie było. A wystarczyło krzyknąć mi "Uwaga", albo "Hamuj".
Przez drogę między polami przeprawialiśmy się godzinę. Ruch samochodowy był niewielki, nieliczni mistrzowie kierownicy na szczęście nie próbowali głupich wyprzedzań (w końcu piękna, długa prosta, prawda?). Nawet zaczęło na chwilę kropić, ale to była złudna nadzieja... przestało. W Wyszkowie postój przy stacji benzynowej: zakupione picie, w kranie zmoczone buffy, jedziemy dalej, zrezygnowawszy z opcji przez Ostrów Mazowiecką, na liczniku 90 km, średnia - 25 km/h.
Przy skręcie na Łochów, kierowca z tyłu trochę się zestresował (zmienialiśmy pas, on za nami, a ten jeszcze za nim musiał chyba nagle hamować), potem tylko przeprawa przez lasy i już byliśmy w Łochowie. Gorąco jak diabli. Picie znika w oczach. Od pewnego momentu nie mogłem wziąć głębszego oddechu, coś mnie przytykało. Nadal jednak prujemy przed siebie, przed Łochowem pęka pierwsza stówka, w czasie <100/4. Jak dla nas, biorąc pod uwagę nasze opony, jest to dobry wynik. W Łochowie mamy opcję, żeby jechać prosto, na Węgrów, druga opcja mówi, żeby skręcić w prawo na Mińsk. Robimy przystanek przy samym rondzie, zostawiam Hipcię w cieniu, a sam idę na stację zatankować - trochę picia i dwa Tigery. Pijąc kofeinę (ciekawe, czy zadziałała... sam nie byłem w stanie tego stwierdzić) ustaliliśmy, że pojedziemy na Stanisławów, a stamtąd być może skręcimy na Dobre i zgarniemy dodatkowo gminę Jakubów. Lub też i Kałuszyn. Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy; wciągnąłem jeszcze tylko żela i pojechaliśmy przed siebie, tym razem pięćdziesiątką, mając przed sobą drogowskaz "Grójec 105". Ruch, mimo że to "50", niezbyt duży, szło nawet robić sensownie zmiany. Samo poruszanie się ratowało nas: każdy postój to natychmiastowe oblanie się potem, pęd powietrza trochę chłodził i ratował.
W Stanisławowie skręciliśmy na Dobre, tam zrobiliśmy kolejne zakupy i zbiliśmy na Jakubów. Nareszcie trochę spokoju: droga prowadząca przez las, odrobinę chłodniej, zresztą wylazly chmury... nadal było masakrycznie, ale trochę mniej. Przynajmniej nie było powtórki z gminy Joniec, cały czas mieliśmy ładny asfalt i jechało się przyjemnie. Jakubów pojawił się znienacka (w końcu to tylko 7 km od Dobrego), stamtąd mieliśmy pięć do Jędrzejowa i dalej kolejne pięć do Cegłowa. Zostawiliśmy Kałuszyn, żeby było co zaliczać na wypadek jazdy od strony Siedlec. Cegłów minęliśmy i... i zaczęło się jechać, z mapy wychodzi mi, że mieliśy z górki. Do tej pory średnia spadła nam do jakichś 24,80 km/h, do Mińska wjeżdżaliśmy mając 25,35 km/h. Nawet powiedziałem Hipci, żeby zapamiętała, bo zaraz nam się to wszystko zepsuje - gdzie tam! Mińsk przejechany (fajne rozwiązanie z drogę rowerową, która jechała czasem kostką, a czasem jako osobny pas - pomińmy, że kostka była cholernie nierówna), za nim wsiadamy na główną w kierunku Warszawy... korek. Korek sobie jedzie, my sobie go omijamy, z licznika nie schodzi trójka z przodu, jedyny problem w tym, że nie ma jak robić zmian.
Przerwa na "Bliskiej", w gminie Dębe Wielkie, ostatniej dzisiaj zdobyczy. Dopiero zejście z roweru uświadamia mi, jak bardzo upał dał mi w dupę. Pijemy po tygrysie, pochłaniamy sporo picia, uzupełniamy bidony i ruszamy dalej. Warszawa wraca z wakacji, my sobie jedziemy, w końcu... skręt na Wiązowną. Tam robi się spokój. Mało samochodów, prędkość wcale nie spada. Średnia powyżej 25 km/h... Gminę Wiązowna (którą ostatnio zaliczaliśmy trochę po macoszemu), zaliczamy bardzo dogłębnie, przejeżdżając z sześć kilometrów przez cały jej teren. Po przecięciu drogi na Lublin zmieniam szkła na przezroczyste i walimy prosto na Józefów. Znana droga, trochę dupna, bo ruch zrobił się większy, a na śmieszkę nie chciało nam się zjeżdżać. Odbiliśmy na Warszawę i za chwilę jechaliśmy już po upstrzonym batmanami Wale Miedzeszyńskim. Prędkość dalej powyżej 25 km/h.
Trasa powrotna to standard - Wilanowska-Wołoska-Banacha i dalej do domu. Gdzieś w okolicy Ronda Zesłańców zerknąłem na licznik, gdzie widniała średnia, zmniejszająca się przy każdych światłach i zapytałem Hipci, czy chciałaby zawalczyć o jej utrzymanie. Chciała. Końcówkę do domu, przez Połczyńską, suniemy powyżej 30 km/h... udało się! Nawet zupełnie przypadkowo udało się nam przekroczyć 230 km... Dystanse na licznikach jak zawsze rozbiegnięte o kilometr, ale czasy jazdy - mój czas był dłuższy od hipciowego o 5 sekund!
W domu czas na kąpiel w chłodnej wodzie, zimne piwo i trochę oddechu. Nie zrobiło się ani na jotę chłodniej... przyjemniej też nie.
Podsumowanie: zaliczonych 12 gmin. Warunki - w takiej temperaturze to żadna przyjemność, dałem radę! Sporo przystanków, picia - wyszło mi na oko 10 litrów na dwie osoby - tylko to, co wypite w trasie. Z minusów: siodełko Hipci, które wymaga regulacji i moje spodnie: wziąłem nowsze, z grubszym pampersem, skutkiem było cierpnięcie przy każdej zmianie, gdy leżałem. Schodząc musiałem się podnosić, żeby krążenie wróciło.
O, i zawstydziłem bestiahenia: on, gorącolubny, w niedzielę zrobił marne 90 km! A ja, zimnolubny... trzeba mi te kilometry policzyć podwójnie!
Plaża nad Zegrzem© Hipek99
Tu chyba trochę lepsze miejsce na kąpiel© Hipek99
Dobre. Widok spod sklepu© Hipek99
Przerwa gdzieś przy Jakubowie© Hipek99
- DST 231.82km
- Czas 09:13
- VAVG 25.15km/h
- VMAX 42.51km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 14 lipca 2013
Kategoria do czytania, > 200 km, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Kąsanie Kuj-poma, czyli pierniki z wiatrem
Z planami na niedzielę było różnie. Pierwszy zakładał, że skoro wiatr tak elegancko wskazuje kierunek, to machniemy się do Bydgoszczy, ewentualnie do Torunia; drugi - sympatyczne kółko zaliczające nam sporo gmin. Przewaga pierwszego - wiatr, przewaga drugiego - brak marnowania czasu na pociąg, startujemy z domu. Aż do późnego wieczora w sobotę zastanawialiśmy się nad tym, w końcu jednak padła decyzja, że nie ma co rezygnować z tak idealnie pod trasę wiejącego wiatru (w końcu tydzień temu jechaliśmy pod wiatr, czas na rewanż).
Rano zatem zerwaliśmy się skoro świt, bo jeszcze przed szóstą, z mniejszym entuzjazmem niż tydzień wcześniej. Jakoś najchętniej zostałbym w łóżku. Nie było jednak wyboru, szybkie śniadanie i lecimy dobudzić się na rowerze. Rano przyjemnie, chłodno i nieco mokro po nocnych opadach, Hipcia trzymała się daleko z tyłu, bo nieco chlapałem.
Dworzec, kasa, "DzieńdobrproszzzzzdwabiletydoToruniaidwarowery!" - "Bilety panu sprzedam, ale nie ma wagonu do przewozu rowerów, może pan pogadać z konduktorem". Wycof do Hipci, przedyskutowanie, z powrotem do kasy (tym razem drugiej). Ach, wagon rowerowy jest, po prostu miejsca rowerowe się wyprzedały. Ok, bierzemy bilety, peron, czekamy na TLK Kopernik w tłumie ludzi chcących w niedzielę pojechać do Kołobrzegu, w końcu pociąg nadjeżdża, wskakujemy do środka. Przedział rowerowy jest, dwa rowery tam już stoją... nie wiszą, nie wiedzieć czemu, na wieszakach. Dostawiamy swoje z boku, gdy ruszamy idę szukać konduktora. Do przejścia miałem cały pociąg, w końcu jednak dotarłem, konduktor wygląda na zaskoczonego i każe mi czekać, aż przyjdzie sprawdzić bilety.
Wracam do Hipci, układamy się w wolnym kącie jakiegoś przedziału (nie naszego, miejsca mieliśmy dwa wagony dalej) i idziemy spać. Sen przerywany jest tylko pobudkami na stacjach, gdy sprawdzam, czy naszych rowerów ktoś sobie nie pożyczył. Gdzieś za Włocławkiem przychodzi konduktor, sprawdza bilety, mówię, że chcę dopłacić za rower - "To pan poczeka". Po chwili dotarliśmy do Torunia, nikt nie przyszedł po moje pieniądze, przecież nie będę się narzucał: wyszliśmy na peron i zaczęliśmy się rozglądać. Rozglądanie niewiele nam dało, więc zagadnęliśmy dwójkę SOK-istów o to, którędy z Torunia wyjedziemy na Sierpc:
- Tutaj tunelem i potem tam, o, idzie asfalt, nim w lewo, przez most, a dalej się dopytacie.
- Dziękuję bardzo!
- A tymi rowerami to do Sierpca jedziecie?
- Nie, do Warszawy.
Nie byłem pewien, czy mi uwierzył.
Asfalt był tam, gdzie obiecano: po kilkuset metrach pierwszy postój, bo Hipcia miała problemy z licznikiem. Nie włożyło go sobie dziecko poprawnie do gniazda... Dalej wita nas most, gdzie jedziemy jezdnią, po chwili ujawnia się nam panorama Starówki rozświetlonej promieniami słońca. Nawet ja żałowałem, że jedziemy jezdnią i nie możemy zrobić fotki. Dalsza część to walka o opuszczenie Torunia i liczenie pułapek, które na rowerzystów nastawili dzielni drogowcy. A, i znoszenie Hipci, która za plecami nieprzerwanie marudziła o tym, jak to trzeba z rowerzystów robić debili, i że jakby jeden z drugim samochodem jechał po tym, co sam dla rowerów przygotował, to by go szlag trafił.
Przy wyjeździe z Torunia wita nas zakaz, śmieszka prowadzi lewą stroną, po chwili w ogóle się kończy i wpycha nas pod jakiś most. Boczną drogą docieramy do dziesiątki, gdzie stoją również dwa zakazy, ale jakoś tak niefortunnie ustawione: jeden stoi bokiem, że niby obrócony, a drugi na wysepce po mojej lewej. Olewamy toto, wspinamy się na estakadę i z niej dostajemy spory zjazd w kierunku samego już Lubicza. Zjazd przyjemny, bo prędkość oscylowała w okolicy 50 km/h.
W końcu zaczyna się trasa: co prawda miejscowości jest po drodze sporo, ale możemy jechać nie zatrzymując się. Wiatr dmucha w plecy, prędkość trzymamy powyżej 30 km/h. Pierwszy przystanek robimy mając na liczniku 67 km. Dystansu w ogóle nie czuć, Hipcia przypuszczała, że zrobiliśmy dopiero z 50. Słońce w większości chowa się za chmurami, więc temperaturę można uznać za znośną. Nie wiadomo kiedy żegnamy Kujawsko-Pomorskie i lądujemy znów w Mazowieckim. Sierpc wita nas wielką reklamą Kasztelana. Chwilę za miejscowością pęka pierwsza stówka, średnia wygląda interesująco - 26,5 km/h, zeszliśmy poniżej czterech godzin/100 km. Zaraz potem robimy pierwszy przystanek na uzupełnienie wody na stacji. Nie było, niestety, zielonych Powerade'ów, trzeba kupić OłSzity. Przy uzupełnianiu bidonów zagadują nas trzej wylansowani kolesie:
- Daleka trasa?
- Z Torunia do Warszawy.
- [odgłos krztuszenia się] Coooooo?! Ale tak ze spaniem?
- Nie.
- No fakt, namiotu tu chyba nie macie.
Po tym wszystkim został nam zaproponowany ich numer telefonu, tak na wszelki wypadek. Hipcię to rozbawiło, dla mnie było miłe.
Od Sierpca mieliśmy kawałek do Drobina, do miejsca, gdzie mieliśmy zadecydować, co dalej. Opcje były takie:
- Glinojeck -> Płońsk
- Ciechanów -> Płońsk
- Góra i skręt w prawo w kierunku Wyszogrodu.
Na miejscu stwierdziliśmy, że zaatakujemy Glinojeck, a tam stwierdzimy, czy chce nam się jechać do Ciechanowa. Droga nr 60 przywitała nas brakiem pobocza i małym ruchem, który za to nadrabiali drogowi kretyni, w tym jeden, który wyprzedzał jadąc z nami niemalże na czołówkę. Wiatr przestał już pomagać, wiał z boku. Prędkość nadal trzymała się około 30 km/h. W okolicach Raciąża zrobiło się spokojniej. Wyszło słońce, a w mojej głowie zaczęła kiełkować myśl, którą zaraz zweryfikowałem z telefonu: tak, Raciąż ma gminę miejską. Nie wiedzieliśmy, czy obwodnica idzie przez obszar miasta, więc na wszelki wypadek nadłożyliśmy dwa kilometry, wróciliśmy i formalnie zajechaliśmy do miasta mijając tabliczkę z nazwą.
Źródełko wysychało, na szczęście do Glinojecka mieliśmy tylko 10 km, więc raz-dwa byliśmy już przy skrzyżowaniu z siódemką. Tam wbiłem się w tłum dzieciaków wylewających się z autokaru i odczekałem swoje w kolejce po (tym razem zielone) Powerade'y. Gdy odwróciłem się od kasy, oczom mym ukazał się widok tłuszczy poruszającej sie po sklepie ruchem jednostajnie nieprzewidywalnym. Nie miałem nawet złudzeń, że usłyszą moje "przepraszam" nad głową, musiałbym to zakrzyknąć, żeby zaaferowany batonikiem dzieciak się zorientował, ruszyłem zatem przed siebie w tłum. Po drugim potrąconym reszta się zorientowała sama i rozstąpili się jak Morze Czerwone. Albo jak ławica rybek.
Nalaliśmy płynu do bidonów i zdecydowaliśmy się jechać od razu na Płońsk, żeby być w domu nieco wcześniej niż po północy. Hipcia nawet nie wiedziała w co się pakuje, dopiero ja jej uświadomiłem, że to siódemka, TA siódemka, o której wspominałem też i tutaj. Ruch jak to ruch, spory. Pobocze szerokie, ale cholernie nierówne. Wiatr działa do spółki z nierównym asfaltem, prędkość spadła nam do 26 km/h, ani się położyć, ani zasuwać bardziej, bo wszelkie próby hamuje nieskończona ilość dziur i nierówności. Z ulgą przywitaliśmy Płońsk... a najgorsze miało dopiero nadejść. Mieliśmy, proszę ja Was, do zaliczenia gminę Joniec. Położona pośrodku niczego zostałaby na mapie dziurą, stąd postanowiliśmy ją odhaczyć. Jeszcze w Płońsku napotkaliśmy pierwszy problem: droga na Nasielsk ma na mapie inny numer niż na znakach i na mapach Google. Rozwiązaliśmy ten problem postanawiając sprawdzić, gdzie toto prowadzi. Pierwszy nasz kontakt z drogą klasy niższej niż krajowa... brrr. Dziur sporo, asfalt nierówny... Skręt na Joniec w drogę powiatową narobił dodatkowych problemów: jechać szybciej niż 22-23 km/h nie było sensu, nierówności powodowały, że robiło się cholernie niewygodnie, a Hipcia żałowała, że nie pojechaliśmy zgodnie z pierwszym pomysłem do Nasielska (chcieliśmy oszczędzić sobie jazdy w tłumie wracającym znad Zalewu Zegrzyńskiego). Prawdopodobnie dzięki tym wybojom hipciowe siodełko chciało się nieco wyrwać, na szczęście w porę dokręciliśmy śrubę. Minęliśmy sam Joniec, siedzibę gminy, maleńka wioska, idealnie pasująca do stanu dróg. Niedługo zajechaliśmy w tereny znane z zeszłorocznej wycieczki, na szczęście, bo bukłaki wyschły już zupełnie. W Zakroczymie postój na zrobienie fotek S7 i biegiem do sklepu. Tam postój na banany i picie. Dzięki fantastycznym drogom średnia spadła nam poniżej 26 km/h i nie udało się jej odrobić.
Dalej droga prowadziła tak, jak w zeszłym tygodniu. W NDM postój, siodełko Hipci znowu chciało się wyrwać i wykrzywić, tymczasowe rozwiązanie z października 2012 przestaje już trzymać. Do Warszawy zajechaliśmy standardową, tłuczoną wiele razy trasą, korka wjazdowego nie było, więc spokojnie zajechaliśmy sobie pod dom przez Estrady. Pod koniec wyskoczyłem jeszcze do Żabki po zasłużone piwo Kasztelan z browaru w Sierpcu (a jakie inne mieliśmy pić?). Piwo mnie położyło. Zasnąłem nieprzytomnie jeszcze przed północą.
Podsumowując: bardzo przyjemna jazda, w połowie z wiatrem w plecy, dystans w ogóle niezauważalny. Całość zrobiliśmy poniżej 10 godzin i tym razem dużo spokojniej się czuliśmy po całości (porównując z zeszłym tygodniem i zeszłoroczną podróżą na Rzeszów).
Zaliczonych gmin: 21, zaktualizowałem statystyki, nadal nieco brakuje do 10%.
Rano zatem zerwaliśmy się skoro świt, bo jeszcze przed szóstą, z mniejszym entuzjazmem niż tydzień wcześniej. Jakoś najchętniej zostałbym w łóżku. Nie było jednak wyboru, szybkie śniadanie i lecimy dobudzić się na rowerze. Rano przyjemnie, chłodno i nieco mokro po nocnych opadach, Hipcia trzymała się daleko z tyłu, bo nieco chlapałem.
Dworzec, kasa, "DzieńdobrproszzzzzdwabiletydoToruniaidwarowery!" - "Bilety panu sprzedam, ale nie ma wagonu do przewozu rowerów, może pan pogadać z konduktorem". Wycof do Hipci, przedyskutowanie, z powrotem do kasy (tym razem drugiej). Ach, wagon rowerowy jest, po prostu miejsca rowerowe się wyprzedały. Ok, bierzemy bilety, peron, czekamy na TLK Kopernik w tłumie ludzi chcących w niedzielę pojechać do Kołobrzegu, w końcu pociąg nadjeżdża, wskakujemy do środka. Przedział rowerowy jest, dwa rowery tam już stoją... nie wiszą, nie wiedzieć czemu, na wieszakach. Dostawiamy swoje z boku, gdy ruszamy idę szukać konduktora. Do przejścia miałem cały pociąg, w końcu jednak dotarłem, konduktor wygląda na zaskoczonego i każe mi czekać, aż przyjdzie sprawdzić bilety.
Wracam do Hipci, układamy się w wolnym kącie jakiegoś przedziału (nie naszego, miejsca mieliśmy dwa wagony dalej) i idziemy spać. Sen przerywany jest tylko pobudkami na stacjach, gdy sprawdzam, czy naszych rowerów ktoś sobie nie pożyczył. Gdzieś za Włocławkiem przychodzi konduktor, sprawdza bilety, mówię, że chcę dopłacić za rower - "To pan poczeka". Po chwili dotarliśmy do Torunia, nikt nie przyszedł po moje pieniądze, przecież nie będę się narzucał: wyszliśmy na peron i zaczęliśmy się rozglądać. Rozglądanie niewiele nam dało, więc zagadnęliśmy dwójkę SOK-istów o to, którędy z Torunia wyjedziemy na Sierpc:
- Tutaj tunelem i potem tam, o, idzie asfalt, nim w lewo, przez most, a dalej się dopytacie.
- Dziękuję bardzo!
- A tymi rowerami to do Sierpca jedziecie?
- Nie, do Warszawy.
Nie byłem pewien, czy mi uwierzył.
Asfalt był tam, gdzie obiecano: po kilkuset metrach pierwszy postój, bo Hipcia miała problemy z licznikiem. Nie włożyło go sobie dziecko poprawnie do gniazda... Dalej wita nas most, gdzie jedziemy jezdnią, po chwili ujawnia się nam panorama Starówki rozświetlonej promieniami słońca. Nawet ja żałowałem, że jedziemy jezdnią i nie możemy zrobić fotki. Dalsza część to walka o opuszczenie Torunia i liczenie pułapek, które na rowerzystów nastawili dzielni drogowcy. A, i znoszenie Hipci, która za plecami nieprzerwanie marudziła o tym, jak to trzeba z rowerzystów robić debili, i że jakby jeden z drugim samochodem jechał po tym, co sam dla rowerów przygotował, to by go szlag trafił.
Przy wyjeździe z Torunia wita nas zakaz, śmieszka prowadzi lewą stroną, po chwili w ogóle się kończy i wpycha nas pod jakiś most. Boczną drogą docieramy do dziesiątki, gdzie stoją również dwa zakazy, ale jakoś tak niefortunnie ustawione: jeden stoi bokiem, że niby obrócony, a drugi na wysepce po mojej lewej. Olewamy toto, wspinamy się na estakadę i z niej dostajemy spory zjazd w kierunku samego już Lubicza. Zjazd przyjemny, bo prędkość oscylowała w okolicy 50 km/h.
W końcu zaczyna się trasa: co prawda miejscowości jest po drodze sporo, ale możemy jechać nie zatrzymując się. Wiatr dmucha w plecy, prędkość trzymamy powyżej 30 km/h. Pierwszy przystanek robimy mając na liczniku 67 km. Dystansu w ogóle nie czuć, Hipcia przypuszczała, że zrobiliśmy dopiero z 50. Słońce w większości chowa się za chmurami, więc temperaturę można uznać za znośną. Nie wiadomo kiedy żegnamy Kujawsko-Pomorskie i lądujemy znów w Mazowieckim. Sierpc wita nas wielką reklamą Kasztelana. Chwilę za miejscowością pęka pierwsza stówka, średnia wygląda interesująco - 26,5 km/h, zeszliśmy poniżej czterech godzin/100 km. Zaraz potem robimy pierwszy przystanek na uzupełnienie wody na stacji. Nie było, niestety, zielonych Powerade'ów, trzeba kupić OłSzity. Przy uzupełnianiu bidonów zagadują nas trzej wylansowani kolesie:
- Daleka trasa?
- Z Torunia do Warszawy.
- [odgłos krztuszenia się] Coooooo?! Ale tak ze spaniem?
- Nie.
- No fakt, namiotu tu chyba nie macie.
Po tym wszystkim został nam zaproponowany ich numer telefonu, tak na wszelki wypadek. Hipcię to rozbawiło, dla mnie było miłe.
Od Sierpca mieliśmy kawałek do Drobina, do miejsca, gdzie mieliśmy zadecydować, co dalej. Opcje były takie:
- Glinojeck -> Płońsk
- Ciechanów -> Płońsk
- Góra i skręt w prawo w kierunku Wyszogrodu.
Na miejscu stwierdziliśmy, że zaatakujemy Glinojeck, a tam stwierdzimy, czy chce nam się jechać do Ciechanowa. Droga nr 60 przywitała nas brakiem pobocza i małym ruchem, który za to nadrabiali drogowi kretyni, w tym jeden, który wyprzedzał jadąc z nami niemalże na czołówkę. Wiatr przestał już pomagać, wiał z boku. Prędkość nadal trzymała się około 30 km/h. W okolicach Raciąża zrobiło się spokojniej. Wyszło słońce, a w mojej głowie zaczęła kiełkować myśl, którą zaraz zweryfikowałem z telefonu: tak, Raciąż ma gminę miejską. Nie wiedzieliśmy, czy obwodnica idzie przez obszar miasta, więc na wszelki wypadek nadłożyliśmy dwa kilometry, wróciliśmy i formalnie zajechaliśmy do miasta mijając tabliczkę z nazwą.
Źródełko wysychało, na szczęście do Glinojecka mieliśmy tylko 10 km, więc raz-dwa byliśmy już przy skrzyżowaniu z siódemką. Tam wbiłem się w tłum dzieciaków wylewających się z autokaru i odczekałem swoje w kolejce po (tym razem zielone) Powerade'y. Gdy odwróciłem się od kasy, oczom mym ukazał się widok tłuszczy poruszającej sie po sklepie ruchem jednostajnie nieprzewidywalnym. Nie miałem nawet złudzeń, że usłyszą moje "przepraszam" nad głową, musiałbym to zakrzyknąć, żeby zaaferowany batonikiem dzieciak się zorientował, ruszyłem zatem przed siebie w tłum. Po drugim potrąconym reszta się zorientowała sama i rozstąpili się jak Morze Czerwone. Albo jak ławica rybek.
Nalaliśmy płynu do bidonów i zdecydowaliśmy się jechać od razu na Płońsk, żeby być w domu nieco wcześniej niż po północy. Hipcia nawet nie wiedziała w co się pakuje, dopiero ja jej uświadomiłem, że to siódemka, TA siódemka, o której wspominałem też i tutaj. Ruch jak to ruch, spory. Pobocze szerokie, ale cholernie nierówne. Wiatr działa do spółki z nierównym asfaltem, prędkość spadła nam do 26 km/h, ani się położyć, ani zasuwać bardziej, bo wszelkie próby hamuje nieskończona ilość dziur i nierówności. Z ulgą przywitaliśmy Płońsk... a najgorsze miało dopiero nadejść. Mieliśmy, proszę ja Was, do zaliczenia gminę Joniec. Położona pośrodku niczego zostałaby na mapie dziurą, stąd postanowiliśmy ją odhaczyć. Jeszcze w Płońsku napotkaliśmy pierwszy problem: droga na Nasielsk ma na mapie inny numer niż na znakach i na mapach Google. Rozwiązaliśmy ten problem postanawiając sprawdzić, gdzie toto prowadzi. Pierwszy nasz kontakt z drogą klasy niższej niż krajowa... brrr. Dziur sporo, asfalt nierówny... Skręt na Joniec w drogę powiatową narobił dodatkowych problemów: jechać szybciej niż 22-23 km/h nie było sensu, nierówności powodowały, że robiło się cholernie niewygodnie, a Hipcia żałowała, że nie pojechaliśmy zgodnie z pierwszym pomysłem do Nasielska (chcieliśmy oszczędzić sobie jazdy w tłumie wracającym znad Zalewu Zegrzyńskiego). Prawdopodobnie dzięki tym wybojom hipciowe siodełko chciało się nieco wyrwać, na szczęście w porę dokręciliśmy śrubę. Minęliśmy sam Joniec, siedzibę gminy, maleńka wioska, idealnie pasująca do stanu dróg. Niedługo zajechaliśmy w tereny znane z zeszłorocznej wycieczki, na szczęście, bo bukłaki wyschły już zupełnie. W Zakroczymie postój na zrobienie fotek S7 i biegiem do sklepu. Tam postój na banany i picie. Dzięki fantastycznym drogom średnia spadła nam poniżej 26 km/h i nie udało się jej odrobić.
Dalej droga prowadziła tak, jak w zeszłym tygodniu. W NDM postój, siodełko Hipci znowu chciało się wyrwać i wykrzywić, tymczasowe rozwiązanie z października 2012 przestaje już trzymać. Do Warszawy zajechaliśmy standardową, tłuczoną wiele razy trasą, korka wjazdowego nie było, więc spokojnie zajechaliśmy sobie pod dom przez Estrady. Pod koniec wyskoczyłem jeszcze do Żabki po zasłużone piwo Kasztelan z browaru w Sierpcu (a jakie inne mieliśmy pić?). Piwo mnie położyło. Zasnąłem nieprzytomnie jeszcze przed północą.
Podsumowując: bardzo przyjemna jazda, w połowie z wiatrem w plecy, dystans w ogóle niezauważalny. Całość zrobiliśmy poniżej 10 godzin i tym razem dużo spokojniej się czuliśmy po całości (porównując z zeszłym tygodniem i zeszłoroczną podróżą na Rzeszów).
Zaliczonych gmin: 21, zaktualizowałem statystyki, nadal nieco brakuje do 10%.
Już w Mazowieckim© Hipek99
Gdzieś na postoju© Hipek99
112 km za Toruniem© Hipek99
Decyzja przed Ciechanowem© Hipek99
S7, widok na wschód© Hipek99
S7, widok na zachód© Hipek99
- DST 254.48km
- Czas 09:58
- VAVG 25.53km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 7 lipca 2013
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Wietrzne gminobranie
Cała wycieczka zaczęła się od wielu niedowierzań. Pierwsze niedowierzanie miało miejsce już w sobotę wieczorem, bo nie wierzyłem, że uda nam się wstać w niedzielę rano. Rzeczywistość zweryfikowała moje plany, bo wstałem gotów do drogi o 4:45... dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, która jest godzina i położyłem się spać. Gdy już wstaliśmy planowo (po budziku o 5:45 i przed tym o 6:00), nie wierzyłem, że uda nam się zebrać i wyjść zgodnie z założeniem, czyli o 6:30. Rzeczywistość ponownie zakpiła sobie ze mnie, bo zebrani, zjedzeni i gotowi do wyjścia byliśmy o 6:20 i musieliśmy siedzieć 10 minut, żeby potem nie siedzieć niepotrzebnie i nie czekać gdzie indziej. W końcu czas nadszedł i wyskoczyliśmy na asfalt.
Dygresja na boku: tak, dobrze widzisz, drogi Czytelniku. Niedziela, wstałem przed szóstą rano, a o wpół do siódmej (nadal rano!) byłem na kołach. Również w to nie wierzę, ale mam na to świadków.
Do przejechania mieliśmy tylko kawałek, poranna, zaspana Warszawa była nawet zjadliwa, a przyjemny chłód poranka orzeźwiał, ale i przypominał, że już niedługo zrobi się paskudnie i słonecznie. Powoli toczyliśmy się w kierunku Dworca Zachodniego, zajechaliśmy tam od tyłu, Bema i Tunelową, żeby bez biegania tunelami dostać się do kas IC. Tam nastąpiło moje kolejne niedowierzanie, bo przypuszczałem, że jeśli już wykonałem tyle roboty z tym całym budzeniem się i wychodzeniem z domu, to musi mieć miejsce coś, co z ironicznym uśmieszkiem spartoli nam cały plan: zakładałem, że albo wagon rowerowy w ogóle nie będzie dołączony do składu, albo okaże się, że np. limit przewożonych rowerów właśnie się wyczerpał. Ale nie! Bilety mi sprzedano, przetachaliśmy się kawałeczek na peron, zasiedliśmy w cieniu, by po chwili pożegnać wzrokiem pociąg z 7:17 do pełnego wspomnień Kołobrzegu, a za kolejne kilkanaście minut wędrować w kierunku sektora C, gdzie miał zatrzymać się wagon rowerowy.
Wagon rowerowy nadjechał i się zatrzymał. Zobaczyłem duże, rozsuwane drzwi (takie, jak w osobówkach) i pomyślałem "Niemożliwe!". Faktycznie, było to niemożliwe, rzeczone drzwi w ogóle nie otworzyły się, więc musieliśmy się zapakować przez standardowe, małe. Wewnątrz przywitał nas przewozorowerowy raj: olbrzymi, na oko dwudziestometrowy korytarz pełen wieszaków na rowery. Powiesiliśmy pojazdy i skierowaliśmy się w stronę miejscówek. W wagonie pozostawiono trzy lub cztery przedziały: na ścianach, tam, gdzie zwykle jest lustro, była wycięta dziura, tak, że każdy mógł na bieżąco sprawdzać, czy jego rower jeszcze jedzie w składzie, czy też jakiś miłośnik Veturilo wypożyczył go sobie na wieczne nieoddanie. Wspomniane dziury w ściankach prowadziły do zabawnych sytuacji, gdy ktoś patrzył w "lustro" i zamiast siebie widział jakiś obcy pysk.
Wraz z nami do przedziału zapakowała się dziewczyna wyposażona w kolorowy tatuaż przedstawiający... smoka i Son Goku. Za chwilę poszła w kimę, a my zasiedliśmy przy oknie i patrzyliśmy, jak Warszawa zostaje w tyle.
Skoro nasi bohaterowie jadą sobie właśnie w nieznane i mają przed sobą jeszcze dwie godziny jazdy, postaram się jakoś zapełnić ten czas i napiszę dwa słowa o przygotowaniach. Przygotowania dzieliły się na te standardowe, czyli nasmarowanie łańcucha, zdjęcie bagażnika (Hipci) i założenie światełka, oraz na niestandardowe, czyli założenie Hipci lemondki. Łączyło się to z wymianą mostka i kierownicy, bo oryginalna kierownica była za gruba w okolicy łączenia z mostem... Jej Wysokość bardzo protestowała, ale w końcu na odwal pozwoliła mi łaskawie działać. Trochę musiałem się napocić ale efekt końcowy został osiągnięty. Odrobinę obawiałem się, czy most dłuższy o trzy centymetry nie narobi problemów, ale Hipcia nie zgodziła się na żadne testy. Testy i regulacja po drodze, tak rzekła.
Do przygotowań należało też spakowanie wszystkiego. Do bagażu wskoczyły dwie dłuższe bluzy (na wypadek, gdybyśmy wpadli na pomysł szlajania się nocą), kilka batonów i zestaw podstawowych narzędzi, czyli klucze, łatki+łyżki+pompka oraz skuwacz. Jakoś nie potrafię się przekonać do jeżdżenia bez narzędzi, niektórzy awarię po drodze i konieczność szukania sklepu rowerowego czy też pomocy u tubylców nazywają "przygodą", ja na takie coś mówię "spieprzony wyjazd". Nie używam przy tym słowa "spieprzony".
O, słyszę, że pociąg właśnie zaczyna hamować po raz drugi. Pierwszy przystanek był w Koluszkach, po nich zaczął nas brać sen, nawet ustawiliśmy sobie budzik, niepotrzebnie, bo przed drugim hamowaniem odezwał się zew natury, a spacer po wagonie obudził nas zupełnie. Pociąg w końcu się zatrzymał, my z rowerami z gracją wydostaliśmy się z niego na niewielki, sympatyczny peron, oznaczony napisem "Piotrków Trybunalski". Była godzina 9:29.
Żeby wytoczyć się na asfalt musieliśmy przejść sto metrów, potem dwukrotnie pytałem tubylców o kierunek na Łódź, bo za pierwszym razem sugerowano mi skręt pod prąd... W końcu jednak wyjechaliśmy na znak "Łódź >", minęliśmy jedynego McDonalda w Piotrkowie i rozpoczęliśmy kierowanie się na zewnątrz. Po chwili przyjemnej jazdy jezdnią po prawej zobaczyliśmy znaki drogi rowerowej... trudno. Wskoczyliśmy, a tu przyjemna niespodzianka: droga równa, szeroka, chociaż trochę z kostki Dauna. Przejechaliśmy tak z kilometr i wróciliśmy na asfalt, opuszczając miasto drogą nr 91 na Łódź.
Drogowskaz wskazywał, że do Łodzi mamy 44 km. Nie sprawdzałem dystansów między miastami, więc trochę się zdziwiłem, że to tak blisko, ale... niby dlaczego miało być dalej? Wracając na trasę: słońce świeci i najwyraźniej się rozpędza, ale póki co jest jeszcze znośnie. Prognoza pogody się sprawdza: mamy słońce, temperaturę w okolicy 25 stopni i wiatr. Wiatr o sile ok. 5 m/s. Wiatr z północy. Jeśli ktoś nie rozwiązał jeszcze zagadki: wiatr w twarz. Wiedziałem, że tak będzie, ale... no właśnie, dobrą zagadką jest, dlaczego w ogóle zdecydowaliśmy się na tę trasę, wiedząc, że cały dzień będziemy mieli wiatr o tej sile i o tym kierunku... czyli wyjeżdżając już skazaliśmy się na wmordewind przez całą podróż. Dlaczego jednak pojechaliśmy? Pozostanie to nierozwiązaną zagadką.
Wiatr zatem sobie wieje, ale mimo to udaje się spokojnie trzymać prędkość przelotową w akceptowalnych granicach. Zmiany robimy tak, jak było umówione, co 150 sekund (wersja dla humanistów: co dwie i pół minuty). Droga początkowo wąska, po zmianie numeru na jedynkę doposaża się w szerokie pobocze, dzięki czemu możemy spokojnie jechać, nie kombinując i nie oglądając się trzysta razy przed zrobieniem zmiany. Oglądanie się i tak było zbędne, bo ruch od samego początku był znikomy. Gdy zaczął się zwiększać, po ilości reklam, które zapraszają nas do centrum handlowych w Rzgowie, wywnioskowaliśmy, że zbliżamy się do Łodzi. Po chwili, gdy już byliśmy tuż-tuż, pojawiły się rozkopy, zmiany organizacji ruchu i kupa innych dodatków, które sprawiły, że staliśmy się niepotrzebnym balastem na ograniczonych słupkami, wyznaczonych tymczasowo pasach. Na całe szczęście (dla kierowców) zaraz napotkaliśmy znak "Uć", przy którym się zatrzymaliśmy, raz, żeby zrobić fotkę, a dwa, żeby poprawić Hipci siodełko, bo coś ją udo bolało.
Uć. Miasto o najkrótszej nazwie w Polsce. Wjeżdżając już wiedzieliśmy, że chcemy je opuścić jak najszybciej, nie ze względu na samo miasto, ale ze względu na to, że po miastach bujać się nie lubimy. Powodów do opuszczenia Łódź postanowiła nam dostarczyć we własnym zakresie. Póki jeszcze był asfalt, było znośnie. O tym, że tory tramwajowe wyposażone są w wielkie asfaltowe muldy wiedziałem z mojego poprzedniego, samochodowego pobytu. O tym, że są tam ronda, takie, jak w testach na prawo jazdy: pięć wlotów, trzy pasy, tramwaje środkiem i żadnych świateł, wiedziałem również stamtąd. Po chwili jednak pojawił się buspas, a nas znaki wyrzuciły na jakiś chodnik. Pojechaliśmy sto metrów i wróciliśmy na buspas... przy okazji postraszyła nas policja, bo gdy jechalismy z buspasa prosto (bus - prosto, inni - prawo), wyprzedzili nas po chwili na błyskotece. My za skrzyżowaniem i tak zbiliśmy na chodniko-śmieszkę, ale na szczęście zatrzymali sobie tylko jakiś samochód. Dobrze, do rzeczy: dalej była sobie chodnikościeżka, która pojawiała się i znikała, w pewnym momencie pojawiła się DDR, zjechaliśmy... kocie łby! Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Na szczęście było tego tylko sto metrów, potem pojawiła się kostka Dauna, śmieszka prowadziła bokiem, czasem wyjeżdżając na kilkanaście metrów na chodnik, widocznie wielkim problemem było maźnięcie białą farbą, żeby toto oznaczyć na tym chodniku. W końcu jednak DDRy zniknęły i mogliśmy wrócić na asfalt i z ulgą opuścić Łódź drogą nr 14 w kierunku Łowicza.
Były okolice południa, słońce zaczynało się coraz lepiej bawić, a bidony nam wysychały. Minąwszy Sosnowiec zajechaliśmy do Strykowa, gdzie nawiedziliśmy Carrefour kupując (kultowe) zielone Powerade'y i Nestea (to jedyne było zimne). Dalej droga poprowadziła nas w stronę Głowna, gdzie przy tamtejszym jeziorze (zalewie?) niedziela w pełni: na piachu prażą się jedne ciała, drugie starają się nie utopić, a w powietrzu pachnie latem: lasem i ciepłą wodą z jeziora. Gdzieś po drodze zatankowaliśmy na CPNie tym razem dwa zimne Powerade'y (była 13:30). Słońce grzeje, wiatr wieje, my jedziemy. W zasadzie to leżymy, bo jednak lemondka bardzo pomagała. W końcu przed nami pojawił się Łowicz, który objechaliśmy obwodnicą i niemal bez przystanku wylecieliśmy na Sochaczew, narzekając, że już od chwili zniknęły drogowskazy wskazujące na coś innego niż Warszawę. A tak, mamy przypominane cały czas, że jedziemy z nieznanego w znane.
Z samej drogi do Sochaczewa pamiętam, że było gorąco, pod wiatr i że jak schodziłem ze zmiany, to obowiązkowo brałem łyk picia. A, no i jeszcze sady. Długie, niekończące się sady, przy których co chwilę stały samochody sadowników proponując świeże owoce. Bananów jednak nie mieli, więc nawet się nie zatrzymywaliśmy.
W końcu dotarliśmy do obwodnicy Sochaczewa. Zalegliśmy sobie kilkadziesiąt metrów przed skrzyżowaniem, w cieniu i zaczęliśmy lustrować mapę. Na liczniku było 130 km, do domu najkrótszą drogą było jakieś 60 km, godzina 16:00. Za tym, żeby pojechać prosto, głosowało słońce, które przełączyło się na tryb "ziemia nagrzana, więc ugotuję was z każdej strony" i nasi siatkarze, którzy o 20:00 mieli przekopać Amerykanów. Za drogą naokoło głosował Wyszogród, który zapewniał nam, że zrobimy ponad 200 km. Zostawiłem Hipcię z tym dylematem i poszedłem na stację kupić dwa litry Powerade'a, skandal, mieli tylko dwa zielone P.! Zalaliśmy bidony, zalaliśmy siebie i zdecydowaliśmy, że walimy na Wyszogród. W końcu specjalnie go dodałem do trasy, bo Hipcia bardzo go kiedyś chciała odwiedzić.
Na skrzyżowaniu skręciliśmy w "50". Na dzień dobry - zakaz dla rowerów, ale tuż obok idzie asfaltowa droga, tak, jak kiedyś, na drodze do Skierniewic. Po chwili droga jednak skręca między domki, pytamy o opcję dojazdu na Wyszogród, ale ludzie niewiele nam pomagają, znowu skręcamy do głównej i znowu idzie jakaś asfaltówka. Jedziemy chwilę, droga skręca w krzaki, więc zbadawszy drugą stronę drogi, stwierdzamy, że niech nas w dupę całują i walimy pod ten śmieszny zakaz. Zakaz kończy się wraz z obwodnicą, potem jeszcze na chwilę się pojawia, a potem jeszcze raz, w miejscu, które sugeruje, że bokiem znowu pójdzie asfaltówka. Zjechaliśmy w nią, tylko po to, żeby po dwustu metrach zobaczyć, że dalej mamy błotnistą dróżkę między polami. Mrucząc w samych superlatywach pod adresem kretyna, który wysyła rowery w krzaki i nawet nie zadba o to, żeby jakoś mogły wyjechac, przeskakujemy przez rów z rowerami na plecach, wracamy na drogę z mocnym postanowieniem, że na żadne zakazy juz nie patrzymy. Droga jest paskudna: czasem równa, ale w większości tak połatana, że jazda na leżąco daje dodatkowych wrażeń. Strach się bać jazdy szosówką! Do tego zwiększył się ruch.
Gdzieś tam między drzewami zaczęło się jechać lepiej. Wiatr na chwilę odpuścił, pozwolił nam dojechać w okolice Wisły, po czym powrócił. Przekroczywszy rzekę skręciliśmy w stronę Zakroczyma. Niby powinien być spokój, bo wiatr miał być z północy, tymczasem nadal wiał nam w ryło. Jedno się tylko zmieniło: wzmógł się ruch (powroty z weekendów?), a słońce zaczęło świecić za plecami, mogliśmy więc jechać w stronę swojego cienia. Mieliśmy przed sobą około czterdziestu kilometrów, z tego już po chwili, po jakichś piętnastu, wjechaliśmy w znane - tereny gminy Czerwińsk n. Wisłą, które odwiedziliśmy już w zeszłym roku. Jechało się jednak dobrze, problemem były zmiany, bo trzeba było sie wstrzelić w momenty, gdy nic nie jechało z tyłu.
W końcu pojawił sie Zakroczym, skręciliśmy do Centrum i zrobiliśmy postój przy sklepie tuż przy rondzie (tam, gdzie zwykle się zatrzymywaliśmy). Dwa banany i 2,25 l picia wzbogaciły nasz dobytek, po czym znaną już drogą potoczyliśmy się w kierunku NDM. Wiatru - nie ma. Jedzie się spokojnie, przyjemnie, zaczynamy powoli rozważać atak na trzy setki, plan jednak zarzucamy, bo bylibyśmy w domu koło północy, a tak to przynajmniej moglibyśmy spędzić jeszcze chwilę wieczoru przed dniem pracy. Przy wyjeździe - korek. Ludzie wracają z weekendu. Spokój zaczyna się dopiero po zjeździe na ekspresówkę, co prawda trochę aut upraszcza sobie drogę przez Łomianki (w tym jeden kretyn jadący sporo powyżej stówki, który nas strąbił, gdy robiliśmy akurat zmianę, mimo że sporo wcześniej widział, co się dzieje), ale ogólnie jedzie się dobrze. Rower toczy się sam, bez wysiłku, do zrobienia została sama końcówka, gdzieś w okolicach Czosnowa pękają dwie stówy, a Hipcia jak zawsze marudzi, że mój licznik wskazuje więcej niż jej (i tak wyniki uśredniamy).
Po skręcie w kierunku Estrady pojawia się pytanie: będzie 230 czy nie? Nie byliśmy tego pewni, nawet coś zaczęliśmy bąkać o dokręceniu (chociaż mamy zasadę, że powyżej 150 km nie dokręcamy do równych), problem sam się rozwiązał: olbrzymi korek weekendowego powrotu, który ominęliśmy lewym pasem, a który rozsypywał się w lewo (w Arkuszową) i prosto (w Estrady). W prawo nie jechali, więc odbiliśmy na Stare Babice i znaną drogą, bez żadnego ruchu, włączając w międzyczasie światła, dojechaliśmy pod sam dom. W domu byliśmy na 21:00.
Akurat zdążyliśmy na mecz, strzeliliśmy sobie tradycyjnego Wściekłego Psa, napiliśmy się piwa i skupiliśmy na odpoczywaniu. Hipcia do tego skupiła się na swoich plecach, które w miejscach odsłoniętych, przybrały kolor dojrzałej wiśni (smarowanie się olejkiem jest dla słabych).
Czas na część formalną. Skoro zrobiliśmy już tak, że z samego rana ruszyliśmy i w ogóle, to trzeba podsumować tak, jak to robią pr0:
- jedzenie (na dwie osoby): duże snickers, mars i twix + cztery (przeterminowane) żele + dwa banany
- picie (na dwie osoby): dziewięć litrów, woda i powerade
- zaliczonych gmin: 13
- przerw po drodze: 1:50 h - to jest na pewno materiał do poprawy.
Podsumowując słownie: jesteśmy zadowoleni. Dopiero po 190 km wiatr znikł, wcześniej pomijając jednostkowe, liczone w minutach chwile, mieliśmy go cały czas w twarz, na oko te prognozowane 5 m/s, w porywach więcej. Średnia jak na warunki też niezła, nie jechaliśmy, by się jakoś bardzo zmęczyć, mogła być więc wyższa. Gdyby nie było wiatru, spokojnie moglibyśmy tego dnia porwać się na życiówkę... Czas powoli planować na jakiś bezwietrzny dzień dystans w granicach 320+.
Do tego jeszcze muszę dopisać dwa słowa o lemondce. Wzap zaciekawił mnie swoim komentarzem, cytując za wiki: Lemondka wymusza też jednak skrajnie pochyloną i wyciągniętą pozycję, która na dłuższą metę jest bardzo trudna do zniesienia. Zaciekawiło mnie to, bo każda, nawet najwygodniejsza pozycja na dłuższą metę jest nie do zniesienia, więc spodziewałem się, że negatywne objawy pokażą się stosunkowo szybko. Tymczasem... tymczasem dopiero po czterech godzinach jazdy (przeplatanych, oczywiście, ruszaniem się, ale zdecydowana większość jednak na leżąco) poczułem jakieś mrowienie w plecach. Po pięciu godzinach co jakieś kilkanaście minut rozciągałem sobie kark (nie przerywając jazdy), do samego końca mogłem jednak bez problemu jechać na leżąco w kilkunastominutowych seriach bez zmiany pozycji. Ponieważ wszystkiego zebrało się z dziesięć godzin, obalam niniejszym mit o dłuższej mecie i niedozniesieniu.
Kilka fotek i mapka:
Dygresja na boku: tak, dobrze widzisz, drogi Czytelniku. Niedziela, wstałem przed szóstą rano, a o wpół do siódmej (nadal rano!) byłem na kołach. Również w to nie wierzę, ale mam na to świadków.
Do przejechania mieliśmy tylko kawałek, poranna, zaspana Warszawa była nawet zjadliwa, a przyjemny chłód poranka orzeźwiał, ale i przypominał, że już niedługo zrobi się paskudnie i słonecznie. Powoli toczyliśmy się w kierunku Dworca Zachodniego, zajechaliśmy tam od tyłu, Bema i Tunelową, żeby bez biegania tunelami dostać się do kas IC. Tam nastąpiło moje kolejne niedowierzanie, bo przypuszczałem, że jeśli już wykonałem tyle roboty z tym całym budzeniem się i wychodzeniem z domu, to musi mieć miejsce coś, co z ironicznym uśmieszkiem spartoli nam cały plan: zakładałem, że albo wagon rowerowy w ogóle nie będzie dołączony do składu, albo okaże się, że np. limit przewożonych rowerów właśnie się wyczerpał. Ale nie! Bilety mi sprzedano, przetachaliśmy się kawałeczek na peron, zasiedliśmy w cieniu, by po chwili pożegnać wzrokiem pociąg z 7:17 do pełnego wspomnień Kołobrzegu, a za kolejne kilkanaście minut wędrować w kierunku sektora C, gdzie miał zatrzymać się wagon rowerowy.
Wagon rowerowy nadjechał i się zatrzymał. Zobaczyłem duże, rozsuwane drzwi (takie, jak w osobówkach) i pomyślałem "Niemożliwe!". Faktycznie, było to niemożliwe, rzeczone drzwi w ogóle nie otworzyły się, więc musieliśmy się zapakować przez standardowe, małe. Wewnątrz przywitał nas przewozorowerowy raj: olbrzymi, na oko dwudziestometrowy korytarz pełen wieszaków na rowery. Powiesiliśmy pojazdy i skierowaliśmy się w stronę miejscówek. W wagonie pozostawiono trzy lub cztery przedziały: na ścianach, tam, gdzie zwykle jest lustro, była wycięta dziura, tak, że każdy mógł na bieżąco sprawdzać, czy jego rower jeszcze jedzie w składzie, czy też jakiś miłośnik Veturilo wypożyczył go sobie na wieczne nieoddanie. Wspomniane dziury w ściankach prowadziły do zabawnych sytuacji, gdy ktoś patrzył w "lustro" i zamiast siebie widział jakiś obcy pysk.
Wraz z nami do przedziału zapakowała się dziewczyna wyposażona w kolorowy tatuaż przedstawiający... smoka i Son Goku. Za chwilę poszła w kimę, a my zasiedliśmy przy oknie i patrzyliśmy, jak Warszawa zostaje w tyle.
Skoro nasi bohaterowie jadą sobie właśnie w nieznane i mają przed sobą jeszcze dwie godziny jazdy, postaram się jakoś zapełnić ten czas i napiszę dwa słowa o przygotowaniach. Przygotowania dzieliły się na te standardowe, czyli nasmarowanie łańcucha, zdjęcie bagażnika (Hipci) i założenie światełka, oraz na niestandardowe, czyli założenie Hipci lemondki. Łączyło się to z wymianą mostka i kierownicy, bo oryginalna kierownica była za gruba w okolicy łączenia z mostem... Jej Wysokość bardzo protestowała, ale w końcu na odwal pozwoliła mi łaskawie działać. Trochę musiałem się napocić ale efekt końcowy został osiągnięty. Odrobinę obawiałem się, czy most dłuższy o trzy centymetry nie narobi problemów, ale Hipcia nie zgodziła się na żadne testy. Testy i regulacja po drodze, tak rzekła.
Do przygotowań należało też spakowanie wszystkiego. Do bagażu wskoczyły dwie dłuższe bluzy (na wypadek, gdybyśmy wpadli na pomysł szlajania się nocą), kilka batonów i zestaw podstawowych narzędzi, czyli klucze, łatki+łyżki+pompka oraz skuwacz. Jakoś nie potrafię się przekonać do jeżdżenia bez narzędzi, niektórzy awarię po drodze i konieczność szukania sklepu rowerowego czy też pomocy u tubylców nazywają "przygodą", ja na takie coś mówię "spieprzony wyjazd". Nie używam przy tym słowa "spieprzony".
O, słyszę, że pociąg właśnie zaczyna hamować po raz drugi. Pierwszy przystanek był w Koluszkach, po nich zaczął nas brać sen, nawet ustawiliśmy sobie budzik, niepotrzebnie, bo przed drugim hamowaniem odezwał się zew natury, a spacer po wagonie obudził nas zupełnie. Pociąg w końcu się zatrzymał, my z rowerami z gracją wydostaliśmy się z niego na niewielki, sympatyczny peron, oznaczony napisem "Piotrków Trybunalski". Była godzina 9:29.
Żeby wytoczyć się na asfalt musieliśmy przejść sto metrów, potem dwukrotnie pytałem tubylców o kierunek na Łódź, bo za pierwszym razem sugerowano mi skręt pod prąd... W końcu jednak wyjechaliśmy na znak "Łódź >", minęliśmy jedynego McDonalda w Piotrkowie i rozpoczęliśmy kierowanie się na zewnątrz. Po chwili przyjemnej jazdy jezdnią po prawej zobaczyliśmy znaki drogi rowerowej... trudno. Wskoczyliśmy, a tu przyjemna niespodzianka: droga równa, szeroka, chociaż trochę z kostki Dauna. Przejechaliśmy tak z kilometr i wróciliśmy na asfalt, opuszczając miasto drogą nr 91 na Łódź.
Drogowskaz wskazywał, że do Łodzi mamy 44 km. Nie sprawdzałem dystansów między miastami, więc trochę się zdziwiłem, że to tak blisko, ale... niby dlaczego miało być dalej? Wracając na trasę: słońce świeci i najwyraźniej się rozpędza, ale póki co jest jeszcze znośnie. Prognoza pogody się sprawdza: mamy słońce, temperaturę w okolicy 25 stopni i wiatr. Wiatr o sile ok. 5 m/s. Wiatr z północy. Jeśli ktoś nie rozwiązał jeszcze zagadki: wiatr w twarz. Wiedziałem, że tak będzie, ale... no właśnie, dobrą zagadką jest, dlaczego w ogóle zdecydowaliśmy się na tę trasę, wiedząc, że cały dzień będziemy mieli wiatr o tej sile i o tym kierunku... czyli wyjeżdżając już skazaliśmy się na wmordewind przez całą podróż. Dlaczego jednak pojechaliśmy? Pozostanie to nierozwiązaną zagadką.
Wiatr zatem sobie wieje, ale mimo to udaje się spokojnie trzymać prędkość przelotową w akceptowalnych granicach. Zmiany robimy tak, jak było umówione, co 150 sekund (wersja dla humanistów: co dwie i pół minuty). Droga początkowo wąska, po zmianie numeru na jedynkę doposaża się w szerokie pobocze, dzięki czemu możemy spokojnie jechać, nie kombinując i nie oglądając się trzysta razy przed zrobieniem zmiany. Oglądanie się i tak było zbędne, bo ruch od samego początku był znikomy. Gdy zaczął się zwiększać, po ilości reklam, które zapraszają nas do centrum handlowych w Rzgowie, wywnioskowaliśmy, że zbliżamy się do Łodzi. Po chwili, gdy już byliśmy tuż-tuż, pojawiły się rozkopy, zmiany organizacji ruchu i kupa innych dodatków, które sprawiły, że staliśmy się niepotrzebnym balastem na ograniczonych słupkami, wyznaczonych tymczasowo pasach. Na całe szczęście (dla kierowców) zaraz napotkaliśmy znak "Uć", przy którym się zatrzymaliśmy, raz, żeby zrobić fotkę, a dwa, żeby poprawić Hipci siodełko, bo coś ją udo bolało.
Uć. Miasto o najkrótszej nazwie w Polsce. Wjeżdżając już wiedzieliśmy, że chcemy je opuścić jak najszybciej, nie ze względu na samo miasto, ale ze względu na to, że po miastach bujać się nie lubimy. Powodów do opuszczenia Łódź postanowiła nam dostarczyć we własnym zakresie. Póki jeszcze był asfalt, było znośnie. O tym, że tory tramwajowe wyposażone są w wielkie asfaltowe muldy wiedziałem z mojego poprzedniego, samochodowego pobytu. O tym, że są tam ronda, takie, jak w testach na prawo jazdy: pięć wlotów, trzy pasy, tramwaje środkiem i żadnych świateł, wiedziałem również stamtąd. Po chwili jednak pojawił się buspas, a nas znaki wyrzuciły na jakiś chodnik. Pojechaliśmy sto metrów i wróciliśmy na buspas... przy okazji postraszyła nas policja, bo gdy jechalismy z buspasa prosto (bus - prosto, inni - prawo), wyprzedzili nas po chwili na błyskotece. My za skrzyżowaniem i tak zbiliśmy na chodniko-śmieszkę, ale na szczęście zatrzymali sobie tylko jakiś samochód. Dobrze, do rzeczy: dalej była sobie chodnikościeżka, która pojawiała się i znikała, w pewnym momencie pojawiła się DDR, zjechaliśmy... kocie łby! Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Na szczęście było tego tylko sto metrów, potem pojawiła się kostka Dauna, śmieszka prowadziła bokiem, czasem wyjeżdżając na kilkanaście metrów na chodnik, widocznie wielkim problemem było maźnięcie białą farbą, żeby toto oznaczyć na tym chodniku. W końcu jednak DDRy zniknęły i mogliśmy wrócić na asfalt i z ulgą opuścić Łódź drogą nr 14 w kierunku Łowicza.
Były okolice południa, słońce zaczynało się coraz lepiej bawić, a bidony nam wysychały. Minąwszy Sosnowiec zajechaliśmy do Strykowa, gdzie nawiedziliśmy Carrefour kupując (kultowe) zielone Powerade'y i Nestea (to jedyne było zimne). Dalej droga poprowadziła nas w stronę Głowna, gdzie przy tamtejszym jeziorze (zalewie?) niedziela w pełni: na piachu prażą się jedne ciała, drugie starają się nie utopić, a w powietrzu pachnie latem: lasem i ciepłą wodą z jeziora. Gdzieś po drodze zatankowaliśmy na CPNie tym razem dwa zimne Powerade'y (była 13:30). Słońce grzeje, wiatr wieje, my jedziemy. W zasadzie to leżymy, bo jednak lemondka bardzo pomagała. W końcu przed nami pojawił się Łowicz, który objechaliśmy obwodnicą i niemal bez przystanku wylecieliśmy na Sochaczew, narzekając, że już od chwili zniknęły drogowskazy wskazujące na coś innego niż Warszawę. A tak, mamy przypominane cały czas, że jedziemy z nieznanego w znane.
Z samej drogi do Sochaczewa pamiętam, że było gorąco, pod wiatr i że jak schodziłem ze zmiany, to obowiązkowo brałem łyk picia. A, no i jeszcze sady. Długie, niekończące się sady, przy których co chwilę stały samochody sadowników proponując świeże owoce. Bananów jednak nie mieli, więc nawet się nie zatrzymywaliśmy.
W końcu dotarliśmy do obwodnicy Sochaczewa. Zalegliśmy sobie kilkadziesiąt metrów przed skrzyżowaniem, w cieniu i zaczęliśmy lustrować mapę. Na liczniku było 130 km, do domu najkrótszą drogą było jakieś 60 km, godzina 16:00. Za tym, żeby pojechać prosto, głosowało słońce, które przełączyło się na tryb "ziemia nagrzana, więc ugotuję was z każdej strony" i nasi siatkarze, którzy o 20:00 mieli przekopać Amerykanów. Za drogą naokoło głosował Wyszogród, który zapewniał nam, że zrobimy ponad 200 km. Zostawiłem Hipcię z tym dylematem i poszedłem na stację kupić dwa litry Powerade'a, skandal, mieli tylko dwa zielone P.! Zalaliśmy bidony, zalaliśmy siebie i zdecydowaliśmy, że walimy na Wyszogród. W końcu specjalnie go dodałem do trasy, bo Hipcia bardzo go kiedyś chciała odwiedzić.
Na skrzyżowaniu skręciliśmy w "50". Na dzień dobry - zakaz dla rowerów, ale tuż obok idzie asfaltowa droga, tak, jak kiedyś, na drodze do Skierniewic. Po chwili droga jednak skręca między domki, pytamy o opcję dojazdu na Wyszogród, ale ludzie niewiele nam pomagają, znowu skręcamy do głównej i znowu idzie jakaś asfaltówka. Jedziemy chwilę, droga skręca w krzaki, więc zbadawszy drugą stronę drogi, stwierdzamy, że niech nas w dupę całują i walimy pod ten śmieszny zakaz. Zakaz kończy się wraz z obwodnicą, potem jeszcze na chwilę się pojawia, a potem jeszcze raz, w miejscu, które sugeruje, że bokiem znowu pójdzie asfaltówka. Zjechaliśmy w nią, tylko po to, żeby po dwustu metrach zobaczyć, że dalej mamy błotnistą dróżkę między polami. Mrucząc w samych superlatywach pod adresem kretyna, który wysyła rowery w krzaki i nawet nie zadba o to, żeby jakoś mogły wyjechac, przeskakujemy przez rów z rowerami na plecach, wracamy na drogę z mocnym postanowieniem, że na żadne zakazy juz nie patrzymy. Droga jest paskudna: czasem równa, ale w większości tak połatana, że jazda na leżąco daje dodatkowych wrażeń. Strach się bać jazdy szosówką! Do tego zwiększył się ruch.
Gdzieś tam między drzewami zaczęło się jechać lepiej. Wiatr na chwilę odpuścił, pozwolił nam dojechać w okolice Wisły, po czym powrócił. Przekroczywszy rzekę skręciliśmy w stronę Zakroczyma. Niby powinien być spokój, bo wiatr miał być z północy, tymczasem nadal wiał nam w ryło. Jedno się tylko zmieniło: wzmógł się ruch (powroty z weekendów?), a słońce zaczęło świecić za plecami, mogliśmy więc jechać w stronę swojego cienia. Mieliśmy przed sobą około czterdziestu kilometrów, z tego już po chwili, po jakichś piętnastu, wjechaliśmy w znane - tereny gminy Czerwińsk n. Wisłą, które odwiedziliśmy już w zeszłym roku. Jechało się jednak dobrze, problemem były zmiany, bo trzeba było sie wstrzelić w momenty, gdy nic nie jechało z tyłu.
W końcu pojawił sie Zakroczym, skręciliśmy do Centrum i zrobiliśmy postój przy sklepie tuż przy rondzie (tam, gdzie zwykle się zatrzymywaliśmy). Dwa banany i 2,25 l picia wzbogaciły nasz dobytek, po czym znaną już drogą potoczyliśmy się w kierunku NDM. Wiatru - nie ma. Jedzie się spokojnie, przyjemnie, zaczynamy powoli rozważać atak na trzy setki, plan jednak zarzucamy, bo bylibyśmy w domu koło północy, a tak to przynajmniej moglibyśmy spędzić jeszcze chwilę wieczoru przed dniem pracy. Przy wyjeździe - korek. Ludzie wracają z weekendu. Spokój zaczyna się dopiero po zjeździe na ekspresówkę, co prawda trochę aut upraszcza sobie drogę przez Łomianki (w tym jeden kretyn jadący sporo powyżej stówki, który nas strąbił, gdy robiliśmy akurat zmianę, mimo że sporo wcześniej widział, co się dzieje), ale ogólnie jedzie się dobrze. Rower toczy się sam, bez wysiłku, do zrobienia została sama końcówka, gdzieś w okolicach Czosnowa pękają dwie stówy, a Hipcia jak zawsze marudzi, że mój licznik wskazuje więcej niż jej (i tak wyniki uśredniamy).
Po skręcie w kierunku Estrady pojawia się pytanie: będzie 230 czy nie? Nie byliśmy tego pewni, nawet coś zaczęliśmy bąkać o dokręceniu (chociaż mamy zasadę, że powyżej 150 km nie dokręcamy do równych), problem sam się rozwiązał: olbrzymi korek weekendowego powrotu, który ominęliśmy lewym pasem, a który rozsypywał się w lewo (w Arkuszową) i prosto (w Estrady). W prawo nie jechali, więc odbiliśmy na Stare Babice i znaną drogą, bez żadnego ruchu, włączając w międzyczasie światła, dojechaliśmy pod sam dom. W domu byliśmy na 21:00.
Akurat zdążyliśmy na mecz, strzeliliśmy sobie tradycyjnego Wściekłego Psa, napiliśmy się piwa i skupiliśmy na odpoczywaniu. Hipcia do tego skupiła się na swoich plecach, które w miejscach odsłoniętych, przybrały kolor dojrzałej wiśni (smarowanie się olejkiem jest dla słabych).
Czas na część formalną. Skoro zrobiliśmy już tak, że z samego rana ruszyliśmy i w ogóle, to trzeba podsumować tak, jak to robią pr0:
- jedzenie (na dwie osoby): duże snickers, mars i twix + cztery (przeterminowane) żele + dwa banany
- picie (na dwie osoby): dziewięć litrów, woda i powerade
- zaliczonych gmin: 13
- przerw po drodze: 1:50 h - to jest na pewno materiał do poprawy.
Podsumowując słownie: jesteśmy zadowoleni. Dopiero po 190 km wiatr znikł, wcześniej pomijając jednostkowe, liczone w minutach chwile, mieliśmy go cały czas w twarz, na oko te prognozowane 5 m/s, w porywach więcej. Średnia jak na warunki też niezła, nie jechaliśmy, by się jakoś bardzo zmęczyć, mogła być więc wyższa. Gdyby nie było wiatru, spokojnie moglibyśmy tego dnia porwać się na życiówkę... Czas powoli planować na jakiś bezwietrzny dzień dystans w granicach 320+.
Do tego jeszcze muszę dopisać dwa słowa o lemondce. Wzap zaciekawił mnie swoim komentarzem, cytując za wiki: Lemondka wymusza też jednak skrajnie pochyloną i wyciągniętą pozycję, która na dłuższą metę jest bardzo trudna do zniesienia. Zaciekawiło mnie to, bo każda, nawet najwygodniejsza pozycja na dłuższą metę jest nie do zniesienia, więc spodziewałem się, że negatywne objawy pokażą się stosunkowo szybko. Tymczasem... tymczasem dopiero po czterech godzinach jazdy (przeplatanych, oczywiście, ruszaniem się, ale zdecydowana większość jednak na leżąco) poczułem jakieś mrowienie w plecach. Po pięciu godzinach co jakieś kilkanaście minut rozciągałem sobie kark (nie przerywając jazdy), do samego końca mogłem jednak bez problemu jechać na leżąco w kilkunastominutowych seriach bez zmiany pozycji. Ponieważ wszystkiego zebrało się z dziesięć godzin, obalam niniejszym mit o dłuższej mecie i niedozniesieniu.
Kilka fotek i mapka:
Tak to ja mogę rower przewozić. A i pół Hipci załapało się na fotę.© Hipek99
Uć wita nas... remontami© Hipek99
Decyzje pod Sochaczewem© Hipek99
Wisła tuż przed Wyszogrodem© Hipek99
Wisła tuż przed Wyszogrodem© Hipek99
- DST 231.89km
- Czas 10:09
- VAVG 22.85km/h
- VMAX 46.19km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 14 października 2012
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Pętla przez Rawę Mazowiecką
Pierwotny plan na niedzielę zakładał trzy rzeczy: długą trasę, podróż PKP i wstanie wcześnie rano. To ostatnie odrzuciliśmy komisyjnie. Podróż PKP połączeniem, które nas interesuje, nie napawa myślami optymistycznymi, bo nie ma przewozu rowerów, a zatem gwarancji, że nam się uda je przewieźć. Pozostała "długa trasa". Hipcia miała już nawet wstępny plan...
Punkt 13:00 wychodzimy z domu. Na dzień dobry coś psuje się z pogodynką: miało być około dziesięciu stopni, jest z siedemnaście. Szorujemy w kierunku Grodziska, pierwszy raz jadąc tą trasą w tę stronę i o tej godzinie. I przy tej temperaturze. W Milanówku jeszcze skusiliśmy się na ichnią śmieszkę rowerową (może i było trochę nierówno, ale jeszcze płasko), ale po skręcie na Radziejowice, gdy przywitał nas chodnik dla rowerzystów, upstrzony bramami, podjazdami, a do tego znaki zakazu dla rowerów, mruknęliśmy kilka soczystych zdań na temat ichniego Inżyniera Ruchu i zakazy olaliśmy.
W Radziejowicach niespodzianka. Droga S-8, która się nadal buduje. Posmęciliśmy trochę dookoła, po czym stwierdziliśmy, że zajmujemy dla siebie już prawie ukończony, ale jeszcze niedopuszczony do ruchu pas. Co prawda najpierw mieliśmy trochę zabawy z jazdą po piasku i znoszeniem roweru o dwa metry w pionie, ale w końcu (upewniwszy się u pana, który pilnował mostostalowego dobytku), ruszyliśmy "naszym" pasem. Przystanek na CPNie wzbogacił nas o jednego Lecha (bezalkoholowego) i Colę. Lecha od razu wypiliśmy, Cola została na później.
Liczyliśmy na to, że takim nieczynnym pasem dojedziemy daleko, ale zaraz się skończyło - musieliśmy włączyć się do "normalnego" ruchu. Po dwóch nieudanych epizodach z drogą serwisową, wróciliśmy na główną, na której sytuacja też się ustabilizowała: dla rowerów przeznaczono pobocze i prawy pas, lewy pas zajęły samochody... i tak przez ponad trzydzieści kilometrów. To mnie się podoba!
Rawa Mazowiecka pojawiła się po serii denerwujących, bo niewysokich, ale za to długich podjazdów. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy na Białą Rawską, w międzyczasie włączając światła. W Białej decyzja - jak pojedziemy do domu od razu, to będzie podejrzanie krótko, więc przedłużyliśmy sobie trasę przez Nowe Miasto n. Pilicą. Droga do Nowego Miasta była przyjemna, ciemna, nieruchliwa, prowadząca wzdłuż sadów (ładnie pachnialo jabłkami), po drodze trzeba było zrobić przystanek na ubranie się (pół godziny później wyjechaliśmy z chmury chłodu i trzeba było się rozbierać).
Wypadliśmy na główną w stronę Grójca i się zaczęło. Ruch większy, droga paskudna, bo pobocze bylo porwane i dziurawe... Momentami było nawet znośnie, ale wiekszość to walka o utrzymanie się w jezdni, szczególnie, gdy z przodu samochody słyszaly o opuszczaniu świateł, ale nikt tego nie umie zrobić. Odbiliśmy jeszcze dwa kilometry w lewo, by zaliczyć sobie gminę Błędów i, zrobiwszy przystanek na CPNie w Belsku Dużym (macie hot-dogi? - nie ma - baterie? - nie ma - toaleta? - nieczynna), dojechaliśy do Grójca.
W Grójcu odbiliśmy na Warszawę, ominęliśmy ekspresówkę i wsiedliśmy na kierunek "Warszawa". Aż do Janek jechalo się nieprzyjemnie: auta z naprzeciwka oślepialy na tyle, że lampka przednia nic nie dawała, mogliśmy tylko liczyć na to, że nie wpadniemy w żadną dziurę. W domu byliśmy na północ.
Zdjęcia będą! Jutro. Może.
Zaliczonych gmin: 12
Zamknięty powiat żyrardowski.
Punkt 13:00 wychodzimy z domu. Na dzień dobry coś psuje się z pogodynką: miało być około dziesięciu stopni, jest z siedemnaście. Szorujemy w kierunku Grodziska, pierwszy raz jadąc tą trasą w tę stronę i o tej godzinie. I przy tej temperaturze. W Milanówku jeszcze skusiliśmy się na ichnią śmieszkę rowerową (może i było trochę nierówno, ale jeszcze płasko), ale po skręcie na Radziejowice, gdy przywitał nas chodnik dla rowerzystów, upstrzony bramami, podjazdami, a do tego znaki zakazu dla rowerów, mruknęliśmy kilka soczystych zdań na temat ichniego Inżyniera Ruchu i zakazy olaliśmy.
W Radziejowicach niespodzianka. Droga S-8, która się nadal buduje. Posmęciliśmy trochę dookoła, po czym stwierdziliśmy, że zajmujemy dla siebie już prawie ukończony, ale jeszcze niedopuszczony do ruchu pas. Co prawda najpierw mieliśmy trochę zabawy z jazdą po piasku i znoszeniem roweru o dwa metry w pionie, ale w końcu (upewniwszy się u pana, który pilnował mostostalowego dobytku), ruszyliśmy "naszym" pasem. Przystanek na CPNie wzbogacił nas o jednego Lecha (bezalkoholowego) i Colę. Lecha od razu wypiliśmy, Cola została na później.
Liczyliśmy na to, że takim nieczynnym pasem dojedziemy daleko, ale zaraz się skończyło - musieliśmy włączyć się do "normalnego" ruchu. Po dwóch nieudanych epizodach z drogą serwisową, wróciliśmy na główną, na której sytuacja też się ustabilizowała: dla rowerów przeznaczono pobocze i prawy pas, lewy pas zajęły samochody... i tak przez ponad trzydzieści kilometrów. To mnie się podoba!
Rawa Mazowiecka pojawiła się po serii denerwujących, bo niewysokich, ale za to długich podjazdów. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy na Białą Rawską, w międzyczasie włączając światła. W Białej decyzja - jak pojedziemy do domu od razu, to będzie podejrzanie krótko, więc przedłużyliśmy sobie trasę przez Nowe Miasto n. Pilicą. Droga do Nowego Miasta była przyjemna, ciemna, nieruchliwa, prowadząca wzdłuż sadów (ładnie pachnialo jabłkami), po drodze trzeba było zrobić przystanek na ubranie się (pół godziny później wyjechaliśmy z chmury chłodu i trzeba było się rozbierać).
Wypadliśmy na główną w stronę Grójca i się zaczęło. Ruch większy, droga paskudna, bo pobocze bylo porwane i dziurawe... Momentami było nawet znośnie, ale wiekszość to walka o utrzymanie się w jezdni, szczególnie, gdy z przodu samochody słyszaly o opuszczaniu świateł, ale nikt tego nie umie zrobić. Odbiliśmy jeszcze dwa kilometry w lewo, by zaliczyć sobie gminę Błędów i, zrobiwszy przystanek na CPNie w Belsku Dużym (macie hot-dogi? - nie ma - baterie? - nie ma - toaleta? - nieczynna), dojechaliśy do Grójca.
W Grójcu odbiliśmy na Warszawę, ominęliśmy ekspresówkę i wsiedliśmy na kierunek "Warszawa". Aż do Janek jechalo się nieprzyjemnie: auta z naprzeciwka oślepialy na tyle, że lampka przednia nic nie dawała, mogliśmy tylko liczyć na to, że nie wpadniemy w żadną dziurę. W domu byliśmy na północ.
Zdjęcia będą! Jutro. Może.
Zaliczonych gmin: 12
Zamknięty powiat żyrardowski.
- DST 206.66km
- Czas 09:12
- VAVG 22.46km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 7 października 2012
Kategoria do czytania, zaliczając gminy, > 200 km, ze zdjęciem
Odrobinę za Garwolin
Wstaliśmy o dziesiątej. Późno. Zgodnie jednak z umową, mieliśmy się Gdzieś wybrać PKP, potem wrócić do Warszawy. Spakowaliśmy wszystko, po czym usiedliśmy i stwierdziliśmy, że trochę dupa, bo jak pojedziemy koleją, to będziemy wracać po północy do domu, straciwszy ze dwie godziny na podróż. Na szczęście była opcja awaryjna, którą mieliśmy wprowadzić w życie w sobotę... Chwila posiadówki nad mapą, wszystko spakowane i mniej więcej w południe wyskakujemy z domu.
Na początek mamy okazję przywitać się z niedzielną Warszawą, cóż, że nie ma słońca, rowerów trochę jeździ, do tego przy Moczydle ktoś sobie wymyślił piknik rodzinny, czy inne coś - ludzi kupa, trzeba jechać chodnikiem (!) bo po DDRze nie ma szans. Minęliśmy to, przelecieliśmy w kierunku Wilanowskiej i zaraz już lecieliśmy boczną dróżką wzdłuż Przyczółkowej. W końcu jednak radość się kończy, asfalt znika, a my wyskakujemy za jezdnię, na wysokości panów, którzy pilnowali, czy aby komu nie za bardzo się spieszy w stronę Warszawy. Akurat, gdy czekaliśmy na wolne pole na jezdni, panowie zatrzymali nowiutkiego, błyszczącego kabrioleta, którym powoził wyżelowany paniczyk w okularach na pół twarzy. Czasami może być i żal zatrzymanego kierowcy, a tu, nie wiem, posiedzieliśmy, pośmialiśmy się, jakoś nam szkoda nie było... ;)
Wjazd do Konstancina przywitał nas dróżką rowerową, na szczęście chwilę później ambicja eko-rowero-wandali się skończyła i mogliśmy w spokoju wjechać na jezdnię. Od tego miejsca było już lepiej - równa, wygodna szosa prowadziła nas na Górę Kalwarię. Stamtąd, po chwili posiadowki nad mapą, ruszamy w kierunku ronda, przez kawałek na naszym kole wiezie się, jeśli dobrze zauważyłem, Wilk. Po skręcie zafundowaliśmy sobie zjazd w stronę Wisły, wąską drogą pełną TIRów, które uparcie chciały nas z tej górki wyprzedzać. Za moment jednak minęliśy most i odbiliśmy w prawo. Spokój.
Z tego miejsca zaczęła się w końcu przyjemna jazda. Klimat co prawda był wybitnie jesienny, nad głową wisiały ciężkie chmury, trochę wiało, ale droga była pusta, asfalt dobry, ciemna nitka ciągnęła się między niekończącymi się polami. Naprawdę, naprawdę przyjemnie.
W Osiecku szukamy drogi prowadzącej na Garwolin, zatrzymujemy chłopaka na rowerze, który akurat ma mapę okolic i zachęca nas do innej opcji dojazdu, tak, żeby do Garwolina zajechać asfaltem, a nie klucząc po leśnych szutrach. Polecona opcja okazuje się dobra: jeszcze bardziej pusta droga, prowadząca przez lasy zdaje się do nas uśmiechać. Na początku jednak robimy przerwę i pod hasłem "cieplej nie będzie", zakładamy podkoszulki, ja dodatkowo, mając cieńsze skarpetki, zakładam ochraniacze na buty.
Poprzez jesienne lasy zajeżdżamy do Garwolina, przelatujemy nad ekspresówką i postanawiamy zrobić postój na pierwszej napotkanej stacji: na kawę i na uzupełnienie bidonów. Siedemdziesiątka szóstka prowadząca na Łuków nie ma jednak żadnych stacji, skręt w Wilchcie rzuca nas na mniejsze drogi i niweczy tym samym szansę na spotkanie stacji. Ustalamy więc, że stajemy przy pierwszym otwartym sklepie. Sklep znajduje się w jednej z wiosek, trochę fartem, bo właścicielka chyba wpadła na chwilę, prosto z kościoła. Z pięciu dych nie ma jak wydać, dobrze, że ma z dziesięciu, wzbogacamy się o dwa Powerade'y.
Powoli zapada zmrok, ale jeszcze przed ciemnością udaje nam się przekroczyć sto kilometrów. A chwilę później wkracamy do Pilawy, która lepiej, żeby była gminą (wybraliśmy tę opcję tylko dlatego, że Hipcia z mapy uznała, że nabrzmiała czcionka musi znaczyć, że to większa miejscowość i jednocześnie siedziba gminy). Pilawa gminą była, za nią powitaliśmy ponownie Osieck, tym razem znikając prosto na północ, w kierunku Taboru. Znowu trafiliśmy na cichą drogę. Ciemno, dookoła lasy, a samochodów jak na lekarstwo.
Co dobre szybko się kończy, wyjeżdżamy prosto na drogę 50. Tu stajemy na stacji LPG i analizujemy sprawę: fajnie by było ustrzelić dwie stówy, bo dobrze się jedzie, jak zjedziemy już do domu, to braknie. Niezawodna Hipcia wyczaiła, że gdzieś po prawej majaczy miejscowość Kołbiel, szybkie sprawdzenie na zaliczgmine.pl i już wiemy, że jest to gmina - ruszamy więc jeszcze na wschód, nie musimy jednak jechać do samej miejscowości, za wiaduktem pojawia się tabliczka z gminą, więc spokojnie możemy odbić na Celestynów. Trochę szkoda, bo droga była ładna, z szerokim poboczem, myśleliśmy przez chwilę nad jazdą przez Mińsk Mazowiecki, ale raz, że na mapie gmin zostałyby dziury, a dwa, że nie wiedzieliśmy, jak wygląda droga z Mińska do Warszawy.
Celestynów zatem. Bocznymi drogami przekradamy się do Otwocka, gdzie robimy kolejny postój. Hipcia szpera po mapie, Glinianka co prawda nie jest gminą, ale znajdujemy Wiązowną, która gminą na pewno jest. Odbijamy zatem cichą drogą w stronę raczej głośnej siedemnastki, by zaraz potem odbić na Józefów.
Końcówka to dojechanie Wałem Miedzeszyńskim i przez Most Siekierkowski do domu. Dwie stówki przekroczone na styk, nawet nie trzeba było dokręcać...
Otwieramy nową kategorię pośrodku: "> 200 km".
Zaliczonych gmin: 12.
Jedną wycieczką zaliczony ("niechcący") cały powiat otwocki.
Przekroczyliśmy 5% zebranych gmin.
Na początek mamy okazję przywitać się z niedzielną Warszawą, cóż, że nie ma słońca, rowerów trochę jeździ, do tego przy Moczydle ktoś sobie wymyślił piknik rodzinny, czy inne coś - ludzi kupa, trzeba jechać chodnikiem (!) bo po DDRze nie ma szans. Minęliśmy to, przelecieliśmy w kierunku Wilanowskiej i zaraz już lecieliśmy boczną dróżką wzdłuż Przyczółkowej. W końcu jednak radość się kończy, asfalt znika, a my wyskakujemy za jezdnię, na wysokości panów, którzy pilnowali, czy aby komu nie za bardzo się spieszy w stronę Warszawy. Akurat, gdy czekaliśmy na wolne pole na jezdni, panowie zatrzymali nowiutkiego, błyszczącego kabrioleta, którym powoził wyżelowany paniczyk w okularach na pół twarzy. Czasami może być i żal zatrzymanego kierowcy, a tu, nie wiem, posiedzieliśmy, pośmialiśmy się, jakoś nam szkoda nie było... ;)
Wjazd do Konstancina przywitał nas dróżką rowerową, na szczęście chwilę później ambicja eko-rowero-wandali się skończyła i mogliśmy w spokoju wjechać na jezdnię. Od tego miejsca było już lepiej - równa, wygodna szosa prowadziła nas na Górę Kalwarię. Stamtąd, po chwili posiadowki nad mapą, ruszamy w kierunku ronda, przez kawałek na naszym kole wiezie się, jeśli dobrze zauważyłem, Wilk. Po skręcie zafundowaliśmy sobie zjazd w stronę Wisły, wąską drogą pełną TIRów, które uparcie chciały nas z tej górki wyprzedzać. Za moment jednak minęliśy most i odbiliśmy w prawo. Spokój.
Z tego miejsca zaczęła się w końcu przyjemna jazda. Klimat co prawda był wybitnie jesienny, nad głową wisiały ciężkie chmury, trochę wiało, ale droga była pusta, asfalt dobry, ciemna nitka ciągnęła się między niekończącymi się polami. Naprawdę, naprawdę przyjemnie.
W Osiecku szukamy drogi prowadzącej na Garwolin, zatrzymujemy chłopaka na rowerze, który akurat ma mapę okolic i zachęca nas do innej opcji dojazdu, tak, żeby do Garwolina zajechać asfaltem, a nie klucząc po leśnych szutrach. Polecona opcja okazuje się dobra: jeszcze bardziej pusta droga, prowadząca przez lasy zdaje się do nas uśmiechać. Na początku jednak robimy przerwę i pod hasłem "cieplej nie będzie", zakładamy podkoszulki, ja dodatkowo, mając cieńsze skarpetki, zakładam ochraniacze na buty.
Poprzez jesienne lasy zajeżdżamy do Garwolina, przelatujemy nad ekspresówką i postanawiamy zrobić postój na pierwszej napotkanej stacji: na kawę i na uzupełnienie bidonów. Siedemdziesiątka szóstka prowadząca na Łuków nie ma jednak żadnych stacji, skręt w Wilchcie rzuca nas na mniejsze drogi i niweczy tym samym szansę na spotkanie stacji. Ustalamy więc, że stajemy przy pierwszym otwartym sklepie. Sklep znajduje się w jednej z wiosek, trochę fartem, bo właścicielka chyba wpadła na chwilę, prosto z kościoła. Z pięciu dych nie ma jak wydać, dobrze, że ma z dziesięciu, wzbogacamy się o dwa Powerade'y.
Powoli zapada zmrok, ale jeszcze przed ciemnością udaje nam się przekroczyć sto kilometrów. A chwilę później wkracamy do Pilawy, która lepiej, żeby była gminą (wybraliśmy tę opcję tylko dlatego, że Hipcia z mapy uznała, że nabrzmiała czcionka musi znaczyć, że to większa miejscowość i jednocześnie siedziba gminy). Pilawa gminą była, za nią powitaliśmy ponownie Osieck, tym razem znikając prosto na północ, w kierunku Taboru. Znowu trafiliśmy na cichą drogę. Ciemno, dookoła lasy, a samochodów jak na lekarstwo.
Co dobre szybko się kończy, wyjeżdżamy prosto na drogę 50. Tu stajemy na stacji LPG i analizujemy sprawę: fajnie by było ustrzelić dwie stówy, bo dobrze się jedzie, jak zjedziemy już do domu, to braknie. Niezawodna Hipcia wyczaiła, że gdzieś po prawej majaczy miejscowość Kołbiel, szybkie sprawdzenie na zaliczgmine.pl i już wiemy, że jest to gmina - ruszamy więc jeszcze na wschód, nie musimy jednak jechać do samej miejscowości, za wiaduktem pojawia się tabliczka z gminą, więc spokojnie możemy odbić na Celestynów. Trochę szkoda, bo droga była ładna, z szerokim poboczem, myśleliśmy przez chwilę nad jazdą przez Mińsk Mazowiecki, ale raz, że na mapie gmin zostałyby dziury, a dwa, że nie wiedzieliśmy, jak wygląda droga z Mińska do Warszawy.
Celestynów zatem. Bocznymi drogami przekradamy się do Otwocka, gdzie robimy kolejny postój. Hipcia szpera po mapie, Glinianka co prawda nie jest gminą, ale znajdujemy Wiązowną, która gminą na pewno jest. Odbijamy zatem cichą drogą w stronę raczej głośnej siedemnastki, by zaraz potem odbić na Józefów.
Końcówka to dojechanie Wałem Miedzeszyńskim i przez Most Siekierkowski do domu. Dwie stówki przekroczone na styk, nawet nie trzeba było dokręcać...
Otwieramy nową kategorię pośrodku: "> 200 km".
Zaliczonych gmin: 12.
Jedną wycieczką zaliczony ("niechcący") cały powiat otwocki.
Przekroczyliśmy 5% zebranych gmin.
Pusta ścieżka przy Wilanowskiej© Hipek99
Kapitalna droga rowerowa w kierunku Konstancina-Jeziornej© Hipek99
Gdzieś w drodze© Hipek99
Strzał z siodła. Niby, że artystycznie.© Hipek99
Jakaś łąka. Chmury cały czas wisiały i straszyły.© Hipek99
Znak w tle pojawił się zupełnie przypadkiem!© Hipek99
Droga przez las. Jak widać.© Hipek99
Już prawie Garwolin© Hipek99
Zasuwamy tak, że nawet zdjęcia wychodzą niewyraźne.© Hipek99
No i już prawie koniec. Widok znajomy ten.© Hipek99
- DST 202.13km
- Czas 08:53
- VAVG 22.75km/h
- VMAX 44.48km/h
- K: 9.0
- Sprzęt Unibike Viper