Wpisy archiwalne w kategorii
> 400 km
Dystans całkowity: | 15026.93 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 630:06 |
Średnia prędkość: | 23.85 km/h |
Maksymalna prędkość: | 77.85 km/h |
Suma podjazdów: | 7022 m |
Suma kalorii: | 10068 kcal |
Liczba aktywności: | 24 |
Średnio na aktywność: | 626.12 km i 26h 15m |
Więcej statystyk |
Sobota, 29 kwietnia 2017
Kategoria > 400 km, do czytania, solo, zaliczając gminy, Hipek poleca
Piękny Wschód
Piękny Wschód po raz drugi otwiera nasz sezon ultramaratonowy. Tradycyjnie pod koniec kwietnia, tradycyjnie zapowiadała się ciekawa, bo mokra pogoda.
Również tradycyjnie nie mogłem stanąć na starcie po prostu gotowy. Dobry plan musiał się zesrać i uczynił tak już tydzień wcześniej. Hipcia zachorowała w piątek w tygodniu poprzedzającym wyścig, cały tydzień była na zwolnieniu, a ja liczyłem na to, że to ja ją zaraziłem i że wcale, wcale, wcale mnie nie dopadnie. I udało się... aż do czwartku, gdy mnie zmogło tak, że kolana stęknęły. W piątek na szczęście poczułem się lepiej, więc uznałem, że być może nie będzie powtórki z MP 2016, gdzie startowałem z gorączką.
W Parczewie stawiliśmy się w wieczór poprzedzający start. Ruszyliśmy inaczej niż rok wcześniej (gdy wraz z kórnicką ekipą utknęliśmy w korkach wyjazdowych późnym po południem) - tym razem wczesnym popołudniem, dzięki czemu udało się prawie nie stanąć w korkach i zameldować w bazie tuż po zmroku. Odebraliśmy pokaźny, robiący wrażenie pakiet startowy, numerki na plecy i zamieniając tylko kilka słów z Gavkiem zawinęliśmy się do hotelu.
Pierwotne plany noclegu najpierw na polu namiotowym, (potem przerobione na noleg na sali (tak jak rok temu)) zostały zweryfikowane częściowo z powodu wygody, a częściowo z powodów praktycznych. Nasze numery startowe zaczynały się od cyfry "2", co znaczyło, że lecimy solo. I że startujemy na samym końcu - pierwsze grupy miały wylecieć około siódmej rano, nasz start był zaplanowany na 8:15. Hotel gwarantował nam więc komfortowy sen do samego rana... i jeszcze dodatkową godzinę, niezakłócaną przez pierwszych, pakujących się już zawodników.
Gdy ogarnęliśmy wszystko, co trzeba było zrobić przed startem, okazało się, że nie ma już co wybierać się na integrację, bo czasu starczyłoby tylko na przybicie piątki i już trzeba by było spadać z powrotem. Za to - w tematach organizacyjnych - okazało się, że agrafki do przypięcia numerów startowych nie były załączone do zestawów, tylko trzeba było je zabrać sobie z biurka...
No to dobranoc! Od pewnej chwili mam zmienione godziny pracy i wstaję nie, jak do tej pory, między siódmą, a ósmą piętnaście (zależnie od potrzeby), a punktualnie 6:40. To był dodatkowy plus, bo zwykle wczesne, maratonowe pobudki są dla mnie udręką, a tym razem musiałem wstać ledwo dziesięć minut wcześniej niż zwykle.
Wciągnęliśmy szybkie śniadanie, przygotowaliśmy rowery do wyjazdu (pozostało tylko pompowanie) i opuściliśmy hotel. Już po stu metrach zorientowałem się, że zapomniałem zabrać okularów, ale postanowiłem już to olać i ruszyć bez. Zakładałem, że i tak się zachlapią, a potem będą tylko przeszkadzać.
Asfalt był mokry. Połowa poprzedniego dnia była deszczowa, rano coś jeszcze popadało (pierwsze grupy załapały się na zlewkę), ale na nas, poza pojedynczymi kropelkami, nic nie spadło.
Na starcie czasu starczyło tylko na zamienienie kilku słów, przypięcie numerów startowych i już trzeba było stawać na linii startu. Nawet rozważałem założenie dodatkowych spodni (które wiozłem w podsiodłówce), bo poranek był dość chłodny i mglisty, ale postanowiłem to odwlec w czasie (zresztą: bardzo słusznie, bo gdybym to zrobił, dowiedziałbym się, że Hipcia spakowała mi... swoje spodnie).
Na trzy minuty przed ruszeniem okazało się, że Hipcia wcisnęła w Garminie coś, o czym nie wiedziałem, że można wciskać i zablokowała ekran... A oczywiście nie wiedzieliśmy, jak to odblokować. Robiliśmy więc dynamiczny (bardzo dynamiczny) restart z licznikiem uparcie liczącym od trzech minut w dół.
Udało się. Kilkanaście sekund przed startem z kolei ja, po włączeniu mp3, w panice naciągałem rękawiczki, a potem już ruszyliśmy.
Nasza grupa była pięcioosobowa: my, Kurier, kolega Paul (niby ze Szczecina, ale po polsku chyba nie mówił, więc założyłem, że był Niemcem) i nieznany mi (chyba) kolega Piotr. Tuż za Parczewem grupa odrobinę się rozciągnęła - pierwszy leci Kurier, potem Hipcia, obaj koledzy i na końcu ja. Po chwili Kurier przyspiesza i rozpoczyna długi, samotny finisz; obaj koledzy też nie wytrzymują i przyspieszają - zostajemy my oboje. Wiszę za Hipcią jakieś 200-300 m i tak sobie jedziemy. Po chwili Hipcia odchodzi mi na jakieś 500-1000 m i co chwilę znika na zakrętach. Widzę ją tylko co jakiś czas, na prostych albo wyraźnych zakrętach.
Powoli też zaczynamy doganiać pierwszych zawodników kategorii Open. Pojawiają się pojedyncze grupy, ale w większości są to samotni zawodnicy.
Przy skręcie z DK 82 wyprzedzam Hipcię.
Tuż przed Żółkiewką z kolei mijam kolarza robiącego pit stop. Okazuje się być nim Wąski, który rusza razem za mną i też razem wbijamy na pierwszy punkt kontrolny.
Mam pełen zapas jedzenia i picia, więc nawet się nie rozglądam, tylko podbijam pieczątkę, biorę rower i ruszam dalej, mijając Hipcię, która akurat zawijała na punkt. Za mną najdłuższy odcinek pomiędzy punktami kontrolnymi, teraz trochę krótszy - około 75 km. Musiałem się pilnować na PK i za każdym razem patrzeć na rozpiskę przy okazji podbijania pieczątki, bo oczywiście przebieg trasy znałem tylko z grubsza.
Profil też znałem z grubsza, ale gdy zobaczyłem znaki kierujące mnie na Szczebrzeszyn, to wiedziałem, że zaraz będzie trzeba się powspinać. Jedzie się dobrze, więc przepinam się z muzyki na audiobooka. Na tym fragmencie doganiam jakiegoś kolegę ubranego na niebiesko. Jedziemy równo, po czym zdarzało mi się go wyprzedzić na płaskim, a on mnie po chwili przeganiał na podjeździe, mocno na nim pracując. Za Szczebrzeszynem odchodzi mi znacznie na najwyższym podjeździe tego wyścigu (zresztą trzy lata temu robiliśmy go w drugą stronę - na pierwszym Maratonie Podróżnika). Zjeżdżam ze łzami w oczach (jak raz przydałyby się okulary). A potem już nie wiem, co się stało z tym kolegą - czy ja go gdzieś wyprzedziłem: na punkcie czy na trasie? - nie kojarzę.
Na punkcie w Józefowie planuję uzupełnić zapasy. Na miejscu już są Dodoelk i Mxdanish, którzy po chwili ruszają, gdy ja przelewam wodę do bidonów. W zestawie na punkcie są woda i izotonik, do tego biorę do kieszeni banana i batonika białkowego.
Kolejny punkt to Horyniec-Zdrój. Do niego jest blisko - 70 km. Za to wiatr, który do tej pory wiejąc z boków raczej przeszkadzał, niż pomagał, w końcu wieje w większości w plecy; dlatego też z tego fragmentu miałem najlepszą średnią. W jednym miejscu kusi mnie szeroka, elegancka droga rowerowa. W ten sposób, nietypowo, bo z prawej strony, wyprzedzam obu chłopaków, którzy zwiali mi w Józefowie.
Przed Horyńcem dopada mnie senność. Do punktu zostaje tylko 10 km, więc, ponieważ jeszcze nie spadam z roweru, postanawiam dociągnąć na punkt i rozbudzić się chodząc tam po obiekcie.
Punkt umieszczony jest na pierwszym piętrze w restauracji. Pierwotnie założyłem, że nie będę tankował, dlatego też musiałem gnać na dwa razy - drugi raz po bidony. Zatankowałem do pełna, niestety, to, co dostałem, było najprawdopodobniej zwykłą kranówą, a nie mineralką. I też mi się wydaje, że picie tego mnie nieco odwodniło. Muszę sobie na takie okazje zabierać coś do rozpuszczenia w bidonie.
Za Horyńcem robi się zielono i ładnie. A nawet cieplej niż być powinno i od chwili rozważam rozpięcie kurtki. Na podjeździe zauważam za sobą ciemną figurkę, ale okazuje się być to grupa pościgowa, a nie Hipcia. Gdy staję na szybki pit stop, objeżdżają mnie i odchodzą.
Jedzie sie przyjemnie. Licznik podpowiada mi, że za chwilę dobiję do trzystu kilometrów, więc czas na spięcie zadka na mocny, dwustukilometrowy finisz, dlatego też przełączam się na System Of A Down. Zmotywowanie tą drogą jakoś nie wychodzi, silnik nie przyspiesza... ale też jest przyjemnie.
Trochę obawiałem się Tomaszowa Lubelskiego, który od chwili już straszył mnie na horyzoncie. Okazało się, że było czego: sporo świateł i dużych skrzyżowań, ale miałem szczęście (które wspomogłem dwoma sprintami) i przejechałem całość na zielonej linii. Tuż za miastem zaczyna mi się chcieć spać i to do tego stopnia, że robię postój na szybką kofeinę.
Planowałem już nie zatrzymywać się aż do punktu, ale po chwili musiałem napluć sobie w brodę, bo zorientowałem się, że zmrok zapadnie szybciej niż ja mogę jechać i przystanek okaże się nieodzowny. Na świetle dojeżdżam do punktu w Tyszowcach.
Jako że coś zaczyna mi harować po żołądku (stawiam na izotonik), za pazuchę wkładam bułkę, w kieszeń banana, a drożdżówkę biorę do ręki i zjadam praktycznie po ruszeniu z punktu, kolejna zostaje zjedzona bułka. I od razu robi się przyjemnie.
Jest już ciemno. Ze dwa razy goni mnie jakiś pies (albo mi się tak już wydaje, bo nie rozglądałem się, czy Burek siedzi za czy przed ogrodzeniem). Tak mi się coś wydawało, że tędy szła trasa zeszłorocznego Wschodu i faktycznie, punktu nie muszę szukać (wystarczy że rok wcześniej musieliśmy kręcić się tam i z powrotem). Wbijam do środka. Kilku zawodników je coś ciepłego. Podbijam pieczątkę i słysząc, że tutaj to nic sobie nie zabiorę, ruszam od razu. W końcu do mety już jakieś 150 km, to już prawie jak z pracy do domu... razy dwadzieścia. Czyli że już w ogródku i z gąską się witam.
Początek trasy nie wygląda jakoś znajomo, ale gdy widzę skręt na Uchanie, to od razu robi się przyjemniej, bo wiem, że po chwili będą Wojsławice, które to za sprawą Wędrowycza kojarzą mi się bardzo, bardzo przyjemnie. Wojsławice mijają, a ja wpadam na niezbyt dobry pomysł i puszczam sobie Korna. Ciemność, fragment oświetlony lampką i psychodeliczny metal tworzą ciekawe połączenie, szczególnie, gdy kawałki się zaczynają lub kończą i w tle lecą jakieś dziwne dźwięki... i w sumie nie wiem, czy to pies szczeka, czy to w rowerze mi klekocze, czy to w słuchawkach...
Wiedziałem, że w okolicy jest Chełm. Nawet, że jadę w jego kierunku. Miałem cichą nadzieję, że ślad mnie tamtędy nie poprowadzi... a jednak. Uroczy, niekończący się pasaż zakazów dla rowerów olałem, bo w okolicy północy ruch samochodowy był bardzo niewielki. Zresztą, wyskrobawszy się na górkę leciałem obwodnicą pod 40 km/h, chyba nikomu nie przeszkadzałem...
Na wylotowym rondzie wyłącza mi się Garmin. Chwila konsternacji (dobrze, że wiedziałem, że mam skręcić w lewo na rondzie) i na szczęście dziad się włącza. A już miałem przed oczami szukanie trasy na telefonie i jazda ze smartfonem w łapie.
Dojeżdżam do Wierzbicy. Punkt jest na niewielkiej stacji benzynowej. Zabieram fanty, w sumie nie do końca wiedząc, po co, przelewam wodę i izotonika do bidonu i ruszam na ostatni zryw - zostało coś około 70 km. Przez cały czas mam cichą nadzieję, że po pierwsze: Kurier zaległ gdzieś na którejś stacji i teraz to on mnie goni, a nie ja jego, a po drugie, że dwa pagórki za mną nie wisi ktoś z grupy pościgowej, który w ostatecznym rozrachunku mnie wyprzedzi.
Po chwili szwędania się boczną drogą wyjeżdżam na krajowkę na Włodawę; tam korzystając z równego asfaltu postanawiam zjeść ciastka. Jest ich cztery w paczce, gdy zjadam półtora ciastka okazuje się, że w opakowaniu nie ma już nic... Wszystkie zgubiłem!
No nic, w końcu przed nami skręt na Parczeeeeewwwwwwrwrwrwrwrwwwwwwrrrrrwa jego mać! Patataj, patataj, łup, łup, baradong, badarong! Jeszcze bruku tylko brakowało i bylby komplet. Korzystając z późnej pory fragment do Sosnowicy robię każdą stroną drogi, byle było równiej. Ale, bądźmy szczerzy, nigdzie nie jest równiej.
Końcówka na caaaałe szczęście jest już po równym. Ostatnie kilometry... wjeżdżam do Parczewa. Dojazd pod bazę i wpadam do środka, w samą porę by... złożyć Zwycięzcy życzenia urodzinowe. Kurier wiedział, że go gonię, i do tego wiedział, że na którymś PK odrobiłem troche czasu, samą końcówkę więc pojechał bardzo mocno i przyjechał 23 minuty przede mną.
Pozostają do załatwienia kwestie formalne, a potem, dowiedziawszy się, że Hipcia już jest prawie na mecie, postanawiam na nią poczekać. Rozmawiam chwilę z Gavkiem i Bogdanem, potem też z Tomkiem, gdy już wstał. Potem pojawia się Hipcia, ale... nie zabieramy się tak szybko do hotelu, jeszcze siedzimy chwilę i dopiero, gdy słońce wzniosło się lekko ponad horyzont, znikamy w kierunku ciepłego łóżka. Na miejscu dostajemy jeszcze bardzo wczesne śniadanie i zalegamy na krótką drzemkę.
Po wszystkim pozostaje tylko spakować się i ruszyć dalej - teraz czas na odpoczynkową część majówki.
No i czas na podsumowanie.
Organizacyjnie maraton na bardzo wysokim poziomie: zarówno jeśli chodzi o wyposażenie punktów, jak i o zestaw startowy. Na punktach pilnowane było, żeby pierwsi zawodnicy nie wyjedli wszystkiego pozostałym, zestaw na drogę był też przemyślany.
Pogoda... nie padało, więc jak dla mnie było idealnie. Niestety, jest to ostatni maraton w tym roku z rozsądną pogodą (no, może jeszcze MPP się obroni).
Jeśli chodzi o miejsce, to niby to ładnie brzmi, że drugie i w ogóle, ale trzeba być obiektywnym: grupa śmierci pojechała w kategorii open. Dlatego też to akurat traktuję tylko jako ciekawostkę przyrodniczą. To, co istotne to fakt, że byłem 10 w klasyfikacji generalnej - na 88 zawodników, którzy ukończyli wyścig. I to uznaję za dobry wynik. Chyba.
No i, bądźmy uczciwi, liczy się fakt, że w ogóle dojechałem do mety, to też jest bardzo miła odmiana...
Również tradycyjnie nie mogłem stanąć na starcie po prostu gotowy. Dobry plan musiał się zesrać i uczynił tak już tydzień wcześniej. Hipcia zachorowała w piątek w tygodniu poprzedzającym wyścig, cały tydzień była na zwolnieniu, a ja liczyłem na to, że to ja ją zaraziłem i że wcale, wcale, wcale mnie nie dopadnie. I udało się... aż do czwartku, gdy mnie zmogło tak, że kolana stęknęły. W piątek na szczęście poczułem się lepiej, więc uznałem, że być może nie będzie powtórki z MP 2016, gdzie startowałem z gorączką.
W Parczewie stawiliśmy się w wieczór poprzedzający start. Ruszyliśmy inaczej niż rok wcześniej (gdy wraz z kórnicką ekipą utknęliśmy w korkach wyjazdowych późnym po południem) - tym razem wczesnym popołudniem, dzięki czemu udało się prawie nie stanąć w korkach i zameldować w bazie tuż po zmroku. Odebraliśmy pokaźny, robiący wrażenie pakiet startowy, numerki na plecy i zamieniając tylko kilka słów z Gavkiem zawinęliśmy się do hotelu.
Pierwotne plany noclegu najpierw na polu namiotowym, (potem przerobione na noleg na sali (tak jak rok temu)) zostały zweryfikowane częściowo z powodu wygody, a częściowo z powodów praktycznych. Nasze numery startowe zaczynały się od cyfry "2", co znaczyło, że lecimy solo. I że startujemy na samym końcu - pierwsze grupy miały wylecieć około siódmej rano, nasz start był zaplanowany na 8:15. Hotel gwarantował nam więc komfortowy sen do samego rana... i jeszcze dodatkową godzinę, niezakłócaną przez pierwszych, pakujących się już zawodników.
Gdy ogarnęliśmy wszystko, co trzeba było zrobić przed startem, okazało się, że nie ma już co wybierać się na integrację, bo czasu starczyłoby tylko na przybicie piątki i już trzeba by było spadać z powrotem. Za to - w tematach organizacyjnych - okazało się, że agrafki do przypięcia numerów startowych nie były załączone do zestawów, tylko trzeba było je zabrać sobie z biurka...
No to dobranoc! Od pewnej chwili mam zmienione godziny pracy i wstaję nie, jak do tej pory, między siódmą, a ósmą piętnaście (zależnie od potrzeby), a punktualnie 6:40. To był dodatkowy plus, bo zwykle wczesne, maratonowe pobudki są dla mnie udręką, a tym razem musiałem wstać ledwo dziesięć minut wcześniej niż zwykle.
Wciągnęliśmy szybkie śniadanie, przygotowaliśmy rowery do wyjazdu (pozostało tylko pompowanie) i opuściliśmy hotel. Już po stu metrach zorientowałem się, że zapomniałem zabrać okularów, ale postanowiłem już to olać i ruszyć bez. Zakładałem, że i tak się zachlapią, a potem będą tylko przeszkadzać.
Asfalt był mokry. Połowa poprzedniego dnia była deszczowa, rano coś jeszcze popadało (pierwsze grupy załapały się na zlewkę), ale na nas, poza pojedynczymi kropelkami, nic nie spadło.
Na starcie czasu starczyło tylko na zamienienie kilku słów, przypięcie numerów startowych i już trzeba było stawać na linii startu. Nawet rozważałem założenie dodatkowych spodni (które wiozłem w podsiodłówce), bo poranek był dość chłodny i mglisty, ale postanowiłem to odwlec w czasie (zresztą: bardzo słusznie, bo gdybym to zrobił, dowiedziałbym się, że Hipcia spakowała mi... swoje spodnie).
Na trzy minuty przed ruszeniem okazało się, że Hipcia wcisnęła w Garminie coś, o czym nie wiedziałem, że można wciskać i zablokowała ekran... A oczywiście nie wiedzieliśmy, jak to odblokować. Robiliśmy więc dynamiczny (bardzo dynamiczny) restart z licznikiem uparcie liczącym od trzech minut w dół.
Udało się. Kilkanaście sekund przed startem z kolei ja, po włączeniu mp3, w panice naciągałem rękawiczki, a potem już ruszyliśmy.
Nasza grupa była pięcioosobowa: my, Kurier, kolega Paul (niby ze Szczecina, ale po polsku chyba nie mówił, więc założyłem, że był Niemcem) i nieznany mi (chyba) kolega Piotr. Tuż za Parczewem grupa odrobinę się rozciągnęła - pierwszy leci Kurier, potem Hipcia, obaj koledzy i na końcu ja. Po chwili Kurier przyspiesza i rozpoczyna długi, samotny finisz; obaj koledzy też nie wytrzymują i przyspieszają - zostajemy my oboje. Wiszę za Hipcią jakieś 200-300 m i tak sobie jedziemy. Po chwili Hipcia odchodzi mi na jakieś 500-1000 m i co chwilę znika na zakrętach. Widzę ją tylko co jakiś czas, na prostych albo wyraźnych zakrętach.
Powoli też zaczynamy doganiać pierwszych zawodników kategorii Open. Pojawiają się pojedyncze grupy, ale w większości są to samotni zawodnicy.
Przy skręcie z DK 82 wyprzedzam Hipcię.
Tuż przed Żółkiewką z kolei mijam kolarza robiącego pit stop. Okazuje się być nim Wąski, który rusza razem za mną i też razem wbijamy na pierwszy punkt kontrolny.
Mam pełen zapas jedzenia i picia, więc nawet się nie rozglądam, tylko podbijam pieczątkę, biorę rower i ruszam dalej, mijając Hipcię, która akurat zawijała na punkt. Za mną najdłuższy odcinek pomiędzy punktami kontrolnymi, teraz trochę krótszy - około 75 km. Musiałem się pilnować na PK i za każdym razem patrzeć na rozpiskę przy okazji podbijania pieczątki, bo oczywiście przebieg trasy znałem tylko z grubsza.
Profil też znałem z grubsza, ale gdy zobaczyłem znaki kierujące mnie na Szczebrzeszyn, to wiedziałem, że zaraz będzie trzeba się powspinać. Jedzie się dobrze, więc przepinam się z muzyki na audiobooka. Na tym fragmencie doganiam jakiegoś kolegę ubranego na niebiesko. Jedziemy równo, po czym zdarzało mi się go wyprzedzić na płaskim, a on mnie po chwili przeganiał na podjeździe, mocno na nim pracując. Za Szczebrzeszynem odchodzi mi znacznie na najwyższym podjeździe tego wyścigu (zresztą trzy lata temu robiliśmy go w drugą stronę - na pierwszym Maratonie Podróżnika). Zjeżdżam ze łzami w oczach (jak raz przydałyby się okulary). A potem już nie wiem, co się stało z tym kolegą - czy ja go gdzieś wyprzedziłem: na punkcie czy na trasie? - nie kojarzę.
Na punkcie w Józefowie planuję uzupełnić zapasy. Na miejscu już są Dodoelk i Mxdanish, którzy po chwili ruszają, gdy ja przelewam wodę do bidonów. W zestawie na punkcie są woda i izotonik, do tego biorę do kieszeni banana i batonika białkowego.
Kolejny punkt to Horyniec-Zdrój. Do niego jest blisko - 70 km. Za to wiatr, który do tej pory wiejąc z boków raczej przeszkadzał, niż pomagał, w końcu wieje w większości w plecy; dlatego też z tego fragmentu miałem najlepszą średnią. W jednym miejscu kusi mnie szeroka, elegancka droga rowerowa. W ten sposób, nietypowo, bo z prawej strony, wyprzedzam obu chłopaków, którzy zwiali mi w Józefowie.
Przed Horyńcem dopada mnie senność. Do punktu zostaje tylko 10 km, więc, ponieważ jeszcze nie spadam z roweru, postanawiam dociągnąć na punkt i rozbudzić się chodząc tam po obiekcie.
Punkt umieszczony jest na pierwszym piętrze w restauracji. Pierwotnie założyłem, że nie będę tankował, dlatego też musiałem gnać na dwa razy - drugi raz po bidony. Zatankowałem do pełna, niestety, to, co dostałem, było najprawdopodobniej zwykłą kranówą, a nie mineralką. I też mi się wydaje, że picie tego mnie nieco odwodniło. Muszę sobie na takie okazje zabierać coś do rozpuszczenia w bidonie.
Za Horyńcem robi się zielono i ładnie. A nawet cieplej niż być powinno i od chwili rozważam rozpięcie kurtki. Na podjeździe zauważam za sobą ciemną figurkę, ale okazuje się być to grupa pościgowa, a nie Hipcia. Gdy staję na szybki pit stop, objeżdżają mnie i odchodzą.
Jedzie sie przyjemnie. Licznik podpowiada mi, że za chwilę dobiję do trzystu kilometrów, więc czas na spięcie zadka na mocny, dwustukilometrowy finisz, dlatego też przełączam się na System Of A Down. Zmotywowanie tą drogą jakoś nie wychodzi, silnik nie przyspiesza... ale też jest przyjemnie.
Trochę obawiałem się Tomaszowa Lubelskiego, który od chwili już straszył mnie na horyzoncie. Okazało się, że było czego: sporo świateł i dużych skrzyżowań, ale miałem szczęście (które wspomogłem dwoma sprintami) i przejechałem całość na zielonej linii. Tuż za miastem zaczyna mi się chcieć spać i to do tego stopnia, że robię postój na szybką kofeinę.
Planowałem już nie zatrzymywać się aż do punktu, ale po chwili musiałem napluć sobie w brodę, bo zorientowałem się, że zmrok zapadnie szybciej niż ja mogę jechać i przystanek okaże się nieodzowny. Na świetle dojeżdżam do punktu w Tyszowcach.
Jako że coś zaczyna mi harować po żołądku (stawiam na izotonik), za pazuchę wkładam bułkę, w kieszeń banana, a drożdżówkę biorę do ręki i zjadam praktycznie po ruszeniu z punktu, kolejna zostaje zjedzona bułka. I od razu robi się przyjemnie.
Jest już ciemno. Ze dwa razy goni mnie jakiś pies (albo mi się tak już wydaje, bo nie rozglądałem się, czy Burek siedzi za czy przed ogrodzeniem). Tak mi się coś wydawało, że tędy szła trasa zeszłorocznego Wschodu i faktycznie, punktu nie muszę szukać (wystarczy że rok wcześniej musieliśmy kręcić się tam i z powrotem). Wbijam do środka. Kilku zawodników je coś ciepłego. Podbijam pieczątkę i słysząc, że tutaj to nic sobie nie zabiorę, ruszam od razu. W końcu do mety już jakieś 150 km, to już prawie jak z pracy do domu... razy dwadzieścia. Czyli że już w ogródku i z gąską się witam.
Początek trasy nie wygląda jakoś znajomo, ale gdy widzę skręt na Uchanie, to od razu robi się przyjemniej, bo wiem, że po chwili będą Wojsławice, które to za sprawą Wędrowycza kojarzą mi się bardzo, bardzo przyjemnie. Wojsławice mijają, a ja wpadam na niezbyt dobry pomysł i puszczam sobie Korna. Ciemność, fragment oświetlony lampką i psychodeliczny metal tworzą ciekawe połączenie, szczególnie, gdy kawałki się zaczynają lub kończą i w tle lecą jakieś dziwne dźwięki... i w sumie nie wiem, czy to pies szczeka, czy to w rowerze mi klekocze, czy to w słuchawkach...
Wiedziałem, że w okolicy jest Chełm. Nawet, że jadę w jego kierunku. Miałem cichą nadzieję, że ślad mnie tamtędy nie poprowadzi... a jednak. Uroczy, niekończący się pasaż zakazów dla rowerów olałem, bo w okolicy północy ruch samochodowy był bardzo niewielki. Zresztą, wyskrobawszy się na górkę leciałem obwodnicą pod 40 km/h, chyba nikomu nie przeszkadzałem...
Na wylotowym rondzie wyłącza mi się Garmin. Chwila konsternacji (dobrze, że wiedziałem, że mam skręcić w lewo na rondzie) i na szczęście dziad się włącza. A już miałem przed oczami szukanie trasy na telefonie i jazda ze smartfonem w łapie.
Dojeżdżam do Wierzbicy. Punkt jest na niewielkiej stacji benzynowej. Zabieram fanty, w sumie nie do końca wiedząc, po co, przelewam wodę i izotonika do bidonu i ruszam na ostatni zryw - zostało coś około 70 km. Przez cały czas mam cichą nadzieję, że po pierwsze: Kurier zaległ gdzieś na którejś stacji i teraz to on mnie goni, a nie ja jego, a po drugie, że dwa pagórki za mną nie wisi ktoś z grupy pościgowej, który w ostatecznym rozrachunku mnie wyprzedzi.
Po chwili szwędania się boczną drogą wyjeżdżam na krajowkę na Włodawę; tam korzystając z równego asfaltu postanawiam zjeść ciastka. Jest ich cztery w paczce, gdy zjadam półtora ciastka okazuje się, że w opakowaniu nie ma już nic... Wszystkie zgubiłem!
No nic, w końcu przed nami skręt na Parczeeeeewwwwwwrwrwrwrwrwwwwwwrrrrrwa jego mać! Patataj, patataj, łup, łup, baradong, badarong! Jeszcze bruku tylko brakowało i bylby komplet. Korzystając z późnej pory fragment do Sosnowicy robię każdą stroną drogi, byle było równiej. Ale, bądźmy szczerzy, nigdzie nie jest równiej.
Końcówka na caaaałe szczęście jest już po równym. Ostatnie kilometry... wjeżdżam do Parczewa. Dojazd pod bazę i wpadam do środka, w samą porę by... złożyć Zwycięzcy życzenia urodzinowe. Kurier wiedział, że go gonię, i do tego wiedział, że na którymś PK odrobiłem troche czasu, samą końcówkę więc pojechał bardzo mocno i przyjechał 23 minuty przede mną.
Pozostają do załatwienia kwestie formalne, a potem, dowiedziawszy się, że Hipcia już jest prawie na mecie, postanawiam na nią poczekać. Rozmawiam chwilę z Gavkiem i Bogdanem, potem też z Tomkiem, gdy już wstał. Potem pojawia się Hipcia, ale... nie zabieramy się tak szybko do hotelu, jeszcze siedzimy chwilę i dopiero, gdy słońce wzniosło się lekko ponad horyzont, znikamy w kierunku ciepłego łóżka. Na miejscu dostajemy jeszcze bardzo wczesne śniadanie i zalegamy na krótką drzemkę.
Po wszystkim pozostaje tylko spakować się i ruszyć dalej - teraz czas na odpoczynkową część majówki.
No i czas na podsumowanie.
Organizacyjnie maraton na bardzo wysokim poziomie: zarówno jeśli chodzi o wyposażenie punktów, jak i o zestaw startowy. Na punktach pilnowane było, żeby pierwsi zawodnicy nie wyjedli wszystkiego pozostałym, zestaw na drogę był też przemyślany.
Pogoda... nie padało, więc jak dla mnie było idealnie. Niestety, jest to ostatni maraton w tym roku z rozsądną pogodą (no, może jeszcze MPP się obroni).
Jeśli chodzi o miejsce, to niby to ładnie brzmi, że drugie i w ogóle, ale trzeba być obiektywnym: grupa śmierci pojechała w kategorii open. Dlatego też to akurat traktuję tylko jako ciekawostkę przyrodniczą. To, co istotne to fakt, że byłem 10 w klasyfikacji generalnej - na 88 zawodników, którzy ukończyli wyścig. I to uznaję za dobry wynik. Chyba.
No i, bądźmy uczciwi, liczy się fakt, że w ogóle dojechałem do mety, to też jest bardzo miła odmiana...
- DST 513.68km
- Czas 18:33
- VAVG 27.69km/h
- Sprzęt Czorny
Sobota, 17 września 2016
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Maraton Północ-Południe
Organizowany we wrześniu maraton lecący prosto z Helu pod Zakopane miał być ostatnim punktem tegorocznego rozkładu jazdy. Plan - jeszcze z wczesnej wiosny - zakładał, że po BBT przeprowadzimy analizę i zobaczymy, czy możemy, a jeśli tak, to czy nam się chce i wtedy podejmiemy decyzję.
Po wyjątkowo udanym sezonie uznałem, że olbrzymia ilość moich tegorocznych sukcesów w zupełności wystarczy i nie ma co do tego dokładać kolejnego. BBT miał być ostatni - i miała zacząć się przerwa, na którą dawno czekałem. Poza tym Hipcia po tegorocznym BBT nabawiła się poważnych problemów z dłońmi, tracąc część możliwości manualnych, do tego zdobyła trochę ortopedycznych atrakcji, w związku z którymi lekarz kategorycznie zabronił jakiejkolwiek aktywności… Ale weź tu bądź mądry i wytłumacz, że może lepiej. Wiadomo, że najlepiej leczy ruch, a z ruchu najlepiej leczy jazda na rowerze. Kierownicę jakoś się utrzyma, a przerzutek nie trzeba przecież cały czas zmieniać. Natomiast wystartowanie to fantastyczny pomysł, bo to pierwsza edycja, trzeba zobaczyć i na pewno będę się dobrze bawił. Jak wszyscy się domyślają, wybór miałem tylko iluzoryczny, więc rozpocząłem starania o urlop.
Okres po BBT idealnie sprzyjał przygotowaniu do kolejnego wyścigu, bo większość września spędziłem w pracy (z naciskiem na "po godzinach" i "w weekendy"), w ramach gorącego okresu, który akurat pechowo wypadł tuż przed wyjazdem. Urlop zdobyłem cudem, chociaż tylko na dwa dni. Tuż przed samym wyjazdem udało mi się jeszcze wynegocjować wtorek.
Plan na ten wyścig miałem już dawno zdefiniowany. Zapowiedziałem, że nawet mi noga nie drgnie, żeby się z kimkolwiek ścigać. Jadę sobie na wycieczkę i tyle. Jedyne, co wiedziałem o trasie to to, że:
- za Władysławowem jest niewielki podjazd,
- jedziemy przez Łowicz, Końskie i Olkusz,
- przed metą są dwa podjazdy, w tym ostatni kończy się na mecie.
W porównaniu ze sposobem, w jaki przygotowywałem się do poprzednich wyścigów, poziom mojej wiedzy o trasie był, delikatnie mówiąc, ubogi.
Nie zadałem sobie trudu na zerknięcie na profil trasy, na wypisanie punktów kontrolnych, nawet na zorientowanie się, gdzie można się spodziewać sklepów i stacji. Bezmyślnie skopiowałem tylko przygotowany przez Emesa plik z Orlenami (dzięki!). Był to jedyny wyjazd w tym roku, na który naprawdę nie miałem ochoty i z którego naprawdę chciałem się wycofać. I bałem się tylko jednego: że skoro tym razem naprawdę chcę go przerwać, to moje zasrane tegoroczne szczęście spowoduje, że na pewno dojadę do mety.
Na Hel, czyli pierwszy koniec Polski, z którego mieliśmy startować, dostaliśmy się pociągiem z dwoma przesiadkami. Powód był prozaiczny: bezpośrednie do Gdyni, jadące o pasującej nam godzinie, nie przewoziły rowerów. W pierwszym pociągu udało mi się nawet wygodnie przespać. Mimo, że był to skład z tych nowych, nie było problemów z ulokowaniem rowerów, nasze były jedyne. Widać, że niewiele osób jechało do Olsztyna. Przesiadka w Iławie polegała tylko na przetoczeniu się na drugą stronę peronu, ale gdy wsiadłem w szynobus do Gdyni, spanie się skończyło: Hipcia sobie smacznie spała, gdy ja nieustannie zezowałem pomiędzy oboma roweram i ułożonymi na dwóch różnych półkach bagażami. Przerwę w Gdyni wykorzystaliśmy na naszą korzyść, robiąc zakupy i jedząc coś w rodzaju obiadu. Po godzinie jechaliśmy sobie kolejnym pociągiem w kierunku Helu.
Na miejscu byliśmy przed 23:00. Nie próbowaliśmy nawet wsiadać na rowery, popchaliśmy je powoli w kierunku kempingu. W końcu do przejścia tylko niecałe dwa kilometry, można się przespacerować. Przed nami przyjemny, wieczorny spacer i żyjące miasto: tutaj kilku miłych dżentelmenów mrozi nas wzrokiem, tutaj trwa ożywiona dyskusja przy piwie, a kilkanaście metrów dalej jakiś solidnie już wstawiony obywatel podparłszy się pod boki leje bez trzymanki na chodnik.
W końcu dotarliśmy na kemping. Obsługa, mimo późnej pory, czekała na nas (zdążyliśmy ich uprzedzić, że będziemy późno). Następnie zostaliśmy niespiesznie zaprowadzeni pod naszą przyczepę. Albowiem spaliśmy w przyczepach. I wierzcie lub nie, ale to był dla mnie największy plus tego maratonu - nigdy dotychczas nie spałem w przyczepie kempingowej.
Rowery zostały na zewnątrz, pod wiatą. Po rozpakowaniu i sprawdzeniu wszystkich skrytek i zakamarków naszej przyczepy (zabawa!), zabraliśmy niewielki plecaczek i ruszyliśmy w kierunku reszty świata. Reszta świata chrumkała i biegała po lesie, a do tego była włochata. Chwilę postaliśmy w miejscu, by dziczek sobie poszedł w swoją stronę, po czym niespiesznym spacerkiem dotarliśmy na plażę. Trochę posiedzieliśmy i nieco po północy wróciliśmy do bazy, próbując po drodze zdobyć coś do jedzenia. Niestety, obsługa zamykającej się już budki, zaoferowała nam tylko kiełbasę i letnią grochówkę. Przed camperem, wewnątrz wiaty, czekały na nas dwa urocze pająki wielkości połowy palca. Dobrze wiedzieć, że rowery były dobrze pilnowane. W szafie znaleźliśmy coś w rodzaju kołdry, będącej zszytym do kupy włóknem typu watolina. Ubraliśmy się ciepło i zawinęliśmy w to coś.
Noc minęła różnie. Mi było zdecydowanie za gorąco, mimo że podłożyłem sobie tylko jeden arkusz pod plecy, a drugim się przykryłem: Hipcia zmarzła, mimo że dostała do dyspozycji cztery. Wstaliśmy późno, wrzuciliśmy rowery do przyczepy i udaliśmy się na plażę. Dzień, dla odmiany, był słoneczny i ciepły. Po obowiązkowej kąpieli w morzu (mówili, że było "ciepłe", ale ja tam różnicy nie zauważyłem, zawsze jest ciepło) zalegliśmy na piasku i drzemaliśmy dobre dwie godziny. W końcu zwlekliśmy się z piachu i ruszyliśmy w stronę innego zejścia z plaży.
Minąwszy latarnię skierowaliśmy się w kierunku centrum. Niedospanie towarzyszące mi od dłuższej chwili dawało się mocno we znaki, więc spacer obserwowałem głównie spod półprzymkniętych powiek. Gdy akurat wybieraliśmy gofry, wzdłuż ulicy przejechał peleton, w którym rozpoznaliśmy m.in. Tomka. Zasiedliśmy do jedzenia, gdy w pewnym momencie minęli nas spacerem Wąski i Emes, z dwójką nierozpoznanych ludzi. Nie dogoniłem. No dobra, odechciało mi się biec po dziesięciu metrach.
Zjedliśmy gofry, przeszlajaliśmy się czymś w rodzaju bulwaru, gdzie Hipcia wciągnęła "helskiego świderka" i udaliśmy się do kolejnej deserolandii. Mój apetyt od tygodnia był raczej monotonny: głównie żywiłem się kawą, a na jedzenie jakoś mi się nie chciało nawet spoglądać, więc zamówiliśmy deser dla Hipci i kawę dla mnie.
Gdy zbliżaliśmy się do końca, akurat do pizzerii naprzeciwko weszła silna grupa forumowa. Hipcia podbiegła się przywitać, ja zapłaciłem rachunek. Ruszyliśmy w kierunku kempingu, gdy dogonił nas Tomek. Nie miałem chwilowo ochoty na żarcie, Hipcia też przed chwilą wciągnęła deser, więc ustaliliśmy, że idziemy odnieść zakupy na kemping. A potem zobaczymy. Po kilkuset metrach uznaliśmy, że to bez sensu, bo gdy już dojdziemy na kemping, to na pewno nie wrócimy do centrum. Nastąpiła więc zawrotka i po chwili stawiliśmy się na miejscu.
Po kilkudziesięciu spędzonych minutach i zawodach w stylu "ile pizz zje Hipcia", skoczyliśmy, już w towarzystwie, z powrotem w kierunku jakiegoś sklepu. A potem wróciliśmy, już większą grupą, w kierunku Hell Campu. W międzyczasie, w jakimś sklepiku, kupiliśmy sobie do domu pluszową kupę. Pluszową. Kupę. Tak. Gdyby ktoś miał wątpliwości: nazwaliśmy go (bo to on był) "Kupa".
Dotarliśmy idealnie na czas otwarcia biura zawodów. Na miejscu siedzial już Dżon Trawolta, czyli Kurier. Odebraliśmy coś w rodzaju białej flagi będącej numerem startowym (większych chyba naprawdę nie było), po czym do późna siedzieliśmy na piwie. W międzyczasie, mimo że trzymałem się kurczowo opcji wycofania się w Łowiczu, popełniłem byłem obietnicę (w stosunku do Tomka), że jeśli jakimś cudem uda mi się dojechać na czas, to na mecie pijemy łyskacza. W końcu jeszcze niedawno miałem prywatny plan napicia się go w Świnoujściu, po ukończeniu BBTx2, ale ponieważ tamten plan się zesrał, postanowiłem przesunąć go na MPP, by mógł się zesrać ponownie.
Nie miałem już ochoty na piwo, ale wciągnąłem w siebie jednego Kasztelana, żeby nie musiał zajmować miejsca w plecaku, bo po wszystkich zakupach stało się na wagę złota. Hipcia zajęła się szamaniem przygotowanego jeszcze w Warszawie kubełka z czymś, co przypominało gotowany żwir. Okazało się też, że można było sobie zabrać pościel. Zabraliśmy jeden komplet, ubraliśmy, co trzeba (ze szczególnym uwzględnieniem tego, żeby Hipci było ciepło) i poszliśmy spać.
Pobudka nastąpiła około siódmej. Każde ruszyło do własnych zadań. Trzeba było osakwić rowery i spakować plecaki. Postanowiłem też przemieścić przytwierdzony wczoraj numer Hipci, żeby czasem nie tarł o oponę, bo obawiałem się, że tak to będzie wyglądało przy jakimkolwiek, nawet delikatnym bocznym wietrze. Wziąłem od kolegi z przyczepy obok scyzoryk i zacząłem odcinać trytytki. Gdy udało mi się odciąć drugą, zauważyłem gdzies po drugiej stronie koła niewielki, czarny balonik, który rósł w oczach, a następnie z hukiem oznajmił mi, że bardzo dobrze się stało, że zabrałem zapasową oponę.
Wybrałem się spacerem w kierunku wozu technicznego, gdzie miała tkwić obiecana przez Wąskiego stacjonarna pompka. Wymieniłem oponę, nadmuchałem wszystkie koła, zdałem klucz do przyczepy i można już było zatachać na miejsce plecaki. W ostatniej chwili postanawiam jednak wziąć na plecy camelbaka, więc rzutem na taśmę wyszarpnąłem go z plecaka i napełniłem z kranu w domku obok.
W końcu wszyscy zaczęli powoli przemieszczać się w stronę latarni, za nimi pojechaliśmy i my.
Na miejscu stali już wszyscy zawodnicy, odbyła się bardzo krótka odprawa techniczna, następnie głos zabrał burmistrz Helu. Po chwili przemowy spiker oznajmił start i ruszyliśmy przed siebie. Przez dwadzieścia kilometrów miał nas rozprowadzać policjant na motocyklu. Prędkość, zgodnie z założeniem, miała oscylować w granicy 25 km/h, więc oczywistym było, że polecimy około 30 km/h. No i oczywiście tak się stało. Przez chwilę miałem okazję pogawędzić z Radkiem (RDK), później jednak grupa trochę przyspieszyła i zaczęlismy jechać gęsiego.
Gdy motocykl zjechał na bok, nastąpiło gwałtowne szarpnięcie i polecieliśmy pod 35 km/h. Po chwili wychyliłem się z grupy i zerknąłem do przodu, sprawdzić, czy poprawnie oceniłem sytuację. Wszystko zgadzało się z przewidywaniami: prowadził Rysiek Herc. Po jakimś czasie, tak, jak przypuszczałem, tempo postanowił uspokoić Tomek. I, tak jak się spodziewałem, podbił jeszcze o dwa oczka w górę.
Wlecieliśmy do Władysławowa. Powoli zaczęliśmy jechać w górę, w końcu zrobiło się trochę bardziej stromo zaczął się i wiedziałem, że tu odbędzie się wstępna selekcja. TLK "Koksownik" szarpnął i gwałtownie przyspieszył, Emes strzelił, po chwili pogonił grupę, ale uznałem, że dziura jest zbyt duża, żeby się szarpać na czterdziestym kilometrze. Byłoby to niezgodne z planem, nie mówiąc o rozsądku. Odpuściłem, zresztą za mną zrobiła się kilkunastometrowa dziura, po której w grupie jechała Hipcia. Postanowiłem poczekać, w końcu jechała w czołówce. Tymczasem minęli mnie wszyscy, Hipcia została na końcu, po czym dojeżdżając do mnie, powiedziała "chyba mam gumę, jak uważasz?".
Faktycznie, guma to była.
Zdjąłem koło, założyłem nową dętkę, przytknąłem do wentyla strzykawkę z nabojem, ale koło jakoś się nie stało pełne. Cholera, czyżbym źle toto wetknął? Postanowiłem przejść na zasilanie ręczne. Po chwili pompowania miałem ochotę się roześmiać, położyć rower pod murem i dać z buta w kierunku stacji Władysławowo. Nowa dętka okazała się być pękniętą.
Zakładamy kolejną. Ta jest dla odmiany cała. Napompowałem ją solidnie, na szczęście mała pompka daje możliwość swobodnego nabicia koła do ośmiu barów. W międzyczasie minął nas jeden pociąg (z którego usłyszałem "Kto dmucha koła? - Pierdoła!"), potem nastąpiło długie, długie nic, a gdy koło było już prawie gotowe, wyprzedzili nas Kot z Wilkiem. Gdy już uznałem, że jesteśmy na pewno ostatni, z okrzykiem "Hurra, wyprzedziłem Hipcię" minął nas roześmiany Księgowy.
Gdy zakładałem koło na miejsce, Hipcia patrząc się bez entuzjazmu na oba rowery, oznajmiła: "A w sumie w dupie mam. Nigdzie się nie spieszę.".
Wsiedliśmy na rowery. Dwadzieścia dwie minuty, czyli - w normalnym trybie - Hipcia wyczerpałaby limit swoich postojów. Zaczęliśmy się niespiesznie drapać pod górę. Droga po chwili skręciła na bardzo przyjemną drogę rowerową prowadzącą między polami. Wiatr wiał w plecy, więc jechało się samo i jedyne, na co trzeba było uważać, to słupki na skrzyżowaniach.
Po dłuższym czasie minęliśmy Księgowego, który próbował nam zrobić fotkę celując w tył, ale w końcu uchwycił tylko niezłe ujęcie swojego zadka. Dojeżdżając do elektrowni W Żarnowcu zauważyliśmy dwie kolejne sylwetki, które mogły być tylko Kotem i Wilkiem. Zamieniając kilka słów wyprzedziliśmy ich na ściance tuż za zbiornikiem. Przy Kaszubskim Oku wysyłamy SMS-a i lecimy dalej.
Teraz zeznania mam dość niespójne i nie jestem pewien, czy wszystko nastąpiło w czasie tak, jak mi się wydaje. Grająca w jednym uchu muzyka (albo szeleszcząca książka) skutecznie odwracały moją uwagę od zapamiętywania szczegółów trasy. Gdzieś tu minęliśmy najpierw Radka, później stojący na stacji (benzynowej) pociąg, w którym zauważyłem Dodoelka, a następnie dogoniliśmy Wąskiego i Turystę. Jechali sobie niespiesznie, do tego Wąski skarżył się na ból kolan. Chociaż i mnie od sześćdziesiątego kilometra ciągnęło pod łydką...
Zaraz za PK2 dojechaliśmy do "tego, który jechał w dżinsach" (Wiki), który z takim impetem wjechał w las, że błyskawicznie sprawdziłem GPS-a, żeby się upewnić, że trasa na pewno wiedzie asfaltem, a nie w kierunku gruntówki, która pojawiła sie zaraz za zjazdem w las. Gdy sie już upewniłem, że na pewno asfaltem, kolega zatrzymał się i... zrobił sobie postój.
W jakiejś wiosce omijamy wychodzących ze sklepu Emesa i Rapsika. Po chwili, z kolejnego sklepu wychodzi Pirzu. A kawałek dalej robię zmianę i wychodzi Hipcia. Po chwili odgłosy z tyłu świadczą o tym, że mamy towarzystwo. Hipcia miała przed sobą jeszcze trzy kilometry swojej zmiany, gdy Rapsik, uznawszy, żem cham i bynajmniej nie dżentelmen, wychodzi na zmianę z okrzykiem "Agata, pomogę ci, bo ten twój to cię zaniedbuje". Wyskoczył i podbił tempo do jakichś 36 km/h. Po jakimś czasie wyszedłem na zmianę, ale zgoniono mnie z niej po dwóch kilometrach. Że zmiany robimy co kilometr.
Po jednym cyklu zmian okazało się, że w Czersku jest Orlen, gdzie fajnie by było się zatrzymać, więc odpuszczamy koło chłopakom.
Zakupiliśmy picie, uzupełniliśmy bidony, kieszeń zapchaliśmy batonami (w sensie: ja zapchałem, bo Hipcia miała jeszcze cały zestaw) i ruszyliśmy dalej w drogę.
Powoli zaczęło zmierzchać, a ja zauważyłem, że już mi się chce spać. Zrobiłem coś, czego nigdy wcześniej nie robiłem: już o osiemnastej wypiłem pierwszego shota kofeinowego. Rozbudziło, ale wiedziałem, że to wszystko to tylko preludium do całej nocy. Nie pomyliłem się.
Wiatr co raz bardziej się rozkręcał. Od samego początku było wiadomo, że da nam w kość, w końcu co to za wyjazd bez wiatru w dziób? W tym roku?
Gdzieś w tych okolicach (Świecie?) przegoniła nas trzyosobowa ekipa: CRL czyli Pff, Wigor i jeszcze jeden kolega.
Gdy już zapadał zmrok, na wyjeździe ze Świecia zatrzymał nas ktoś. Myślałem, że to ktoś z obsługi maratonu, ale to był tylko jeden z kolegów-kibiców innego zawodnika. Zamieniliśmy kilka słów i ruszyliśmy dalej. Nieopodal, na moście nad Wisłą, przy wjeździe do Chełmna, mijamy Kuriera, który zakładał nogawki. Po chwili dogonił nas, zamienił kilka słów i poleciał do przodu. Wisiał przed nami kilkaset metrów, w pewnym momencie straciliśmy go z oczu, a gdy trzeba było z krajówki skręcić ostro w lewo, zauwazyłem, że nie mam go w zasięgu wzroku. Tak coś mi się wydawało, że przegapił ten skręt. Później okazało się, że na szczęście w porę zauważył, że skręcamy i zawrócił.
Zaraz za skrętem zrobiliśmy przystanek w celu ubrania na siebie bluz. A dalej zrobiło się sennie. Płynęliśmy nad ciemnymi łąkami pod cholerny, nieustępliwy wiatr. Prędkość oscylowała w granicach dziewiętnastu kilometrów na godzinę. Silny wychładzający wiatr zmusił nas do wrzucenia na siebie kolejnych warstw ubrania, czyli: Hipcia ubrała wszystko co miała, a mi została jeszcze kurtka. W Dobrzyniu nad Wisłą mijamy trójkę chłopaków stojących na stacji. Droga miała nas prowadzić drogą wojewódzką, a po chwili wrócić w stronę Wisły i równolegle do brzegu prowadzić nas aż do Płocka. Spodziewałem się, że za chwilę zobaczymy nadjeżdżający pociąg i faktycznie, gdy skręciliśmy z wojewódzkiej, niecały kilometr za nami zobaczyliśmy cztery światełka. A skoro cztery, to znaczy, że ktoś dołączył do chłopaków na stacji. Hipcia stawiała na Kuriera.
I faktycznie, gdy zostaliśmy dogonieni, zrównał się z nami właśnie Kurier, pojechał chwilę naszym tempem, po czym powiedział: "Ej, wy to faktycznie turystycznym tempem jedziecie.". Przy okazji dowiedzieliśmy się, że po drodze trafił w krawężnik i zaliczył glebę, tracąc uchwyt do przedniej lampki...
Po kilku minutach zwinęli się i pojechali do przodu. Hipcia pytała, czy chcemy z nimi się zabrać, ale powiedziałem, że nie ma opcji. Ma być turystyka, to będzie.
Wjechaliśmy do Płocka. Gdy drugi raz zniosło mnie w stronę krawężnika, stwierdziłem "Oj, trzeba uważać, bo też wpadnę na krawężnik i się wywalę". Potem mrugnąłem... i właśnie zahaczyłem kołem o krawężnik. Jakimś cudem udało mi się wyratować przed upadkiem. Można powiedzieć, że takie zdarzenie powinno człowieka rozbudzić. I faktycznie, rozbudziło mnie... na całe dwieście metrów.
Nadszedł czas na drugi postój. Od poprzedniego minęło już ponad dwieście dwadzieścia kilometrów, więc wypadałoby zrobić zakupy na całą noc. No, resztkę nocy, bo zrobiło się już tak późno, że niedługo mogłoby być wcześnie: pierwsza w nocy. W Płocku miała być stacja benzynowa, do której trzeba było odjechać z trasy kilkaset metrów. Hipcia oczywiście sapie i marudzi, bo wiadomo, że najchętniej pojechałaby bez wody i żarcia przed siebie, byle tylko tych kilkuset metrów nie nadkładać.
Na stacji spotykamy Kuriera, który odłączył się od reszty i właśnie w towarzystwie jakiegoś podpitego kolesia odpoczywał sobie na krzesełku. Nie wiem, czego dotyczyła rozmowa, ale kolega, gdy się zorientował, że się znamy z Kurierem, natychmiast zaprosił mnie na wódkę. W sumie to przez chwilę rozważałem zostawienie maratonu w spokoju i udanie się z nim z powrotem na imprezę.
Kupiliśmy sobie parówki, picie, a ja postanowiłem wybrać się do miejsca, do którego się chodzi, a nie jeździ. Gdy już usiadłem sobie wygodnie, rzuciłem okiem na moje spodnie. A potem rzuciłem jeszcze raz. Tuż obok wkładki, po obu stronach, widać było fragmenty podłogi. A skoro tak, to wniosek mógł być tylko jeden: spodnie mi się prują na kuprze. Było to o tyle śmieszne, że nie tak dawno właśnie podarciem spodni uzasadniałem fakt, że w moim przepaku na BBT były zapasowe gacie na zmianę.
Wciągnąłem jednego hotdoga, połówkę drugiego oddając Hipci, bo już przebierała łapkami z niecierpliwości, dolałem jeszcze jakieś picie do bidonów. Do tego założyłem kurtkę bo nawet mi było już zimno i ruszyliśmy niecałą minutę za Kurierem. Po chwili, tuż za skrzyżowaniem, utknęliśmy w piachu. Rozkopana jezdnia, kupa piachu i my pośrodku. Na horyzoncie widać było, że Kurier zakończył spacer i właśnie wsiadł na rower. Popchaliśmy rowery, a gdy zrobiło się mniej grząsko, zasiedliśmy i ruszyliśmy dalej. I... wierzcie lub nie, ale pozostałe pięćset kilometrów przejechaliśmy nie widząc już żadnego zawodnika.
Natychmiast za Płockiem zacząłem zasypiać. Rozmowy zbytnio nie pomagały, więc gdy wjechaliśmy do Gąbina, zarządziłem szybki postój. Zasiadłem na ławce, oparłem się na ręce i zasnąłem. Gdy głowa spadła mi z ręki, zauważyłem, że Hipcia, która usiadła tuż obok, też kima. Przymknąłem jeszcze oczy, zastanawiając się, czy jest możliwe, żebyśmy oboje zaspali, po czym, gdy przed oczami przeleciało kilka obrazków, wstałem. Hipcia też już czekała. Wsiedliśmy i ruszyliśmy dalej.
Niewiele to pomogło, lecę twarzą na pysk. Hipcia przypomina, że jak zacznie się robić jasno, będzie lepiej. No, ale jak wszyscy wiemy, nie było.
Ledwo czterdzieści kilometrów przed nami był Łowicz. Jako że Hipcia od dłuższego czasu skarżyła się na to, że jej się paskudnie jedzie, ponieważ bolące plecy coraz bardziej ją bolały, rozpocząłem delikatne badanie tematu. Dowiedziałem się tylko tego, że klucz od domu tym razem nie jedzie z nami, tylko najprawdopodobniej czeka już na mecie. To tak mnie zrobiła, żebym nie miał się jak wycofać!
Drugi "nocleg" robię na jakiejś ławce niedaleko przed Łowiczem. Tym razem wymaga to trochę uwagi, bo ławka jest obrobiona przez ptaki, ale tak idealnie, z przerwami na miejsca, gdzie można sobie usiąść. Nawalone, przerwa na człowieka, nawalone, przerwa i tak dalej. Kilka minut i można jechać dalej.
W okolicach Skierniewic zaczyna mi się jechać bardzo paskudnie. Najwyraźniej moje standardowe, tegoroczne problemy to nie kwestia zróżnicowanego odżywiania się, nie kwestia tego, co jem po drodze, ale coś innego i ukrytego gdzieś indziej. Znowu zaczyna się powtórka z rozrywki. Szczęście w nieszczęściu, że w stronę Skierniewic wleczemy się niemożebnie i to, że próbuję zdechnąć na tym rowerze, wcale nie wpływa na tempo naszej jazdy. Do tego jadę na autopilocie, no ale w końcu się rozbudzam. Nareszcie!
Do Skierniewic jakoś się doturlałem. Hipcia nadal nie chce się wycofywać, ani pozwolić mi się wycofać, więc co mogę zrobić? Na tym etapie zaczynam przewidywać, że chyba dojadę do końca... Proroczo wspomniałem o tym na samym początku, prawda?
Tuż przed Rawą Mazowiecką, tocząc się pod jakiś wiatr, wysyłam kontrolne SMS-y: do Tomka i Wąskiego. Wąski nie odpisuje, ale Tomek jest szybki i konkretny: "Łopuszno. Pada.". Mniejsza z tym, że nie mam zielonego pojęcia, gdzie jest to Łopuszno...
W Rawie robimy postój. U Hipci zaczyna się mocno odzywać zjedzony w Płocku hotdog i niestety jest to dopiero zapowiedź kłopotów. Gdy ona znika w toalecie, mam czas na eksperymenty, więc postanawiam na stacji kupić colę, żeby może jakoś pobudzić żołądek. Skoro mam czas, to spróbuję trochę poeksperymentować. Kilka łyków nie pomaga, a tuż za Rawą muszę aż zejść z roweru, bo zaczyna mi się kręcić w głowie. Po chwili leżenia na trawie turlamy się dalej. Hipcia każe mi siedzieć na kole i wieźć się z tylu. To się wiozę. Co jakiś czas staję na dwa łyki coli i ruszam dalej. Raz tylko wychodzę na zmianę, bo w końcu nie ma wielkiej różnicy między siedzeniem z przodu i jazdą na kole, ale Hipcia kategorycznie mi nakazuje spadać do tyłu.
Na numer z "Jedźmy z Opoczna do Zakopanego pociągiem" Hipcia się nie nabiera się, ale bardziej niż na to liczyłem na jakąś otwartą aptekę. Niestety, niczego nie widzę. Tuż za miastem Hipcia daje mi tabletkę Pyralginy, bo podobno działa rozkurczowo na żołądek. Nie wiem, dlaczego, ale pomaga. Po chwili zaczynam się czuć wyraźnie lepiej.
Za to asfalt zaczyna się czuć dużo gorzej. Jedziemy jakąś dziwną, dziurawą drogą, o której Hipcia wyraża sie bardzo dobitnie, mrucząc pod nosem coś o straszliwych TIR-ach i puszczaniu maratonu ścieżkami leśnymi, byle tylko zza krzaków nie wyskoczyła straszna ciężarówka i nie zadusiła rowerzysty.
Mijamy Końskie. Gdzieś na horyzoncie mapy pojawia się Łopuszno. O, to tutaj Tomek wtedy przejeżdżał. Pisał, że padało. No, to dobrze, że nam się upiekło.
Chwilę później przekraczamy granicę gminy Łopuszno. Sekundy później zaczyna lać. Ściana deszczu. Zjeżdżamy na przystanek, zakładamy ochraniacze na buty, Hipcia pakuje ogrzewacze w rękawiczki bo dłonie już od dawna miała zdrętwiałe (i to nie z powodu chłodu) i włączamy światła. Na wszelki wypadek. Deszcz nie przestaje padać, jedziemy koleinami, w znacznym odstępie od siebie. No, to zapowiada się przyjemny wieczór... Po chwili, jakby czytając moje myśli, Hipcia mówi, że jeśli będzie nadal tak lało, to można by pomyśleć o noclegu. Ustalam roboczo, że jeśli do zmroku ani trochę nie przeschnie i nie przestanie kapać, to porozmawiamy o zanocowaniu gdzieś po drodze. Sprawdzam trasę i zauważam, że akurat przy PK w Bobolicach jest jakiś hotel. Może nawet otwarty.
We Włoszczowie robimy honorową rundę dookoła rynku. Mijam odpowiedni zakręt i, żeby nie jechać pod prąd, dokładamy sobie kilkaset metrów.
Stało to czego było się można spodziewać. Z powodu nierówności Hipci wysiadły zupełnie dłonie. Lewa ręka poddała się i już nie była w stanie zmieniać przełożeń (dlatego też już do końca Hipcia jechała na młynku), prawa jeszcze walczyła. Zmiana tylnej przerzutki była jednak bardzo skomplikowaną procedurą, wymagająca dużej ilości czasu i sporej determinacji. A do tego wyglądało to jak cyrkowa sztuczka.
W Koniecpolu, już solidnie przemoczeni, stajemy na Orlenie. Z rozbawieniem zauważam, że na początku roku to właśnie tutaj się zatrzymaliśmy podczas zaliczania gmin w tej okolicy. Zresztą to nie jest pierwsza sytuacja, gdy rozpoznaję okolicę po Orlenach. Zjedliśmy jakieś hotdogi i wypiliśmy kawę. Od stania w miejscu nie przesuwamy się dalej, więc, świadomi powagi tego truizmu, powoli kierujemy myśli w stronę dalszej jazdy. Dalej lało, więc postanowiliśmy się jakoś zaopatrzyć na resztę wieczoru. Z tego, co jest dostępne na stacji, niczego nie wyczarujemy, chociaż... skoro nie zabraliśmy ze sobą chust na głowę, postanawiamy zakupić... ściereczki. Ułożone pod kaskiem idealnie chronią głowę i uszy. A, czego mielismy się dowiedzieć dopiero póżniej, spadający na czoło przemoczony fragment miał szaleć na wietrze i uderzać w głowę.
Z zewnątrz bierzemy też jednorazowe, foliowe rękawiczki i zakładamy je pod nasze, rowerowe. Hipcia do tego zakłada lateksowe rękawiczki, które wieźliśmy ze sobą do ewentualnych napraw. Ogrzewacze, poza zabarwieniem dłoni na brązowo, gówno dały. Kolorystycznie nawet pasowało.Założenie docelowych rękawiczek na bezwładną dłoń to kolejna cyrkowa sztuczka podczas której miałem okazję wczuć się w rolę ojca zakładającego opornemu dziecku rękawiczki. Palce pchały się po dwa w jedno miejsce, wyginały w niewiarygodny sposób, jednym słowem: stawiały bierny opór. W końcu sukces! Tak przygotowani ruszamy dalej. Niedaleko, bo kawałeczek dalej jest Biedronka i Hipcia wpada na pomysł, żeby sprawdzić, czy czasem nie mają jakichś ubrań. Moglibyśmy sobie w końcu kupić po jakiejś koszulce i założyć pod kurtkę. Zawsze to jakaś dodatkowa warstwa. Niestety, ubrań nie było, były głównie znicze.
Deszcz wcale się nie rozmyśla, co jakiś czas udaje, że zamierza kończyć zabawę. Turlamy się niespiesznie w kierunku punktu w Bobolicach, ale w końcu, ze dwie godziny przed zmrokiem, przestaje padać. A my wjeżdżamy na suchy asfalt.
Do Bobolic został nam jeszcze kawał drogi. Po drodze zaczynamy dosychać na tyle, że spodziewam się, że nocleg nie będzie nam już potrzebny.
Zaczynają się jurajskie tereny i po kolei przejeżdżamy przez miejscowości, które znam raczej z klimatów wspinaczkowych. Atakuje nas mgła, na zjazdach jest zimno i chce się spać, a krótkie podjazdy nie dają zbytnio możliwości ani rozgrzania, ani rozbudzenia się . Na szczęście droga prowadzi małymi wioskami i krótkimi zjazdami tak, że nie ma się kiedy za bardzo odprężyć i zacząć zastanawiać nad życiem i jakoś morderczo przysypiać.
Na pierwszych zjazdach Hipcia jeszcze próbuje walczyć z przerzutką i wrzucać cięższe przełożenie, by zyskać trochę rozpędu, ale szybko okazuje się to chłonąć więcej zasobów niż było warte. Z górki więc na luzie, a pod górkę bez wrzucania na lżejszą przerzutkę, z kadencją w okolicach 20.
Do tego, mimo dobowej dawki stoperanu, Hipci znowu odzywa się Pan Hot Dog, który domaga się uwagi i to domaga się na-ten-tych-miast! Następuje, delikatnie mówiąc, nerwowe… no, rozpaczliwe szukanie odpowiedniego miejsca, a raczej nagły przystanek na żądanie. Gdyby jeszcze chusteczki nie były prawie zupełnie mokre… zresztą, po chwili i tak zginęły w trawie.
Długim zjazdem docieramy w okolice Olkusza i powoli przemy w kierunku A4, którą mieliśmy za jakiś czas przeciąć. Zauważam tutaj, że mój licznik po raz kolejny zaczyna wariować i na podjazdach pokazuje mi np. ujemne wartości przewyższeń.
Nad samą autostradą, przy barierce, zaliczam kolejną, ostatnią już na maratonie minutową drzemkę.
Powoli zaczynała się najpaskudniejsza część maratonu. Niestety, ten beskidzki fragment nie należał do oszałamiających. Potwierdził to SMS od Tomka, który powiedział, że "byle do Makowskiej". Nadźgane, irytujące podjazdy, paskudne zjazdy, nierzadko dziurawe, w tym jedna dziura wielkości studzienki kanalizacyjnej, w którą wpadła Hipcia, cudem ratując się od upadku.
W Kalwarii Zebrzydowskiej zjeżdżamy na Orlen, który okazuje się być... nieczynny. Trudno, trzeba jechać dalej.
Akcja "Hot Dog" atakuje po raz kolejny, tym razem dopada w mieście. Na szczęście udaje się ją opóźnić do pierwszych zarośli za miastem.
PK "Makowska" wisi na horyzoncie. Po kolejnej serii pagórków wyjeżdżamy na drogę wojewódzką. Teraz trzeba nie przegapić skrętu... Zaraz za nim Hipcia dostaje ode mnie kofeinowego shota. Zaczyna się robić sennie. W końcu dojeżdżamy do Jachówki i zaczynamy wspinaczkę na Makowską Górkę.
Zaczyna się ostry podjazd. Dość szybko decyduję się zejsć z roweru i pchać go. Wiem, że jeszcze trochę dzisiaj trzeba będzie popodjeżdżać, a moje plecy powoli zaczynają mieć dosyć. Po kilkudziesięciu metrach pchania zmieniam zdanie: pchanie roweru na takim podjeździe powoduje jeszcze większy dyskomfort. Przy najbliższym wypłaszczeniu wsiadam na rower i wciągam resztę podjazdu.
Hipcia za to wciągnęła całość siedząc. Na stojaka już nie mogła jechać ze względu na ręce.
Cały szczyt jest zamglony. Klimat jest bardzo przyjemny. Zjazd niestety jest mokry, ale udaje się bezpiecznie zjechać do Makowa.
Gdy wyjeżdżamy do miasta (gubiąc się na pierwszym, małym rondzie), wiem, że zaraz się zacznie. I zaczyna się. Praktycznie momentalnie. Nuda szerokiej, krajowej drogi przytłacza i uderza w ciągu kilkudziesięciu sekund. Gubię wątek i po chwili już wiem, że trzeba błyskawicznie reagować. Hipcia ma podobnie. Postanawiam się zatrzymać przy jakimś mostku, Hipcia przy okazji zalicza glebę, bo przez bolące stopy ma problem z wypięciem buta na czas. Wkurza się i... już oboje jesteśmy rozbudzeni.
Na chwilę robimy ostatni przystanek, na Orlenie, tuż przed Jordanowem. Gdy wychodzę z toalety wita mnie ściana deszczu. Dzień dobry. Robi się jasno, wita nas piękny, mokry dzień. Mam picie, mam żarcie na ostatni fragment: można ruszać.
Straszną, morderczą, pełną ciężarówek krajówką, mijając Kostuchę wyglądającą zza każdego krzaka, słupka i odbijającą się w każdym zderzaku TIR-a dojeżdżamy do Antałówki i tam zjeżdżamy w pluszowe, przyjemne, cudowne maleńkie dróżki, na których nic już nam nie będzie groziło. Kilka pagórków później jesteśmy już w Rabce, którą opuszczamy i dojeżdżamy do Rdzawki. Podjazd, dla odmiany, podjeżdżam, chociaż w dwóch miejscach muszę się zatrzymać, bo plecy nie chcą jakoś współpracować i muszę je na chwilę rozprostować. Przy okazji postoju sprawdzam telefon: wiadomość od Tomka z informacją, że mamy szansę zmieścić się w 48 godzinach. Może i tak...
Hipcia oczywiście znowu wciąga całość i znowu z siedziaka. Przez chwilę mam okazję obserwować, jak majestatycznie, z kadencją dwadzieścia, mija mnie, przy akompaniamencie skrzypiących stawów.
Długim zjazdem docieramy do Klikuszowej, tam na skrzyżowaniu mówię Hipci o możliwości zamknięcia się w 48 godzinach. Postanawiamy trochę przyspieszyć. Na początku mamy zjazd, więc jest łatwo, ale potem pojawia się podjazd. Idzie dobrze, chociaż na którymś pagórku dostaję paskudną szpilę w kolano i już wiem, że spieszenie pod górkę w większości się skończyło. A potem... potem pojawia się Gliczarów, o którym nie wiedziałem, że jeszcze tu będzie. Dość szybko dajemy sobie na wstrzymanie. Dopychamy całość i ruszamy dalej. Mijamy się trochę na zjazdach: ja jadę szybciej w dół, Hipcia mnie wyprzedza pod górę, bo pedałuję tylko jedną nogą. Dopiero gdy wyjeżdżamy na większą drogę, udaje mi się jakoś wrócić do normalnego pedałowania. Hipcia w międzyczasie straciła lampkę z tyłu, która niewiadomym sposobem wplątała się między szprychy. Lampka się znalazła, baterie – nie.
W końcu ostatni, długi podjazd. Meta. Skręt. Schronisko. Wolontariuszka Gosia wita nas uśmiechem. Rowery do piwnicy, ludzie na górę. Prysznic. Ciepła woda. Jedzenie. Piwo.
Jeszcze w Świnoujściu umówiliśmy się z Tomkiem, że po MPP wybierzemy się do Term w Bukowinie, więc zamiast położyć się spać postanowiliśmy zrealizować ten plan. Moczymy się w wodzie, przy czym Hipcia zasypia w jacuzzi wbudzając delikatne ożywienie wśród innych osób. Mogłem w sumie zaczekać, aż ktoś ją zbudzi i zapyta, czy nic się nie stało. Po kąpieli dostojnym krokiem idziemy na pizzę (na której z kolei mnie morzy sen), robimy zakupy, wracamy.
Wieczorem obalamy z Tomkiem (i kilkoma innymi osobami) obiecaną flaszkę. I drugą. I piwo. I mimo to nie udaje mi się paść na twarz (chociaż ok 23 zacząłem zasypiać), spać idziemy dopiero około pierwszej.
Pobudka nastąpiła około dziesiątej, przy czym już około ósmej rozbudziły mnie głosy gadaniny: najpierw z Rapsikiem, potem z Pirzu.
Po nieśpiesznym śniadaniu zaczęliśmy się pakować. Chcieliśmy jechać pociągiem z Zakopanego do Krakowa około 14.30, a potem już do Warszawy. Tomek początkowo miał zostać do dnia kolejnego, ale ostatecznie postanowił jechać z nami. Chcieliśmy mieć gwarancje że zdążymy, a do tego móc spokojnie pozostać na wręczeniu medali, więc zamówiliśmy busa.
Mieliśmy trochę czasu więc zasiedliśmy na punkcie widokowym i gapiąc się leniwie na góry piliśmy herbatę. W odróżnieniu od wczorajszego dnia dzisiaj nie padało i było nawet pogodnie, nawet od czasu do czasu świeciło słońce. Mimo to było chłodno.
Okazało się, że do Krakowa jechała całkiem mocna ekipa: w Zakopanem wsiała nas szóstka, potem jeszcze trzy osoby dosiadły się w Poroninie. Tam zrobiliśmy podział na grupę warszawską i grupę „gdzieś indziej”. Robimy mały szacher-macher, ustawiając obok siebie cztery szosy tak, by konduktor się nie przyczepił, że na jedną z nich bilet kupujemy dopiero w pociągu.
A na sam koniec… Dworzec Zachodni, siedem kilometrów. Ot i tyle.
Podsumowanie:
Biorąc pod uwagę wyjątkowo turystyczną i opierdalacką jazdę (prawie pięć godzin postojów), to osiągnięte siódme miejsce trochę dziwi. Spodziewałem się raczej, że będziemy w ogonach.
Jesli chodzi o trasę, to nie jesteśmy do końca zadowoleni. Wolimy trasy puszczane większymi drogami, a po lepszych asfaltach. Argumenty, że udało się zrobić trasę wioskami i po dobrych asfaltach nie trafiają do mnie: dziurawe odcinki nie były oczywiście w większości, ale było ich na tyle dużo, że jakość asfaltu mogę uznać co najwyżej za "średnią". A poświęcanie komfortu jazdy na rzecz mniej uczęszczanych dróg, to według mnie pomyłka. No ale skoro jest takie założenie...
Profil trasy to inna kwestia: namnożenie podjazdów pod sam koniec nie dodaje trasie uroku. Trzy solidne ścianki dopełniają całości. I wcale nie chodzi o to, że mogło być "trudno" (bo to zależy od osoby). Problem w tym, że było brzydko. Moim zdaniem powinno się albo lekko złagodzić ten fragment, by stał się nieco ładniejszy kolarsko, albo, przeciwnie: dokręcić śrubę i dorzucić jeszcze kilkaset metrów w pionie, żeby już ostatecznie oddzielić chłopców od mężczyzn.
No ale to tylko trasa. Pozostaje to, co równie ważne: przygotowanie i organizacja maratonu. A to akurat oceniam na szóstkę. Oby wszystkie maratony były organizowane tak wzorowo!
Po wyjątkowo udanym sezonie uznałem, że olbrzymia ilość moich tegorocznych sukcesów w zupełności wystarczy i nie ma co do tego dokładać kolejnego. BBT miał być ostatni - i miała zacząć się przerwa, na którą dawno czekałem. Poza tym Hipcia po tegorocznym BBT nabawiła się poważnych problemów z dłońmi, tracąc część możliwości manualnych, do tego zdobyła trochę ortopedycznych atrakcji, w związku z którymi lekarz kategorycznie zabronił jakiejkolwiek aktywności… Ale weź tu bądź mądry i wytłumacz, że może lepiej. Wiadomo, że najlepiej leczy ruch, a z ruchu najlepiej leczy jazda na rowerze. Kierownicę jakoś się utrzyma, a przerzutek nie trzeba przecież cały czas zmieniać. Natomiast wystartowanie to fantastyczny pomysł, bo to pierwsza edycja, trzeba zobaczyć i na pewno będę się dobrze bawił. Jak wszyscy się domyślają, wybór miałem tylko iluzoryczny, więc rozpocząłem starania o urlop.
Okres po BBT idealnie sprzyjał przygotowaniu do kolejnego wyścigu, bo większość września spędziłem w pracy (z naciskiem na "po godzinach" i "w weekendy"), w ramach gorącego okresu, który akurat pechowo wypadł tuż przed wyjazdem. Urlop zdobyłem cudem, chociaż tylko na dwa dni. Tuż przed samym wyjazdem udało mi się jeszcze wynegocjować wtorek.
Plan na ten wyścig miałem już dawno zdefiniowany. Zapowiedziałem, że nawet mi noga nie drgnie, żeby się z kimkolwiek ścigać. Jadę sobie na wycieczkę i tyle. Jedyne, co wiedziałem o trasie to to, że:
- za Władysławowem jest niewielki podjazd,
- jedziemy przez Łowicz, Końskie i Olkusz,
- przed metą są dwa podjazdy, w tym ostatni kończy się na mecie.
W porównaniu ze sposobem, w jaki przygotowywałem się do poprzednich wyścigów, poziom mojej wiedzy o trasie był, delikatnie mówiąc, ubogi.
Nie zadałem sobie trudu na zerknięcie na profil trasy, na wypisanie punktów kontrolnych, nawet na zorientowanie się, gdzie można się spodziewać sklepów i stacji. Bezmyślnie skopiowałem tylko przygotowany przez Emesa plik z Orlenami (dzięki!). Był to jedyny wyjazd w tym roku, na który naprawdę nie miałem ochoty i z którego naprawdę chciałem się wycofać. I bałem się tylko jednego: że skoro tym razem naprawdę chcę go przerwać, to moje zasrane tegoroczne szczęście spowoduje, że na pewno dojadę do mety.
Na Hel, czyli pierwszy koniec Polski, z którego mieliśmy startować, dostaliśmy się pociągiem z dwoma przesiadkami. Powód był prozaiczny: bezpośrednie do Gdyni, jadące o pasującej nam godzinie, nie przewoziły rowerów. W pierwszym pociągu udało mi się nawet wygodnie przespać. Mimo, że był to skład z tych nowych, nie było problemów z ulokowaniem rowerów, nasze były jedyne. Widać, że niewiele osób jechało do Olsztyna. Przesiadka w Iławie polegała tylko na przetoczeniu się na drugą stronę peronu, ale gdy wsiadłem w szynobus do Gdyni, spanie się skończyło: Hipcia sobie smacznie spała, gdy ja nieustannie zezowałem pomiędzy oboma roweram i ułożonymi na dwóch różnych półkach bagażami. Przerwę w Gdyni wykorzystaliśmy na naszą korzyść, robiąc zakupy i jedząc coś w rodzaju obiadu. Po godzinie jechaliśmy sobie kolejnym pociągiem w kierunku Helu.
Na miejscu byliśmy przed 23:00. Nie próbowaliśmy nawet wsiadać na rowery, popchaliśmy je powoli w kierunku kempingu. W końcu do przejścia tylko niecałe dwa kilometry, można się przespacerować. Przed nami przyjemny, wieczorny spacer i żyjące miasto: tutaj kilku miłych dżentelmenów mrozi nas wzrokiem, tutaj trwa ożywiona dyskusja przy piwie, a kilkanaście metrów dalej jakiś solidnie już wstawiony obywatel podparłszy się pod boki leje bez trzymanki na chodnik.
W końcu dotarliśmy na kemping. Obsługa, mimo późnej pory, czekała na nas (zdążyliśmy ich uprzedzić, że będziemy późno). Następnie zostaliśmy niespiesznie zaprowadzeni pod naszą przyczepę. Albowiem spaliśmy w przyczepach. I wierzcie lub nie, ale to był dla mnie największy plus tego maratonu - nigdy dotychczas nie spałem w przyczepie kempingowej.
Rowery zostały na zewnątrz, pod wiatą. Po rozpakowaniu i sprawdzeniu wszystkich skrytek i zakamarków naszej przyczepy (zabawa!), zabraliśmy niewielki plecaczek i ruszyliśmy w kierunku reszty świata. Reszta świata chrumkała i biegała po lesie, a do tego była włochata. Chwilę postaliśmy w miejscu, by dziczek sobie poszedł w swoją stronę, po czym niespiesznym spacerkiem dotarliśmy na plażę. Trochę posiedzieliśmy i nieco po północy wróciliśmy do bazy, próbując po drodze zdobyć coś do jedzenia. Niestety, obsługa zamykającej się już budki, zaoferowała nam tylko kiełbasę i letnią grochówkę. Przed camperem, wewnątrz wiaty, czekały na nas dwa urocze pająki wielkości połowy palca. Dobrze wiedzieć, że rowery były dobrze pilnowane. W szafie znaleźliśmy coś w rodzaju kołdry, będącej zszytym do kupy włóknem typu watolina. Ubraliśmy się ciepło i zawinęliśmy w to coś.
Noc minęła różnie. Mi było zdecydowanie za gorąco, mimo że podłożyłem sobie tylko jeden arkusz pod plecy, a drugim się przykryłem: Hipcia zmarzła, mimo że dostała do dyspozycji cztery. Wstaliśmy późno, wrzuciliśmy rowery do przyczepy i udaliśmy się na plażę. Dzień, dla odmiany, był słoneczny i ciepły. Po obowiązkowej kąpieli w morzu (mówili, że było "ciepłe", ale ja tam różnicy nie zauważyłem, zawsze jest ciepło) zalegliśmy na piasku i drzemaliśmy dobre dwie godziny. W końcu zwlekliśmy się z piachu i ruszyliśmy w stronę innego zejścia z plaży.
Minąwszy latarnię skierowaliśmy się w kierunku centrum. Niedospanie towarzyszące mi od dłuższej chwili dawało się mocno we znaki, więc spacer obserwowałem głównie spod półprzymkniętych powiek. Gdy akurat wybieraliśmy gofry, wzdłuż ulicy przejechał peleton, w którym rozpoznaliśmy m.in. Tomka. Zasiedliśmy do jedzenia, gdy w pewnym momencie minęli nas spacerem Wąski i Emes, z dwójką nierozpoznanych ludzi. Nie dogoniłem. No dobra, odechciało mi się biec po dziesięciu metrach.
Zjedliśmy gofry, przeszlajaliśmy się czymś w rodzaju bulwaru, gdzie Hipcia wciągnęła "helskiego świderka" i udaliśmy się do kolejnej deserolandii. Mój apetyt od tygodnia był raczej monotonny: głównie żywiłem się kawą, a na jedzenie jakoś mi się nie chciało nawet spoglądać, więc zamówiliśmy deser dla Hipci i kawę dla mnie.
Gdy zbliżaliśmy się do końca, akurat do pizzerii naprzeciwko weszła silna grupa forumowa. Hipcia podbiegła się przywitać, ja zapłaciłem rachunek. Ruszyliśmy w kierunku kempingu, gdy dogonił nas Tomek. Nie miałem chwilowo ochoty na żarcie, Hipcia też przed chwilą wciągnęła deser, więc ustaliliśmy, że idziemy odnieść zakupy na kemping. A potem zobaczymy. Po kilkuset metrach uznaliśmy, że to bez sensu, bo gdy już dojdziemy na kemping, to na pewno nie wrócimy do centrum. Nastąpiła więc zawrotka i po chwili stawiliśmy się na miejscu.
Po kilkudziesięciu spędzonych minutach i zawodach w stylu "ile pizz zje Hipcia", skoczyliśmy, już w towarzystwie, z powrotem w kierunku jakiegoś sklepu. A potem wróciliśmy, już większą grupą, w kierunku Hell Campu. W międzyczasie, w jakimś sklepiku, kupiliśmy sobie do domu pluszową kupę. Pluszową. Kupę. Tak. Gdyby ktoś miał wątpliwości: nazwaliśmy go (bo to on był) "Kupa".
Dotarliśmy idealnie na czas otwarcia biura zawodów. Na miejscu siedzial już Dżon Trawolta, czyli Kurier. Odebraliśmy coś w rodzaju białej flagi będącej numerem startowym (większych chyba naprawdę nie było), po czym do późna siedzieliśmy na piwie. W międzyczasie, mimo że trzymałem się kurczowo opcji wycofania się w Łowiczu, popełniłem byłem obietnicę (w stosunku do Tomka), że jeśli jakimś cudem uda mi się dojechać na czas, to na mecie pijemy łyskacza. W końcu jeszcze niedawno miałem prywatny plan napicia się go w Świnoujściu, po ukończeniu BBTx2, ale ponieważ tamten plan się zesrał, postanowiłem przesunąć go na MPP, by mógł się zesrać ponownie.
Nie miałem już ochoty na piwo, ale wciągnąłem w siebie jednego Kasztelana, żeby nie musiał zajmować miejsca w plecaku, bo po wszystkich zakupach stało się na wagę złota. Hipcia zajęła się szamaniem przygotowanego jeszcze w Warszawie kubełka z czymś, co przypominało gotowany żwir. Okazało się też, że można było sobie zabrać pościel. Zabraliśmy jeden komplet, ubraliśmy, co trzeba (ze szczególnym uwzględnieniem tego, żeby Hipci było ciepło) i poszliśmy spać.
Pobudka nastąpiła około siódmej. Każde ruszyło do własnych zadań. Trzeba było osakwić rowery i spakować plecaki. Postanowiłem też przemieścić przytwierdzony wczoraj numer Hipci, żeby czasem nie tarł o oponę, bo obawiałem się, że tak to będzie wyglądało przy jakimkolwiek, nawet delikatnym bocznym wietrze. Wziąłem od kolegi z przyczepy obok scyzoryk i zacząłem odcinać trytytki. Gdy udało mi się odciąć drugą, zauważyłem gdzies po drugiej stronie koła niewielki, czarny balonik, który rósł w oczach, a następnie z hukiem oznajmił mi, że bardzo dobrze się stało, że zabrałem zapasową oponę.
Wybrałem się spacerem w kierunku wozu technicznego, gdzie miała tkwić obiecana przez Wąskiego stacjonarna pompka. Wymieniłem oponę, nadmuchałem wszystkie koła, zdałem klucz do przyczepy i można już było zatachać na miejsce plecaki. W ostatniej chwili postanawiam jednak wziąć na plecy camelbaka, więc rzutem na taśmę wyszarpnąłem go z plecaka i napełniłem z kranu w domku obok.
W końcu wszyscy zaczęli powoli przemieszczać się w stronę latarni, za nimi pojechaliśmy i my.
Na miejscu stali już wszyscy zawodnicy, odbyła się bardzo krótka odprawa techniczna, następnie głos zabrał burmistrz Helu. Po chwili przemowy spiker oznajmił start i ruszyliśmy przed siebie. Przez dwadzieścia kilometrów miał nas rozprowadzać policjant na motocyklu. Prędkość, zgodnie z założeniem, miała oscylować w granicy 25 km/h, więc oczywistym było, że polecimy około 30 km/h. No i oczywiście tak się stało. Przez chwilę miałem okazję pogawędzić z Radkiem (RDK), później jednak grupa trochę przyspieszyła i zaczęlismy jechać gęsiego.
Gdy motocykl zjechał na bok, nastąpiło gwałtowne szarpnięcie i polecieliśmy pod 35 km/h. Po chwili wychyliłem się z grupy i zerknąłem do przodu, sprawdzić, czy poprawnie oceniłem sytuację. Wszystko zgadzało się z przewidywaniami: prowadził Rysiek Herc. Po jakimś czasie, tak, jak przypuszczałem, tempo postanowił uspokoić Tomek. I, tak jak się spodziewałem, podbił jeszcze o dwa oczka w górę.
Wlecieliśmy do Władysławowa. Powoli zaczęliśmy jechać w górę, w końcu zrobiło się trochę bardziej stromo zaczął się i wiedziałem, że tu odbędzie się wstępna selekcja. TLK "Koksownik" szarpnął i gwałtownie przyspieszył, Emes strzelił, po chwili pogonił grupę, ale uznałem, że dziura jest zbyt duża, żeby się szarpać na czterdziestym kilometrze. Byłoby to niezgodne z planem, nie mówiąc o rozsądku. Odpuściłem, zresztą za mną zrobiła się kilkunastometrowa dziura, po której w grupie jechała Hipcia. Postanowiłem poczekać, w końcu jechała w czołówce. Tymczasem minęli mnie wszyscy, Hipcia została na końcu, po czym dojeżdżając do mnie, powiedziała "chyba mam gumę, jak uważasz?".
Faktycznie, guma to była.
Zdjąłem koło, założyłem nową dętkę, przytknąłem do wentyla strzykawkę z nabojem, ale koło jakoś się nie stało pełne. Cholera, czyżbym źle toto wetknął? Postanowiłem przejść na zasilanie ręczne. Po chwili pompowania miałem ochotę się roześmiać, położyć rower pod murem i dać z buta w kierunku stacji Władysławowo. Nowa dętka okazała się być pękniętą.
Zakładamy kolejną. Ta jest dla odmiany cała. Napompowałem ją solidnie, na szczęście mała pompka daje możliwość swobodnego nabicia koła do ośmiu barów. W międzyczasie minął nas jeden pociąg (z którego usłyszałem "Kto dmucha koła? - Pierdoła!"), potem nastąpiło długie, długie nic, a gdy koło było już prawie gotowe, wyprzedzili nas Kot z Wilkiem. Gdy już uznałem, że jesteśmy na pewno ostatni, z okrzykiem "Hurra, wyprzedziłem Hipcię" minął nas roześmiany Księgowy.
Gdy zakładałem koło na miejsce, Hipcia patrząc się bez entuzjazmu na oba rowery, oznajmiła: "A w sumie w dupie mam. Nigdzie się nie spieszę.".
Wsiedliśmy na rowery. Dwadzieścia dwie minuty, czyli - w normalnym trybie - Hipcia wyczerpałaby limit swoich postojów. Zaczęliśmy się niespiesznie drapać pod górę. Droga po chwili skręciła na bardzo przyjemną drogę rowerową prowadzącą między polami. Wiatr wiał w plecy, więc jechało się samo i jedyne, na co trzeba było uważać, to słupki na skrzyżowaniach.
Po dłuższym czasie minęliśmy Księgowego, który próbował nam zrobić fotkę celując w tył, ale w końcu uchwycił tylko niezłe ujęcie swojego zadka. Dojeżdżając do elektrowni W Żarnowcu zauważyliśmy dwie kolejne sylwetki, które mogły być tylko Kotem i Wilkiem. Zamieniając kilka słów wyprzedziliśmy ich na ściance tuż za zbiornikiem. Przy Kaszubskim Oku wysyłamy SMS-a i lecimy dalej.
Teraz zeznania mam dość niespójne i nie jestem pewien, czy wszystko nastąpiło w czasie tak, jak mi się wydaje. Grająca w jednym uchu muzyka (albo szeleszcząca książka) skutecznie odwracały moją uwagę od zapamiętywania szczegółów trasy. Gdzieś tu minęliśmy najpierw Radka, później stojący na stacji (benzynowej) pociąg, w którym zauważyłem Dodoelka, a następnie dogoniliśmy Wąskiego i Turystę. Jechali sobie niespiesznie, do tego Wąski skarżył się na ból kolan. Chociaż i mnie od sześćdziesiątego kilometra ciągnęło pod łydką...
Zaraz za PK2 dojechaliśmy do "tego, który jechał w dżinsach" (Wiki), który z takim impetem wjechał w las, że błyskawicznie sprawdziłem GPS-a, żeby się upewnić, że trasa na pewno wiedzie asfaltem, a nie w kierunku gruntówki, która pojawiła sie zaraz za zjazdem w las. Gdy sie już upewniłem, że na pewno asfaltem, kolega zatrzymał się i... zrobił sobie postój.
W jakiejś wiosce omijamy wychodzących ze sklepu Emesa i Rapsika. Po chwili, z kolejnego sklepu wychodzi Pirzu. A kawałek dalej robię zmianę i wychodzi Hipcia. Po chwili odgłosy z tyłu świadczą o tym, że mamy towarzystwo. Hipcia miała przed sobą jeszcze trzy kilometry swojej zmiany, gdy Rapsik, uznawszy, żem cham i bynajmniej nie dżentelmen, wychodzi na zmianę z okrzykiem "Agata, pomogę ci, bo ten twój to cię zaniedbuje". Wyskoczył i podbił tempo do jakichś 36 km/h. Po jakimś czasie wyszedłem na zmianę, ale zgoniono mnie z niej po dwóch kilometrach. Że zmiany robimy co kilometr.
Po jednym cyklu zmian okazało się, że w Czersku jest Orlen, gdzie fajnie by było się zatrzymać, więc odpuszczamy koło chłopakom.
Zakupiliśmy picie, uzupełniliśmy bidony, kieszeń zapchaliśmy batonami (w sensie: ja zapchałem, bo Hipcia miała jeszcze cały zestaw) i ruszyliśmy dalej w drogę.
Powoli zaczęło zmierzchać, a ja zauważyłem, że już mi się chce spać. Zrobiłem coś, czego nigdy wcześniej nie robiłem: już o osiemnastej wypiłem pierwszego shota kofeinowego. Rozbudziło, ale wiedziałem, że to wszystko to tylko preludium do całej nocy. Nie pomyliłem się.
Wiatr co raz bardziej się rozkręcał. Od samego początku było wiadomo, że da nam w kość, w końcu co to za wyjazd bez wiatru w dziób? W tym roku?
Gdzieś w tych okolicach (Świecie?) przegoniła nas trzyosobowa ekipa: CRL czyli Pff, Wigor i jeszcze jeden kolega.
Gdy już zapadał zmrok, na wyjeździe ze Świecia zatrzymał nas ktoś. Myślałem, że to ktoś z obsługi maratonu, ale to był tylko jeden z kolegów-kibiców innego zawodnika. Zamieniliśmy kilka słów i ruszyliśmy dalej. Nieopodal, na moście nad Wisłą, przy wjeździe do Chełmna, mijamy Kuriera, który zakładał nogawki. Po chwili dogonił nas, zamienił kilka słów i poleciał do przodu. Wisiał przed nami kilkaset metrów, w pewnym momencie straciliśmy go z oczu, a gdy trzeba było z krajówki skręcić ostro w lewo, zauwazyłem, że nie mam go w zasięgu wzroku. Tak coś mi się wydawało, że przegapił ten skręt. Później okazało się, że na szczęście w porę zauważył, że skręcamy i zawrócił.
Zaraz za skrętem zrobiliśmy przystanek w celu ubrania na siebie bluz. A dalej zrobiło się sennie. Płynęliśmy nad ciemnymi łąkami pod cholerny, nieustępliwy wiatr. Prędkość oscylowała w granicach dziewiętnastu kilometrów na godzinę. Silny wychładzający wiatr zmusił nas do wrzucenia na siebie kolejnych warstw ubrania, czyli: Hipcia ubrała wszystko co miała, a mi została jeszcze kurtka. W Dobrzyniu nad Wisłą mijamy trójkę chłopaków stojących na stacji. Droga miała nas prowadzić drogą wojewódzką, a po chwili wrócić w stronę Wisły i równolegle do brzegu prowadzić nas aż do Płocka. Spodziewałem się, że za chwilę zobaczymy nadjeżdżający pociąg i faktycznie, gdy skręciliśmy z wojewódzkiej, niecały kilometr za nami zobaczyliśmy cztery światełka. A skoro cztery, to znaczy, że ktoś dołączył do chłopaków na stacji. Hipcia stawiała na Kuriera.
I faktycznie, gdy zostaliśmy dogonieni, zrównał się z nami właśnie Kurier, pojechał chwilę naszym tempem, po czym powiedział: "Ej, wy to faktycznie turystycznym tempem jedziecie.". Przy okazji dowiedzieliśmy się, że po drodze trafił w krawężnik i zaliczył glebę, tracąc uchwyt do przedniej lampki...
Po kilku minutach zwinęli się i pojechali do przodu. Hipcia pytała, czy chcemy z nimi się zabrać, ale powiedziałem, że nie ma opcji. Ma być turystyka, to będzie.
Wjechaliśmy do Płocka. Gdy drugi raz zniosło mnie w stronę krawężnika, stwierdziłem "Oj, trzeba uważać, bo też wpadnę na krawężnik i się wywalę". Potem mrugnąłem... i właśnie zahaczyłem kołem o krawężnik. Jakimś cudem udało mi się wyratować przed upadkiem. Można powiedzieć, że takie zdarzenie powinno człowieka rozbudzić. I faktycznie, rozbudziło mnie... na całe dwieście metrów.
Nadszedł czas na drugi postój. Od poprzedniego minęło już ponad dwieście dwadzieścia kilometrów, więc wypadałoby zrobić zakupy na całą noc. No, resztkę nocy, bo zrobiło się już tak późno, że niedługo mogłoby być wcześnie: pierwsza w nocy. W Płocku miała być stacja benzynowa, do której trzeba było odjechać z trasy kilkaset metrów. Hipcia oczywiście sapie i marudzi, bo wiadomo, że najchętniej pojechałaby bez wody i żarcia przed siebie, byle tylko tych kilkuset metrów nie nadkładać.
Na stacji spotykamy Kuriera, który odłączył się od reszty i właśnie w towarzystwie jakiegoś podpitego kolesia odpoczywał sobie na krzesełku. Nie wiem, czego dotyczyła rozmowa, ale kolega, gdy się zorientował, że się znamy z Kurierem, natychmiast zaprosił mnie na wódkę. W sumie to przez chwilę rozważałem zostawienie maratonu w spokoju i udanie się z nim z powrotem na imprezę.
Kupiliśmy sobie parówki, picie, a ja postanowiłem wybrać się do miejsca, do którego się chodzi, a nie jeździ. Gdy już usiadłem sobie wygodnie, rzuciłem okiem na moje spodnie. A potem rzuciłem jeszcze raz. Tuż obok wkładki, po obu stronach, widać było fragmenty podłogi. A skoro tak, to wniosek mógł być tylko jeden: spodnie mi się prują na kuprze. Było to o tyle śmieszne, że nie tak dawno właśnie podarciem spodni uzasadniałem fakt, że w moim przepaku na BBT były zapasowe gacie na zmianę.
Wciągnąłem jednego hotdoga, połówkę drugiego oddając Hipci, bo już przebierała łapkami z niecierpliwości, dolałem jeszcze jakieś picie do bidonów. Do tego założyłem kurtkę bo nawet mi było już zimno i ruszyliśmy niecałą minutę za Kurierem. Po chwili, tuż za skrzyżowaniem, utknęliśmy w piachu. Rozkopana jezdnia, kupa piachu i my pośrodku. Na horyzoncie widać było, że Kurier zakończył spacer i właśnie wsiadł na rower. Popchaliśmy rowery, a gdy zrobiło się mniej grząsko, zasiedliśmy i ruszyliśmy dalej. I... wierzcie lub nie, ale pozostałe pięćset kilometrów przejechaliśmy nie widząc już żadnego zawodnika.
Natychmiast za Płockiem zacząłem zasypiać. Rozmowy zbytnio nie pomagały, więc gdy wjechaliśmy do Gąbina, zarządziłem szybki postój. Zasiadłem na ławce, oparłem się na ręce i zasnąłem. Gdy głowa spadła mi z ręki, zauważyłem, że Hipcia, która usiadła tuż obok, też kima. Przymknąłem jeszcze oczy, zastanawiając się, czy jest możliwe, żebyśmy oboje zaspali, po czym, gdy przed oczami przeleciało kilka obrazków, wstałem. Hipcia też już czekała. Wsiedliśmy i ruszyliśmy dalej.
Niewiele to pomogło, lecę twarzą na pysk. Hipcia przypomina, że jak zacznie się robić jasno, będzie lepiej. No, ale jak wszyscy wiemy, nie było.
Ledwo czterdzieści kilometrów przed nami był Łowicz. Jako że Hipcia od dłuższego czasu skarżyła się na to, że jej się paskudnie jedzie, ponieważ bolące plecy coraz bardziej ją bolały, rozpocząłem delikatne badanie tematu. Dowiedziałem się tylko tego, że klucz od domu tym razem nie jedzie z nami, tylko najprawdopodobniej czeka już na mecie. To tak mnie zrobiła, żebym nie miał się jak wycofać!
Drugi "nocleg" robię na jakiejś ławce niedaleko przed Łowiczem. Tym razem wymaga to trochę uwagi, bo ławka jest obrobiona przez ptaki, ale tak idealnie, z przerwami na miejsca, gdzie można sobie usiąść. Nawalone, przerwa na człowieka, nawalone, przerwa i tak dalej. Kilka minut i można jechać dalej.
W okolicach Skierniewic zaczyna mi się jechać bardzo paskudnie. Najwyraźniej moje standardowe, tegoroczne problemy to nie kwestia zróżnicowanego odżywiania się, nie kwestia tego, co jem po drodze, ale coś innego i ukrytego gdzieś indziej. Znowu zaczyna się powtórka z rozrywki. Szczęście w nieszczęściu, że w stronę Skierniewic wleczemy się niemożebnie i to, że próbuję zdechnąć na tym rowerze, wcale nie wpływa na tempo naszej jazdy. Do tego jadę na autopilocie, no ale w końcu się rozbudzam. Nareszcie!
Do Skierniewic jakoś się doturlałem. Hipcia nadal nie chce się wycofywać, ani pozwolić mi się wycofać, więc co mogę zrobić? Na tym etapie zaczynam przewidywać, że chyba dojadę do końca... Proroczo wspomniałem o tym na samym początku, prawda?
Tuż przed Rawą Mazowiecką, tocząc się pod jakiś wiatr, wysyłam kontrolne SMS-y: do Tomka i Wąskiego. Wąski nie odpisuje, ale Tomek jest szybki i konkretny: "Łopuszno. Pada.". Mniejsza z tym, że nie mam zielonego pojęcia, gdzie jest to Łopuszno...
W Rawie robimy postój. U Hipci zaczyna się mocno odzywać zjedzony w Płocku hotdog i niestety jest to dopiero zapowiedź kłopotów. Gdy ona znika w toalecie, mam czas na eksperymenty, więc postanawiam na stacji kupić colę, żeby może jakoś pobudzić żołądek. Skoro mam czas, to spróbuję trochę poeksperymentować. Kilka łyków nie pomaga, a tuż za Rawą muszę aż zejść z roweru, bo zaczyna mi się kręcić w głowie. Po chwili leżenia na trawie turlamy się dalej. Hipcia każe mi siedzieć na kole i wieźć się z tylu. To się wiozę. Co jakiś czas staję na dwa łyki coli i ruszam dalej. Raz tylko wychodzę na zmianę, bo w końcu nie ma wielkiej różnicy między siedzeniem z przodu i jazdą na kole, ale Hipcia kategorycznie mi nakazuje spadać do tyłu.
Na numer z "Jedźmy z Opoczna do Zakopanego pociągiem" Hipcia się nie nabiera się, ale bardziej niż na to liczyłem na jakąś otwartą aptekę. Niestety, niczego nie widzę. Tuż za miastem Hipcia daje mi tabletkę Pyralginy, bo podobno działa rozkurczowo na żołądek. Nie wiem, dlaczego, ale pomaga. Po chwili zaczynam się czuć wyraźnie lepiej.
Za to asfalt zaczyna się czuć dużo gorzej. Jedziemy jakąś dziwną, dziurawą drogą, o której Hipcia wyraża sie bardzo dobitnie, mrucząc pod nosem coś o straszliwych TIR-ach i puszczaniu maratonu ścieżkami leśnymi, byle tylko zza krzaków nie wyskoczyła straszna ciężarówka i nie zadusiła rowerzysty.
Mijamy Końskie. Gdzieś na horyzoncie mapy pojawia się Łopuszno. O, to tutaj Tomek wtedy przejeżdżał. Pisał, że padało. No, to dobrze, że nam się upiekło.
Chwilę później przekraczamy granicę gminy Łopuszno. Sekundy później zaczyna lać. Ściana deszczu. Zjeżdżamy na przystanek, zakładamy ochraniacze na buty, Hipcia pakuje ogrzewacze w rękawiczki bo dłonie już od dawna miała zdrętwiałe (i to nie z powodu chłodu) i włączamy światła. Na wszelki wypadek. Deszcz nie przestaje padać, jedziemy koleinami, w znacznym odstępie od siebie. No, to zapowiada się przyjemny wieczór... Po chwili, jakby czytając moje myśli, Hipcia mówi, że jeśli będzie nadal tak lało, to można by pomyśleć o noclegu. Ustalam roboczo, że jeśli do zmroku ani trochę nie przeschnie i nie przestanie kapać, to porozmawiamy o zanocowaniu gdzieś po drodze. Sprawdzam trasę i zauważam, że akurat przy PK w Bobolicach jest jakiś hotel. Może nawet otwarty.
We Włoszczowie robimy honorową rundę dookoła rynku. Mijam odpowiedni zakręt i, żeby nie jechać pod prąd, dokładamy sobie kilkaset metrów.
Stało to czego było się można spodziewać. Z powodu nierówności Hipci wysiadły zupełnie dłonie. Lewa ręka poddała się i już nie była w stanie zmieniać przełożeń (dlatego też już do końca Hipcia jechała na młynku), prawa jeszcze walczyła. Zmiana tylnej przerzutki była jednak bardzo skomplikowaną procedurą, wymagająca dużej ilości czasu i sporej determinacji. A do tego wyglądało to jak cyrkowa sztuczka.
W Koniecpolu, już solidnie przemoczeni, stajemy na Orlenie. Z rozbawieniem zauważam, że na początku roku to właśnie tutaj się zatrzymaliśmy podczas zaliczania gmin w tej okolicy. Zresztą to nie jest pierwsza sytuacja, gdy rozpoznaję okolicę po Orlenach. Zjedliśmy jakieś hotdogi i wypiliśmy kawę. Od stania w miejscu nie przesuwamy się dalej, więc, świadomi powagi tego truizmu, powoli kierujemy myśli w stronę dalszej jazdy. Dalej lało, więc postanowiliśmy się jakoś zaopatrzyć na resztę wieczoru. Z tego, co jest dostępne na stacji, niczego nie wyczarujemy, chociaż... skoro nie zabraliśmy ze sobą chust na głowę, postanawiamy zakupić... ściereczki. Ułożone pod kaskiem idealnie chronią głowę i uszy. A, czego mielismy się dowiedzieć dopiero póżniej, spadający na czoło przemoczony fragment miał szaleć na wietrze i uderzać w głowę.
Z zewnątrz bierzemy też jednorazowe, foliowe rękawiczki i zakładamy je pod nasze, rowerowe. Hipcia do tego zakłada lateksowe rękawiczki, które wieźliśmy ze sobą do ewentualnych napraw. Ogrzewacze, poza zabarwieniem dłoni na brązowo, gówno dały. Kolorystycznie nawet pasowało.Założenie docelowych rękawiczek na bezwładną dłoń to kolejna cyrkowa sztuczka podczas której miałem okazję wczuć się w rolę ojca zakładającego opornemu dziecku rękawiczki. Palce pchały się po dwa w jedno miejsce, wyginały w niewiarygodny sposób, jednym słowem: stawiały bierny opór. W końcu sukces! Tak przygotowani ruszamy dalej. Niedaleko, bo kawałeczek dalej jest Biedronka i Hipcia wpada na pomysł, żeby sprawdzić, czy czasem nie mają jakichś ubrań. Moglibyśmy sobie w końcu kupić po jakiejś koszulce i założyć pod kurtkę. Zawsze to jakaś dodatkowa warstwa. Niestety, ubrań nie było, były głównie znicze.
Deszcz wcale się nie rozmyśla, co jakiś czas udaje, że zamierza kończyć zabawę. Turlamy się niespiesznie w kierunku punktu w Bobolicach, ale w końcu, ze dwie godziny przed zmrokiem, przestaje padać. A my wjeżdżamy na suchy asfalt.
Do Bobolic został nam jeszcze kawał drogi. Po drodze zaczynamy dosychać na tyle, że spodziewam się, że nocleg nie będzie nam już potrzebny.
Zaczynają się jurajskie tereny i po kolei przejeżdżamy przez miejscowości, które znam raczej z klimatów wspinaczkowych. Atakuje nas mgła, na zjazdach jest zimno i chce się spać, a krótkie podjazdy nie dają zbytnio możliwości ani rozgrzania, ani rozbudzenia się . Na szczęście droga prowadzi małymi wioskami i krótkimi zjazdami tak, że nie ma się kiedy za bardzo odprężyć i zacząć zastanawiać nad życiem i jakoś morderczo przysypiać.
Na pierwszych zjazdach Hipcia jeszcze próbuje walczyć z przerzutką i wrzucać cięższe przełożenie, by zyskać trochę rozpędu, ale szybko okazuje się to chłonąć więcej zasobów niż było warte. Z górki więc na luzie, a pod górkę bez wrzucania na lżejszą przerzutkę, z kadencją w okolicach 20.
Do tego, mimo dobowej dawki stoperanu, Hipci znowu odzywa się Pan Hot Dog, który domaga się uwagi i to domaga się na-ten-tych-miast! Następuje, delikatnie mówiąc, nerwowe… no, rozpaczliwe szukanie odpowiedniego miejsca, a raczej nagły przystanek na żądanie. Gdyby jeszcze chusteczki nie były prawie zupełnie mokre… zresztą, po chwili i tak zginęły w trawie.
Długim zjazdem docieramy w okolice Olkusza i powoli przemy w kierunku A4, którą mieliśmy za jakiś czas przeciąć. Zauważam tutaj, że mój licznik po raz kolejny zaczyna wariować i na podjazdach pokazuje mi np. ujemne wartości przewyższeń.
Nad samą autostradą, przy barierce, zaliczam kolejną, ostatnią już na maratonie minutową drzemkę.
Powoli zaczynała się najpaskudniejsza część maratonu. Niestety, ten beskidzki fragment nie należał do oszałamiających. Potwierdził to SMS od Tomka, który powiedział, że "byle do Makowskiej". Nadźgane, irytujące podjazdy, paskudne zjazdy, nierzadko dziurawe, w tym jedna dziura wielkości studzienki kanalizacyjnej, w którą wpadła Hipcia, cudem ratując się od upadku.
W Kalwarii Zebrzydowskiej zjeżdżamy na Orlen, który okazuje się być... nieczynny. Trudno, trzeba jechać dalej.
Akcja "Hot Dog" atakuje po raz kolejny, tym razem dopada w mieście. Na szczęście udaje się ją opóźnić do pierwszych zarośli za miastem.
PK "Makowska" wisi na horyzoncie. Po kolejnej serii pagórków wyjeżdżamy na drogę wojewódzką. Teraz trzeba nie przegapić skrętu... Zaraz za nim Hipcia dostaje ode mnie kofeinowego shota. Zaczyna się robić sennie. W końcu dojeżdżamy do Jachówki i zaczynamy wspinaczkę na Makowską Górkę.
Zaczyna się ostry podjazd. Dość szybko decyduję się zejsć z roweru i pchać go. Wiem, że jeszcze trochę dzisiaj trzeba będzie popodjeżdżać, a moje plecy powoli zaczynają mieć dosyć. Po kilkudziesięciu metrach pchania zmieniam zdanie: pchanie roweru na takim podjeździe powoduje jeszcze większy dyskomfort. Przy najbliższym wypłaszczeniu wsiadam na rower i wciągam resztę podjazdu.
Hipcia za to wciągnęła całość siedząc. Na stojaka już nie mogła jechać ze względu na ręce.
Cały szczyt jest zamglony. Klimat jest bardzo przyjemny. Zjazd niestety jest mokry, ale udaje się bezpiecznie zjechać do Makowa.
Gdy wyjeżdżamy do miasta (gubiąc się na pierwszym, małym rondzie), wiem, że zaraz się zacznie. I zaczyna się. Praktycznie momentalnie. Nuda szerokiej, krajowej drogi przytłacza i uderza w ciągu kilkudziesięciu sekund. Gubię wątek i po chwili już wiem, że trzeba błyskawicznie reagować. Hipcia ma podobnie. Postanawiam się zatrzymać przy jakimś mostku, Hipcia przy okazji zalicza glebę, bo przez bolące stopy ma problem z wypięciem buta na czas. Wkurza się i... już oboje jesteśmy rozbudzeni.
Na chwilę robimy ostatni przystanek, na Orlenie, tuż przed Jordanowem. Gdy wychodzę z toalety wita mnie ściana deszczu. Dzień dobry. Robi się jasno, wita nas piękny, mokry dzień. Mam picie, mam żarcie na ostatni fragment: można ruszać.
Straszną, morderczą, pełną ciężarówek krajówką, mijając Kostuchę wyglądającą zza każdego krzaka, słupka i odbijającą się w każdym zderzaku TIR-a dojeżdżamy do Antałówki i tam zjeżdżamy w pluszowe, przyjemne, cudowne maleńkie dróżki, na których nic już nam nie będzie groziło. Kilka pagórków później jesteśmy już w Rabce, którą opuszczamy i dojeżdżamy do Rdzawki. Podjazd, dla odmiany, podjeżdżam, chociaż w dwóch miejscach muszę się zatrzymać, bo plecy nie chcą jakoś współpracować i muszę je na chwilę rozprostować. Przy okazji postoju sprawdzam telefon: wiadomość od Tomka z informacją, że mamy szansę zmieścić się w 48 godzinach. Może i tak...
Hipcia oczywiście znowu wciąga całość i znowu z siedziaka. Przez chwilę mam okazję obserwować, jak majestatycznie, z kadencją dwadzieścia, mija mnie, przy akompaniamencie skrzypiących stawów.
Długim zjazdem docieramy do Klikuszowej, tam na skrzyżowaniu mówię Hipci o możliwości zamknięcia się w 48 godzinach. Postanawiamy trochę przyspieszyć. Na początku mamy zjazd, więc jest łatwo, ale potem pojawia się podjazd. Idzie dobrze, chociaż na którymś pagórku dostaję paskudną szpilę w kolano i już wiem, że spieszenie pod górkę w większości się skończyło. A potem... potem pojawia się Gliczarów, o którym nie wiedziałem, że jeszcze tu będzie. Dość szybko dajemy sobie na wstrzymanie. Dopychamy całość i ruszamy dalej. Mijamy się trochę na zjazdach: ja jadę szybciej w dół, Hipcia mnie wyprzedza pod górę, bo pedałuję tylko jedną nogą. Dopiero gdy wyjeżdżamy na większą drogę, udaje mi się jakoś wrócić do normalnego pedałowania. Hipcia w międzyczasie straciła lampkę z tyłu, która niewiadomym sposobem wplątała się między szprychy. Lampka się znalazła, baterie – nie.
W końcu ostatni, długi podjazd. Meta. Skręt. Schronisko. Wolontariuszka Gosia wita nas uśmiechem. Rowery do piwnicy, ludzie na górę. Prysznic. Ciepła woda. Jedzenie. Piwo.
Jeszcze w Świnoujściu umówiliśmy się z Tomkiem, że po MPP wybierzemy się do Term w Bukowinie, więc zamiast położyć się spać postanowiliśmy zrealizować ten plan. Moczymy się w wodzie, przy czym Hipcia zasypia w jacuzzi wbudzając delikatne ożywienie wśród innych osób. Mogłem w sumie zaczekać, aż ktoś ją zbudzi i zapyta, czy nic się nie stało. Po kąpieli dostojnym krokiem idziemy na pizzę (na której z kolei mnie morzy sen), robimy zakupy, wracamy.
Wieczorem obalamy z Tomkiem (i kilkoma innymi osobami) obiecaną flaszkę. I drugą. I piwo. I mimo to nie udaje mi się paść na twarz (chociaż ok 23 zacząłem zasypiać), spać idziemy dopiero około pierwszej.
Pobudka nastąpiła około dziesiątej, przy czym już około ósmej rozbudziły mnie głosy gadaniny: najpierw z Rapsikiem, potem z Pirzu.
Po nieśpiesznym śniadaniu zaczęliśmy się pakować. Chcieliśmy jechać pociągiem z Zakopanego do Krakowa około 14.30, a potem już do Warszawy. Tomek początkowo miał zostać do dnia kolejnego, ale ostatecznie postanowił jechać z nami. Chcieliśmy mieć gwarancje że zdążymy, a do tego móc spokojnie pozostać na wręczeniu medali, więc zamówiliśmy busa.
Mieliśmy trochę czasu więc zasiedliśmy na punkcie widokowym i gapiąc się leniwie na góry piliśmy herbatę. W odróżnieniu od wczorajszego dnia dzisiaj nie padało i było nawet pogodnie, nawet od czasu do czasu świeciło słońce. Mimo to było chłodno.
Okazało się, że do Krakowa jechała całkiem mocna ekipa: w Zakopanem wsiała nas szóstka, potem jeszcze trzy osoby dosiadły się w Poroninie. Tam zrobiliśmy podział na grupę warszawską i grupę „gdzieś indziej”. Robimy mały szacher-macher, ustawiając obok siebie cztery szosy tak, by konduktor się nie przyczepił, że na jedną z nich bilet kupujemy dopiero w pociągu.
A na sam koniec… Dworzec Zachodni, siedem kilometrów. Ot i tyle.
Podsumowanie:
Biorąc pod uwagę wyjątkowo turystyczną i opierdalacką jazdę (prawie pięć godzin postojów), to osiągnięte siódme miejsce trochę dziwi. Spodziewałem się raczej, że będziemy w ogonach.
Jesli chodzi o trasę, to nie jesteśmy do końca zadowoleni. Wolimy trasy puszczane większymi drogami, a po lepszych asfaltach. Argumenty, że udało się zrobić trasę wioskami i po dobrych asfaltach nie trafiają do mnie: dziurawe odcinki nie były oczywiście w większości, ale było ich na tyle dużo, że jakość asfaltu mogę uznać co najwyżej za "średnią". A poświęcanie komfortu jazdy na rzecz mniej uczęszczanych dróg, to według mnie pomyłka. No ale skoro jest takie założenie...
Profil trasy to inna kwestia: namnożenie podjazdów pod sam koniec nie dodaje trasie uroku. Trzy solidne ścianki dopełniają całości. I wcale nie chodzi o to, że mogło być "trudno" (bo to zależy od osoby). Problem w tym, że było brzydko. Moim zdaniem powinno się albo lekko złagodzić ten fragment, by stał się nieco ładniejszy kolarsko, albo, przeciwnie: dokręcić śrubę i dorzucić jeszcze kilkaset metrów w pionie, żeby już ostatecznie oddzielić chłopców od mężczyzn.
No ale to tylko trasa. Pozostaje to, co równie ważne: przygotowanie i organizacja maratonu. A to akurat oceniam na szóstkę. Oby wszystkie maratony były organizowane tak wzorowo!
- DST 946.05km
- Czas 43:57
- VAVG 21.53km/h
- Sprzęt Stefan
Bałtyk-Żyrardów Tour
- DST 564.68km
- Czas 21:17
- VAVG 26.53km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 2 lipca 2016
Kategoria solo, do czytania, > 400 km
Hier kommt die Sonne
Tegoroczny Pierścień wcale nie miał być pojechany solo. Na listę solówek trafiliśmy przez pomyłkę: zapisaliśmy się do Open, ale Robert przypisał nam Solo i uznaliśmy, że wcale nie chce się nam tego zmieniać. Prognozy były obiecujące: miały być jakieś opady w dzień i gwałtowne ochłodzenie do niecałych trzydziestu stopni po południu, co w przypadku typowych lipcowych upałów dla mnie jest zejściem z poziomu "Trzeci Krąg Piekła" do poziomu "prawie Ziemia".
Przed startem strategicznie przygotowywałem się bardzo dobrze. Uważnie przeanalizowałem listę startową solo, dzieląc zawodników na tych, którzy mnie na pewno wyprzedzą i tych, których nie znam. Do tego przejrzałem profil trasy i ustaliłem, że zadowalająca większość podjazdów nie zwiększyła się ani nie przesunęła w ciągu ostatniego roku.
Dodatkowo, w związku z tym, że miałem jechać sam, postanowiłem zabrać ze sobą muzykę. Odtwarzacz razem z akumulatorem miał zostać ukryty w torbie tuż przede mną. W związku z zapowiadanymi deszczami postanowiłem nie pakować go w worek (który uniemożliwia sprawne korzystanie z odtwarzacza), a wykorzystać (albo: przetestować) inny model pokrowca. Co może być przezroczyste, rozciągliwe i wodoodporne? Ktoś zgadł? Tak, prezerwatywa.
Do bazy zajechaliśmy wczesnym wieczorem, trafiając idealnie w porę odprawy technicznej. Odebraliśmy pakiet startowy, przypięliśmy wszystko, dość sprawnie oporządziliśmy rowery i w miarę szybko poszliśmy spać. Namiot rozbiliśmy na lekkim spadzie. Z jednej strony materaca było płasko, druga część była krzywa. Wybrałem tę spadającą, po tym, jak Hipcia teatralnie pokazała mi, jak bez problemu przewracając się z boku na bok jest w stanie się prawie wytoczyć z namiotu. Więc ona miała wygodniej, ja teoretycznie nie. A i tak to ja się lepiej wyspałem.
Poranek - mimo że wilgotny - zaatakował jakimś paskudnym przeczuciem, że niebieskie niebo jest zbyt niebieskie. Napompowałem i nasmarowałem rowery. Ukryłem mp3 w przygotowanej i wymytej wcześniej gumce i... mi pękła. Wziąłem drugą, ale na mycie już nie było czasu - odtwarzacz jeszcze w niedzielę wieczorem ślizgał się w rękach od lubrykantu. Włączyłem GPS-y i po śniadaniu udaliśmy się w stronę startu. Przede mną miało startować dwóch: Rysiek Herc i Kurier. A potem cała reszta gwiazd.
Wrzuciłem do podsiodłówki odebrane od organizatora narzędzie śledzące w postaci dość solidnej, ale lekkiej skrzyneczki. Hipcia dostała dodatkową torebkę pod ramę z takim samym, bo brała dużo mniejszą od mojej podsiodłówkę i tam już się to nie mogło zmieścić. Robert odliczył minutę po Kurierze, pożegnalny buziak i... za chwilę staję przed kolejną bramą. Myślałem, że po prostu przez nią przejedziemy, a tu się okazało, że od nowa trzeba będzie odczekać kilkanaście minut. Po chwili obok pojawia się Tomek, a zaraz za nim Hipcia. W końcu nadchodzi mój czas, wtykam słuchawkę do ucha i ruszam.
Start - PK1 (Babiak)
Starty zawsze są najmniej przyjemne. W takiej temperaturze szczególnie, bo tętno galopuje na niewiarygodnych wysokościach (ten objaw akurat miało bardzo wiele osób). Pierwsze kilometry schodzą mi na próbach dojścia do ładu z galopującym organizmem, który nie ma najwyraźniej ochoty się uspokoić. Dość szybko, bo już po kilku kilometrach wyprzedza mnie kolega, który startował za mną, po szesnastu wyprzedza mnie Tomek (za którym jadę w kilkusetmetrowym odstępie kolejne dwadzieścia kilometrów), a po trzydziestu - Grzesiek Mazur.
Do tego wszystkiego muzyka, którą włączyłem przy starcie, dodaje jakiś idiotyczny efekt wygłuszenia, co mi dodatkowo przeszkadza. Zamiast od razu przerwać, to katuję sobie uszy prawie do samego Babiaka.
Tuż przed punktem na horyzoncie za sobą zauważam koszulkę w kolorze, którego tak bardzo wypatrywałem na Maratonie Podróżnika. Koszulka wraz z zawartością dojeżdża na punkt. Uśmiecha się do mnie i zaraz odjeżdża.
PK1 (Babiak) - PK2 (Reszel)
Hipcię widzę jeszcze przez chwilę na podjeździe. Potem przede mną ustawia się starszy ode mnie kolega, który jedzie jakieś 200-300 m z przodu, moim tempem.
Tętno zaczyna powoli wracać do rejestrów, na których bym je chciał widzieć, do tego równolegle uspokaja się oddech. Decyduję się przyspieszyć i wreszcie zaczyna się coś dziać.
Powoli zaczynam doganiać openowców. Wszystko się stabilizuje i powoli wraca mi dobry humor. Wrzucam sobie jeden z moich ulubionych albumów Pidżamy Porno i muzyka już teraz nie przeszkadza. W końcu czuję się dobrze. I wszystko frunie.
Przed Lidzbarkiem mijam kórnicką ekipę w postaci Pawła i Krzyśka. Okrzykuję i wracam do słuchawek, po chwili po raz pierwszy oblewając głowę wodą z bidonu.
W Lidzbarku mijam kilku zawodników, w tym dziewczynę i chłopaka, których dopiero wyprzedzając i krzycząc "Cześć!" identyfikuję jako Michussa i Eranis.
Przed Reszlem zaczynają się niewielkie górki. Tutaj wyprzedzam kilku zawodników i melduję się w PK razem z innym solistą. Gdy wjeżdżam pod punkt, akurat rusza z niego Hipcia. Ha, czyli jednak ją dogoniłem.
Pod punktem trwa oblężenie. Na oko licząc, siedzi tu około pięćdziesięciu osób. Podbijam pieczątkę, uzupełniam bidony, przy pomocy kolegi z punktu uzupełniam camelbaka. Nie ma nic rozsądnego do zabrania (zauważam tylko kilka drożdżówek), więc pakuję się na rower i ruszam.
PK2 (Reszel) - PK3 (Sztynort)
Muzyka gra. Świat robi się pluszowy i naprawdę jedzie mi się fajnie.
Tuż za Reszlem zauważam znajomą figurkę na rowerze, a po chwili, w Świętej Lipce, wyprzedzam. Jedziemy chwilę w niewielkim odstępie, po czym Hipcia mnie na jakimś podjeździe przed Kętrzynem wyprzedza i znowu zawisa gdzieś niedaleko. Trzymamy to samo tempo, jadąc w odległości kilkuset metrów. Potem znowu pojawia się okazja do wyprzedzenia, ale uznaję, że nie chce mi się szarpać po to, by znowu się minąć. Więc zwalniam nieco, po chwili Hipcia przyspiesza i wracamy do poprzedniego tempa.
W Kętrzynie na którymś ze skrzyżowań gubię ją. Na podjeździe tuż za miastem wyprzedzam kilka grupek, co akurat zbiega się z grającym mi w słuchawkach Guns 'n Roses, więc na podjeździe odstawiam kino bębniąc na kierownicy dzikie, perkusyjne solo na dwie ręce i jedną małpę.
No ale nie może być aż tak dobrze. Po skręcie na Silec Hipcia mi odjeżdża, a nogi zaczynają się plątać. Prędkość powoli spada, łapie mnie wyprzedzona chwilę wcześniej trójka kolegów. Muzyka zaczyna znowu przeszkadzać, tempo zaczyna się gubić. Czyżbyśmy zaczynali przedstawienie na które czekałem od rana?
Na punkt wjeżdżam w kolejną, dużą grupę ludzi. Hipcia była przede mną tylko trzy minuty. Tankuję bidony, do camelbaka, dzięki radzie kolegi z punktu, wrzucam kilka kostek lodu. Wchodzę w butach do wody i solidnie moczę głowę. Biorę kilka bananów i ruszam.
PK3 (Sztynort) - PK4 (Gołdap)
Prawie nic z tego odcinka nie pamiętam, poza tym, że jechałem. Momentalnie odcina mnie i jest tylko gorzej.
Między innymi wyprzedził mnie tu Turysta, to pamiętam, bo tylko z nim zamieniłem kilka zdań. Polewanie głowy i całej reszty nie dawało nic. Wlokłem się, bezmyślnie kręcąc nogami. Pod koniec, niedaleko przed Gołdapią, włączyłem audiobooka, tylko dlatego, żeby czymś się zająć. Dosłuchałem go do samego miasta i wyłączyłem.
W Gołdapii moczę głowę w pobliskiej studni. Tankuję banany, uzupełniam bidony i wrzucam jeszcze raz głowę pod mokrą wodę. Nic to nie daje. Gdy zakładam kask, jest tak samo paskudnie, jak było. Z cienia podchodzi Olo, zamieniamy kilka słów i ruszam. Strata do Hipci to już pół godziny.
PK4 (Gołdap) - PK5 (Rutka-Tartak)
Minęła już 14:00, więc temperatura powinna powoli spadać. Czasem, gdy pokonuję dłuższy fragment w cieniu, wskazania licznika spadają lekko poniżej trzydziestu stopni. Ale nie mam wielkich oczekiwań co do tego, że zrobi się chlodniej.
Za trójstykiem na podjeździe dogania mnie Remek Ornowski, którego minąłem w Gołdapii. Zamieniamy dwa słowa i wracam do swojego tempa. Później, na podjeździe za Wiżajnami przegania mnie jeszcze raz, zasuwając jak szalony na jednym z segmentów.
Po podjeździe zostaje za mną najwyższy punkt całej trasy. Zjeżdżam i po chwili melduję się w punkcie w Rutce.
Jest tam juz Wąski. Patrzy na mnie i pyta "co, gorąco?". I już wiem, że się rozumiemy.
Rezygnuję z zupy, szperając po torebkach ustalam, że do dyspozycji jest batonik, banan i bułka. Biorę tylko banana, uzupełniam picie chłodną wodą i ruszam dalej. Do Hipci mam już w plecy godzinę dwadzieścia i już wiem, że - nawet gdybym był świeży i byłoby chłodniej - nie dogoniłbym jej za żadne skarby.
PK5 (Rutka-Tartak) - PK6 (Sejny)
Pamiętałem, że za Rutką do pokonania są dwa wieksze podjazdy i potem włączy się Symulator Wielkopolski. Bałem się, że - jak rok temu - stanie się ona patelną, ale lekko schowane już słońce pozwoliło, by droga przykryła się cieniem. Trasa prowadzi całkiem przyjemnymi, płaskawymi terenami. Powoli czuję, jak coś tam zaczyna wracać do siebie. Co prawda są to tylko niewielkie przebłyski, ale zawsze to coś. Co prawda nogi nawet nie usiłuja udawać, że chce im się kręcić, ale przynajmniej głowę już odzyskuję.
Na jednym z dziurawych odcinków do standardowego klekotania różnych rzeczy (zawartości toreb, podskakiwanie łańcucha), dochodzi dźwięk metalicznego szczękania. Po chwili namierzam - pękła jedna z obejm (metalowych obejm przeznaczonych do zaciskania rur), przy pomocy której miałem umocowaną poprzeczkę pod lemondką. Postanawiam tak dojechać do punktu, ale po chwili orientuję się, że jeśli to będzie się tak bujało, to pęknięcie drugiej jest kwestią czasu. Zatrzymuję się i mocuję poprzeczkę przy pomocy trytytek.
Tym razem udaje się bezbłędnie trafić do punktu w Sejnach. Nie ma tam za wiele (a i tak była woda, rok temu nie miało tu być nic). Dziękuję za zaproponowaną kawę i ruszam dalej, biorąc ze sobą chyba banana. Ale nie jestem pewien, czy go w końcu wziąłem.
PK6 (Sejny) - PK7 (Augustów)
Miałem włączyć muzykę, w zamian za to włączam lampkę. Na krajówce do Augustowa wolę się na wszelki wypadek nie wyciszać. Okazuje się jednak, że jest bardzo spokojnie. Mijamy się tu z kilkoma osobami. Powoli zapada zmrok.
W zasadzie nic sie nie dzieje, poza tym, że powoli zaczyna mnie brać sen - a jest dopiero 22:00. Nadchodzi pora pobrania opłat za cały dzień przyjemnego plażowania. Wiadomo: jak nie urok, to sraczka - w dzien było kiepsko, to i w nocy dostanę po dupie.
Do punktu zajeżdżam z niewielkim problemem - nie wiedziałem, czy punkt będzie tam, gdzie rok temu. Ponownie brakuje tu wyraźnego oznaczenia.
Na miejscu spacerują sobie... Wilk z Ryśkiem Hercem. W pierwszej chwili zastanawiam się, czy Rysiek znowu nie ma kryzysu, jak rok temu (gdy odpoczął i odżył w Augustowie to tyle go widzieliśmy), ale powodem są problemy żołądkowe i upał. Obaj się wycofali. Na miejscu postanawiam zjeść obiad (co spotyka się z nieukrywanym zdziwieniem Wilka). Kończy się to na zupie, nadszarpniętego kotleta później odstępuję Turyście.
Chwilę rozmawiam z chłopakami i czuję się przekonany - a mnie łatwo przekonać - że zrezygnowanie to całkiem dobra opcja. Już wiem, co będzie się działo w nocy... Niestety, Robert nie ma już miejsca na kolejną sierotkę w samochodzie, muszę jechać dalej.
PK7 (Augustów) - PK8 (Wydminy)
Ruszam chwilę przed północą. Zaraz po starcie łapie mnie deszcz. Na początku jeszcze go ignoruję, ale gdy lunął solidniej, stanąłem, by założyć kurtkę. Wcale mi to nie przeszkadza, ha, nawet w stopy robi się przyjemnie chłodno, po twarzy śmiga chłodem, tylko w głowę nadal ciepło, ale nie chcę zdejmować kasku.
Po chwili pulsometr, który od chwili zaczynał się buntować, żegna się ze mną definitywnie (jak się okazało później, wylała bateria w czujniku na klatce piersiowej). Super, czyli straciłem jedyne urządzenie, które było mi w stanie powiedzieć, czy jeszcze żyję.
Burza jak to burza, trwa kilkanaście minut i idzie sobie. Decyduję się rozbudzić muzyką. Odpalam Rammsteina. Pierwszą połowę albumu naprawdę czuję i jedzie się super, a przynajmniej siedzę zdecydowanie bliżej rzeczywistości. Potem zaczynam tylko słyszeć, a nie słuchać. I chyba dwa kawałki przed końcem po prostu wyłączam, bo nie pamiętam, żebym je odsłuchiwał.
Zaczyna się coś w rodzaju sennego widziadła. W przeciwieństwie do odcinka z Gołdapii pamiętam dużo. Pamiętam, jak rozbudził mnie "shot" kofeinowy - na całe dziesięć minut, pamiętam nieskończenie wiele razy przykoszone pobocze, pamiętam zasypianie z otwartymi ustami. Dwa noclegi pod drzewem nie dały nic, ledwo kilka minut względnej przytomności, podobnie jak zatrzymywanie się lub drzemka na kierownicy. Nigdy w życiu tak poważnie nie myślałem o rezygnacji, bo nie byłem w stanie jechać bezpiecznie.
Na punkcie w Wydminach jem zupę, dziękuję za uprzejmą propozycję nalania do camelbaka ćwiartki spirytusu i ruszam dalej.
PK8 (Wydminy) - PK9 (Mrągowo)
Jest jeszcze gorzej. Mógłbym równie dobrze jechać poboczem. Cieszę się, że budzą mnie samochody i to, że jeśli zjeżdżam, to na prawo, nie na lewo. Zaczyna padać deszcz. No, rychło w czas.
Gdy zrobiło się już zupełnie jasno, zatrzymałem się przy wygodnym przystanku i walnąłem spać. Gdy ruszałem, byłem przekonany, że spałem tam pół godziny (celowo nie włączałem budzika), ale teraz wydaje mi się, że mógł to być kwadrans, nie dłużej.
Na paskudnej drodze na Ryn rozbudzam się jakoś, bardzo na siłę. Zaczynam jechać nieco szybciej. Dzięki deszczowi temperatura robi się bardzo przyjemna i jakoś miło mi się robi. Lubię deszcz.
Energii starcza do krajówki na Mrągowo. Tam już kręcę bardziej duszą niż ciałem. Na punkt w Mrągowie - w przeciwieństwie do zeszłorocznego błądzenia - docieram bez problemu. No, może poza tym, że bardzo starałem się nie wygrzmocić na mokrej kostce.
Wbijam do środka i siadam. Siedzą tam już Keto i jego zespół. Decyduję się założyć nogawki, bo na zjazdach jednak paskudnie wiało mi po kolanach. Gdy je zakładam, rozmawiamy chwilę, Keto żartuje o wycofaniu się, po chwili wsiada na rower i ruszają.
Siadam wygodnie na krześle. Zostało tylko sto kilometrów, ale nie mam na razie z czego ich przejechać, poza tym nie mam żadnej motywacji do ukończenia najszybciej jak to możliwe. Liczyłem na nieco inny czas, teraz mogę korzystać z czasu. Decyduję się kimnąć i zobaczyć, co będzie dalej.
Obsługa punktu poleca miejscówkę na piętrze, obok wychodka. Podłogą idą chyba rury, bo jest ciepło. Rozkładam się wygodnie, po chwili już zapadam w drzemkę. Śpię ledwie kilka minut i budzę się, bo przypomniałem sobie, że na zewnątrz zostawiłem otwartą podsiodłówkę. Przy okazji biorę telefon i dzwonię do Hipci, żeby pogratulować, bo ktoś wcześniej mówił, że są na mecie. Wysyłam Tomkowi SMS-a z gratulacjami, po czym odzywa się do mnie herbata, którą wypiłem wcześniej. Gdy od Tomka przychodzi motywacyjne "kręć, a nie baw się telefonem", odpowiadam, zgodnie z prawdą, że chwilowo rzygam jak kot.
I tutaj wszystko się sypie. Po trzech minutach przychodzi od Tomka SMS o treści "Wezmę prysznic i w sumie mogę jechać po Ciebie". Jak na życzenie... Nawet nie waham się za długo. Skoro proponuje, to wie, co robi - i zgadzam się na taka propozycję. W końcu na samym fakcie dojechania do mety nie zależy mi jakoś szczególnie. W międzyczasie Tomek zamienia się w Kahę i Emesa, którzy zabrawszy dodatkowo Hipcię dojeżdżają i odwożą mnie do bazy autem Wąskiego.
Na miejscu praktycznie z marszu zalegam w namiocie i wcale mi nie przeszkadza, że po chwili zamienia się on w saunę.
Podsumowywać nie ma tu za bardzo czego. Drugi z rzędu maraton, z którego się wycofałem: poprzednio była to choroba, tym razem upał.
Nie boli mnie też sam fakt wycofania się, a raczej to, co nastąpiło przed. Oczywiście, mogę to tłumaczyć słońcem i upałem, na który to zestaw jestem wyjątkowo mało odporny, ale nadal gryzie, jak drzazga pod skórą.
Trzeba wyciągnąć kilka wniosków:
Po pierwsze: trzeba było w ogóle nie startować. I najprawdopodobniej za rok odpuszczę sobie Pierścień ze względu na pogodę (albo wystartuję "na sprawdzenie" i wycofam się, gdy uznam, że pogoda jednak nie sprzyja).
Po drugie: odpowiednim momentem na wycofanie się był Augustów. Z góry wiedziałem, jak będzie wyglądała noc. Trzeba było albo zanocować w mieście, albo po prostu znaleźć transport. Fakt tego, że przejechałem tę noc był jeszcze większym idiotyzmem niż potencjalne katowanie końcówki wyścigu by dotrzeć na metę.
Po trzecie: Z wycofań robi się seria i trochę głupio mi ją teraz przerywać. Trzeba jednak skończyć z chaosem panującym w tym temacie i, jak radzi poradnik, poprawnie go przygotować. Na BBT na 524 kilometrze przejeżdżamy tuż obok PKP w Sochaczewie, skąd - przy założeniu, że będzie wtedy dzień - mam co godzinę KM-kę do Warszawy (rower jedzie za darmo!) a wysiadając na Włochach - niecałe pięć kilometrów do domu. Tam trzeba się przespać, wsiąść w samochód i można spokojnie jechać w trasę. Potowarzyszyć, porobić zdjęcia i takie tam.
Przed startem strategicznie przygotowywałem się bardzo dobrze. Uważnie przeanalizowałem listę startową solo, dzieląc zawodników na tych, którzy mnie na pewno wyprzedzą i tych, których nie znam. Do tego przejrzałem profil trasy i ustaliłem, że zadowalająca większość podjazdów nie zwiększyła się ani nie przesunęła w ciągu ostatniego roku.
Dodatkowo, w związku z tym, że miałem jechać sam, postanowiłem zabrać ze sobą muzykę. Odtwarzacz razem z akumulatorem miał zostać ukryty w torbie tuż przede mną. W związku z zapowiadanymi deszczami postanowiłem nie pakować go w worek (który uniemożliwia sprawne korzystanie z odtwarzacza), a wykorzystać (albo: przetestować) inny model pokrowca. Co może być przezroczyste, rozciągliwe i wodoodporne? Ktoś zgadł? Tak, prezerwatywa.
Do bazy zajechaliśmy wczesnym wieczorem, trafiając idealnie w porę odprawy technicznej. Odebraliśmy pakiet startowy, przypięliśmy wszystko, dość sprawnie oporządziliśmy rowery i w miarę szybko poszliśmy spać. Namiot rozbiliśmy na lekkim spadzie. Z jednej strony materaca było płasko, druga część była krzywa. Wybrałem tę spadającą, po tym, jak Hipcia teatralnie pokazała mi, jak bez problemu przewracając się z boku na bok jest w stanie się prawie wytoczyć z namiotu. Więc ona miała wygodniej, ja teoretycznie nie. A i tak to ja się lepiej wyspałem.
Poranek - mimo że wilgotny - zaatakował jakimś paskudnym przeczuciem, że niebieskie niebo jest zbyt niebieskie. Napompowałem i nasmarowałem rowery. Ukryłem mp3 w przygotowanej i wymytej wcześniej gumce i... mi pękła. Wziąłem drugą, ale na mycie już nie było czasu - odtwarzacz jeszcze w niedzielę wieczorem ślizgał się w rękach od lubrykantu. Włączyłem GPS-y i po śniadaniu udaliśmy się w stronę startu. Przede mną miało startować dwóch: Rysiek Herc i Kurier. A potem cała reszta gwiazd.
Wrzuciłem do podsiodłówki odebrane od organizatora narzędzie śledzące w postaci dość solidnej, ale lekkiej skrzyneczki. Hipcia dostała dodatkową torebkę pod ramę z takim samym, bo brała dużo mniejszą od mojej podsiodłówkę i tam już się to nie mogło zmieścić. Robert odliczył minutę po Kurierze, pożegnalny buziak i... za chwilę staję przed kolejną bramą. Myślałem, że po prostu przez nią przejedziemy, a tu się okazało, że od nowa trzeba będzie odczekać kilkanaście minut. Po chwili obok pojawia się Tomek, a zaraz za nim Hipcia. W końcu nadchodzi mój czas, wtykam słuchawkę do ucha i ruszam.
Start - PK1 (Babiak)
Starty zawsze są najmniej przyjemne. W takiej temperaturze szczególnie, bo tętno galopuje na niewiarygodnych wysokościach (ten objaw akurat miało bardzo wiele osób). Pierwsze kilometry schodzą mi na próbach dojścia do ładu z galopującym organizmem, który nie ma najwyraźniej ochoty się uspokoić. Dość szybko, bo już po kilku kilometrach wyprzedza mnie kolega, który startował za mną, po szesnastu wyprzedza mnie Tomek (za którym jadę w kilkusetmetrowym odstępie kolejne dwadzieścia kilometrów), a po trzydziestu - Grzesiek Mazur.
Do tego wszystkiego muzyka, którą włączyłem przy starcie, dodaje jakiś idiotyczny efekt wygłuszenia, co mi dodatkowo przeszkadza. Zamiast od razu przerwać, to katuję sobie uszy prawie do samego Babiaka.
Tuż przed punktem na horyzoncie za sobą zauważam koszulkę w kolorze, którego tak bardzo wypatrywałem na Maratonie Podróżnika. Koszulka wraz z zawartością dojeżdża na punkt. Uśmiecha się do mnie i zaraz odjeżdża.
PK1 (Babiak) - PK2 (Reszel)
Hipcię widzę jeszcze przez chwilę na podjeździe. Potem przede mną ustawia się starszy ode mnie kolega, który jedzie jakieś 200-300 m z przodu, moim tempem.
Tętno zaczyna powoli wracać do rejestrów, na których bym je chciał widzieć, do tego równolegle uspokaja się oddech. Decyduję się przyspieszyć i wreszcie zaczyna się coś dziać.
Powoli zaczynam doganiać openowców. Wszystko się stabilizuje i powoli wraca mi dobry humor. Wrzucam sobie jeden z moich ulubionych albumów Pidżamy Porno i muzyka już teraz nie przeszkadza. W końcu czuję się dobrze. I wszystko frunie.
Przed Lidzbarkiem mijam kórnicką ekipę w postaci Pawła i Krzyśka. Okrzykuję i wracam do słuchawek, po chwili po raz pierwszy oblewając głowę wodą z bidonu.
W Lidzbarku mijam kilku zawodników, w tym dziewczynę i chłopaka, których dopiero wyprzedzając i krzycząc "Cześć!" identyfikuję jako Michussa i Eranis.
Przed Reszlem zaczynają się niewielkie górki. Tutaj wyprzedzam kilku zawodników i melduję się w PK razem z innym solistą. Gdy wjeżdżam pod punkt, akurat rusza z niego Hipcia. Ha, czyli jednak ją dogoniłem.
Pod punktem trwa oblężenie. Na oko licząc, siedzi tu około pięćdziesięciu osób. Podbijam pieczątkę, uzupełniam bidony, przy pomocy kolegi z punktu uzupełniam camelbaka. Nie ma nic rozsądnego do zabrania (zauważam tylko kilka drożdżówek), więc pakuję się na rower i ruszam.
PK2 (Reszel) - PK3 (Sztynort)
Muzyka gra. Świat robi się pluszowy i naprawdę jedzie mi się fajnie.
Tuż za Reszlem zauważam znajomą figurkę na rowerze, a po chwili, w Świętej Lipce, wyprzedzam. Jedziemy chwilę w niewielkim odstępie, po czym Hipcia mnie na jakimś podjeździe przed Kętrzynem wyprzedza i znowu zawisa gdzieś niedaleko. Trzymamy to samo tempo, jadąc w odległości kilkuset metrów. Potem znowu pojawia się okazja do wyprzedzenia, ale uznaję, że nie chce mi się szarpać po to, by znowu się minąć. Więc zwalniam nieco, po chwili Hipcia przyspiesza i wracamy do poprzedniego tempa.
W Kętrzynie na którymś ze skrzyżowań gubię ją. Na podjeździe tuż za miastem wyprzedzam kilka grupek, co akurat zbiega się z grającym mi w słuchawkach Guns 'n Roses, więc na podjeździe odstawiam kino bębniąc na kierownicy dzikie, perkusyjne solo na dwie ręce i jedną małpę.
No ale nie może być aż tak dobrze. Po skręcie na Silec Hipcia mi odjeżdża, a nogi zaczynają się plątać. Prędkość powoli spada, łapie mnie wyprzedzona chwilę wcześniej trójka kolegów. Muzyka zaczyna znowu przeszkadzać, tempo zaczyna się gubić. Czyżbyśmy zaczynali przedstawienie na które czekałem od rana?
Na punkt wjeżdżam w kolejną, dużą grupę ludzi. Hipcia była przede mną tylko trzy minuty. Tankuję bidony, do camelbaka, dzięki radzie kolegi z punktu, wrzucam kilka kostek lodu. Wchodzę w butach do wody i solidnie moczę głowę. Biorę kilka bananów i ruszam.
PK3 (Sztynort) - PK4 (Gołdap)
Prawie nic z tego odcinka nie pamiętam, poza tym, że jechałem. Momentalnie odcina mnie i jest tylko gorzej.
Między innymi wyprzedził mnie tu Turysta, to pamiętam, bo tylko z nim zamieniłem kilka zdań. Polewanie głowy i całej reszty nie dawało nic. Wlokłem się, bezmyślnie kręcąc nogami. Pod koniec, niedaleko przed Gołdapią, włączyłem audiobooka, tylko dlatego, żeby czymś się zająć. Dosłuchałem go do samego miasta i wyłączyłem.
W Gołdapii moczę głowę w pobliskiej studni. Tankuję banany, uzupełniam bidony i wrzucam jeszcze raz głowę pod mokrą wodę. Nic to nie daje. Gdy zakładam kask, jest tak samo paskudnie, jak było. Z cienia podchodzi Olo, zamieniamy kilka słów i ruszam. Strata do Hipci to już pół godziny.
PK4 (Gołdap) - PK5 (Rutka-Tartak)
Minęła już 14:00, więc temperatura powinna powoli spadać. Czasem, gdy pokonuję dłuższy fragment w cieniu, wskazania licznika spadają lekko poniżej trzydziestu stopni. Ale nie mam wielkich oczekiwań co do tego, że zrobi się chlodniej.
Za trójstykiem na podjeździe dogania mnie Remek Ornowski, którego minąłem w Gołdapii. Zamieniamy dwa słowa i wracam do swojego tempa. Później, na podjeździe za Wiżajnami przegania mnie jeszcze raz, zasuwając jak szalony na jednym z segmentów.
Po podjeździe zostaje za mną najwyższy punkt całej trasy. Zjeżdżam i po chwili melduję się w punkcie w Rutce.
Jest tam juz Wąski. Patrzy na mnie i pyta "co, gorąco?". I już wiem, że się rozumiemy.
Rezygnuję z zupy, szperając po torebkach ustalam, że do dyspozycji jest batonik, banan i bułka. Biorę tylko banana, uzupełniam picie chłodną wodą i ruszam dalej. Do Hipci mam już w plecy godzinę dwadzieścia i już wiem, że - nawet gdybym był świeży i byłoby chłodniej - nie dogoniłbym jej za żadne skarby.
PK5 (Rutka-Tartak) - PK6 (Sejny)
Pamiętałem, że za Rutką do pokonania są dwa wieksze podjazdy i potem włączy się Symulator Wielkopolski. Bałem się, że - jak rok temu - stanie się ona patelną, ale lekko schowane już słońce pozwoliło, by droga przykryła się cieniem. Trasa prowadzi całkiem przyjemnymi, płaskawymi terenami. Powoli czuję, jak coś tam zaczyna wracać do siebie. Co prawda są to tylko niewielkie przebłyski, ale zawsze to coś. Co prawda nogi nawet nie usiłuja udawać, że chce im się kręcić, ale przynajmniej głowę już odzyskuję.
Na jednym z dziurawych odcinków do standardowego klekotania różnych rzeczy (zawartości toreb, podskakiwanie łańcucha), dochodzi dźwięk metalicznego szczękania. Po chwili namierzam - pękła jedna z obejm (metalowych obejm przeznaczonych do zaciskania rur), przy pomocy której miałem umocowaną poprzeczkę pod lemondką. Postanawiam tak dojechać do punktu, ale po chwili orientuję się, że jeśli to będzie się tak bujało, to pęknięcie drugiej jest kwestią czasu. Zatrzymuję się i mocuję poprzeczkę przy pomocy trytytek.
Tym razem udaje się bezbłędnie trafić do punktu w Sejnach. Nie ma tam za wiele (a i tak była woda, rok temu nie miało tu być nic). Dziękuję za zaproponowaną kawę i ruszam dalej, biorąc ze sobą chyba banana. Ale nie jestem pewien, czy go w końcu wziąłem.
PK6 (Sejny) - PK7 (Augustów)
Miałem włączyć muzykę, w zamian za to włączam lampkę. Na krajówce do Augustowa wolę się na wszelki wypadek nie wyciszać. Okazuje się jednak, że jest bardzo spokojnie. Mijamy się tu z kilkoma osobami. Powoli zapada zmrok.
W zasadzie nic sie nie dzieje, poza tym, że powoli zaczyna mnie brać sen - a jest dopiero 22:00. Nadchodzi pora pobrania opłat za cały dzień przyjemnego plażowania. Wiadomo: jak nie urok, to sraczka - w dzien było kiepsko, to i w nocy dostanę po dupie.
Do punktu zajeżdżam z niewielkim problemem - nie wiedziałem, czy punkt będzie tam, gdzie rok temu. Ponownie brakuje tu wyraźnego oznaczenia.
Na miejscu spacerują sobie... Wilk z Ryśkiem Hercem. W pierwszej chwili zastanawiam się, czy Rysiek znowu nie ma kryzysu, jak rok temu (gdy odpoczął i odżył w Augustowie to tyle go widzieliśmy), ale powodem są problemy żołądkowe i upał. Obaj się wycofali. Na miejscu postanawiam zjeść obiad (co spotyka się z nieukrywanym zdziwieniem Wilka). Kończy się to na zupie, nadszarpniętego kotleta później odstępuję Turyście.
Chwilę rozmawiam z chłopakami i czuję się przekonany - a mnie łatwo przekonać - że zrezygnowanie to całkiem dobra opcja. Już wiem, co będzie się działo w nocy... Niestety, Robert nie ma już miejsca na kolejną sierotkę w samochodzie, muszę jechać dalej.
PK7 (Augustów) - PK8 (Wydminy)
Ruszam chwilę przed północą. Zaraz po starcie łapie mnie deszcz. Na początku jeszcze go ignoruję, ale gdy lunął solidniej, stanąłem, by założyć kurtkę. Wcale mi to nie przeszkadza, ha, nawet w stopy robi się przyjemnie chłodno, po twarzy śmiga chłodem, tylko w głowę nadal ciepło, ale nie chcę zdejmować kasku.
Po chwili pulsometr, który od chwili zaczynał się buntować, żegna się ze mną definitywnie (jak się okazało później, wylała bateria w czujniku na klatce piersiowej). Super, czyli straciłem jedyne urządzenie, które było mi w stanie powiedzieć, czy jeszcze żyję.
Burza jak to burza, trwa kilkanaście minut i idzie sobie. Decyduję się rozbudzić muzyką. Odpalam Rammsteina. Pierwszą połowę albumu naprawdę czuję i jedzie się super, a przynajmniej siedzę zdecydowanie bliżej rzeczywistości. Potem zaczynam tylko słyszeć, a nie słuchać. I chyba dwa kawałki przed końcem po prostu wyłączam, bo nie pamiętam, żebym je odsłuchiwał.
Zaczyna się coś w rodzaju sennego widziadła. W przeciwieństwie do odcinka z Gołdapii pamiętam dużo. Pamiętam, jak rozbudził mnie "shot" kofeinowy - na całe dziesięć minut, pamiętam nieskończenie wiele razy przykoszone pobocze, pamiętam zasypianie z otwartymi ustami. Dwa noclegi pod drzewem nie dały nic, ledwo kilka minut względnej przytomności, podobnie jak zatrzymywanie się lub drzemka na kierownicy. Nigdy w życiu tak poważnie nie myślałem o rezygnacji, bo nie byłem w stanie jechać bezpiecznie.
Na punkcie w Wydminach jem zupę, dziękuję za uprzejmą propozycję nalania do camelbaka ćwiartki spirytusu i ruszam dalej.
PK8 (Wydminy) - PK9 (Mrągowo)
Jest jeszcze gorzej. Mógłbym równie dobrze jechać poboczem. Cieszę się, że budzą mnie samochody i to, że jeśli zjeżdżam, to na prawo, nie na lewo. Zaczyna padać deszcz. No, rychło w czas.
Gdy zrobiło się już zupełnie jasno, zatrzymałem się przy wygodnym przystanku i walnąłem spać. Gdy ruszałem, byłem przekonany, że spałem tam pół godziny (celowo nie włączałem budzika), ale teraz wydaje mi się, że mógł to być kwadrans, nie dłużej.
Na paskudnej drodze na Ryn rozbudzam się jakoś, bardzo na siłę. Zaczynam jechać nieco szybciej. Dzięki deszczowi temperatura robi się bardzo przyjemna i jakoś miło mi się robi. Lubię deszcz.
Energii starcza do krajówki na Mrągowo. Tam już kręcę bardziej duszą niż ciałem. Na punkt w Mrągowie - w przeciwieństwie do zeszłorocznego błądzenia - docieram bez problemu. No, może poza tym, że bardzo starałem się nie wygrzmocić na mokrej kostce.
Wbijam do środka i siadam. Siedzą tam już Keto i jego zespół. Decyduję się założyć nogawki, bo na zjazdach jednak paskudnie wiało mi po kolanach. Gdy je zakładam, rozmawiamy chwilę, Keto żartuje o wycofaniu się, po chwili wsiada na rower i ruszają.
Siadam wygodnie na krześle. Zostało tylko sto kilometrów, ale nie mam na razie z czego ich przejechać, poza tym nie mam żadnej motywacji do ukończenia najszybciej jak to możliwe. Liczyłem na nieco inny czas, teraz mogę korzystać z czasu. Decyduję się kimnąć i zobaczyć, co będzie dalej.
Obsługa punktu poleca miejscówkę na piętrze, obok wychodka. Podłogą idą chyba rury, bo jest ciepło. Rozkładam się wygodnie, po chwili już zapadam w drzemkę. Śpię ledwie kilka minut i budzę się, bo przypomniałem sobie, że na zewnątrz zostawiłem otwartą podsiodłówkę. Przy okazji biorę telefon i dzwonię do Hipci, żeby pogratulować, bo ktoś wcześniej mówił, że są na mecie. Wysyłam Tomkowi SMS-a z gratulacjami, po czym odzywa się do mnie herbata, którą wypiłem wcześniej. Gdy od Tomka przychodzi motywacyjne "kręć, a nie baw się telefonem", odpowiadam, zgodnie z prawdą, że chwilowo rzygam jak kot.
I tutaj wszystko się sypie. Po trzech minutach przychodzi od Tomka SMS o treści "Wezmę prysznic i w sumie mogę jechać po Ciebie". Jak na życzenie... Nawet nie waham się za długo. Skoro proponuje, to wie, co robi - i zgadzam się na taka propozycję. W końcu na samym fakcie dojechania do mety nie zależy mi jakoś szczególnie. W międzyczasie Tomek zamienia się w Kahę i Emesa, którzy zabrawszy dodatkowo Hipcię dojeżdżają i odwożą mnie do bazy autem Wąskiego.
Na miejscu praktycznie z marszu zalegam w namiocie i wcale mi nie przeszkadza, że po chwili zamienia się on w saunę.
Podsumowywać nie ma tu za bardzo czego. Drugi z rzędu maraton, z którego się wycofałem: poprzednio była to choroba, tym razem upał.
Nie boli mnie też sam fakt wycofania się, a raczej to, co nastąpiło przed. Oczywiście, mogę to tłumaczyć słońcem i upałem, na który to zestaw jestem wyjątkowo mało odporny, ale nadal gryzie, jak drzazga pod skórą.
Trzeba wyciągnąć kilka wniosków:
Po pierwsze: trzeba było w ogóle nie startować. I najprawdopodobniej za rok odpuszczę sobie Pierścień ze względu na pogodę (albo wystartuję "na sprawdzenie" i wycofam się, gdy uznam, że pogoda jednak nie sprzyja).
Po drugie: odpowiednim momentem na wycofanie się był Augustów. Z góry wiedziałem, jak będzie wyglądała noc. Trzeba było albo zanocować w mieście, albo po prostu znaleźć transport. Fakt tego, że przejechałem tę noc był jeszcze większym idiotyzmem niż potencjalne katowanie końcówki wyścigu by dotrzeć na metę.
Po trzecie: Z wycofań robi się seria i trochę głupio mi ją teraz przerywać. Trzeba jednak skończyć z chaosem panującym w tym temacie i, jak radzi poradnik, poprawnie go przygotować. Na BBT na 524 kilometrze przejeżdżamy tuż obok PKP w Sochaczewie, skąd - przy założeniu, że będzie wtedy dzień - mam co godzinę KM-kę do Warszawy (rower jedzie za darmo!) a wysiadając na Włochach - niecałe pięć kilometrów do domu. Tam trzeba się przespać, wsiąść w samochód i można spokojnie jechać w trasę. Potowarzyszyć, porobić zdjęcia i takie tam.
- DST 523.52km
- Czas 21:23
- VAVG 24.48km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 4 czerwca 2016
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy, solo
Weekend w Górach Świętokrzyskich. Tak pod Krosnem.
Gdy coś odbywa się już po raz trzeci, w trzecim kolejnym roku, to można powiedzieć, że jest "cykliczne". Nieubłagana kolejność cyfr wskazała, że po pierwszym i drugim przyszedł czas na trzeci Maraton Podróżnika. W tym roku o mały włos nie udałoby nam się zarejestrować. Lista chętnych wypełniła się tak szybko, że w pierwszej chwili rozważałem zapisanie się na inny maraton. Jednak pozostała tajna furtka - dzikie karty, które, dzięki uprzejmości Kapituły, zostały nam przyznane.
Tegoroczna trasa miała być łatwiejsza od zeszłorocznej (w końcu miała prawie dwa razy mniej podjazdów) i prowadzić spod Kielc aż pod Krosno, a stamtąd przez okolice Sandomierza wrócić i zamknąć się w bazie. Tyle teorii. 533 km i niecałe 4400 m w górę. W praktyce - patrząc po profilu trasy: "patataj, patataj, PATATAJ, PATATAJ, patataj, patataj". Płasko nie będzie.
Na dłuższą chwilę przed maratonem postanowiłem wrócić do pomysłu luźno rzuconego przez kogoś przed zeszłorocznym MP. Zapuszczenie wąsów na maraton. Dlaczego? Bo tak. Po prostu, dla zabawy. Świadom tego, że publiczne proponowanie skończy się na niczym, napisałem prywatnie do kilku osób i, o dziwo, część się zgodziła. W tym, co ważne, większość od razu, bez większych podejrzeń i pytań. I tak, uprzedzam pytanie, byli też tacy, co odmówili. Na przykład jeden taki, co się żony boi.
Siedmoosobowa grupa (włącznie ze mną) właśnie nieprzerwanie hodowała swój zarost, gdy przyszedł wtorek. Widziałem się wtedy z kolegą. Służbowe, półtoragodzinne spotkanie. Jakiś taki mizerny był, zakatarzony bidulek. Marudził, że przy otwartym oknie spał, że go gardło rozbolało, że w zasadzie cały czas nos musi wycierać. Pokiwałem smutno głową, życzyłem zdrowia.
W środę poczułem lekki ból gardła. Jako że bystry jestem, natychmiast połączyłem fakty i uznałem, że chyba się zaraziłem. W czwartek ból gardła się wzmocnił. A w piątek zniknął zupełnie - na rzecz podwyższonej temperatury i kompletnego rozklopsowania. Jeszcze rano pierwszą moją myślą było "a może jednak przepiszę się na dystans 300?". Potem uznałem jednak, że wszystko będzie zależało od tego, jak będę się czuł kolejnego dnia. Całe dziadostwo się rozwija, może do jutra jakoś przejdzie. Albo będzie lepiej. Albo nie wiem. Jutro się zobaczy.
Jutro jeszcze nie nadchodziło. Na razie uparcie trwało dzisiaj. Po odpracowaniu swojego przed komputerem zniosłem resztę gratów do samochodu i wytoczyliśmy się z osiedla. Pół godziny później niż zakładał plan, ale i tak miało to pozwolić na dojechanie do bazy późnym popołudniem, a nie wczesnym wieczorem.
Po przebiciu się przez wyjazdowe korki i przejechaniu zupełnie nową S7 w kierunku Radomia (jechałem nią już sto razy, ale pierwszy raz za dnia...) udało się nam dotrzeć pod Kielce i wbić się na teren bazy. Na mój widok Tomek wykrzyknął tylko "No pięknie wyglądasz!". On, w przeciwieństwie do mnie, wyglądał inaczej, niż się umówiliśmy, tak bardziej standardowo. Ale obiecał, że nadrobi zaległości.
Rozbijamy namiot, witamy nielicznych rozbitków i siadamy do kolacji. Moja to mój obiad z pracy, z czwartku, którego nie zjadłem, bo byłem w domu i bardzo mi się nie chciało go odgrzewać. Po wszystkim dosiadamy się na chwilę do grupy. Co chwilę dochodzą nowi przyjezdni, w tym Elizium, który swoim wąsem w podkówkę (niczym Hulk Hogan) zdecydowanie wygrywa wąsową klasyfikację. Mój zachwyt najwyraźniej wjeżdża Tomkowi na ambicję, bo gdy tylko kończy Jelonie dyktować ściągawkę z trasy (pisaną maczkiem na kartce A4), to znika i za chwilę pojawia się z identycznym, jak Eli, zarostem. Ale król może być tylko jeden, dzisiaj nim został Krzysiek.
Długo nie siedzimy - po chwili Hipcia wsiąka, niby po coś do picia, a po 10 minutach zauważam, że po prostu wymknęła się po angielsku. Zdążam więc w stronę namiotu. W sumie ma rację - nie ma co siedzieć, trzeba się wyspać. Ja chyba głównie powinienem leżeć i wypoczywać. Sen leczy, łagodzi rany, porządkuje wspomnienia. A nawet jedna jego odmiana całkowicie usuwa ból i choroby. Taka to magia!
Przebieram się więc, wypraszam kilku wielonożnych gości z namiotu, zawijam się w śpiwór. Po jakimś czasie na karku pojawia mi się piekący punkt. Ciechoroba! Pewnie jakiś pająk się gdzieś zabunkrował. Gdy drugi, identyczny, pojawił się za uchem, uznałem, że to nie może być pająk. Winowajca szybko się znalazł - czerwone mrówki. Przeszukujemy cały namiot, znajdujemy pięciu partyzantów. Później już udaje mi się zasnąć. Ostatnie myśli przed snem to rozważanie możliwych planów awaryjnych. Z uśmiechem konstatuję, że ostatni raz plany awaryjne miałem kilka lat temu, gdy jechaliśmy po raz pierwszy na trzysta kilometrów. Od tej pory było tylko "siezobaczy, siepomyśli".
Pole namiotowe jest dość rozstrzelone, więc - inaczej niż w zeszłym roku - najpierw budzi mnie budzik, a dopiero potem słyszę dźwięki krzątania się, ubierania, zapinania sakw, plecaków, sprzączek i całe klekotanie związane z pakowaniem się przed wyścigiem. Ktoś coś niesie, ktoś rozmawia, ktoś rzuca stłumionym wyrazem, gdy coś miękkiego upada mu na ziemię.
Wyłazimy z namiotu. Oporządzam rowery, dopinam wszystkie torby, światła, urządzenia. W końcu pada ważne pytanie: "Jak się czujesz?". W sumie czuję się dobrze. Po tej odpowiedzi popełniamy istotny błąd: zabieramy tylko jedną torbę i tylko jeden komplet narzędzi. Ale za to, na wszelki wypadek, zabieramy drugiego GPS-a.
Człapiemy do jadalni i pochłaniamy śniadanie. Przypadkiem wynaleziony na Parczewie patent, czyli płatki z żelami sprawdzają się bardzo dobrze w roli pożywnego zapychacza kiszek. Czas na krótką odprawę techniczną. Bardzo krótką i bardzo treściwą. Nic nie pamiętam.
Duża wskazówka na zegarku powoli zaczyna uciekać, przy bramie zaczyna się robić tłoczno. W ostatniej chwili postanawiam jeszcze pobiec do toalety. Pech to pech, papieru nie ma. Gdy docieram z powrotem pod namiot, akurat wołają "Pierwsza grupa na staaaart!". No to zaczynamy trasę z pełnym bagażnikiem. Jakbym i tak nie był wystarczająco ciężki i bez tego.
Na kilkanaście sekund przed startem robimy jeszcze startową fotkę Wąsaczy, na którą nie załapał się Żubr, ale za to trafił Transatlantyk (łącznie: Elizium, Wilk, Tomek, Turysta, Transatlantyk i ja). Potem już tylko odliczanie (według dwóch różnych zegarków, sygnał do startu daje nie Średni, a ktoś, kto sprawdzał czas na swoim czasomierzu). Kilkanaście rowerów zaczyna się toczyć na zjeździe.
Z okrzykiem swój atak rozpoczyna Olo. Pochylam się nieco i dochodzę go na zakręcie, a potem zagaduję i tak oto dojeżdża do nas reszta grupy. Pierwsza ucieczka zażegnana.
Wysypujemy się na główną. Zwarta grupa. Trochę żartów (m.in. z Tomka, który, jak lider, chowa się za plecami) i jedna niebezpieczna sytuacja: ktoś zapomniał o tym, że ma w rowerze również tylne koło i o mało co mnie nie zamiótł na pobocze. Wyjazd z jezdni blokuje mi Waksmund, który stałby się kolejną ofiarą tego przypadkowego manewru, bo spadlibyśmy obaj. Udaje się na centymetry. A sam autor zamieszania chyba nawet nie zauważył.
Kawałek dalej Tomek wychodzi na prowadzenie, podbija tempo do jakichś 35 km/h. Za nim ustawia się Hipcia, która, niczym lider wrogiego obozu, kręciła się tuż obok, pilnując, co Tomek bedzie robił. Z tyłu siedzę ja.
Pierwsze przebłyski tego, że nie będzie przyjemnie, pojawiają się już na niewielkich zmarszczkach, gdzie odczuwam dyskomfort związany z trzymaniem koła. Na pierwszym, solidnym podjeździe, tuż za Św. Katarzyną, czuję się bardzo przeczochrany. Na zjeździe odpoczywam, zamiast gonić. W Górnie zajmujemy wszyscy lewy pas do skrętu, przed samochodem jadącym z naprzeciwka mieści się czwórka (m.in. Tomek, Góral i Wax), Hipcia zwalnia, bo nie wiadomo, czy samochód przepuści nas wszystkich. Jednak przepuszcza, ale do wspomnianych wyżej mamy już trzysta metrów straty.
Jedziemy identycznym tempem - chłopaki przed nami i nasza, niewielka grupka: Hipcia, CFCFan, Szafar i ja. Hipcia wychodzi na prowadzenie i tak sobie pędzi. Jedzie. Jedzie. Nadal jedzie. W końcu, delikatnym, troskliwym tonem, tuż zza pleców kolegi, który jechał przede mną, pytam "Czy ciebie tam pojebało na tym prowadzeniu?". O. I można jednak zejść z prowadzenia.
Hipcia zostaje trochę z tyłu. Okazuje się, że odpadł jej GPS. Konkretnie to odłączyła się nie całość od uchwytu, a tylna ścianka od odbiornika. Naprawiam. Potem przez chwilę prowadzimy akademicką dyskusję w prostych, żołnierskich słowach. Ja stoję na stanowisku, że jadąc w grupie powinno się rozkładać obciążenia mniej więcej po równo, Hipcia kontrargumentuje, że dobrze jej się jedzie i nie chce, żeby jej ktoś przeszkadzał w prowadzeniu. Dochodzimy do jako-takiego porozumienia i Hipcia lekko trąca pedał stopą i odfruwa w kierunku obu chłopaków. A ja zostaję tam, gdzie byłem. Odwraca się do mnie trzykrotnie i krzyczy "No chodź!". Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. W końcu, po trzecim okrzyku, decyduję się ruszyć. Nieludzkim wysiłkiem przyspieszam na płaskim do całych 33 km/h i doganiam grupę. I chwilę później już wiem. Chwilę jeszcze myślę, ale tylko nad zebraniem wszystkich opcji w jeden komunikat, a nie nad samą decyzją.
Zbliżam się do Hipci - która chwilowo wisi jako trzecia, czyli tuż przede mną - i oznajmiam: ja kończę. Ujechaliśmy niecałe 50 km, a ja już wiem, że tego tempa nie utrzymam. Opcje są takie: albo dostaje wszystkie klamoty i jedzie gnać na wynik, co pozostaje opcją silnie sugerowaną, albo jedzie ze mną, moim tempem, które będzie bardzo wolne i wymagające bardzo dużo cierpliwości. W przypadku opcji pierwszej, to już sam podejmę decyzję, czy pojadę dalej, czy jednak wrócę do bazy.
Hipcia próbuje mnie podejść, negocjować (no to może chociaż trzydzieści pojedziesz?). Na chwilę zapada w zadumę. Potem decyduje, że jedzie z grupą. Powiadamiam obu chłopaków o tym, że w Staszowie, na Orlenie, zrobimy szybkie przepakowanie.
Zostało jakieś 14 km. Postanawiam się chociaż przydać na sam koniec i wychodzę na prowadzenie. Staram się dać z siebie wszystko - miejscami nawet ocieram się o 40 km/h, co osiągam przy niewiarygodnie wysokich wskazaniach pulsometru. Raz też prawie gubię skręt na Korytnicę o mało co nie przelatując na Szydłów. Dobrze, że krzyczeli z tyłu. Raz schodzę ze zmiany i prawie od razu gubię koło, bo zaczyna się niewielki podjazd. Łapię się z powrotem, odpoczywam trochę i wracam na przód, ciągnąc już do Staszowa.
Tam robimy błyskawiczne przepakowanie. Z torby zabieram sobie kartę, dowód i pojedynczy banknot z Jagiełłą, nogawki, kurtkę przeciwdeszczową i po namyśle również cienką bluzę. Hipcia dostaje bukłak z kluczem do samochodu, bo będzie w bazie pierwsza. Przepinamy torbę do jej roweru. Zamieniamy się też GPS-ami - ona dostanie mój, sprawdzony i na pewno działający (i przede wszystkim nie odpadający od uchwytu), ja będę w stanie zmusić ten jej do współpracy, nawet gdyby był oporny.
Oddaję też trochę picia: Hipcia ma komplet, ale chłopaki dostają ode mnie dolewkę do pełna. Ruszają.
Jedno machnięcie ręką i już startują na światłach. Ech, nawet buziaka na drogę nie zdążyłem...
Zostałem sam. Jednym spojrzeniem ogarnąłem cały mój dobytek, leżący tuż przede mną na orlenowskiej skrzynce. Hipcia zostawiła mi to, co zostało z jej patentu na żywienie się po drodze: kulki posklejane przy pomocy miodu i czegoś tam, które nie wytrzymały próby temperatury i teraz są tylko woreczkiem płatków, przemielonych orzechów i daktyli. Przy mojej ograniczonej bardzo ładowności: do wyrzucenia. Idę do kosza, a następnie podejmuję próbę pomieszczenia się z całym majdanem. Kurtka trafia do koszulki, bluzkę i nogawki planuję przykleić prosto do ramy, taśmą izolacyjną. Sporo oplotów, przyczepionych dawno temu do sztycy, tak na wszelki wypadek, teraz znajduje swoją szansę. Albo ich już kiedyś używałem albo było tego sporo za mało, bo taśmy starcza mi na ledwo półtora obrotu wokół całego pakunku. Na razie jakoś się trzyma.
Ruszam. Już na początku zaczynam zawadzać nogami o dopiero co zamocowany bagaż. W tej wersji i przy tej ilości taśmy trzyma się to beznadziejnie: co kilka ruchów nogami muszę poprawiać i przestawiać całość z jednej strony na drugą. Uznaję, że to bez sensu. Zjeżdżąm na pierwszą, piaszczystą łachę przy drodze, kładę rower i zaczynam wyrzucać na ziemię wszystko z kieszeni. Jestem wściekły na tę cholerną bluzę, przez którą muszę teraz wszystko przebudowywać, ale nie mam nawet siły porządnie przypieprzyć batonem o trawę, więc je po prostu rzucam, śmiejąc się sam ze swojej bezsilności.
Gdzieś podczas tej pasjonującej czynności mijają mnie co najmniej dwa pociągi: w jednym kątem oka zauważam Kuriera, w drugim piracką brodę Emesa i dziewczęcą, drobniutką sylwetkę zgarbioną podczas jazdy w dolnym chwycie, która mogła być tylko Kotem.
Okazuje się, że nawet udaje mi się wszystko pomieścić i że nie muszę niczego zostawiać na trawniku. Dwie kieszonki w koszulce zajmuje ubranie, trzecia jest do granic możliwości wypchana tym, co wiozłem, do tego utykam kilka rzeczy do obu torebek na ramie. Mamy porządek, można jechać.
Gdy ruszam, zdaję sobie sprawę z tego, jakim dardanelskim osłem jestem! Miałem się zastanowić, czy czasem nie wrócić do bazy, przespać się, a potem nie wziąć samochodu i nie pojeździć po trasie, porobić zdjęcia i przydać się na coś. Teraz wreszcie dotarło do mnie, że klucze pojechały z Hipcią, wracać do bazy nie ma za bardzo po co, bo jeśli mam siedzieć na tyłku i nic nie robić, to już lepiej jechać na rowerze.
No to jadę. Poprzedni odcinek był męczący, a jegoo końcówkę sam przekatowałem na swoje własne życzenie, więc czeka mnie teraz długie dochodzenie do siebie. Chwilę później mija mnie grupka trzech kolarzy, którą prowadzi Ricardo. W momencie, gdy mnie wyprzedzał, posłał mi uśmiech. Było w nim wszystko: ale głównie to, co złośliwe i wredne.
Jedzie się kiepsko. Pomijając zmęczenie, to fakt tego, że jadę sam i że zdarzyło się to w sumie gwałtownie, jakoś mi ciąży. Jak od początku, to od początku, a nie, że w połowie zostaję tutaj sam. Poza tym męczy mnie świadomość tego, że po ledwo przejechanych osiemdziesięciu kilometrach, do mety mam jeszcze przeszło czterysta pięćdziesiąt.
Prawie na setnym kilometrze mijam Orlen. Spodziewałem się tam zobaczyć sporo rowerów - nie ma nikogo.
Od Staszowa narzuciłem sobie "pory karmienia". Dokładnie do 20 minut dorzucam coś do pieca. Piję też więcej, niż bym chciał. Powoli przynosi to efekty. Czuję się dalej paskudnie, ale nogi powoli zaczynają jakoś tam się obracać.
W Szczucinie z dziką satysfakcją postanawiam się zatrzymać i wysłać SMS-a z ziemi. Poza tym i tak nie mam wyjścia - przy telefonie leżą pieniądze i karty, więc muszę mieć pewność, że niczego nie zgubię. Od tego momentu każdy kontakt z telefonem jest jak sprawdzanie druków ścisłego zarachowania: przed zamknięciem torby wszystko musi się zgadzać.
Kawałek dalej, w lasach, zza ramienia słyszę "A co to się stało?". Dogonili mnie Wilk, Wąski, Kot i Lunatyk. Po chwili rozmowy zostają w lesie na sikustop. Ja tymczasem jadę dalej. Chwilę wcześniej postanowiłem, że skoro już mam taką szansę, to przynajmniej spróbuję do mety dotrzeć solo. Poza tym i tak mi odjadą na podjeździe, po co miałbym łapać koło, skoro za chwilę z niego spadnę?
W Dulczy Wielkiej zajeżdżam pod sklep. Pierwotnie nawet nie pomyślałem o tym, że część zapasów oddałem w Staszowie i teraz powoli bidony stawały się niepokojąco lekkie. Kupuję wodę, a wychodząc ze sklepu zauważam, że spotkana przed chwilą grupa właśnie przeleciała przed moim nosem. Uzupełniam bidony, resztkę wylewam sobie na głowę. Chyba już czas zacząć, słońce najwyraźniej się rozkręca.
"Żarówka" to dobra nazwa dla mniejsowości, szczególnie dzisiaj. Chmur niewiele, robi się coraz cieplej. Jadę cały czas tym samym tempem, ale po chwili... zauważam przed sobą czwórkę rowerzystów. Patrzę na licznik, porównuję go z GPS-em, ale nic tu nie oszukuje: wcześniej oni mnie dogonili, a teraz, jadąc tym samym tempem, co wcześniej, ja doganiam ich. Odległość powoli malała. Dogoniłem ich na podjeździe pod wiadukt. Jakoś tak się gramolili pod tę górkę, że musiałem im zza pleców zakrzyknąć "Ależ wy się opierdzielacie!".
Z wiaduktu zjechałem i - żegnany wilkowym "O, drugie życie!" - ruszyłem w podjazd. Położyłem się wygodnie na lemondce i cieszyłem się tym, że prawie nie pedałując mogę jechać powyżej 30 km/h.
Spodziewałem się, że za chwilę grupa mnie dogoni i przegoni, ale z tyłu nic się nie zbliżało.
Słońce coraz bardziej się rozkręcało. Pomyślałem o zeszłorocznym MP, o tym, jak niektórzy przepalali hamulce, a niektórym strzelały opony i zdałem sobie sprawę z tego, że oto jadę na poważną trasę w trybie "na ciapciaka". Nie mam dętki, pompki, niczego nie mam. Nawet głupiego śrubokręta! Wszystko pojechało z Hipcią, a ja jestem zdany na liczenie na to, że nic na upale nie strzeli, że nic nie przedziurawi mi dętki i nie będę musiał czekać i przeszkadzać innym w jeździe, prosząc o pomoc.
Dotarłem do Pilzna. Zaraz za skrętem z drogi głównej zauważyłem przed sobą znajomą koszulkę z Dobrodzienia. Szafar wcześniej mówił, że tamto tempo też było dla niego za szybkie i czyżby też zrezygnował? Gdy wyprzedzam, okazuje się, że to nie Szafar, a jego kolega. Zamieniamy kilka słów i jadę dalej. GPS mówi "8 km, łagodny". I taki był. Trochę po kiepskim asfalcie, więc bałem się, że po takowym trzeba będzie również zjeżdżać. Na szczęście na szczycie podjazdu pojawiła się granica gminy i dalej jechało się już po równym.
Przed Tuchowem pojawia się ostra ścianka, na której wykręcam prawie 71 km/h. Więcej się bałem, bo chwilę wcześniej zdjąłem okulary i łzy zasłoniły mi widoczność. Kawałek dalej, przy mostku, stoi sobie starszy pan, który na mój widok wykrzykuje "Trzech przed chwilą pojechało" - "Jak dawno?" - "Z pięć minut temu!".
Kawałek dalej skręcam z drogi głównej i kieruję się na Lubaszową. Na moście stoi ktoś z rowerem. Na mój widok obojętnie odwraca wzrok, cichutko, jeden raz dzwoni dzwonkiem na kierownicy i wraca do obojętnego patrzenia w wodę. Tajny sygnał? Szpiedzy z Krainy Deszczowców?
Trzech, co to o nich wspomniano, doganiam pod małym sklepem w miejscowości Potok. Endriu61, KrzysiekP (co podpatrzyłem dopiero później, z plakietki z numerem) i Tater (co ustaliłem dopiero po maratonie). Kupuję wodę i colę, której większość wylewa mi się po przewróceniu bidonu. Teraz jest już cały klejący. Część wody tradycyjnie idzie na głowę. Znaczna część. Przy okazji zdaję sobie sprawę z tego, że odruchowo oblałem sobie również suche ubranie na noc, bo zapomniałem, że tkwi w kieszonce, a nie w torbie.
Ruszam przed nimi. Podjazdy robię spokojnym tempem. Po kilkukilometrowym zjeździe skręcamy w lewo i od razu dostajemy ostrą ściankę, dochodzącą do jedenastu procent. Kątem oka zauważam Tatera, który był tuż za mną, jednak na szczyt wyjechałem już sam. Już tutaj czuję, że podjazdy będę odpracowywał bardzo długo, jeśli tylko będę musiał je robić ze zbyt niską kadencją, czyli siłowo. Od tego miejsca na zdecydowanej większości zjazdów (nawet niewielkich) nie zawracam sobie głowy pedałowaniem. Odpoczywam, ile się tylko da.
Teraz zjazd i czerwona szpileczka oznaczona "(KOM)". Odcinek wchodzący do zabawy w klasyfikację górską maratonu. Dla mnie to bardzo cenna informacja, bo dzięki klasyfikacji mam wyodrębnione najbardziej honorowe podjazdy. A co za tym idzie, mówiąc wprost, będzie trzeba popracować. Tym razem średnie nachylenie ma mieć sześć procent. Zaczyna się przyjemnie, ale potem, niestety, podskakuje do dziesięciu. Pod koniec wypadają mi okulary, wrzucone za koszulkę, dobrze, że nigdzie nie odjechały.
Na szczycie trzeba wysłać SMS-a. Staję, biorę kilka łyków wody. Jadę w dół, po paskudnie nierównym asfalcie, kilka razy poprawiając Convoya, który usiłuje wyrwać się z uchwytu (ze względu na brak miejsca uchwyt jest skierowany w dół, a lampka przypięta linką).
Zjazd kończy się i wchodzimy w coś płaskawego, co jednak, jak podpowiada maszyna, będzie podjazdem. W jednym ze sklepów robię kolejny postój: kupuję znowu wodę, bo okazało się, że coli zostało ledwo pół bidonu. Resztę, której nie dopiłem, wylewam. Chyba nie mam jednak na nią ochoty. Dodatkowo kupuję sobie banany: z jednym ruszam na trasę, drugi zostaje na później. W momencie, gdy zbliżam się do jezdni, wyprzedza mnie wygodnie leżący na lemondce Tater.
Spotykam go kawałek dalej, dochodzi mnie na długim zjeździe i chwilę rozmawiamy. Gdzieś tu po raz kolejny mijam się z Lublinem. Znaczy, że mnie wyprzedzają. Spotykamy się już kawałeczek dalej - widzę ich całkiem niedaleko na krótkiej, dziesięcioprocentowej ściance. Po ostrym zjeździe skręcam w prawo i mijam... Szafara. Pękł mu łańcuch, który właśnie pomaga mu skuć Tater. Próbuję się dowiedzieć, jak tam sytuacja z przodu, ale dowiaduję się tylko, że wszystko się już wymieszało.
Na kolejnym podjeździe przeganiam młodszego lublinianina, a pod koniec zjazdu doganiam Andrzeja. Jedziemy chwilę obok siebie, ale na początku Brzostka odchodzi mi na maleńkim podjeździe i za chwilę znika w oddali. Aż do Frysztaka jadę zupełnie sam. Tam mam zaznaczone, że będzie "16 płaskiego". Problem w tym, że zapomniałem, że tutaj rzadko bywa płasko. Droga jest pofalowana: podjazdy robię powoli, na zjazdach odpoczywam w cieniu. Po chwili, po raz kolejny, mija mnie Tater.
Zbliża się punkt w Odrzykoniu. To było mniej ważne. Ważniejsza była szpileczka tuż przed punktem, informująca, że pokonałem połowę trasy. Powoli się do niej zbliżam. Pod koniec nawet zupełnie się wypłaszcza, ale to wypłaszczenie jest inne niż to, sto kilometrów temu. Wtedy na płaskim jechało mi się dobrze. Tutaj miałem nadzieję, że nogi też zaczną lekko i powoli kręcić, ale od chwili czuję, że będzie kiepsko.
Główna, skręt w lewo, skręt w prawo. Zbliża się kolejna, czerwona szpileczka. Kolejny "honorny" podjazd. Gdy go widzę, uznaję, że bardzo chcę tam wjechać. Wiem, że będę musiał za to zapłacić i wyobrażam sobie, jak i czym zapłacę, ale chwilowo mam to gdzieś, po prostu ten podjazd muszę zrobić. Ruszam. Licznik szybko wskakuje powyżej dziesięciu procent, by pod koniec wskazać ich dziewiętnaście. Czuję, jak łańcuch płacze i mam nadzieję, że nie pęknie. Kątem oka zauważam krzyż: po raz kolejny solidny podjazd z drogą krzyżową? Ironia. Po niewielkim wypłaszczeniu czas na drugą ściankę - tutaj licznik dochodzi do procent dwudziestu dwóch. Wyjeżdżam na główną. Tam też jest pod górę, ale to już jest coś spokojnego - jakieś dziesięć, czy dwanaście procent, powoli przechodzące w wypłaszczenie...
Znajduję odpowiednią drogę i skręcam w prawo. Po chwili widzę już samochód, rowery i ludzkie sylwetki przy stole.
Punkt prezentuje się imponująco! Olbrzymia panorama, jest gdzie usiąść, jest co zjeść. Nie zdążam jeszcze odłożyć roweru, gdy z dwóch stron padają pytania: czerwonowłosa koleżanka pyta mnie, czy makaron z mięsem, czy bez, kolega pyta, co chcę w bidony. Nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi na żadne z pytań, bo muszę przez chwilę wrócić do siebie. Mówię tylko "sekundkę". Na punkcie bawi już kilku kolegów, m.in. Turysta i Emes, obaj nie kryjący zaskoczenia moim widokiem. Siadam do nałożonego mi talerza makaronu, mimo że wcale nie jestem pewien, czy chcę go jeść. Bezmyślnie dziobię widelcem i bez pośrednictwa mózgu pochłaniam kolejne kęsy, w międzyczasie słuchając tego, co opowiadają chłopaki. Na liście podpisuję się krzyżykiem. To chyba adekwatny podpis do stanu, w którym jestem. Przy pomocy jednego z kolegów z punktu napełniam bidony, a później wreszcie udaje mi się skorzystać z toalety. Zostawiam u Przemielonego moje ciemne okulary. Nie jechałem w nich wcale, a teraz mi się wcale nie przydadzą. Wracam do roweru. Brodate zwłoki leżące opodal na materacu właśnie wracają do życia i rozpoznaję w nich Keto. Ciężko się przyzwyczaić do jego nowego wyglądu i rozpoznać, tak na pierwszy rzut oka.
Zabieram dwa banany i robię po raz kolejny przepakowanie w kieszeniach. W końcu jestem gotów do drogi. Smętnym wzrokiem patrzę na końcówkę makaronu, którą zostawiłem na talerzu - chyba nie byłbym w stanie już jej pochłonąć, żołądek stawia opór. Ruszam chwilę po Turyście, mijając rozmawiającego przez telefon Emesa.
Bardzo szybko skręcam z drogi w maleńki, cieniutki asfalt, prowadzący ostro pod górę. Jak znajduje się takie drogi, zapomniane od wieków przez wszystkich bogów, które oferują tak przyjemne doznania? Najpierw leśny podjazd, a potem solidny zjazd z szeroką panoramą. Zaczynam dość szybko osuszać bidony i już wiem, że pewnie będę chciał zatrzymać się w Brzozowie. Ledwo trzydzieści kilometrów dalej!
Za Malinówką spotykam Turystę. Stoi obok kolegi (później ustaliłem, że to Martink). Rozmawia przez telefon. Rower Marcina stoi bez przedniego koła. Krzyczę tylko, że nie mam narzędzi i że nie pomogę i ruszam dalej.
Po chwili na zjeździe objeżdża mnie Turysta. Po raz kolejny i nie ostatni dzisiaj. Zmiennica, kolejna czerwona szpileczka. Turysta wisi dwieście metrów przede mną, obaj wyprzedzamy jakiegoś mieszkańca tutejszych stron, pchającego rower. Emocje jak na rybach. Na szczycie zatrzymuję się na chwilę. Na spokojnie coś jem i piję. Nigdzie się nie spieszy.
Zjeżdżam do Brzozowa. Powoli robi się szarawo. Turystę doganiam gdzieś na skrzyżowaniu. Radzi mi skręcić do sklepu, zamiast na stację (i odjeżdżać od trasy), ale uznaję, że wcale mi się nie chce. Zjadę. Na wyjazdowym rondzie zbijam na Orlen. Straszę pracownice zombiakami, które będą do nich ściągały przez całą noc. Uzupełniam picie. Ruszam.
Szpilka "KOM" zbliża się po raz kolejny. Tym razem jest napisane "3%" i, jak na razie, okazuje się nim być. Mogę jechać z relatywnie wysoką kadencją i specjalnie się nie męczyć. W pewnym momencie znad ramienia słyszę głos: "Witamy na trzysetnym kilometrze". Ktoś, kogo nie znam. Jedzie kawałek pierwszy, wraca i jedzie ze mną. Mówię, żeby nie czekał, bo będę jechał wolno. Przy okazji podpatruję nick na numerze startowym.
I tak poznałem Byczysa.
Niepokoi mnie co innego: mój licznik daleki jest od trzystu kilometrów. Coś mi nie gra. Wydawało mi się, że wpisałem dobry obwód koła, ale zaczynam się zastanawiać. W sumie to nie ma nad czym: u mnie licznik wskazuje mniej, czyli... jest lepiej niż mi się wydaje.
Widzę go już prawie na szczycie, gdy robi zdjęcia zachodzącego słońce. Na końcu podjazdu staję, jem banana. Stoimy obaj. Zamieniamy kilka słów, mówię, że będę jechał solo, więc grupowy pożytek ze mnie będzie żaden. Byczys kiwa głową i po chwili widzę, jak gna w dół po serpentynach. Kieruję się za nim. Póki jest ciasno, jest w porządku (pomijając samochód, który przejechał bardzo blisko mnie, ścinając zakręt). Gdy zjazd robi się szerszy i zakręty wygodniejsze, zaczyna mnie trząść z zimna. W końcu wjeżdżam w zamgloną dolinkę.
Na dole wysyłam SMS-a i ruszam dalej. Po chwili uznaję jednak, że trzeba się ubrać. Cieplej już nie będzie. Narzucam bluzę, która jednak okazuje się być sucha i próbuję założyć nogawki. Na stojąco. Kopytko bloku szosowego jest szerokie i gdy próbuję je przepchnąć przez materiał, nagle czuję, jak kurczą mi się mięśnie pleców: cała linia od jednego tricepsa, przez całe plecy, aż do drugiego tricepsa. Natychmiast prostuję się i nogawkę zakładam jednak klęcząc.
Nadjeżdża Byczys i pyta, co się stało, myśląc, że się przewróciłem. Uśmiecham się do siebie, bo wyglądałoby to cudownie, gdyby ten skurcz jednak złapał i musiałbym tu czekać na kogoś, kto mnie rozplącze, gdy będę leżał na ziemi zawiązany sam w siebie jak chińskie dziewięć.
Dopinam nogawki i ruszam. Mglista dolinka robi się nieco cieplejsza. Słońce powoli zachodzi. Wspinam się mozolnie pod górę, pod samym szczytem postanawiam jednak ustalić, gdzie jest Hipcia. Wysyłam SMS-a do rodziców z prośbą o informacje. I przy okazji sam informuję, że nie jedziemy razem. Pakuję telefon i turlam się dalej.
"5 km, dwie hopki", a potem "11d". Szyfr z GPS-a mówi jasno. Na jednej z hopek wyprzedzam nawet kobietę na rowerze. Na drugiej - nie ma nikogo. Wjeżdżam w las. Chwilę zastanawiam się nad tym, czy nie zamarznę na zjeździe, ale przypominam sobie, że w końcu mogę się zatrzymać. Dziwne te możliwości. Mogę ot tak, po prostu, zatrzymać się w środku zjazdu i ubrać kurtkę.
Zauważam też, że już niedaleko kończą się większe podjazdy. Czyli zwiększa się moja szansa na dojechanie do mety w jednym kawałku.
Na górze coś jem, potem kładę się wygodnie na lemondce i puszczam w dół. Kawałek dalej mijam Byczysa, ubierającego się na przystanku. Kątem oka zauważam kurtkę i coś w rodzaju kominiarki. Patrzę na mgłę i cały moj dobytek - do grzania głowy mam kask, do grzania dłoni - krótkie rękawiczki. Musi wystarczyć.
W oddali migocze światełko. Powoli je doganiam. Turysta. Zamieniamy dwa słowa i jadę dalej. Dogoni mnie na podjeździe.
W Niebylcu trzeba zrobic zygzak i już jesteśmy na podjeździe. Światło Turysty zbliża się do mnie dość szybko, a potem nagle zostaje z tyłu. Tutaj też, na stromej części podjazdu, w kolanie, które do tej pory tylko delikatnie mrowiło, czuję mocny, chwilowy ból. Tego mi jeszcze brakowało!
Na szczycie omija mnie Turysta gdy robię kolejny odpoczynek. Tym razem zjadam banana. Coś do picia i znowu w dół.
Wylatuję w okolicy Strzyżowa i mimo, że jestem pewien, że będziemy jechać w prawo, to widzę z daleka migające światełko wspinające się na zjazd po lewej. Sprawdzam na mapie: faktycznie, najpierw w lewo. Tory, główna i potem ostry zjazd na północ, wzdłuż Wisłoka. Po chwili zatrzymuję się i zakładam kurtkę. Tu też jest chłodno.
Droga prowadzi niewielkimi fałdkami wzdłuż rzeki. Nie jadę już wcale szybko, kolano odzywa się coraz częściej, na nawet niewielkich zjazdach nie pedałuję i daję mu odpocząć, zwłaszcza, że za chwilę ostatni większy podjazd.
Tutaj dojeżdża mnie pociąg z Keto i Szafarem. Wyprzedzają i jadą dalej. Mijamy się na tym fragmencie jeszcze raz. Potem zaczyna się podjazd i tracę ich z oczu. Przy podstawie podjazdu mijam Turystę. Kawałek dalej i on mnie wyprzedza.
To już ostatni większy. Robi się z tego jakieś jedenaście procent. Na bardziej stromym fragmencie zauważam z tyłu jeszcze jedno światło. Zastanawiam się, kto to może być - chyba tylko Emes. Po chwili światełko jednak zostaje z tyłu. Wyjeżdżam na szczyt i staję, z widokiem na piękną panoramę. Już prawie mam ruszać, ale widzę, że światło ponownie się zbliża. To poczekam.
Dojeżdża do mnie faktycznie Emes, z uśmiechem na ustach i bułką w łapie. Brakuje mu wody, więc odlewam mu połowę tego, co mam. Teraz mamy po równo. Zostawiam go jedzącego bułkę i sam ruszam w dół.
Dopałka się przydaje. Dzięki niej wszystko jest elegancko oświetlone na zjeździe i nie muszę niepotrzebnie zwalniać.
W Sędziszowie wysyłam SMS-a. Chwilę później dostaję potwierdzenie, że Hipcia właśnie przekroczyła punkt w Sandomierzu. Czyli ma nade mną dobre trzy godziny przewagi!
Jest północ. Droga wydaje się prowadzić uparcie w górę, a mimo to chyba jakiś wiatr z tyłu pomaga. Jadę w trybie: kilka sekund pedałowania, kilka sekund na luzie. Nie mogę ciągle pedałować, bo boli mnie kolano. Zresztą, nie mam już nawet na to siły. Teraz mam się tylko turlać przed siebie. Przy dobrych wiatrach uda mi się zamknąć w dwudziestu trzech godzinach, czyli do rana i tak muszę się toczyć.
Kolbuszowa wcale nie chce się zbliżać, a picie wcale nie chce przyrastać. Dno w bidonach zaczyna być coraz bardziej wyczuwalne. W końcu dojeżdżam. Przez trzy ronda wpadam na znaną mi doskonale dziewiątkę. Odliczam kilometry do Orlenu. Tam kupię picie.
Orlen bardzo mnie zawodzi, bo okazuje się być stary i zamknięty. Na szczęście te okolice to całe stacyjne zagłębie. Kawałek dalej zjeżdżam na BP, gdzie jest już bardzo towarzysko. Siedzi tam cała grupa Keto i Turysta, którego lampkę widziałem przed chwilą kilkaset metrów od siebie. Kupuję picie, cały stos batonów. Myślałem o zjedzeniu hotdoga, albo czegoś w tym stylu, ale nie jestem wcale pewien, czy to dobry pomysł. Poza tym chłopaki też czekają, musiałbym czekać aż oni dostaną.
Dopytuję o dystans z Sandomierza. Ma być tylko 90 km. Przy okazji upewniam się, że mój licznik liczy źle. Przejechałem więcej, niż mi się wydaje - to dobrze. Kilometry pozostałe do bazy muszę zliczać na podstawie GPS-a - to źle.
Emes dociera akurat, gdy uzupełniam picie. Oddaję komuś resztkę soku, która nie zmieściła się do bidonu, dopijam jednego energetyka, drugiego chowam w kieszeń i ruszam dalej, pytany przez Szafara, czy się zbieram. Po chwili zauważam, że ruszył za mną. Trochę głupio mi, gdy muszę mu powiedzieć, że będę jechał solo, w końcu wyrwał się za mną ze stacji. Decyduje się nie czekać na resztę, tylko jedzie sobie dalej.
Przejeżdżam przez Nową Dębę. Noc jest na szczęście bardzo krótka, więc robi się już jasno. Zaraz za miejscowością zjeżdżam między łąki. Ładnie tu. I nawet kolano przestało mnie boleć. Co z tego, skoro mam wrażenie, że od chwili żadne jedzenie nie jest już przetwarzane na cokolwiek? Na niewielkim podjeździe po raz ostatni wyprzedza mnie Turysta, a chwilę później pociąg z Keto i Emesem. Wjeżdżam pomiędzy wioski, odliczając kilometry do Sandomierza. Stamtąd tylko dziewięćdziesiąt. Po raz kolejny w głowie świta mi myśl o tym, że zauważalnie słabnę i że z dojazdem może być problem. Po raz kolejny przesuwam oczekiwaną godzinę dojazdu: teraz oceniam, że jest szansa na zmieszczenie się w dobie.
Robi sie prawie zupełnie jasno. Wypijam jednego strzała kofeinowego, ale to nie senność ani brak kofeiny psuje mi zabawę, więc wiele się nie polepsza. Jedzenie od dłuższej chwili już nie smakuje, wmuszam w siebie kolejne porcje; jedyne, co wchodzi, to picie. Do tego stopnia, że na wszelki wypadek, na krajówce, na wlocie do Sandomierza, kupuję jeszcze jedną butelkę i znowu uzupełniam bidon.
W Sandomierzu zygzakiem objeżdżam zamek, mijając parking, na którym jedna dziewczyna bardzo głośno oznajmia, że idzie się wysikać w krzaki, po czym rzeczywiście się tam kieruje, chociaż to, co wyprawia z nogami, nie zasługuje już na określenie "iść". Na chodniku tłoczą się grupki pijanych ludzi, które omijam z daleka, lewą częścią pasa, bo wiem, że nie mam większych szans na ucieczkę, gdyby komuś zachciało się pogonić barana na rowerze.
W końcu skręt i obiecany bruk. Widzę po prawej wygodny chodnik, ale decyduję się podjechać honorowo. Wytrzęsło mnie tak, że odezwał mi się cały układ pokarmowy, więc czym prędzej zjechałem na kostkę, sprawdzając, czy gdzieś tu jeszcze jest stacja. Bliska, tuż za miastem.
Wyjechałem na sam rynek. Trzęsąc się na bruku skierowałem się w stronę bramy i w końcu wyjechałem na spokojny, grzeczny, uspokajający asfalt. Coraz bardziej zaczyna mi się spieszyć do tej stacji benzynowej. W końcu jest. Dojeżdżam pod budynek...
Prawdziwy obłęd w oczach zaczyna się, gdy czas płynie już na minus i minęła kluczowa chwila, wszystkie problemy świata zdają się być niczym wobec tego jednego, jedynego, a cholerna stacja benzynowa jest zamknięta!
Rozglądam się i po drugiej stronie drogi zauważam sad. Po jakimś czasie wypycham rower, nie czując się wcale lepiej, ale rozwiązawszy co najmniej dwa pilne problemy.
Przede mną nieco poniżej dziewięćdziesięciu kilometrów do mety. Zrobienie tego w cztery godziny jest nierealne. Po pierwszych górkach przesuwam spodziewany czas dojazdu o kolejną godzinę. Jedzenie już nawet nie usiłuje udawać, że będzie wchodziło. Wchodzi tylko picie, co praktycznie nic mi nie daje. Turlam się po płaskim w okolicach 15 km/h, na pojedynczych zjazdach przekraczając 20 km/h. Podjazdy, nawet te niewielkie, robię poniżej 10 km/h.
Minęła trzecia trzydzieści, a mój telefon milczy. Hipcia powinna już być na mecie, nie spodziewałem się, że końcówkę zrobią ze średnią 30 km/h, ale nawet przy 25 km/h powinna już gdzieś być. Mija czwarta. Zaczynam się odrobinę niepokoić. Dzwonię do Hipci - cisza. Wysyłam SMS-a - cisza. Pewnie śpi. Wysyłam SMS-a do Gavka, ale telefon milczy. Już prawie miałem dzwonić i budzić rodziców, gdy z tyłu nadjeżdża światełko. A za światełkiem lemondka. A na niej - Memorek. Memorek, który ma telefon, ma w nim internet i ba, nawet mi sprawdzi.
Pierwsze przeszukanie wskazuje, że ani Hipcia, ani ci, których spodziewałem się z nią ujrzeć na mecie, nie dotarli. Na szczęście chwilę później Marek znajduje nazwiska i potwierdzenia. Meta: 3:30 z minutami.
Żegnamy się: Marek wraca do swojego tempa, spiesząc się, by zmieścić się w dobę, ja wracam do swojego pełzania. Zbliża się siedemdziesiąty kilometr do mety, przynajmniej licząc na podstawie GPS-a. Mijam jeden przystanek i w głowie pojawia mi się pewien plan. Spróbujemy.
Na kolejnym przystanku kładę się na chwilę. Spróbujemy drzemki, chociaż z góry wiem, że to nie brak snu mi doskwiera. Ustawiam budzik na osiem minut. Wstaję po sześciu: uparcie powracające koszmarki powodują, że cały czas się budzę. Siadam i przecieram twarz. Postanawiam jeszcze spróbować z jedzeniem: biorę jeden gryz, chwilę żuję i wypluwam na ziemię. Z tej mąki chleba nie będzie.
Przeprowadzam kompletną analizę: dwie sprawne kończyny (dwóch pozostałych na wszelki wypadek nie sprawdzam), mózg jako tako działający. Do mety 70 km, czyli co najmniej 7 godzin jazdy, w tym większość, jeśli nie całość, bez jedzenia, o samym piciu (jeśli i ono nie zacznie mi nie wchodzić). Jest piąta, czyli do tego wszystkiego wjadę w poranne słońce, co pewnie też mnie nie przyspieszy. Spanie nie ma żadnego sensu, nic tu nie zmieni.
Wniosek może być tylko jeden: kończymy. To jest właśnie dobry moment, a dalsze mordowanie się nie ma żadnego sensu.
Decyzja podjęta, to była łatwiejsza część. Teraz trzeba się dostać do bazy. I trzeba zrobić to szybko, bo jeśli nic się nie uda załatwić, to jednak przedpołudniowe słońce i tak mnie nie ominie.
Zastanawiam się, kto może być w bazie i uznaję, że spróbuję obudzić Tomka. Ha, super. Kontakt w telefonie jest, ale numeru nie ma. Coś się pokićkało z zapisywaniem numerów na karcie SIM. Wertuję listę kontaktów i pozostaje mi zawracać głowę Elizium, może on ma numer. Wtedy jednak w oko wpada mi awaryjny numer z zeszłorocznego MP - Średni, który w tym roku również jest kierownikiem trasy! Dzwonię. Odbiera, zaspanym głosem tłumaczy, że właśnie się położył. I że w bazie są i Wax, i Tomek - do nich dzwonić. Proszę go o numery i po chwili dociera do mnie SMS. Dzwonię do Tomka - telefon wyłączony. No tak, pewnie śpi. Dzwonię do Waxa. Mówi, że nie da razy bezpiecznie jechać autem i proponuje mi Tomka, po czym przekazuje mu słuchawkę.
"Tomeeeek, zdejmiesz mnie z trasyyy?" - staram się przyjąć możliwie najbardziej nieporadny ton.
I to jest chyba talent. Bo tego nie można się nauczyć. To jest wrodzone. Miał to mój ojciec, ma to i Tomek. Mówi mi: "No i co ja mam ci powiedziedzieć? Że nie przyjadę?". W tym głosie brzmią jednocześnie zapewnienie, że pomoc zostanie udzielona, ale dodatkowo "ale pamiętaj, że to twoja wina" oraz "my sobie o tym jeszcze porozmawiamy".
Przekazuję mu moje położenie, po chwili wysyłam SMS-a z dokładnym opisem dojazdu.
Za moment odzywa się telefon. Powiedzieć, że się żyje to nie łaska, ale na wieść o tym, że trzeba mnie zabrać, to natychmiast się interesujemy. Jej Wysokość uznała za stosowne zaszczycić mnie swym melodyjnym głosem.
Zdejmuję kask, ściągam rękawiczki, wysypuję z kieszonek żarcie: jeśli ktoś będzie miał potrzebę, to je dostanie, za chwilę powinni jechać kolejni zawodnicy.
O tym, jaki jestem słaby, dowiaduję się, gdy trzeba się podnieść i przenieść rower tak, by oznaczył moją pozycję. Z ulgą wracam na ławeczkę i siadam. Mam przed sobą co najmniej godzinę czekania. Nad dachem stojącej przede mną stodoły, spomiędzy dwóch topoli, wypływa pojedynczy promyczek słońca i świeci prosto w przystanek. Siadam w nim, zakładam ręce i czekam.
Po chwili odzywają się jakieś SMS-y, więc odpisuję, przy okazji zauważając, że jakimś cudem w Solidzie odezwał się internet. Ba, nawet działa relacja! Czytam sobie przez chwilę kto jest gdzie. W międzyczasie mijają mnie Andrzej z Krzyśkiem, ale nic ode mnie nie chcą. Widzę, że niedługo dojedzie tu grupka Ola. Zwijam się dalej w moim promyczku i obserwuję mozolną pracę pająka który przesuwa się pomiędzy kolejnymi kamyczkami i zastyga za nimi, wyglądając jak mały kamyczek. Po chwili zmienia miejsce i znowu zastyga, czatując.
Odzywają się jakieś głosy. Przejeżdża Olo, krzyczę "Chcecie jedzenia?". Odkrzykują, że nie. Po chwili odzywa się telefon. Dzwoni Olo i zaczyna od prostego pytania "Hipek, co ty tam, kurde, robisz?". Okazuje się, że słysząc, że Hipcia jest na mecie, założył, że jestem tam i ja, więc obecność mnie na przystanku na jakiejś wiosce, proponującego żarcie, była dość zaskakująca.
Przesuwam się w inne miejsce, bo druga połowa przystanku rozświetliła się już porannym, ciepłym słońcem. Z pobliskiego podwórka dobiegają już ogłosy porannej pracy, okraszone obficie przekleństwami. Popijam łyk za łykiem z półlitrowej butelki wody, którą kupiłem na wszelki wypadek. Soków, które mam w bidonach, wolę nie dotykać.
Po chwili przed przystankiem staje krążownik, z którego wysiada najlepszy Tomek na świecie. Pakujemy rower na bagażnik, na widok białej tapicerki podkładam pod tyłek kurtkę przeciwdeszczową, mając nadzieję, że niczego zbytnio nie wybrudzę. Na teraz mam tylko jedno zadanie: gadać. No to gadamy.
Po drodze próbujemy jeszcze zdjąć z trasy Storma, ale okazuje się, że jego poziomki nie udaje się założyć bezpiecznie na bagażnik. Niestety, musimy go zostawić. Na szczęście do bazy ma już niedaleko - niecałe dwadzieścia kilometrów.
Dojeżdżamy do bazy. Z rowerem turlam się w stronę namiotu. Na dźwięk mojego głosu i wymienianych z kimś pozdrowień, z namiotu wysuwa się znany, hipciowy łepek. Dzień dobry, proszę nie wstawać, śpijmy. Hipcia jednak nie chce spać. Zmieniam buty i udaję się pod prysznic. Tam jest ciepła woda. To miłe.
Gdy wychodzę na zewnątrz, robi się ciepło. Docieram pod namiot i kładę się w środku. Niestety, nie udaje mi się spać, bo zaczynamy wymieniać się uwagami z trasy, a gdy już jedne drugiemu, a drugie pierwszemu opowiedziało, to słońce wylazło na tyle, że w środku robi się niepokojąco gorąco.
Zalegam na zewnątrz. Gdy udaje mi się zasnąć, budzi mnie gość z namiotu obok, który chciałby wyjechać samochodem. Potem już tylko drzemię, ale niewiele z tego wychodzi.
Dopiero w okolicy południa jestem w stanie spożyć coś więcej niż wodę. Tak mi się przynajmniej wydaje. W kilkuosobowym składzie ruszamy do pobliskiego hotelu, by zjeść tam dość drogi obiad. Normalnie zapytałbym, czy na talerzu ktoś nie zapomniał położyć jedzenia, ale tym razem ilość wydaje mi się zupełnie wystarczająca. I w sumie cieszę się, że jedzenie weszło.
Spacerując w stronę bazy dopingujemy jeszcze dwójkę zawodników - chyba to Dodoelk z żoną. Doping podziałał: koleżanka dognała go na podjeździe i chyba pod koniec przegoniła.
W bazie siadamy w cieniu. Jest już za ciepło, by spać, więc postanawiamy się zebrać. Po wszystkim pozostają tylko krótkie pożegnania i czas jechać przed siebie. Najpierw w drugą stronę, na pobliski Orlen. Tam jednak nie ma lodów, co napawa Hipcię bezbrzeżnym smutkiem.
Do domu docieramy z jedną dwudziestominutową drzemką. Do końca dnia już nie nadaję się do niczego i nawet niewiele z niego pamiętam. W poniedziałek, z samego rana, odbieram od lekarza zwolnienie: chciał dać tydzień, wynegocjowałem trzy dni (potem tego żałowałem...).
No i tyle, teraz czas na dwa słowa podsumowania.
Na maraton przyjechałem mając z tyłu głowy plan na niewystartowanie. Uznałem, że wystartuję, po czym sam, przypadkiem, nie dałem sobie większego wyboru i zmusiłem się do kontynuowania jazdy. Po pierwszych, przegalopowanych siedemdziesięciu kilometrach, do momentu, w którym rozłożyłem się kompletnie, udało mi się przejechać prawie czterysta kilometrów... solo. I to z całkiem niezłą, jak na umrzyka, średnią. Sumaryczny czas postojów z całego wyścigu sięgnął nieco ponad godzinę.
Mimo tego, że nie udało mi się ukończyć, uznaję, że maraton zakończył się olbrzymim sukcesem.
Do tego, zupełnie przypadkowo, zdobyłem spore doświadczenie w jeździe solo, którego do tej pory nie miałem.
Zaliczyliśmy 22 gminy. Plus jedną, której nie wpisuję, bo zaliczyła ją tylko Hipcia, a mnie już nie starczyło.
Olbrzymie podziękowania kieruję do (kolejność przypadkowa):
- całej kapituły, za całą wykonaną nad maratonem, pracę,
- Tomka, za stworzenie fantastycznej, widokowej trasy,
- całej obsługi bufetu, za pomoc i poświęcony czas,
- wszystkich, z którymi mijałem się na trasie,
- jeszcze raz Tomka, za to, że odłożył pierwszego, ciężko zapracowanego drinka i pojechał zdjąć mnie z trasy.
Tegoroczna trasa miała być łatwiejsza od zeszłorocznej (w końcu miała prawie dwa razy mniej podjazdów) i prowadzić spod Kielc aż pod Krosno, a stamtąd przez okolice Sandomierza wrócić i zamknąć się w bazie. Tyle teorii. 533 km i niecałe 4400 m w górę. W praktyce - patrząc po profilu trasy: "patataj, patataj, PATATAJ, PATATAJ, patataj, patataj". Płasko nie będzie.
Na dłuższą chwilę przed maratonem postanowiłem wrócić do pomysłu luźno rzuconego przez kogoś przed zeszłorocznym MP. Zapuszczenie wąsów na maraton. Dlaczego? Bo tak. Po prostu, dla zabawy. Świadom tego, że publiczne proponowanie skończy się na niczym, napisałem prywatnie do kilku osób i, o dziwo, część się zgodziła. W tym, co ważne, większość od razu, bez większych podejrzeń i pytań. I tak, uprzedzam pytanie, byli też tacy, co odmówili. Na przykład jeden taki, co się żony boi.
Siedmoosobowa grupa (włącznie ze mną) właśnie nieprzerwanie hodowała swój zarost, gdy przyszedł wtorek. Widziałem się wtedy z kolegą. Służbowe, półtoragodzinne spotkanie. Jakiś taki mizerny był, zakatarzony bidulek. Marudził, że przy otwartym oknie spał, że go gardło rozbolało, że w zasadzie cały czas nos musi wycierać. Pokiwałem smutno głową, życzyłem zdrowia.
W środę poczułem lekki ból gardła. Jako że bystry jestem, natychmiast połączyłem fakty i uznałem, że chyba się zaraziłem. W czwartek ból gardła się wzmocnił. A w piątek zniknął zupełnie - na rzecz podwyższonej temperatury i kompletnego rozklopsowania. Jeszcze rano pierwszą moją myślą było "a może jednak przepiszę się na dystans 300?". Potem uznałem jednak, że wszystko będzie zależało od tego, jak będę się czuł kolejnego dnia. Całe dziadostwo się rozwija, może do jutra jakoś przejdzie. Albo będzie lepiej. Albo nie wiem. Jutro się zobaczy.
Jutro jeszcze nie nadchodziło. Na razie uparcie trwało dzisiaj. Po odpracowaniu swojego przed komputerem zniosłem resztę gratów do samochodu i wytoczyliśmy się z osiedla. Pół godziny później niż zakładał plan, ale i tak miało to pozwolić na dojechanie do bazy późnym popołudniem, a nie wczesnym wieczorem.
Po przebiciu się przez wyjazdowe korki i przejechaniu zupełnie nową S7 w kierunku Radomia (jechałem nią już sto razy, ale pierwszy raz za dnia...) udało się nam dotrzeć pod Kielce i wbić się na teren bazy. Na mój widok Tomek wykrzyknął tylko "No pięknie wyglądasz!". On, w przeciwieństwie do mnie, wyglądał inaczej, niż się umówiliśmy, tak bardziej standardowo. Ale obiecał, że nadrobi zaległości.
Rozbijamy namiot, witamy nielicznych rozbitków i siadamy do kolacji. Moja to mój obiad z pracy, z czwartku, którego nie zjadłem, bo byłem w domu i bardzo mi się nie chciało go odgrzewać. Po wszystkim dosiadamy się na chwilę do grupy. Co chwilę dochodzą nowi przyjezdni, w tym Elizium, który swoim wąsem w podkówkę (niczym Hulk Hogan) zdecydowanie wygrywa wąsową klasyfikację. Mój zachwyt najwyraźniej wjeżdża Tomkowi na ambicję, bo gdy tylko kończy Jelonie dyktować ściągawkę z trasy (pisaną maczkiem na kartce A4), to znika i za chwilę pojawia się z identycznym, jak Eli, zarostem. Ale król może być tylko jeden, dzisiaj nim został Krzysiek.
Długo nie siedzimy - po chwili Hipcia wsiąka, niby po coś do picia, a po 10 minutach zauważam, że po prostu wymknęła się po angielsku. Zdążam więc w stronę namiotu. W sumie ma rację - nie ma co siedzieć, trzeba się wyspać. Ja chyba głównie powinienem leżeć i wypoczywać. Sen leczy, łagodzi rany, porządkuje wspomnienia. A nawet jedna jego odmiana całkowicie usuwa ból i choroby. Taka to magia!
Przebieram się więc, wypraszam kilku wielonożnych gości z namiotu, zawijam się w śpiwór. Po jakimś czasie na karku pojawia mi się piekący punkt. Ciechoroba! Pewnie jakiś pająk się gdzieś zabunkrował. Gdy drugi, identyczny, pojawił się za uchem, uznałem, że to nie może być pająk. Winowajca szybko się znalazł - czerwone mrówki. Przeszukujemy cały namiot, znajdujemy pięciu partyzantów. Później już udaje mi się zasnąć. Ostatnie myśli przed snem to rozważanie możliwych planów awaryjnych. Z uśmiechem konstatuję, że ostatni raz plany awaryjne miałem kilka lat temu, gdy jechaliśmy po raz pierwszy na trzysta kilometrów. Od tej pory było tylko "siezobaczy, siepomyśli".
Pole namiotowe jest dość rozstrzelone, więc - inaczej niż w zeszłym roku - najpierw budzi mnie budzik, a dopiero potem słyszę dźwięki krzątania się, ubierania, zapinania sakw, plecaków, sprzączek i całe klekotanie związane z pakowaniem się przed wyścigiem. Ktoś coś niesie, ktoś rozmawia, ktoś rzuca stłumionym wyrazem, gdy coś miękkiego upada mu na ziemię.
Wyłazimy z namiotu. Oporządzam rowery, dopinam wszystkie torby, światła, urządzenia. W końcu pada ważne pytanie: "Jak się czujesz?". W sumie czuję się dobrze. Po tej odpowiedzi popełniamy istotny błąd: zabieramy tylko jedną torbę i tylko jeden komplet narzędzi. Ale za to, na wszelki wypadek, zabieramy drugiego GPS-a.
Człapiemy do jadalni i pochłaniamy śniadanie. Przypadkiem wynaleziony na Parczewie patent, czyli płatki z żelami sprawdzają się bardzo dobrze w roli pożywnego zapychacza kiszek. Czas na krótką odprawę techniczną. Bardzo krótką i bardzo treściwą. Nic nie pamiętam.
Duża wskazówka na zegarku powoli zaczyna uciekać, przy bramie zaczyna się robić tłoczno. W ostatniej chwili postanawiam jeszcze pobiec do toalety. Pech to pech, papieru nie ma. Gdy docieram z powrotem pod namiot, akurat wołają "Pierwsza grupa na staaaart!". No to zaczynamy trasę z pełnym bagażnikiem. Jakbym i tak nie był wystarczająco ciężki i bez tego.
Na kilkanaście sekund przed startem robimy jeszcze startową fotkę Wąsaczy, na którą nie załapał się Żubr, ale za to trafił Transatlantyk (łącznie: Elizium, Wilk, Tomek, Turysta, Transatlantyk i ja). Potem już tylko odliczanie (według dwóch różnych zegarków, sygnał do startu daje nie Średni, a ktoś, kto sprawdzał czas na swoim czasomierzu). Kilkanaście rowerów zaczyna się toczyć na zjeździe.
Z okrzykiem swój atak rozpoczyna Olo. Pochylam się nieco i dochodzę go na zakręcie, a potem zagaduję i tak oto dojeżdża do nas reszta grupy. Pierwsza ucieczka zażegnana.
Wysypujemy się na główną. Zwarta grupa. Trochę żartów (m.in. z Tomka, który, jak lider, chowa się za plecami) i jedna niebezpieczna sytuacja: ktoś zapomniał o tym, że ma w rowerze również tylne koło i o mało co mnie nie zamiótł na pobocze. Wyjazd z jezdni blokuje mi Waksmund, który stałby się kolejną ofiarą tego przypadkowego manewru, bo spadlibyśmy obaj. Udaje się na centymetry. A sam autor zamieszania chyba nawet nie zauważył.
Kawałek dalej Tomek wychodzi na prowadzenie, podbija tempo do jakichś 35 km/h. Za nim ustawia się Hipcia, która, niczym lider wrogiego obozu, kręciła się tuż obok, pilnując, co Tomek bedzie robił. Z tyłu siedzę ja.
Pierwsze przebłyski tego, że nie będzie przyjemnie, pojawiają się już na niewielkich zmarszczkach, gdzie odczuwam dyskomfort związany z trzymaniem koła. Na pierwszym, solidnym podjeździe, tuż za Św. Katarzyną, czuję się bardzo przeczochrany. Na zjeździe odpoczywam, zamiast gonić. W Górnie zajmujemy wszyscy lewy pas do skrętu, przed samochodem jadącym z naprzeciwka mieści się czwórka (m.in. Tomek, Góral i Wax), Hipcia zwalnia, bo nie wiadomo, czy samochód przepuści nas wszystkich. Jednak przepuszcza, ale do wspomnianych wyżej mamy już trzysta metrów straty.
Jedziemy identycznym tempem - chłopaki przed nami i nasza, niewielka grupka: Hipcia, CFCFan, Szafar i ja. Hipcia wychodzi na prowadzenie i tak sobie pędzi. Jedzie. Jedzie. Nadal jedzie. W końcu, delikatnym, troskliwym tonem, tuż zza pleców kolegi, który jechał przede mną, pytam "Czy ciebie tam pojebało na tym prowadzeniu?". O. I można jednak zejść z prowadzenia.
Hipcia zostaje trochę z tyłu. Okazuje się, że odpadł jej GPS. Konkretnie to odłączyła się nie całość od uchwytu, a tylna ścianka od odbiornika. Naprawiam. Potem przez chwilę prowadzimy akademicką dyskusję w prostych, żołnierskich słowach. Ja stoję na stanowisku, że jadąc w grupie powinno się rozkładać obciążenia mniej więcej po równo, Hipcia kontrargumentuje, że dobrze jej się jedzie i nie chce, żeby jej ktoś przeszkadzał w prowadzeniu. Dochodzimy do jako-takiego porozumienia i Hipcia lekko trąca pedał stopą i odfruwa w kierunku obu chłopaków. A ja zostaję tam, gdzie byłem. Odwraca się do mnie trzykrotnie i krzyczy "No chodź!". Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. W końcu, po trzecim okrzyku, decyduję się ruszyć. Nieludzkim wysiłkiem przyspieszam na płaskim do całych 33 km/h i doganiam grupę. I chwilę później już wiem. Chwilę jeszcze myślę, ale tylko nad zebraniem wszystkich opcji w jeden komunikat, a nie nad samą decyzją.
Zbliżam się do Hipci - która chwilowo wisi jako trzecia, czyli tuż przede mną - i oznajmiam: ja kończę. Ujechaliśmy niecałe 50 km, a ja już wiem, że tego tempa nie utrzymam. Opcje są takie: albo dostaje wszystkie klamoty i jedzie gnać na wynik, co pozostaje opcją silnie sugerowaną, albo jedzie ze mną, moim tempem, które będzie bardzo wolne i wymagające bardzo dużo cierpliwości. W przypadku opcji pierwszej, to już sam podejmę decyzję, czy pojadę dalej, czy jednak wrócę do bazy.
Hipcia próbuje mnie podejść, negocjować (no to może chociaż trzydzieści pojedziesz?). Na chwilę zapada w zadumę. Potem decyduje, że jedzie z grupą. Powiadamiam obu chłopaków o tym, że w Staszowie, na Orlenie, zrobimy szybkie przepakowanie.
Zostało jakieś 14 km. Postanawiam się chociaż przydać na sam koniec i wychodzę na prowadzenie. Staram się dać z siebie wszystko - miejscami nawet ocieram się o 40 km/h, co osiągam przy niewiarygodnie wysokich wskazaniach pulsometru. Raz też prawie gubię skręt na Korytnicę o mało co nie przelatując na Szydłów. Dobrze, że krzyczeli z tyłu. Raz schodzę ze zmiany i prawie od razu gubię koło, bo zaczyna się niewielki podjazd. Łapię się z powrotem, odpoczywam trochę i wracam na przód, ciągnąc już do Staszowa.
Tam robimy błyskawiczne przepakowanie. Z torby zabieram sobie kartę, dowód i pojedynczy banknot z Jagiełłą, nogawki, kurtkę przeciwdeszczową i po namyśle również cienką bluzę. Hipcia dostaje bukłak z kluczem do samochodu, bo będzie w bazie pierwsza. Przepinamy torbę do jej roweru. Zamieniamy się też GPS-ami - ona dostanie mój, sprawdzony i na pewno działający (i przede wszystkim nie odpadający od uchwytu), ja będę w stanie zmusić ten jej do współpracy, nawet gdyby był oporny.
Oddaję też trochę picia: Hipcia ma komplet, ale chłopaki dostają ode mnie dolewkę do pełna. Ruszają.
Jedno machnięcie ręką i już startują na światłach. Ech, nawet buziaka na drogę nie zdążyłem...
Zostałem sam. Jednym spojrzeniem ogarnąłem cały mój dobytek, leżący tuż przede mną na orlenowskiej skrzynce. Hipcia zostawiła mi to, co zostało z jej patentu na żywienie się po drodze: kulki posklejane przy pomocy miodu i czegoś tam, które nie wytrzymały próby temperatury i teraz są tylko woreczkiem płatków, przemielonych orzechów i daktyli. Przy mojej ograniczonej bardzo ładowności: do wyrzucenia. Idę do kosza, a następnie podejmuję próbę pomieszczenia się z całym majdanem. Kurtka trafia do koszulki, bluzkę i nogawki planuję przykleić prosto do ramy, taśmą izolacyjną. Sporo oplotów, przyczepionych dawno temu do sztycy, tak na wszelki wypadek, teraz znajduje swoją szansę. Albo ich już kiedyś używałem albo było tego sporo za mało, bo taśmy starcza mi na ledwo półtora obrotu wokół całego pakunku. Na razie jakoś się trzyma.
Ruszam. Już na początku zaczynam zawadzać nogami o dopiero co zamocowany bagaż. W tej wersji i przy tej ilości taśmy trzyma się to beznadziejnie: co kilka ruchów nogami muszę poprawiać i przestawiać całość z jednej strony na drugą. Uznaję, że to bez sensu. Zjeżdżąm na pierwszą, piaszczystą łachę przy drodze, kładę rower i zaczynam wyrzucać na ziemię wszystko z kieszeni. Jestem wściekły na tę cholerną bluzę, przez którą muszę teraz wszystko przebudowywać, ale nie mam nawet siły porządnie przypieprzyć batonem o trawę, więc je po prostu rzucam, śmiejąc się sam ze swojej bezsilności.
Gdzieś podczas tej pasjonującej czynności mijają mnie co najmniej dwa pociągi: w jednym kątem oka zauważam Kuriera, w drugim piracką brodę Emesa i dziewczęcą, drobniutką sylwetkę zgarbioną podczas jazdy w dolnym chwycie, która mogła być tylko Kotem.
Okazuje się, że nawet udaje mi się wszystko pomieścić i że nie muszę niczego zostawiać na trawniku. Dwie kieszonki w koszulce zajmuje ubranie, trzecia jest do granic możliwości wypchana tym, co wiozłem, do tego utykam kilka rzeczy do obu torebek na ramie. Mamy porządek, można jechać.
Gdy ruszam, zdaję sobie sprawę z tego, jakim dardanelskim osłem jestem! Miałem się zastanowić, czy czasem nie wrócić do bazy, przespać się, a potem nie wziąć samochodu i nie pojeździć po trasie, porobić zdjęcia i przydać się na coś. Teraz wreszcie dotarło do mnie, że klucze pojechały z Hipcią, wracać do bazy nie ma za bardzo po co, bo jeśli mam siedzieć na tyłku i nic nie robić, to już lepiej jechać na rowerze.
No to jadę. Poprzedni odcinek był męczący, a jegoo końcówkę sam przekatowałem na swoje własne życzenie, więc czeka mnie teraz długie dochodzenie do siebie. Chwilę później mija mnie grupka trzech kolarzy, którą prowadzi Ricardo. W momencie, gdy mnie wyprzedzał, posłał mi uśmiech. Było w nim wszystko: ale głównie to, co złośliwe i wredne.
Jedzie się kiepsko. Pomijając zmęczenie, to fakt tego, że jadę sam i że zdarzyło się to w sumie gwałtownie, jakoś mi ciąży. Jak od początku, to od początku, a nie, że w połowie zostaję tutaj sam. Poza tym męczy mnie świadomość tego, że po ledwo przejechanych osiemdziesięciu kilometrach, do mety mam jeszcze przeszło czterysta pięćdziesiąt.
Prawie na setnym kilometrze mijam Orlen. Spodziewałem się tam zobaczyć sporo rowerów - nie ma nikogo.
Od Staszowa narzuciłem sobie "pory karmienia". Dokładnie do 20 minut dorzucam coś do pieca. Piję też więcej, niż bym chciał. Powoli przynosi to efekty. Czuję się dalej paskudnie, ale nogi powoli zaczynają jakoś tam się obracać.
W Szczucinie z dziką satysfakcją postanawiam się zatrzymać i wysłać SMS-a z ziemi. Poza tym i tak nie mam wyjścia - przy telefonie leżą pieniądze i karty, więc muszę mieć pewność, że niczego nie zgubię. Od tego momentu każdy kontakt z telefonem jest jak sprawdzanie druków ścisłego zarachowania: przed zamknięciem torby wszystko musi się zgadzać.
Kawałek dalej, w lasach, zza ramienia słyszę "A co to się stało?". Dogonili mnie Wilk, Wąski, Kot i Lunatyk. Po chwili rozmowy zostają w lesie na sikustop. Ja tymczasem jadę dalej. Chwilę wcześniej postanowiłem, że skoro już mam taką szansę, to przynajmniej spróbuję do mety dotrzeć solo. Poza tym i tak mi odjadą na podjeździe, po co miałbym łapać koło, skoro za chwilę z niego spadnę?
W Dulczy Wielkiej zajeżdżam pod sklep. Pierwotnie nawet nie pomyślałem o tym, że część zapasów oddałem w Staszowie i teraz powoli bidony stawały się niepokojąco lekkie. Kupuję wodę, a wychodząc ze sklepu zauważam, że spotkana przed chwilą grupa właśnie przeleciała przed moim nosem. Uzupełniam bidony, resztkę wylewam sobie na głowę. Chyba już czas zacząć, słońce najwyraźniej się rozkręca.
"Żarówka" to dobra nazwa dla mniejsowości, szczególnie dzisiaj. Chmur niewiele, robi się coraz cieplej. Jadę cały czas tym samym tempem, ale po chwili... zauważam przed sobą czwórkę rowerzystów. Patrzę na licznik, porównuję go z GPS-em, ale nic tu nie oszukuje: wcześniej oni mnie dogonili, a teraz, jadąc tym samym tempem, co wcześniej, ja doganiam ich. Odległość powoli malała. Dogoniłem ich na podjeździe pod wiadukt. Jakoś tak się gramolili pod tę górkę, że musiałem im zza pleców zakrzyknąć "Ależ wy się opierdzielacie!".
Z wiaduktu zjechałem i - żegnany wilkowym "O, drugie życie!" - ruszyłem w podjazd. Położyłem się wygodnie na lemondce i cieszyłem się tym, że prawie nie pedałując mogę jechać powyżej 30 km/h.
Spodziewałem się, że za chwilę grupa mnie dogoni i przegoni, ale z tyłu nic się nie zbliżało.
Słońce coraz bardziej się rozkręcało. Pomyślałem o zeszłorocznym MP, o tym, jak niektórzy przepalali hamulce, a niektórym strzelały opony i zdałem sobie sprawę z tego, że oto jadę na poważną trasę w trybie "na ciapciaka". Nie mam dętki, pompki, niczego nie mam. Nawet głupiego śrubokręta! Wszystko pojechało z Hipcią, a ja jestem zdany na liczenie na to, że nic na upale nie strzeli, że nic nie przedziurawi mi dętki i nie będę musiał czekać i przeszkadzać innym w jeździe, prosząc o pomoc.
Dotarłem do Pilzna. Zaraz za skrętem z drogi głównej zauważyłem przed sobą znajomą koszulkę z Dobrodzienia. Szafar wcześniej mówił, że tamto tempo też było dla niego za szybkie i czyżby też zrezygnował? Gdy wyprzedzam, okazuje się, że to nie Szafar, a jego kolega. Zamieniamy kilka słów i jadę dalej. GPS mówi "8 km, łagodny". I taki był. Trochę po kiepskim asfalcie, więc bałem się, że po takowym trzeba będzie również zjeżdżać. Na szczęście na szczycie podjazdu pojawiła się granica gminy i dalej jechało się już po równym.
Przed Tuchowem pojawia się ostra ścianka, na której wykręcam prawie 71 km/h. Więcej się bałem, bo chwilę wcześniej zdjąłem okulary i łzy zasłoniły mi widoczność. Kawałek dalej, przy mostku, stoi sobie starszy pan, który na mój widok wykrzykuje "Trzech przed chwilą pojechało" - "Jak dawno?" - "Z pięć minut temu!".
Kawałek dalej skręcam z drogi głównej i kieruję się na Lubaszową. Na moście stoi ktoś z rowerem. Na mój widok obojętnie odwraca wzrok, cichutko, jeden raz dzwoni dzwonkiem na kierownicy i wraca do obojętnego patrzenia w wodę. Tajny sygnał? Szpiedzy z Krainy Deszczowców?
Trzech, co to o nich wspomniano, doganiam pod małym sklepem w miejscowości Potok. Endriu61, KrzysiekP (co podpatrzyłem dopiero później, z plakietki z numerem) i Tater (co ustaliłem dopiero po maratonie). Kupuję wodę i colę, której większość wylewa mi się po przewróceniu bidonu. Teraz jest już cały klejący. Część wody tradycyjnie idzie na głowę. Znaczna część. Przy okazji zdaję sobie sprawę z tego, że odruchowo oblałem sobie również suche ubranie na noc, bo zapomniałem, że tkwi w kieszonce, a nie w torbie.
Ruszam przed nimi. Podjazdy robię spokojnym tempem. Po kilkukilometrowym zjeździe skręcamy w lewo i od razu dostajemy ostrą ściankę, dochodzącą do jedenastu procent. Kątem oka zauważam Tatera, który był tuż za mną, jednak na szczyt wyjechałem już sam. Już tutaj czuję, że podjazdy będę odpracowywał bardzo długo, jeśli tylko będę musiał je robić ze zbyt niską kadencją, czyli siłowo. Od tego miejsca na zdecydowanej większości zjazdów (nawet niewielkich) nie zawracam sobie głowy pedałowaniem. Odpoczywam, ile się tylko da.
Teraz zjazd i czerwona szpileczka oznaczona "(KOM)". Odcinek wchodzący do zabawy w klasyfikację górską maratonu. Dla mnie to bardzo cenna informacja, bo dzięki klasyfikacji mam wyodrębnione najbardziej honorowe podjazdy. A co za tym idzie, mówiąc wprost, będzie trzeba popracować. Tym razem średnie nachylenie ma mieć sześć procent. Zaczyna się przyjemnie, ale potem, niestety, podskakuje do dziesięciu. Pod koniec wypadają mi okulary, wrzucone za koszulkę, dobrze, że nigdzie nie odjechały.
Na szczycie trzeba wysłać SMS-a. Staję, biorę kilka łyków wody. Jadę w dół, po paskudnie nierównym asfalcie, kilka razy poprawiając Convoya, który usiłuje wyrwać się z uchwytu (ze względu na brak miejsca uchwyt jest skierowany w dół, a lampka przypięta linką).
Zjazd kończy się i wchodzimy w coś płaskawego, co jednak, jak podpowiada maszyna, będzie podjazdem. W jednym ze sklepów robię kolejny postój: kupuję znowu wodę, bo okazało się, że coli zostało ledwo pół bidonu. Resztę, której nie dopiłem, wylewam. Chyba nie mam jednak na nią ochoty. Dodatkowo kupuję sobie banany: z jednym ruszam na trasę, drugi zostaje na później. W momencie, gdy zbliżam się do jezdni, wyprzedza mnie wygodnie leżący na lemondce Tater.
Spotykam go kawałek dalej, dochodzi mnie na długim zjeździe i chwilę rozmawiamy. Gdzieś tu po raz kolejny mijam się z Lublinem. Znaczy, że mnie wyprzedzają. Spotykamy się już kawałeczek dalej - widzę ich całkiem niedaleko na krótkiej, dziesięcioprocentowej ściance. Po ostrym zjeździe skręcam w prawo i mijam... Szafara. Pękł mu łańcuch, który właśnie pomaga mu skuć Tater. Próbuję się dowiedzieć, jak tam sytuacja z przodu, ale dowiaduję się tylko, że wszystko się już wymieszało.
Na kolejnym podjeździe przeganiam młodszego lublinianina, a pod koniec zjazdu doganiam Andrzeja. Jedziemy chwilę obok siebie, ale na początku Brzostka odchodzi mi na maleńkim podjeździe i za chwilę znika w oddali. Aż do Frysztaka jadę zupełnie sam. Tam mam zaznaczone, że będzie "16 płaskiego". Problem w tym, że zapomniałem, że tutaj rzadko bywa płasko. Droga jest pofalowana: podjazdy robię powoli, na zjazdach odpoczywam w cieniu. Po chwili, po raz kolejny, mija mnie Tater.
Zbliża się punkt w Odrzykoniu. To było mniej ważne. Ważniejsza była szpileczka tuż przed punktem, informująca, że pokonałem połowę trasy. Powoli się do niej zbliżam. Pod koniec nawet zupełnie się wypłaszcza, ale to wypłaszczenie jest inne niż to, sto kilometrów temu. Wtedy na płaskim jechało mi się dobrze. Tutaj miałem nadzieję, że nogi też zaczną lekko i powoli kręcić, ale od chwili czuję, że będzie kiepsko.
Główna, skręt w lewo, skręt w prawo. Zbliża się kolejna, czerwona szpileczka. Kolejny "honorny" podjazd. Gdy go widzę, uznaję, że bardzo chcę tam wjechać. Wiem, że będę musiał za to zapłacić i wyobrażam sobie, jak i czym zapłacę, ale chwilowo mam to gdzieś, po prostu ten podjazd muszę zrobić. Ruszam. Licznik szybko wskakuje powyżej dziesięciu procent, by pod koniec wskazać ich dziewiętnaście. Czuję, jak łańcuch płacze i mam nadzieję, że nie pęknie. Kątem oka zauważam krzyż: po raz kolejny solidny podjazd z drogą krzyżową? Ironia. Po niewielkim wypłaszczeniu czas na drugą ściankę - tutaj licznik dochodzi do procent dwudziestu dwóch. Wyjeżdżam na główną. Tam też jest pod górę, ale to już jest coś spokojnego - jakieś dziesięć, czy dwanaście procent, powoli przechodzące w wypłaszczenie...
Znajduję odpowiednią drogę i skręcam w prawo. Po chwili widzę już samochód, rowery i ludzkie sylwetki przy stole.
Punkt prezentuje się imponująco! Olbrzymia panorama, jest gdzie usiąść, jest co zjeść. Nie zdążam jeszcze odłożyć roweru, gdy z dwóch stron padają pytania: czerwonowłosa koleżanka pyta mnie, czy makaron z mięsem, czy bez, kolega pyta, co chcę w bidony. Nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi na żadne z pytań, bo muszę przez chwilę wrócić do siebie. Mówię tylko "sekundkę". Na punkcie bawi już kilku kolegów, m.in. Turysta i Emes, obaj nie kryjący zaskoczenia moim widokiem. Siadam do nałożonego mi talerza makaronu, mimo że wcale nie jestem pewien, czy chcę go jeść. Bezmyślnie dziobię widelcem i bez pośrednictwa mózgu pochłaniam kolejne kęsy, w międzyczasie słuchając tego, co opowiadają chłopaki. Na liście podpisuję się krzyżykiem. To chyba adekwatny podpis do stanu, w którym jestem. Przy pomocy jednego z kolegów z punktu napełniam bidony, a później wreszcie udaje mi się skorzystać z toalety. Zostawiam u Przemielonego moje ciemne okulary. Nie jechałem w nich wcale, a teraz mi się wcale nie przydadzą. Wracam do roweru. Brodate zwłoki leżące opodal na materacu właśnie wracają do życia i rozpoznaję w nich Keto. Ciężko się przyzwyczaić do jego nowego wyglądu i rozpoznać, tak na pierwszy rzut oka.
Zabieram dwa banany i robię po raz kolejny przepakowanie w kieszeniach. W końcu jestem gotów do drogi. Smętnym wzrokiem patrzę na końcówkę makaronu, którą zostawiłem na talerzu - chyba nie byłbym w stanie już jej pochłonąć, żołądek stawia opór. Ruszam chwilę po Turyście, mijając rozmawiającego przez telefon Emesa.
Bardzo szybko skręcam z drogi w maleńki, cieniutki asfalt, prowadzący ostro pod górę. Jak znajduje się takie drogi, zapomniane od wieków przez wszystkich bogów, które oferują tak przyjemne doznania? Najpierw leśny podjazd, a potem solidny zjazd z szeroką panoramą. Zaczynam dość szybko osuszać bidony i już wiem, że pewnie będę chciał zatrzymać się w Brzozowie. Ledwo trzydzieści kilometrów dalej!
Za Malinówką spotykam Turystę. Stoi obok kolegi (później ustaliłem, że to Martink). Rozmawia przez telefon. Rower Marcina stoi bez przedniego koła. Krzyczę tylko, że nie mam narzędzi i że nie pomogę i ruszam dalej.
Po chwili na zjeździe objeżdża mnie Turysta. Po raz kolejny i nie ostatni dzisiaj. Zmiennica, kolejna czerwona szpileczka. Turysta wisi dwieście metrów przede mną, obaj wyprzedzamy jakiegoś mieszkańca tutejszych stron, pchającego rower. Emocje jak na rybach. Na szczycie zatrzymuję się na chwilę. Na spokojnie coś jem i piję. Nigdzie się nie spieszy.
Zjeżdżam do Brzozowa. Powoli robi się szarawo. Turystę doganiam gdzieś na skrzyżowaniu. Radzi mi skręcić do sklepu, zamiast na stację (i odjeżdżać od trasy), ale uznaję, że wcale mi się nie chce. Zjadę. Na wyjazdowym rondzie zbijam na Orlen. Straszę pracownice zombiakami, które będą do nich ściągały przez całą noc. Uzupełniam picie. Ruszam.
Szpilka "KOM" zbliża się po raz kolejny. Tym razem jest napisane "3%" i, jak na razie, okazuje się nim być. Mogę jechać z relatywnie wysoką kadencją i specjalnie się nie męczyć. W pewnym momencie znad ramienia słyszę głos: "Witamy na trzysetnym kilometrze". Ktoś, kogo nie znam. Jedzie kawałek pierwszy, wraca i jedzie ze mną. Mówię, żeby nie czekał, bo będę jechał wolno. Przy okazji podpatruję nick na numerze startowym.
I tak poznałem Byczysa.
Niepokoi mnie co innego: mój licznik daleki jest od trzystu kilometrów. Coś mi nie gra. Wydawało mi się, że wpisałem dobry obwód koła, ale zaczynam się zastanawiać. W sumie to nie ma nad czym: u mnie licznik wskazuje mniej, czyli... jest lepiej niż mi się wydaje.
Widzę go już prawie na szczycie, gdy robi zdjęcia zachodzącego słońce. Na końcu podjazdu staję, jem banana. Stoimy obaj. Zamieniamy kilka słów, mówię, że będę jechał solo, więc grupowy pożytek ze mnie będzie żaden. Byczys kiwa głową i po chwili widzę, jak gna w dół po serpentynach. Kieruję się za nim. Póki jest ciasno, jest w porządku (pomijając samochód, który przejechał bardzo blisko mnie, ścinając zakręt). Gdy zjazd robi się szerszy i zakręty wygodniejsze, zaczyna mnie trząść z zimna. W końcu wjeżdżam w zamgloną dolinkę.
Na dole wysyłam SMS-a i ruszam dalej. Po chwili uznaję jednak, że trzeba się ubrać. Cieplej już nie będzie. Narzucam bluzę, która jednak okazuje się być sucha i próbuję założyć nogawki. Na stojąco. Kopytko bloku szosowego jest szerokie i gdy próbuję je przepchnąć przez materiał, nagle czuję, jak kurczą mi się mięśnie pleców: cała linia od jednego tricepsa, przez całe plecy, aż do drugiego tricepsa. Natychmiast prostuję się i nogawkę zakładam jednak klęcząc.
Nadjeżdża Byczys i pyta, co się stało, myśląc, że się przewróciłem. Uśmiecham się do siebie, bo wyglądałoby to cudownie, gdyby ten skurcz jednak złapał i musiałbym tu czekać na kogoś, kto mnie rozplącze, gdy będę leżał na ziemi zawiązany sam w siebie jak chińskie dziewięć.
Dopinam nogawki i ruszam. Mglista dolinka robi się nieco cieplejsza. Słońce powoli zachodzi. Wspinam się mozolnie pod górę, pod samym szczytem postanawiam jednak ustalić, gdzie jest Hipcia. Wysyłam SMS-a do rodziców z prośbą o informacje. I przy okazji sam informuję, że nie jedziemy razem. Pakuję telefon i turlam się dalej.
"5 km, dwie hopki", a potem "11d". Szyfr z GPS-a mówi jasno. Na jednej z hopek wyprzedzam nawet kobietę na rowerze. Na drugiej - nie ma nikogo. Wjeżdżam w las. Chwilę zastanawiam się nad tym, czy nie zamarznę na zjeździe, ale przypominam sobie, że w końcu mogę się zatrzymać. Dziwne te możliwości. Mogę ot tak, po prostu, zatrzymać się w środku zjazdu i ubrać kurtkę.
Zauważam też, że już niedaleko kończą się większe podjazdy. Czyli zwiększa się moja szansa na dojechanie do mety w jednym kawałku.
Na górze coś jem, potem kładę się wygodnie na lemondce i puszczam w dół. Kawałek dalej mijam Byczysa, ubierającego się na przystanku. Kątem oka zauważam kurtkę i coś w rodzaju kominiarki. Patrzę na mgłę i cały moj dobytek - do grzania głowy mam kask, do grzania dłoni - krótkie rękawiczki. Musi wystarczyć.
W oddali migocze światełko. Powoli je doganiam. Turysta. Zamieniamy dwa słowa i jadę dalej. Dogoni mnie na podjeździe.
W Niebylcu trzeba zrobic zygzak i już jesteśmy na podjeździe. Światło Turysty zbliża się do mnie dość szybko, a potem nagle zostaje z tyłu. Tutaj też, na stromej części podjazdu, w kolanie, które do tej pory tylko delikatnie mrowiło, czuję mocny, chwilowy ból. Tego mi jeszcze brakowało!
Na szczycie omija mnie Turysta gdy robię kolejny odpoczynek. Tym razem zjadam banana. Coś do picia i znowu w dół.
Wylatuję w okolicy Strzyżowa i mimo, że jestem pewien, że będziemy jechać w prawo, to widzę z daleka migające światełko wspinające się na zjazd po lewej. Sprawdzam na mapie: faktycznie, najpierw w lewo. Tory, główna i potem ostry zjazd na północ, wzdłuż Wisłoka. Po chwili zatrzymuję się i zakładam kurtkę. Tu też jest chłodno.
Droga prowadzi niewielkimi fałdkami wzdłuż rzeki. Nie jadę już wcale szybko, kolano odzywa się coraz częściej, na nawet niewielkich zjazdach nie pedałuję i daję mu odpocząć, zwłaszcza, że za chwilę ostatni większy podjazd.
Tutaj dojeżdża mnie pociąg z Keto i Szafarem. Wyprzedzają i jadą dalej. Mijamy się na tym fragmencie jeszcze raz. Potem zaczyna się podjazd i tracę ich z oczu. Przy podstawie podjazdu mijam Turystę. Kawałek dalej i on mnie wyprzedza.
To już ostatni większy. Robi się z tego jakieś jedenaście procent. Na bardziej stromym fragmencie zauważam z tyłu jeszcze jedno światło. Zastanawiam się, kto to może być - chyba tylko Emes. Po chwili światełko jednak zostaje z tyłu. Wyjeżdżam na szczyt i staję, z widokiem na piękną panoramę. Już prawie mam ruszać, ale widzę, że światło ponownie się zbliża. To poczekam.
Dojeżdża do mnie faktycznie Emes, z uśmiechem na ustach i bułką w łapie. Brakuje mu wody, więc odlewam mu połowę tego, co mam. Teraz mamy po równo. Zostawiam go jedzącego bułkę i sam ruszam w dół.
Dopałka się przydaje. Dzięki niej wszystko jest elegancko oświetlone na zjeździe i nie muszę niepotrzebnie zwalniać.
W Sędziszowie wysyłam SMS-a. Chwilę później dostaję potwierdzenie, że Hipcia właśnie przekroczyła punkt w Sandomierzu. Czyli ma nade mną dobre trzy godziny przewagi!
Jest północ. Droga wydaje się prowadzić uparcie w górę, a mimo to chyba jakiś wiatr z tyłu pomaga. Jadę w trybie: kilka sekund pedałowania, kilka sekund na luzie. Nie mogę ciągle pedałować, bo boli mnie kolano. Zresztą, nie mam już nawet na to siły. Teraz mam się tylko turlać przed siebie. Przy dobrych wiatrach uda mi się zamknąć w dwudziestu trzech godzinach, czyli do rana i tak muszę się toczyć.
Kolbuszowa wcale nie chce się zbliżać, a picie wcale nie chce przyrastać. Dno w bidonach zaczyna być coraz bardziej wyczuwalne. W końcu dojeżdżam. Przez trzy ronda wpadam na znaną mi doskonale dziewiątkę. Odliczam kilometry do Orlenu. Tam kupię picie.
Orlen bardzo mnie zawodzi, bo okazuje się być stary i zamknięty. Na szczęście te okolice to całe stacyjne zagłębie. Kawałek dalej zjeżdżam na BP, gdzie jest już bardzo towarzysko. Siedzi tam cała grupa Keto i Turysta, którego lampkę widziałem przed chwilą kilkaset metrów od siebie. Kupuję picie, cały stos batonów. Myślałem o zjedzeniu hotdoga, albo czegoś w tym stylu, ale nie jestem wcale pewien, czy to dobry pomysł. Poza tym chłopaki też czekają, musiałbym czekać aż oni dostaną.
Dopytuję o dystans z Sandomierza. Ma być tylko 90 km. Przy okazji upewniam się, że mój licznik liczy źle. Przejechałem więcej, niż mi się wydaje - to dobrze. Kilometry pozostałe do bazy muszę zliczać na podstawie GPS-a - to źle.
Emes dociera akurat, gdy uzupełniam picie. Oddaję komuś resztkę soku, która nie zmieściła się do bidonu, dopijam jednego energetyka, drugiego chowam w kieszeń i ruszam dalej, pytany przez Szafara, czy się zbieram. Po chwili zauważam, że ruszył za mną. Trochę głupio mi, gdy muszę mu powiedzieć, że będę jechał solo, w końcu wyrwał się za mną ze stacji. Decyduje się nie czekać na resztę, tylko jedzie sobie dalej.
Przejeżdżam przez Nową Dębę. Noc jest na szczęście bardzo krótka, więc robi się już jasno. Zaraz za miejscowością zjeżdżam między łąki. Ładnie tu. I nawet kolano przestało mnie boleć. Co z tego, skoro mam wrażenie, że od chwili żadne jedzenie nie jest już przetwarzane na cokolwiek? Na niewielkim podjeździe po raz ostatni wyprzedza mnie Turysta, a chwilę później pociąg z Keto i Emesem. Wjeżdżam pomiędzy wioski, odliczając kilometry do Sandomierza. Stamtąd tylko dziewięćdziesiąt. Po raz kolejny w głowie świta mi myśl o tym, że zauważalnie słabnę i że z dojazdem może być problem. Po raz kolejny przesuwam oczekiwaną godzinę dojazdu: teraz oceniam, że jest szansa na zmieszczenie się w dobie.
Robi sie prawie zupełnie jasno. Wypijam jednego strzała kofeinowego, ale to nie senność ani brak kofeiny psuje mi zabawę, więc wiele się nie polepsza. Jedzenie od dłuższej chwili już nie smakuje, wmuszam w siebie kolejne porcje; jedyne, co wchodzi, to picie. Do tego stopnia, że na wszelki wypadek, na krajówce, na wlocie do Sandomierza, kupuję jeszcze jedną butelkę i znowu uzupełniam bidon.
W Sandomierzu zygzakiem objeżdżam zamek, mijając parking, na którym jedna dziewczyna bardzo głośno oznajmia, że idzie się wysikać w krzaki, po czym rzeczywiście się tam kieruje, chociaż to, co wyprawia z nogami, nie zasługuje już na określenie "iść". Na chodniku tłoczą się grupki pijanych ludzi, które omijam z daleka, lewą częścią pasa, bo wiem, że nie mam większych szans na ucieczkę, gdyby komuś zachciało się pogonić barana na rowerze.
W końcu skręt i obiecany bruk. Widzę po prawej wygodny chodnik, ale decyduję się podjechać honorowo. Wytrzęsło mnie tak, że odezwał mi się cały układ pokarmowy, więc czym prędzej zjechałem na kostkę, sprawdzając, czy gdzieś tu jeszcze jest stacja. Bliska, tuż za miastem.
Wyjechałem na sam rynek. Trzęsąc się na bruku skierowałem się w stronę bramy i w końcu wyjechałem na spokojny, grzeczny, uspokajający asfalt. Coraz bardziej zaczyna mi się spieszyć do tej stacji benzynowej. W końcu jest. Dojeżdżam pod budynek...
Prawdziwy obłęd w oczach zaczyna się, gdy czas płynie już na minus i minęła kluczowa chwila, wszystkie problemy świata zdają się być niczym wobec tego jednego, jedynego, a cholerna stacja benzynowa jest zamknięta!
Rozglądam się i po drugiej stronie drogi zauważam sad. Po jakimś czasie wypycham rower, nie czując się wcale lepiej, ale rozwiązawszy co najmniej dwa pilne problemy.
Przede mną nieco poniżej dziewięćdziesięciu kilometrów do mety. Zrobienie tego w cztery godziny jest nierealne. Po pierwszych górkach przesuwam spodziewany czas dojazdu o kolejną godzinę. Jedzenie już nawet nie usiłuje udawać, że będzie wchodziło. Wchodzi tylko picie, co praktycznie nic mi nie daje. Turlam się po płaskim w okolicach 15 km/h, na pojedynczych zjazdach przekraczając 20 km/h. Podjazdy, nawet te niewielkie, robię poniżej 10 km/h.
Minęła trzecia trzydzieści, a mój telefon milczy. Hipcia powinna już być na mecie, nie spodziewałem się, że końcówkę zrobią ze średnią 30 km/h, ale nawet przy 25 km/h powinna już gdzieś być. Mija czwarta. Zaczynam się odrobinę niepokoić. Dzwonię do Hipci - cisza. Wysyłam SMS-a - cisza. Pewnie śpi. Wysyłam SMS-a do Gavka, ale telefon milczy. Już prawie miałem dzwonić i budzić rodziców, gdy z tyłu nadjeżdża światełko. A za światełkiem lemondka. A na niej - Memorek. Memorek, który ma telefon, ma w nim internet i ba, nawet mi sprawdzi.
Pierwsze przeszukanie wskazuje, że ani Hipcia, ani ci, których spodziewałem się z nią ujrzeć na mecie, nie dotarli. Na szczęście chwilę później Marek znajduje nazwiska i potwierdzenia. Meta: 3:30 z minutami.
Żegnamy się: Marek wraca do swojego tempa, spiesząc się, by zmieścić się w dobę, ja wracam do swojego pełzania. Zbliża się siedemdziesiąty kilometr do mety, przynajmniej licząc na podstawie GPS-a. Mijam jeden przystanek i w głowie pojawia mi się pewien plan. Spróbujemy.
Na kolejnym przystanku kładę się na chwilę. Spróbujemy drzemki, chociaż z góry wiem, że to nie brak snu mi doskwiera. Ustawiam budzik na osiem minut. Wstaję po sześciu: uparcie powracające koszmarki powodują, że cały czas się budzę. Siadam i przecieram twarz. Postanawiam jeszcze spróbować z jedzeniem: biorę jeden gryz, chwilę żuję i wypluwam na ziemię. Z tej mąki chleba nie będzie.
Przeprowadzam kompletną analizę: dwie sprawne kończyny (dwóch pozostałych na wszelki wypadek nie sprawdzam), mózg jako tako działający. Do mety 70 km, czyli co najmniej 7 godzin jazdy, w tym większość, jeśli nie całość, bez jedzenia, o samym piciu (jeśli i ono nie zacznie mi nie wchodzić). Jest piąta, czyli do tego wszystkiego wjadę w poranne słońce, co pewnie też mnie nie przyspieszy. Spanie nie ma żadnego sensu, nic tu nie zmieni.
Wniosek może być tylko jeden: kończymy. To jest właśnie dobry moment, a dalsze mordowanie się nie ma żadnego sensu.
Decyzja podjęta, to była łatwiejsza część. Teraz trzeba się dostać do bazy. I trzeba zrobić to szybko, bo jeśli nic się nie uda załatwić, to jednak przedpołudniowe słońce i tak mnie nie ominie.
Zastanawiam się, kto może być w bazie i uznaję, że spróbuję obudzić Tomka. Ha, super. Kontakt w telefonie jest, ale numeru nie ma. Coś się pokićkało z zapisywaniem numerów na karcie SIM. Wertuję listę kontaktów i pozostaje mi zawracać głowę Elizium, może on ma numer. Wtedy jednak w oko wpada mi awaryjny numer z zeszłorocznego MP - Średni, który w tym roku również jest kierownikiem trasy! Dzwonię. Odbiera, zaspanym głosem tłumaczy, że właśnie się położył. I że w bazie są i Wax, i Tomek - do nich dzwonić. Proszę go o numery i po chwili dociera do mnie SMS. Dzwonię do Tomka - telefon wyłączony. No tak, pewnie śpi. Dzwonię do Waxa. Mówi, że nie da razy bezpiecznie jechać autem i proponuje mi Tomka, po czym przekazuje mu słuchawkę.
"Tomeeeek, zdejmiesz mnie z trasyyy?" - staram się przyjąć możliwie najbardziej nieporadny ton.
I to jest chyba talent. Bo tego nie można się nauczyć. To jest wrodzone. Miał to mój ojciec, ma to i Tomek. Mówi mi: "No i co ja mam ci powiedziedzieć? Że nie przyjadę?". W tym głosie brzmią jednocześnie zapewnienie, że pomoc zostanie udzielona, ale dodatkowo "ale pamiętaj, że to twoja wina" oraz "my sobie o tym jeszcze porozmawiamy".
Przekazuję mu moje położenie, po chwili wysyłam SMS-a z dokładnym opisem dojazdu.
Za moment odzywa się telefon. Powiedzieć, że się żyje to nie łaska, ale na wieść o tym, że trzeba mnie zabrać, to natychmiast się interesujemy. Jej Wysokość uznała za stosowne zaszczycić mnie swym melodyjnym głosem.
Zdejmuję kask, ściągam rękawiczki, wysypuję z kieszonek żarcie: jeśli ktoś będzie miał potrzebę, to je dostanie, za chwilę powinni jechać kolejni zawodnicy.
O tym, jaki jestem słaby, dowiaduję się, gdy trzeba się podnieść i przenieść rower tak, by oznaczył moją pozycję. Z ulgą wracam na ławeczkę i siadam. Mam przed sobą co najmniej godzinę czekania. Nad dachem stojącej przede mną stodoły, spomiędzy dwóch topoli, wypływa pojedynczy promyczek słońca i świeci prosto w przystanek. Siadam w nim, zakładam ręce i czekam.
Po chwili odzywają się jakieś SMS-y, więc odpisuję, przy okazji zauważając, że jakimś cudem w Solidzie odezwał się internet. Ba, nawet działa relacja! Czytam sobie przez chwilę kto jest gdzie. W międzyczasie mijają mnie Andrzej z Krzyśkiem, ale nic ode mnie nie chcą. Widzę, że niedługo dojedzie tu grupka Ola. Zwijam się dalej w moim promyczku i obserwuję mozolną pracę pająka który przesuwa się pomiędzy kolejnymi kamyczkami i zastyga za nimi, wyglądając jak mały kamyczek. Po chwili zmienia miejsce i znowu zastyga, czatując.
Odzywają się jakieś głosy. Przejeżdża Olo, krzyczę "Chcecie jedzenia?". Odkrzykują, że nie. Po chwili odzywa się telefon. Dzwoni Olo i zaczyna od prostego pytania "Hipek, co ty tam, kurde, robisz?". Okazuje się, że słysząc, że Hipcia jest na mecie, założył, że jestem tam i ja, więc obecność mnie na przystanku na jakiejś wiosce, proponującego żarcie, była dość zaskakująca.
Przesuwam się w inne miejsce, bo druga połowa przystanku rozświetliła się już porannym, ciepłym słońcem. Z pobliskiego podwórka dobiegają już ogłosy porannej pracy, okraszone obficie przekleństwami. Popijam łyk za łykiem z półlitrowej butelki wody, którą kupiłem na wszelki wypadek. Soków, które mam w bidonach, wolę nie dotykać.
Po chwili przed przystankiem staje krążownik, z którego wysiada najlepszy Tomek na świecie. Pakujemy rower na bagażnik, na widok białej tapicerki podkładam pod tyłek kurtkę przeciwdeszczową, mając nadzieję, że niczego zbytnio nie wybrudzę. Na teraz mam tylko jedno zadanie: gadać. No to gadamy.
Po drodze próbujemy jeszcze zdjąć z trasy Storma, ale okazuje się, że jego poziomki nie udaje się założyć bezpiecznie na bagażnik. Niestety, musimy go zostawić. Na szczęście do bazy ma już niedaleko - niecałe dwadzieścia kilometrów.
Dojeżdżamy do bazy. Z rowerem turlam się w stronę namiotu. Na dźwięk mojego głosu i wymienianych z kimś pozdrowień, z namiotu wysuwa się znany, hipciowy łepek. Dzień dobry, proszę nie wstawać, śpijmy. Hipcia jednak nie chce spać. Zmieniam buty i udaję się pod prysznic. Tam jest ciepła woda. To miłe.
Gdy wychodzę na zewnątrz, robi się ciepło. Docieram pod namiot i kładę się w środku. Niestety, nie udaje mi się spać, bo zaczynamy wymieniać się uwagami z trasy, a gdy już jedne drugiemu, a drugie pierwszemu opowiedziało, to słońce wylazło na tyle, że w środku robi się niepokojąco gorąco.
Zalegam na zewnątrz. Gdy udaje mi się zasnąć, budzi mnie gość z namiotu obok, który chciałby wyjechać samochodem. Potem już tylko drzemię, ale niewiele z tego wychodzi.
Dopiero w okolicy południa jestem w stanie spożyć coś więcej niż wodę. Tak mi się przynajmniej wydaje. W kilkuosobowym składzie ruszamy do pobliskiego hotelu, by zjeść tam dość drogi obiad. Normalnie zapytałbym, czy na talerzu ktoś nie zapomniał położyć jedzenia, ale tym razem ilość wydaje mi się zupełnie wystarczająca. I w sumie cieszę się, że jedzenie weszło.
Spacerując w stronę bazy dopingujemy jeszcze dwójkę zawodników - chyba to Dodoelk z żoną. Doping podziałał: koleżanka dognała go na podjeździe i chyba pod koniec przegoniła.
W bazie siadamy w cieniu. Jest już za ciepło, by spać, więc postanawiamy się zebrać. Po wszystkim pozostają tylko krótkie pożegnania i czas jechać przed siebie. Najpierw w drugą stronę, na pobliski Orlen. Tam jednak nie ma lodów, co napawa Hipcię bezbrzeżnym smutkiem.
Do domu docieramy z jedną dwudziestominutową drzemką. Do końca dnia już nie nadaję się do niczego i nawet niewiele z niego pamiętam. W poniedziałek, z samego rana, odbieram od lekarza zwolnienie: chciał dać tydzień, wynegocjowałem trzy dni (potem tego żałowałem...).
No i tyle, teraz czas na dwa słowa podsumowania.
Na maraton przyjechałem mając z tyłu głowy plan na niewystartowanie. Uznałem, że wystartuję, po czym sam, przypadkiem, nie dałem sobie większego wyboru i zmusiłem się do kontynuowania jazdy. Po pierwszych, przegalopowanych siedemdziesięciu kilometrach, do momentu, w którym rozłożyłem się kompletnie, udało mi się przejechać prawie czterysta kilometrów... solo. I to z całkiem niezłą, jak na umrzyka, średnią. Sumaryczny czas postojów z całego wyścigu sięgnął nieco ponad godzinę.
Mimo tego, że nie udało mi się ukończyć, uznaję, że maraton zakończył się olbrzymim sukcesem.
Do tego, zupełnie przypadkowo, zdobyłem spore doświadczenie w jeździe solo, którego do tej pory nie miałem.
Zaliczyliśmy 22 gminy. Plus jedną, której nie wpisuję, bo zaliczyła ją tylko Hipcia, a mnie już nie starczyło.
Olbrzymie podziękowania kieruję do (kolejność przypadkowa):
- całej kapituły, za całą wykonaną nad maratonem, pracę,
- Tomka, za stworzenie fantastycznej, widokowej trasy,
- całej obsługi bufetu, za pomoc i poświęcony czas,
- wszystkich, z którymi mijałem się na trasie,
- jeszcze raz Tomka, za to, że odłożył pierwszego, ciężko zapracowanego drinka i pojechał zdjąć mnie z trasy.
- DST 466.86km
- Czas 19:17
- VAVG 24.21km/h
- Sprzęt Stefan
Taka krótsza noc
Dwa słowa wstępu
Na maraton w Parczewie zapisywaliśmy się na początku tego roku, planując cały kalendarz zawodów na 2016. Im bliżej było majówki, tym bardziej nie chciało mi się jechać. Po spektakularnych porażkach z ostatnimi wyjazdami (planowane 500 km, które skończyło się na 300 km ze średnią 21), bardzo się obawiałem tego startu.
Byliśmy ostatnio - z różnych powodów - solidnie zmęczeni, do tego cały tydzień przed majówką miałem dość napięty, a wieczory poświęcone były na pakowanie lub pracę i jak na zbawienie czekałem na dowolny sygnał, który pozwoli mi uznać, że jednak, bardzo przykro i w ogóle, ale nie, nie będziemy jechać. Żebym się chociaż przewrócił na rowerze. Żeby chociaż ktoś lekko potrącił i nabił siniaka. Kicha; jedyne, co mi się udało, to przeskoczenie łańcucha przy starcie ze świateł (gdzieś w środę) i dodatkowy, nadprogramowy ból lewej nogi (którą mam kontuzjowaną od listopada).
Żeby do całości dołożyć demotywacji, ostatnią noc z czwartku na piątek trochę zarwałem, wstać musiałem o piątej, żeby zdążyć się wyrobić przed wcześniejszym wyjściem z pracy. Więc już na wstępie oboje - bo Hipcia też nie wypoczywała przez ten tydzień - byliśmy niedospani i zmęczeni. Super perspektywa. No w ogóle wow, cudownie i jacieniemoge.
Do tego na tydzień przed startem Hipcia dowiedziała się, że do jej obiecującej listy kontuzji dołączyła nowa - tym razem nadgarstek. Pęknięta chrząstka. W sumie nie wiemy, od jak dawna to pęknięcie sobie tam rezyduje, ale boli.
Jeszcze rano, gdy siedziałem w pracy przy porannej kawie, niepokojąco rzucając okiem na postawiony w kącie plecak i stojącą pod ścianą uzbrojoną szosę, miałem nadzieję, że Hipcia powie, ze jednak nie, namyśliła się i mogę dzwonić do busa relacji Kórnik-Parczew (przez Warszawę), że jednak, wskutek zdarzeń niezależnych, z nieukrywaną przykrością będziemy musieli wczuć się w role kibiców. I pospać sobie w sobotę do dziewiątej. Albo zaszaleć i pospać do dziewiątej trzy-dzie-ści!
Transport
Zbliżała się godzina piętnasta. Chwilę wcześniej dowiedziałem się, że Eli - bo on to był kierowcą naszego busa - spóźni się jakąś godzinę, ale ponieważ nie udało mi się już zawrócić Hipci z trasy na miejsce spotkania, ruszyłem i ja. Jadąc nową, wypasioną drogą rowerową przy Wołoskiej, cieszyłem się z tego, że ciągi rowerowe w Warszawie powoli układają się w spójną całość. Dojechałem do Hipci, posiedzieliśmy przez chwilę i wybraliśmy się na pobliskiego Shella. Zjedliśmy suche, paskudne hot dogi, wypiłem kawę, o której można było powiedzieć tylko tyle, że była ciepła i miała lekki posmak... czegoś. Wygrzaliśmy się w słońcu i powlekliśmy na miejsce spotkania. Chwilę później na miejsce wtoczył się czołg na poznańskich blachach.
Dotarcie do nas trochę im zajęło, m.in. dlatego, że nawigacja zbzikowała i puściła chłopaków jakimiś krzakami. Gdy więc Elizium wysiadł z pojazdu, z jego twarzy można było wyczytać wyrazy, przy czym niektóre z nich były nawet spójnikami. Kamienna twarz nie wypuściła ani jednego sygnału, gdy utknęliśmy w wylotowym korku.
Dopiero kawałek dalej, za Górą Kalwarią, korki puściły i można było płynnie jechać. Na jednej ze stacji udało się nam nawet zrobić szybkie zakupy, bo w Parczewie mogło nie być na to szans.
Wszystkie stracone w międzyczasie minuty zsumowały się i do Parczewa dojeżdżaliśmy już po 21:00, po zmroku.
Gdy wjechaliśmy na teren OSiR-u, było ciemno. Po skręcie w niewielką, gruntową uliczkę - ciemno. Żadnego życia, żadnych śladów, że to tutaj. Dopiero po chwili przed naszymi oczami pojawiły się namioty. No to chyba jesteśmy na miejscu...
Na dzień dobry wita nas okrzyk. Niewielka postać, nie przestając mówić, wyłania się z cienia jak człowiek-nietoperz i rusza nam na spotkanie. Po dłuższej chwili udaje nam się wykorzystać chwilę, gdy Wąski - bo on to był - brał oddech, i zadać pytanie dotyczące tego, czy ktoś nas być może jeszcze zarejestruje o tej pogańskiej porze. Okazało się, że tak, jest to możliwe: chwilę później odbieramy od Włodka Oberdy numery, kartę startową oraz bardzo pokaźną reklamówkę z zestawem startowym.
Po chwili namysłu postanawiamy nie rozbijać namiotu, tylko czym prędzej zagospodarować kawałek podłogi na terenie ośrodka i położyć się spać. Raz, że szkoda czasu, a dwa, że rano będzie można się sprawniej zebrać. Hipcia coś tam wspomina o tym, że w hałasie na sali nie uda jej się wyspać, ale postanawiamy spróbować.
Na sali prócz nas są Kaha i Emes, Gavek, Alamanka, Endriu68, Hansglopke... i pewnie jeszcze ktoś, o kim zapomniałem. A zapomnieć będzie mi łatwo, bo nasze forum zdominowało ten wyścig i spora część ludzi była właśnie forumowiczami Podróży Rowerowych kropka i-en-ef-o.
Wielkopolska ekipa, w liczbie trzech, czyli wspomniany już Eli oraz Rapsik i Śruba udała się do hotelu, a my rozwaliliśmy się dookoła jednego miejsca i zaczęliśmy się szykować na jutro. Mogłem tez pobawić się pompką Wąskiego, dzięki temu wszystkie gumy były pełne, tak jak być powinno. W końcu można było usiąść i zjeść kolację. Hipcia w przypływie szaleństwa dobrała się nawet do przygotowanych na trasę batonów i wyjadła mi prawie wszystkie KitKaty - tylko jeden mi się ostał, więc zjadłem go od razu, żeby mi smutno następnego dnia nie było.
Zwiedziliśmy też reklamówki z pakietem startowym i bez wątpienia był to największy z pakietów, jaki kiedykolwiek dostaliśmy: żele, izotoniki, jakieś proszki w nieznakowanych woreczkach strunowych - elegancko! Jak się później okazało (patrząc na to, co było dostępne na punktach), można by było cały wyścig przejechać tylko na tym, co zapewnił organizator: godne naśladowania podejście!
Sala zrobiła się cicha. Położyłem się więc spać, słysząc, jak Hipcia bobruje w reklamówkach, próbując wygrać konkurs na najbardziej irytujący dźwięk. Znacie to, prawda? Powolny, przerywany szelest, tak jakby ktoś w kinie otwierał sobie paluszki bardzo powoli, unikając jednego, konkretnego zaszeleszczenia. Szelest, piętnaście sekund przerwy. Szelest, pół minuty przerwy. Szelest. Szelest. Cisza. Minuta ciszy. Znowu reklamówka. Powolne ruchy przedzielane kilkoma sekundami kompletnej ciszy. Gdy już powoli zaczynałem rozważać wyniesienie się gdziekolwiek, byle dalej, bo trafi mnie szlag, na salę wtoczyły się dwie osoby z bagażami, poczęły robić hałas podczas rozpakowywania się i wreszcie mogłem normalnie zasnąć.
Poranek
Pierwsze hałasy rozpoczęły się zanim zadzwonił budzik. Ktoś brał kąpiel. Powoli zaczynał się zwykły szum potęgowany tym, że jakikolwiek krok na podłodze brzmiał jakby ktoś uderzył w bęben. Spania już by nie było, więc postanowiłem się podnieść. Było tuż po piątej. Deszcz uparcie obijał szyby i dach. Czyli prognozy się sprawdziły.
Ubranie, ostatnie sprawdzenia i śniadanie - płatki z... żelem z pakietu startowego. Smakowało jak płatki z dżemem i chyba trzeba pomyśleć, żeby taki zestaw włączyć na stałe do śniadań przedstartowych. Starczyło mi czasu na dwa kubki (Hipcia wciągnęła z pięć), gdy do sali wszedł Wilk, przypominając, że już zaraz startujemy. Oj, faktycznie!
Dość szybko narzuciliśmy na siebie wszystko, co było potrzebne. Po drodze do bramy, z której startowaliśmy, włączyłem GPS-a, mając nadzieję, że złapie satelity zanim wystartujemy. Na starcie stała już pierwsza grupa.
Założenia
Póki nasi zawodnicy czekają na deszczu i mokną (i niech mokną, sami wiedzieli, na co się piszą), dwa słowa o założeniach.
Celem numer jeden było przejechanie trasy bez niepotrzebnego szarpania oraz cięcia na siłę - jedziemy tylko po to, żeby ukończyć - ma to być pierwsza w tym roku pięćsetka i rozgrzewka przed kolejnymi startami. Oczywiście dyskusji nie podlegała dyscyplina postojowa - w końcu jest to wyścig.
Przed samym startem nie zadałem sobie trudu przeczytania listy punktów kontrolnych ani spojrzenia na profil trasy, który kojarzyłem tylko z grubsza. W szczególności dopiero wczoraj dowiedziałem się, że część ze sporej listy punktów kontrolnych zaliczamy przez podbicie pieczątki w "dowolnym podmiocie", czyli, po prostu, w sklepie, na stacji lub innym miejscu, które może nam przypieczętować listę.
Nie poświęciłem też czasu na analizę tego, które punkty gdzie się znajdują, przez co straciliśmy na trasie kilka minut, a gdyby nie towarzysz podróży, stracilibyśmy ich być może więcej.
Odcinek 1: Parczew - Kołacze (38 km/38 km)
Stanęliśmy na starcie w grupie, z których znaliśmy tylko Wilka i CFCFana. Reszta znała się doskonale i właśnie głośno życzyli sobie powodzenia. "Staaaachu, powodzenia!", "Krzyyyychu, dajemy radę!" i tym podobne okrzyki, połączone z przybijaniem piątek, towarzyszyły sekundom przed samym ruszeniem.
Poooooooszli!
Startując mijamy się z Krzyśkiem (Elizium) i Pawłem, którzy właśnie przyjechali na swój start.
Deszcz pada. Chmury na niebie. W akompaniamencie bryzgów spod wszystkich kół ruszamy przed siebie. Grupa dość szybko ustawia się w szyk, my trzymamy się z tyłu. Zaczyna się jazda. Jesteśmy na samym końcu, za nami, na bardziej jeszcze szarym końcu, wiezie się Paweł (CFCFan). Przed grupą widać kogoś, kto wystrzelił do przodu i chyba zamierza jechać sam. Teraz jeszcze nie wiedziałem, że niedługo się spotkamy.
Od początku jazda jest bardzo szarpana, więc po kilku kilometrach bez żalu pozwalam się urwać, bo nie chce mi się po raz kolejny przyspieszać, bo akurat ktoś mocniejszy wyszedł na zmianę i nagle przyspieszył. W pewnym momencie grupa odchodzi nam nawet na trzysta metrów, po kilku kilometrach (trzymając ciągle stałe tempo) dochodzimy ich.
Po jakimś czasie z lewej szybko i sprawnie mija nas elegancka, ubrana w odblaskowe barwy kolumna. Na początku uśmiechnięty Tomek, który wyprzedzając nas rzuca jakąś ironiczną uwagą. Jak się później okazało (już w bazie), tempo, uśmiechy, wciągnięte brzuchy i ustawiony szyk były tylko elementem próby zastraszenia przeciwnika.
Przez dłuższą chwilę mieliśmy ich bardzo blisko, ale odległość powoli, ale systematycznie rosła i po kilkunastu minutach bywali tylko czasem widoczni na horyzoncie.
W naszej grupie zaczęło wyglądać na to, że chłopcy się już wybrykali, bo wreszcie szło równo, więc dołączyliśmy do grupy i włączyliśmy w pracę na rzecz budowania wspólnej przyszłości. Zaczynają się pierwsze podjazdy. Gdzieś tutaj Hipcia zostaje wyproszona z prowadzenia ("koleżanko, na lewo"). Koledzy dość gwałtownie prezentują słabej kobiecie, jak powinno się robić podjazdy. Tempo rośnie skokowo, o kilka km/h, jako że jechałem przedostatni, jeszcze się utrzymuję, z kołaczącą mi się w głowie myślą "czy kogoś zdrowo pojebało?!". Wilk, który jechał za mną, już się nie utrzymuje, Hipcia, która schodząc z prowadzenia nie zdążyła wyrównać tempa, również zostaje. Po chwili, gdy widzę, że wiszą z tyłu, postanawiam poczekać. W trójkę dość szybko ich doganiamy, bo peleton wrócił do pierwotnego tempa.
Na horyzoncie pojawił się pierwszy punkt kontrolny. Po prostu stacja benzynowa.
Grupa zaczęła dreptać w miejscu, niespiesznie grzebać po plecakach, więc z dwiema kartami w ręku załatwiłem potwierdzenia, schowałem do hipciowej kieszeni i już po chwili ruszaliśmy w dalszą drogę.
Średnia z odcinka: 30 km/h (średnię tę i kolejne liczę na podstawie Stravy).
Odcinek 2: Kołacze - Cyców (62 km/24 km)
Zgodnie z przewidywaniami udało się nam zostawić za plecami całą grupę. Jechaliśmy sobie we dwójkę, po chwili zauważyłem, że ktoś się zorientował w naszych planach i zrobił postój prawie tak krótki, jak nasz. Po sylwetce już z daleka rozpoznałem Wilka.
Deszcz powoli przestawał padać i już na pewno - przy mniejszej liczbie rowerów - nie był tak upierdliwy. Droga szła lekko w górę, nie było żadnych hopek, a poza tym zaczął pomagać wiatr i ten odcinek pokonaliśmy z najwyższą średnią prędkością - 34 km/h.
Tutaj też, przy przełączaniu licznika, niechcący kasuję sobie dystans. Coś się zepsuło - i to w nowym liczniku! - bo po pojedynczym naciśnięciu przycisku, pojawiała się informacja o kasowaniu danych. Szlag.
Przed nami na horyzoncie majaczył jeden kolarz, odległość do niego powoli topniała. Czyżby to był ktoś z grupy I lub III? Gdy już powoli go doganialiśmy, akurat dojechaliśmy do skrzyżowania w Cycowie. Weszliśmy do środka prosząc o pieczątki. Gdy zostały przybite i akurat wychodziliśmy, minęliśmy się z czwórką innych zawodników z naszej grupy.
Odcinek 3: Cyców - Chełm (98 km/26 km).
Sprawnie ruszamy. Po chwili jesteśmy już daleko, koledzy, którzy nas dogonili, są pięćset metrów do kilometra za nami, z kolei odległość do tego, który jechał z przodu, systematycznie maleje. Deszcz już przestał padać, czasem tylko lekko kropi.
W końcu łapiemy go - okazuje się, że to jest Paweł, czyli CFCFan, który chyba oderwał się z grupy przed pierwszym PK i od tego miejsca jechał solo. No... to już nie jedzie solo. Łączymy się w kupę i kontynuujemy jazdę. Po krótkiej chwili za plecami słyszę szum rozmowy - doszła nas i druga grupka, więc ostatnie 10 km jedziemy wszyscy razem.
Wjeżdżamy do Chełma. PK jest usytuowany na rynku, do którego trzeba podjechać po dużych kocich łbach. Szybko zjeżdżam na chodnik, który też jest zrobiony z kostki, ale takiej wygodniejszej. Chyba po drodze wymuszamy pierwszeństwo na jakimś samochodzie, słyszę z boku poirytowany głos "tu trzeba pierwszeństwa ustąpić". Na rynku akurat trwa impreza motocyklistów, z naszymi rowerami i obcisłymi strojami zupełnie tam nie pasowaliśmy. Ktoś zaczyna klaskać na nasz widok, przejeżdżamy przez niewielki szpaler motocyklistów i wciskamy się między kilka samochodów.
Punkt zorganizowany jest na niewielkim murku, na którym leżą drożdżówki, banany i można podbić pieczątkę. Pieczątka przybita, jeden banan w zęby i wio!
Średnia z odcinka: 29 km/h.
Odcinek 4: Chełm - Wojsławice (124 km/26 km).
Widać, że obaj koledzy mają podobny plan na start, bo obaj ruszają za nami; Paweł nawet zdąża wrócić po zgubione zawiniątko z waflami. Jeszcze na terenie rynku staję przy koszu, bo nie przemyślałem tego, biorąc na drogę banana i nie wiedziałem, jak to zjeść, żeby nie rzucać śmieci na chodnik. Z daleka krzyczy do mnie Hipcia. Urocze „gdzieeeee teraaaaaz?” niesie się dookoła.
Wyjazd z Chełma jest jednym, nieprzerwanym ciągiem zakazów dla rowerów, konsekwentnie ignorujemy je wszystkie, podobnie ignoruje nas policja, która jedzie z naprzeciwka.
Tuż za miastem wjeżdżamy w wygodny asfalt i walimy prosto w odwiedziny do Jakuba Wędrowycza, do Wojsławic. Z przyjemnością rozglądam się po okolicy, od dawna planowałem wycieczkę w te rejony, by odwiedzić miejscowości znane mi z książek z jego przygodami.
Pojawia się tu kilka stromych pagórków, na które wyjeżdżamy wcale sprawnie. Na jednym z nich odłącza się od nas Wilk i tu się kończy nasza wspólna trasa - następnym razem zobaczymy się dopiero na mecie.
W zubożonej o jedną czwartą grupie pokonujemy ostatni podjazd i zjeżdżamy aż do Wojsławic, gdzie mylę drogę i pakuję się prosto na schody, po których muszę wybiec w kierunku ratusza. Licząc na to, że płytki przed ratuszem nie będą śliskie, wbiegamy tuż pod sam budynek. Bierzemy pieczątkę i odmawiamy kanapek zasmuconym tym faktem paniom. Do podpisania czeka również plakat, na którym podpisuję się tylko ja - Hipcia właśnie wpinała but, a Paweł stał już w blokach startowych. Mimo że przed nami były tu co najmniej dwie grupy, podpisały się tylko dwie osoby - Rysiek Herc i ktoś, kto napisał chyba "Kulfon". A przynajmniej kulfon był nagryzmolony.
Średnia z odcinka: 29 km/h.
Odcinek 5: Wojsławice - Hrubieszów (155 km/33 km)
Hop, hyc i już jedziemy na Uchanie. Dopiero na tym fragmencie dociera do mnie, dlaczego nastawianych jest tyle punktów - gdy zorientowałem się, że z Chełma można dotrzeć do Hrubieszowa dużo szybciej i z pominięciem Wojsławic.
Nadal trzymamy całkiem sprawne tempo. Mimo że średnia nieco spadła, to nadal (na całym odcinku) wynosi prawie 29 km/h. Szczególnie Paweł atakuje podjazdy ciekawie, bo na stojąco, ale z wysoką kadencją.
W Hrubieszowie wychodzi na jaw moje nieprzygotowanie. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że ślad zbacza z trasy i prowadzi w coś zielonego. Dobrze, że Paweł wiedział, że tak ma być, bo inaczej kosztowałoby mnie to trochę nerwów.
Punkt umieszczony jest w holu OSiR-u. Mały stolik, kilka kanapek i możliwość zjedzenia czegoś na miejscu. Niestety, nie ma niczego do zabrania na drogę. Żałuję, bo powoli kończą mi się żele w torbie, a zostało to, co miałem w kieszeniach.
Warto wspomnieć, że Hipcia manewrując na chodniku przed halą wzięła się i wygrzmociła. Już stojąc.
Odcinek 6: Hrubieszów - Tyszowce (185 km/30 km)
W sumie to dobry pomysł z tymi punktami. Gdy kolejny punkt jest już za 30 km to czas bardzo szybko leci i nie sposób się nudzić. I... i tak nawet nie pamiętam tego odcinka. Wiem, że się rozpogodziło, a na widok suchych plam na asfalcie śmiałem się, że wyszły od połączonego ognia pierwszej i trzeciej grupy.
W Tyszowcach wjechaliśmy do pierwszego otwartego sklepu, pobraliśmy pieczątki i pojechaliśmy dalej.
Odcinek 7: Tyszowce - Krasnobród (237 km/52 km)
Na pierwszym, stromym podjeździe za Tyszowcami, tuż po skręcie z drogi głównej, Hipcia zostaje z tyłu. Gdy czekam, okazuje się, że nadgarstek zaczął boleć tak, że nie może się mocno trzymać kierownicy. Mówię Pawłowi, że od tego miejsca pewnie pojedziemy wolniej - niech jedzie sam, nie będziemy go zatrzymywać. Początkowo postanawia jednak jechać z nami, ale gdy kolejny podjazd robimy też dość wolno, decyduje się odjechać, a "jak zdechnie, to poczeka na nas".
Przyspieszył i tyle go widzieli. Wróć: przyspieszył i zawisł na kilkaset metrów przed nami. Ten czas i to, że Hipcia jechała wolniej, wykorzystałem na szybki sikustop na poboczu. I trochę musiałem się ich obojga dogonić. Na zjazdach widziałem, jak wiszą oboje przede mną: Hipcia i sto metrów przed nią "uciekający" Paweł.
Gdy po kilku kilometrach wiszenia znowu się dogoniliśmy, okazało się, że jednak jesteśmy na siebie skazani i wszyscy zaakceptowaliśmy się jako członkowie naszego dziwacznego dość stada. Od tego miejsca już aż do końca jechaliśmy wszyscy razem.
Przed Tomaszowem Lubelskim mieliśmy do pokonania chyba najdłuższy podjazd tego wyścigu - sto metrów przewyższenia. To był moment, gdy mój organizm uznał, że jemu się nie chce jechać. Odcięło mnie solidnie, skupiałem się tylko na dwóch rzeczach: na nieodpadnięciu od grupy i nieumieraniu. Na samą myśl o tym, co miałem w kieszeniach, robiło mi się niedobrze, ale wmusiłem w siebie jednego dużego żela i batona Musli. Gdy baton nie chciał jakoś się gryźć, bo był tak suchy, zauważyłem, że coś mi brakuje śliny. Wydoiłem więc, w kilku seriach, praktycznie cały bidon.
Nie było mnie ze sobą do tego stopnia, że na górze zauważyłem, że ktoś złośliwy zrzucił mi łańcuch z blatu. Nie pamiętałem, żebym to był ja.
Na szczęście kryzys udało się pokonać szybko: z minuty na minutę zgon odchodził na dalszy plan i wracałem do zabawy. Starałem się możliwie dużo pić i jeść więcej niż miałem ochotę, ale najwyraźniej smuteczki zostały już odgonione. Za Tomaszowem, na fragmencie krajówki, jechało się już dużo lepiej.
Z daleka zobaczyłem odblaskową kurtkę rowerzysty. Jechał sporo wolniej niż my, a tym, co zwracało uwagę, było to, że nawet na małych zjazdach przestawał pedałować. Musiał być bardzo zmęczony. Gdy go mijaliśmy, zauważyłem, że to kolega z grupy III. Dołączył się do nas, ale tylko na chwilę - na kolejnym większym podjeździe został z tyłu.
Na tym odcinku postanowiłem rozpiąć kurtkę. Zrobiło się jakby trochę za ciepło.
Na ostatnim zjeździe przed skrętem z krajówki, gdy towarzystwo ładnie się rozpędziło, postanawiam nie ryzykować i - mimo że Paweł miał swoją papierową (i jak się okazało, niezawodną) nawigację - upewnić się, że nie przejedzie właściwego skrętu. Za ten wyskok trochę się obruszył i potem już nie próbowałem się nawet wychylać i upewniać.
Do Krasnobrodu mieliśmy długą prostą, a z profilu na mapie wiem, że była głównie w dół... co z tego, skoro było pod wiatr? Średnia z odcinka nie powalała: 26 km/h.
Z kilku słów zamienionych z Hipcią dowiaduję się, że nadgarstek coraz bardziej boli i odzywa się na choćby małych hopskach, a od tego lewa ręka jej całkowicie zdrętwiała. Miło, zwłaszcza że nie przejechaliśmy jeszcze nawet połowy trasy.
W Krasnobrodzie zjeżdżamy pod punkt umieszczony w małym budyneczku informacji turystycznej. Tutaj już pakuje się dwóch kolegów, po chwili przyjeżdża ten, którego dopiero co wyprzedziliśmy. Tankujemy do pełna bidony, zauważam banany, więc próbuję je zmieścić do kieszeni. Ciężko jest mi ogarnąć jednoczesne podnoszenie kurtki przeciwdeszczowej i szperanie w kieszeni bluzy, ale, gdy już miałem sobie darować, bo drugi z czterech bananów właśnie wypadł mi z kieszeni na podłogę, udaje mi się ustalić dobry sposób na zmieszczenie ich wszystkich.
Do punktu wdreptuje też Hipcia i decyduje się skusić na drożdżówkę. Gdy już wszyscy byli gotowi, szybko jeszcze pozbywam się śmieci z torby i dorzucam do niej dwa żele z kieszeni.
Ten postój - ze względu na ilość operacji - był kosztowny. Trwał całe sześć minut i wydłużył całkowity czas postojów do minut szesnastu.
Odcinek 8: Krasnobród - Zwierzyniec (261 km/24 km)
Jedzie się całkiem przyjemnie. Teraz już wiem, dlaczego - droga prowadziła głównie w dół. Cały czas przez zielone tereny, trochę lasów i jakoś tak jakby dwa parki krajobrazowe. Wciągam jednego banana i trochę żela, pilnuję też picia - nie chcę powtórki sprzed godziny.
Na zamkniętym przejeździe kolejowym dochodzą nas trzej koledzy, których przegoniliśmy na punkcie; już w szóstkę wjeżdżamy do Zwierzyńca. Tam chwilę jedziemy i wbijamy do jednego ze sklepów. Grupowo wchodzimy na zaplecze, gdzie pracownik cierpliwie stempluje kolejne podsuwane przez nas karty.
Koledzy trochę się grzebią przy pakowaniu, więc w dalszą drogę ruszamy sami. Średnia - 28 km/h.
Odcinek 9: Zwierzyniec - Biłgoraj (281 km/20 km)
Kolejny króciutki fragment. Na pierwszym, większym, zalesionym podjeździe chłopaki nas doganiają, chwilę siedząc na kole, a potem wyprzedzając. Nawet nie próbuję ich gonić, trzymam się pierwotnego planu. Przy wjeździe do Biłgoraja są jakieś pięćset metrów przed nami, po czym znikają. I to nie w stronę, w którą prowadzi ślad.
Pierwszą stację, umieszczoną tuż przy wjeździe do miejscowości, zignorowaliśmy. Potrzeba nam jednak pieczątki, a tu, jak na złość, nie było niczego otwartego. Jadąc szeroką, ładną obwodnicą, po chwili szukania na mapie, znajduję na wylotówce Orlen. Zawijamy tam i załatwiamy, co trzeba. Przy okazji włączamy tylne światła, bo zaczyna się już robić szarawo.
Odcinek pokonany ze średnią prawie 29 km/h.
Odcinek 10: Biłgoraj - Janów Lubelski (317 km/36 km)
Tuż po starcie zauważam za nami fosforyzujące kurtki chłopaków, którzy zniknęli nam w Biłgoraju. Wydawało mi się, że zamiast jechać obwodnicą, zjechali do centrum poszukać jakiegoś otwartego sklepu. Nie miałem okazji zapytać, bo gdy byli już jakieś trzysta metrów za nami, nagle jeden zjechał na pobocze, a obaj pozostali się zatrzymali. Czyżby guma?
Powoli zapadał zmrok. Temperatura przez cały dzień trzymała się na poziomie 8-12 stopni. Nie było zimno, wiatr też już nie przeszkadzał. Miałem ogromną nadzieję, że punkt w Janowie - ten "duży" - będzie miał coś do wzięcia w kieszeń przed kolejnym odcinkiem, który miał mieć prawie sto kilometrów.
Nie byliśmy pewni, gdzie jest punkt, flaga na GPS-ie wisiała "w powietrzu" obok zielonego skwerka. Pytamy jakiejś kobiety, ale dopiero ktoś niosący paletę drożdżówek kieruje nas w odpowiednie drzwi. Rowery zostają przed budynkiem, wbiegamy na górę, mijając długowłosego chłopaka uzupełniającego bidon. Znowu musimy zmartwić dziewczyny z obsługi, bo obiadu to mu nie zjemy. Banany w kieszenie, woda do bidonów i jedziemy.
Średnia: niecałe 28 km/h
Odcinek 11: Janów Lubelski - Kazimierz Dolny (410 km/93 km).
Był to najdłuższy odcinek całego wyścigu. Pojawiają się pojedyncze, chyba najbardziej strome na całym wyścigu ścianki. Zmrok powoli zapadał, ale zanim jeszcze zapadł, zauważam na środku asfaltu banana. Nasi tu byli!
Na wylotówce z Kraśnika, upstrzonej jak na Węgrzech zakazami dla rowerów, zauważam mocne, czerwone światło gdzieś przed nami. Paweł podpowiada mi, że pewnie to ten długowłosy gość, którego mijaliśmy w Janowie. Gdy my wchodziliśmy, był już prawie gotów do drogi.
Dystans między nami a nim powoli maleje. Jest ciemno, więc widzimy go wyraźnie - cały czas pozostaje w tej samej odległości. Wydaje mi się, że Paweł ma dość duże ciśnienie na uchwycenie go - na swoich zmianach stara się wyraźnie zwiększać tempo.
Uciekiniera dochodzimy tuż za Opolem Lubelskim. Zostaje z tyłu, po czym na pierwszym, większym podjeździe, objeżdża nas i ucieka, zostając znowu kilkaset metrów z przodu.
Nie doganiamy go jednak. Postanawiamy zrobić szybką przerwę na WC przy najbliższych drzewach. Domaga się tego zwłaszcza Hipcia, która nie była w toalecie od samego początku wyścigu i ma wątpliwości co do tego, czy w Kazimierzu będzie możliwość skorzystania. Do tego jeśli teraz wszyscy jednocześnie staniemy w trójkę, to nie będziemy musieli później, na punkcie, czekać jedno na drugie, a drugie na trzecie.
Zjazd w kierunku Kazimierza był nieco dziurawy, Hipcia coraz głośniej syczała i piszczała przy kolejnych nierównych fragmentach. Odpaliłem w jednym miejscu dodatkową lampkę, żeby jej trochę pomóc, ale po chwili i tak musiałem ją wyłączyć, bo z naprzeciwka jechały samochody.
Po długim, przyjemnym zjeździe do Kazimierza doganiamy naszego kolegę.
Lubię te okolice, byliśmy tu kilka razy, chociaż zwykle bez rowerów, niemniej jednak bardzo przyjemnie jedzie się pustymi, wąskimi uliczkami. Po chodnikach kręci się trochę turystów, miasto jeszcze nie poszło spać.
Gdy zatrzymujemy się, bo nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie jest punkt, z bramy naprzeciwko macha do nas ktoś. Podbijamy pieczątki, biorę jedną drożdżówkę w zęby i ruszamy.
Średnia z tego odcinka: prawie 28 km/h.
Odcinek 12: Kazimierz Dolny - Nałęczów (434 km/24 km)
Ten fragment znałem, chociaż, tak, jak wspomniałem, nie z roweru. Wiedziałem, że asfalt będzie dobry. Do Bochotnicy było w miarę płasko, potem zaczęły się pojedyncze hopki z największą w Celejowie.
Nasz kolega a to nas przeganiał na podjazach, a to dawał się dojść na płaskich fragmentach. W końcu udaje się dojść do kompromisu i dołącza do nas na stałe. A przynajmniej nie wyprzedza na kolejnych, niewielkich hopkach.
W Nałęczowie mamy podbić kartkę. Kawałek za miejscowością, już za podjazdem jest stacja, wbijamy pieczątki, ruszamy dalej.
Średnia z odcinka: prawie 27 km/h.
Odcinek 13: Nałęczów - Kamionka (466 km/32 km)
Ciemno. Asfalt trochę się zepsuł, Hipcia syczy na dołkach, podczas którejś ze zmian podrzuca mi info o tym, że przez zdrętwiałą rękę ledwo trzyma kierownicę.
Już widać koniec, bo jeszcze tylko niecałe 80 km, więc końcówkę widać już na horyzoncie. Udaje mi się wymacać w kieszeni znajomy kształt - chałwa, czyli kurz z cukrem. Wciągam z przyjemnością.
Paweł trochę zaczyna zostawać na niewielkich podjazdach, gdzieś też chowa się z tyłu i nie wychodzi na zmiany. Po chwili pyta, czy mam jakieś żarcie. Zostały mi dwa batony, daję mu jednego. Do Kamionki dociągamy ze średnią powyżej 28 km/h.
Wjeżdżamy do wioski. Na środku jest skwerek - objeżdżamy go dookoła, ale punktu nie widać. Pośrodku, na pojedynczych ławeczkach, siedzi młodzież, w tym uroczo przewieszona przez oparcie śpiąca dziewczyna i siedzący obok, wyraźnie znudzony chłopak. Zatrzymujemy się. Pytamy pierwszego przechodnia o jakikolwiek punkt. Widział rowerzystów, nie wie, skąd jechali. Kolega z długimi włosami pyta o bibliotekę. Mi to jakoś nie pasuje, więc wyciągam Hipci z kieszeni karty startowe. Nie biblioteka, a Gminny Ośrodek Kultury. Aaaa! No to musicie się cofnąć.
Dojeżdżamy. Drzwi są otwarte, biorę od długowłosego kartę do podbicia, gdy on zmienia baterię w lampce. W środku banany, które zabieramy ze sobą. Po okrzykach pojawia się obsługa, pytając, czy do trzeciej w nocy to już przyjadą wszyscy. Gdy mówię, że ostatnich to można się spodziewać jeszcze rano, kolega z obsługi jest wyraźnie zawiedziony.
Odcinek 14: Kamionka - Parczew (512 km/46 km).
No to mamy finisz. Zostały niecałe dwie godziny jazdy. Chciałoby się powiedzieć, że poszedł ogień... poszedł. Taki na miarę naszych możliwości, bo średnia z tego kawałka to nieco ponad 29 km/h. Paweł wyraźnie osłabł, daje tylko bardzo krótkie zmiany, trzymając się raczej końca grupy. Do tego czort jeden wie, czy jedziemy pod górkę, czy z górki. Prawie płasko.
Odliczam w głowie. Teraz - w końcu, cholera - staram się jechać możliwie mocno, bo zaraz kończymy. I, jak na złość, akurat tutaj dopada mnie ból pleców, który przeszkadza mi jechać w dolnym chwycie, o lemondce nawet nie myślę. Na ostatnich dwudziestu kilometrach co kilkaset metrów muszę wstać z siodełka i wyprostować plecy. Hipcia jedzie cały czas w dolnym chwycie, bo jest on pewniejszy i daje szanse na to, że któryś z dołków nie wybije jej kierownicy z dłoni.
Pięć kilometrów. Kończę moją zmianę i cieszę się na myśl, że od tej pory już jadę autobusem do samego końca. Długowłosy robi kawałek i wpuszcza Pawła. Ironicznie komentuję, że Paweł, ze swoimi ostatnio mocnymi zmianami, będzie dobry na finisz, ale on po kilkuset metrach wypuszcza na prowadzenie Hipcię. Ej no, miałem się już ciągnąć na kole, a nie wychodzić na zmianę! Na szczęście Hipcia staje na wysokości zadania i dorabia brakujące kilkaset metrów pod bramę ośrodka, przy okazji poważnie obijając sobie nadgarstek na progu przy wjeździe na teren ośrodka.
Ostatni "sprint" wąskimi chodnikami i odbijamy się na mecie. Z głowy!
Nocleg
Na mecie są m.in. Tomek, Śruba, Kosma, Jagoda i Kurier; oprócz tego śpi kilka osób. Prysznic pod letnią wodą (zdjęcie cholernych nogawek, od których dorobiłem się siniaków) i zabieramy się za jedzenie. Znowu organizator stanął na wysokości zadania: do wyboru jest ryż, kasza i gulasz do polania tego wszystkiego, a do tego kilka sałatek do wyboru. Hipcia zaczęła od tych ostatnich, a gdy już się nimi napchała, dowiedziała się, że oprócz tego, czeka cała micha ryżu i kaszy i dwa kotły gulaszu.
Zagaduje mnie też kolega, z którym jechaliśmy. On mnie najwyraźniej zna, bo cytuje moją wypowiedź z forum (sprzed wyścigu), a ja go nie. Po chwili już się kojarzymy wzajemnie - był to KiESWY. Miło było poznać!
Zamiast położyć się od razu spać, siedzimy jeszcze do czwartej, gadając z Tomkiem i Śrubą. Hipcia zaczyna się buntować, że może czekanie na to, aż Eli dojedzie i się wyśpi nie ma sensu i że może zbierzemy się wcześniej - na pociąg o 9:00. Szczerze w to wątpię, ale zgadzam się położyć spać.
Po chwili już mnie nie ma.
Pobudka
Nad głową przebiega mi stado mustangów. W tym momencie orientuję się, że o ile na nocleg przed startem nasza miejscówka była dobra, o tyle na nocleg na mecie, była bardzo kiepska. Gdy sobie to uświadamiam, akurat kilka centymetrów przed nosem przejeżdża mi czyjeś koło. A po chwili i drugie.
Próbuję coś jeszcze drzemać, ale robi się za duży hałas. Trzeba się dźwignąć i zastanowić nad dalszym planem. W końcu postanawiamy poczekać na Krzyśka. Nie chce mi się tak szybko ruszać na ten dworzec.
Spacerując po pustych uliczkach Parczewa najpierw głośno dopingujemy dwójkę, z których jedna sztuka okazuje się być Michussem. Po chwili też znajdujemy sklep, gdzie kupujemy trochę żarcia na później, a ja zabieram pod pachę litrową butelkę Coli. Po namyśle wymieniam ją na pojemność 2,25 l.
Wracamy na punkt. Przypomnieliśmy sobie, że gdzieś był Orlen, więc postanawiamy się na niego wybrać. Gdy wracaliśmy, zauważyliśmy dwa odblaskowe kształty. Jeden był taki większy, a drugi taki brodaty. Drzemy ryje, kibicując, ale ten mniejszy tylko macha w naszą stronę palcem. Nie jestem pewien, czy było to politowanie wyrażone palcem wskazującym, czy też coś innego, palcem środkowym. Nie przeszkadza nam to dopingować i budzić okolicznych mieszkańców.
Po chwili widzimy się wszyscy w sali ośrodka. W kilku susach do sali wbiega uradowana Kaha, kawałek z tyłu drepczą mniej szczęśliwi Emes i Wąski.
I tak oto kolejni znajomi wyrabiają normę i zdobywają kwalifikację na BBT.Gratulacje!
Umawiamy się na powrót - chłopaki jadą do hotelu się wyspać, my wybieramy się w poszukiwaniu żarcia. Wszystko jest zamknięte, w końcu po długim spacerze docieramy do hotelu Alma, gdzie jemy wczesny obiad. Gdy właśnie planowaliśmy powrót przez centrum i szukanie kolejnego żarcia, dzwoni Wąski. Zamykają ośrodek, trzeba wracać po klamoty.
Tuż przed ośrodkiem z samochodu krzyczy do nas Włodek, że zaraz będzie. Przed zamkniętymi drzwiami, na trawniku, wypoczywają Wąski, Kaha i Emes. Chwilę z nimi siedzimy, gdy przyszedł Włodek, wyciągamy rzeczy, pakujemy się i wybieramy na miasto. Hipcia wciąga kilka hektolitrów lodów i wracamy.
Na miejscu zastajemy trójkę gąsieniczek. Zielona nazywa się "Wąski", taka z włoskami - "Kaha", a taką, która do połowy jest gąsieniczką, a do połowy Emesem, nazwaliśmy "Emes". Zasiedliśmy w pobliżu i czekaliśmy. Najczujniejsza z gąsieniczek, ta zielona, podniosła łepek dopiero wtedy, gdy pod budynek zajechał ktoś na niewiarygodnie piszczącym rowerze i z hukiem wstawił go do stojaka. Do tej pory można było ich wszystkich wynosić kilogramami.
W końcu nadjechał bus relacji Parczew - Kórnik (przez Warszawę) i tak oto dostaliśmy się do domu.
Podsumowanie.
1. Towarzystwo
Praktycznie całą trasę przejechaliśmy z Pawłem - bardzo dziękujemy!
Trochę mniejsze fragmenty przejechane zostały z KiESWY i Wilkiem - również dzięki za towarzystwo!
Po raz pierwszy chyba mieliśmy okazję tak dużą część maratonu pokonać nie tylko we dwójkę. W zasadzie to sami jechaliśmy jedynie przez pojedyncze kilometry.
2. Organizacja i trasa
Jedyne, czego się spodziewałem przed, to kiepskich asfaltów i tutaj bardzo miło się zaskoczyłem: poza pojedynczymi fragmentami nierówności i kilkoma, gdzie trzeba było jechać środkiem pasa, to asfalty były niesłychanie przyjemne. No może, wtedy, gdy ma się zdrowe nadgarstki.
Jeśli chodzi o organizację punktów, to już wspomniałem, że na bogatym zestawie startowym i tym, co było dostępne na punktach, można by było przejechać całość trasy. Ja jestem bananożerny, więc mógłbym tylko tym się odżywiać; Hipcia – poza tym, co miała w kieszeniach - skusiła się na dwie drożdżówki i banana.
Punktów było trochę dużo, ale nieszczególnie mi to przeszkadzało.
Dobrym pomysłem było też zaplanowanie startów na siódmą, dzięki czemu szybsze grupy mogły do bazy dotrzeć wczesną nocą, a nie w jej środku.
3. Pogoda
Wbrew pozorom, pogoda była dla nas… dobra do jazdy. Deszcz na starcie i kilka mniejszych zlewek później nie powodowało szczególnego dyskomfortu. Ubraliśmy się tak, że nie trzeba było wcale się rozbierać; w jednym tylko momencie rozsunąłem kurtkę i bluzę. Zmoczone na początku buty bardzo szybko dały się rozgrzać i w stopy nie było zimno.
Przez całą drogę było mi ciepło i nie za ciepło, a to właśnie przegrzanie powoduje u mnie największe problemy. Hipcia z kolei woli, gdy jest ciepło i… było jej ciepło. Ogrzewacze do rękawiczek i dodatkowe pary cieplejszych (w tym zimowe dla Hipci), jak również dodatkowe warstwy cieplejszej odzieży przywiozłem na metę bez rozpakowania. Z temperaturą więc trafiliśmy idealnie.
4. Wynik
Gdy dowiedziałem się, że Tomek przyjechał tylko 40 minut przed nami, zrobiłem wielkie oczy. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że wykręciliśmy kapitalny czas!
Średnia z jazdy: 28,2 km/h to dużo więcej, niż oczekiwaliśmy.
Udało się też złamać 19 godzin, czyli czas, który - jak myślałem, dość lekkomyślnie - określiliśmy przy rejestracji.
Łączny czas postojów to 33 minuty (o dwie minuty pobiliśmy poprzedni rekord z zeszłoroznego Pierścienia – i to przy większej obecnie liczbie punktów!).
Do tego wszystkiego zaliczyliśmy 42 gminy, dzięki czemu przekroczyliśmy właśnie 50% zdobytych. Pół Polski za nami!
No i to by było na tyle. A teraz, drogie dzieci, pocałujcie misia w nosek. Dobranoc!
Na maraton w Parczewie zapisywaliśmy się na początku tego roku, planując cały kalendarz zawodów na 2016. Im bliżej było majówki, tym bardziej nie chciało mi się jechać. Po spektakularnych porażkach z ostatnimi wyjazdami (planowane 500 km, które skończyło się na 300 km ze średnią 21), bardzo się obawiałem tego startu.
Byliśmy ostatnio - z różnych powodów - solidnie zmęczeni, do tego cały tydzień przed majówką miałem dość napięty, a wieczory poświęcone były na pakowanie lub pracę i jak na zbawienie czekałem na dowolny sygnał, który pozwoli mi uznać, że jednak, bardzo przykro i w ogóle, ale nie, nie będziemy jechać. Żebym się chociaż przewrócił na rowerze. Żeby chociaż ktoś lekko potrącił i nabił siniaka. Kicha; jedyne, co mi się udało, to przeskoczenie łańcucha przy starcie ze świateł (gdzieś w środę) i dodatkowy, nadprogramowy ból lewej nogi (którą mam kontuzjowaną od listopada).
Żeby do całości dołożyć demotywacji, ostatnią noc z czwartku na piątek trochę zarwałem, wstać musiałem o piątej, żeby zdążyć się wyrobić przed wcześniejszym wyjściem z pracy. Więc już na wstępie oboje - bo Hipcia też nie wypoczywała przez ten tydzień - byliśmy niedospani i zmęczeni. Super perspektywa. No w ogóle wow, cudownie i jacieniemoge.
Do tego na tydzień przed startem Hipcia dowiedziała się, że do jej obiecującej listy kontuzji dołączyła nowa - tym razem nadgarstek. Pęknięta chrząstka. W sumie nie wiemy, od jak dawna to pęknięcie sobie tam rezyduje, ale boli.
Jeszcze rano, gdy siedziałem w pracy przy porannej kawie, niepokojąco rzucając okiem na postawiony w kącie plecak i stojącą pod ścianą uzbrojoną szosę, miałem nadzieję, że Hipcia powie, ze jednak nie, namyśliła się i mogę dzwonić do busa relacji Kórnik-Parczew (przez Warszawę), że jednak, wskutek zdarzeń niezależnych, z nieukrywaną przykrością będziemy musieli wczuć się w role kibiców. I pospać sobie w sobotę do dziewiątej. Albo zaszaleć i pospać do dziewiątej trzy-dzie-ści!
Transport
Zbliżała się godzina piętnasta. Chwilę wcześniej dowiedziałem się, że Eli - bo on to był kierowcą naszego busa - spóźni się jakąś godzinę, ale ponieważ nie udało mi się już zawrócić Hipci z trasy na miejsce spotkania, ruszyłem i ja. Jadąc nową, wypasioną drogą rowerową przy Wołoskiej, cieszyłem się z tego, że ciągi rowerowe w Warszawie powoli układają się w spójną całość. Dojechałem do Hipci, posiedzieliśmy przez chwilę i wybraliśmy się na pobliskiego Shella. Zjedliśmy suche, paskudne hot dogi, wypiłem kawę, o której można było powiedzieć tylko tyle, że była ciepła i miała lekki posmak... czegoś. Wygrzaliśmy się w słońcu i powlekliśmy na miejsce spotkania. Chwilę później na miejsce wtoczył się czołg na poznańskich blachach.
Dotarcie do nas trochę im zajęło, m.in. dlatego, że nawigacja zbzikowała i puściła chłopaków jakimiś krzakami. Gdy więc Elizium wysiadł z pojazdu, z jego twarzy można było wyczytać wyrazy, przy czym niektóre z nich były nawet spójnikami. Kamienna twarz nie wypuściła ani jednego sygnału, gdy utknęliśmy w wylotowym korku.
Dopiero kawałek dalej, za Górą Kalwarią, korki puściły i można było płynnie jechać. Na jednej ze stacji udało się nam nawet zrobić szybkie zakupy, bo w Parczewie mogło nie być na to szans.
Wszystkie stracone w międzyczasie minuty zsumowały się i do Parczewa dojeżdżaliśmy już po 21:00, po zmroku.
Gdy wjechaliśmy na teren OSiR-u, było ciemno. Po skręcie w niewielką, gruntową uliczkę - ciemno. Żadnego życia, żadnych śladów, że to tutaj. Dopiero po chwili przed naszymi oczami pojawiły się namioty. No to chyba jesteśmy na miejscu...
Na dzień dobry wita nas okrzyk. Niewielka postać, nie przestając mówić, wyłania się z cienia jak człowiek-nietoperz i rusza nam na spotkanie. Po dłuższej chwili udaje nam się wykorzystać chwilę, gdy Wąski - bo on to był - brał oddech, i zadać pytanie dotyczące tego, czy ktoś nas być może jeszcze zarejestruje o tej pogańskiej porze. Okazało się, że tak, jest to możliwe: chwilę później odbieramy od Włodka Oberdy numery, kartę startową oraz bardzo pokaźną reklamówkę z zestawem startowym.
Po chwili namysłu postanawiamy nie rozbijać namiotu, tylko czym prędzej zagospodarować kawałek podłogi na terenie ośrodka i położyć się spać. Raz, że szkoda czasu, a dwa, że rano będzie można się sprawniej zebrać. Hipcia coś tam wspomina o tym, że w hałasie na sali nie uda jej się wyspać, ale postanawiamy spróbować.
Na sali prócz nas są Kaha i Emes, Gavek, Alamanka, Endriu68, Hansglopke... i pewnie jeszcze ktoś, o kim zapomniałem. A zapomnieć będzie mi łatwo, bo nasze forum zdominowało ten wyścig i spora część ludzi była właśnie forumowiczami Podróży Rowerowych kropka i-en-ef-o.
Wielkopolska ekipa, w liczbie trzech, czyli wspomniany już Eli oraz Rapsik i Śruba udała się do hotelu, a my rozwaliliśmy się dookoła jednego miejsca i zaczęliśmy się szykować na jutro. Mogłem tez pobawić się pompką Wąskiego, dzięki temu wszystkie gumy były pełne, tak jak być powinno. W końcu można było usiąść i zjeść kolację. Hipcia w przypływie szaleństwa dobrała się nawet do przygotowanych na trasę batonów i wyjadła mi prawie wszystkie KitKaty - tylko jeden mi się ostał, więc zjadłem go od razu, żeby mi smutno następnego dnia nie było.
Zwiedziliśmy też reklamówki z pakietem startowym i bez wątpienia był to największy z pakietów, jaki kiedykolwiek dostaliśmy: żele, izotoniki, jakieś proszki w nieznakowanych woreczkach strunowych - elegancko! Jak się później okazało (patrząc na to, co było dostępne na punktach), można by było cały wyścig przejechać tylko na tym, co zapewnił organizator: godne naśladowania podejście!
Sala zrobiła się cicha. Położyłem się więc spać, słysząc, jak Hipcia bobruje w reklamówkach, próbując wygrać konkurs na najbardziej irytujący dźwięk. Znacie to, prawda? Powolny, przerywany szelest, tak jakby ktoś w kinie otwierał sobie paluszki bardzo powoli, unikając jednego, konkretnego zaszeleszczenia. Szelest, piętnaście sekund przerwy. Szelest, pół minuty przerwy. Szelest. Szelest. Cisza. Minuta ciszy. Znowu reklamówka. Powolne ruchy przedzielane kilkoma sekundami kompletnej ciszy. Gdy już powoli zaczynałem rozważać wyniesienie się gdziekolwiek, byle dalej, bo trafi mnie szlag, na salę wtoczyły się dwie osoby z bagażami, poczęły robić hałas podczas rozpakowywania się i wreszcie mogłem normalnie zasnąć.
Poranek
Pierwsze hałasy rozpoczęły się zanim zadzwonił budzik. Ktoś brał kąpiel. Powoli zaczynał się zwykły szum potęgowany tym, że jakikolwiek krok na podłodze brzmiał jakby ktoś uderzył w bęben. Spania już by nie było, więc postanowiłem się podnieść. Było tuż po piątej. Deszcz uparcie obijał szyby i dach. Czyli prognozy się sprawdziły.
Ubranie, ostatnie sprawdzenia i śniadanie - płatki z... żelem z pakietu startowego. Smakowało jak płatki z dżemem i chyba trzeba pomyśleć, żeby taki zestaw włączyć na stałe do śniadań przedstartowych. Starczyło mi czasu na dwa kubki (Hipcia wciągnęła z pięć), gdy do sali wszedł Wilk, przypominając, że już zaraz startujemy. Oj, faktycznie!
Dość szybko narzuciliśmy na siebie wszystko, co było potrzebne. Po drodze do bramy, z której startowaliśmy, włączyłem GPS-a, mając nadzieję, że złapie satelity zanim wystartujemy. Na starcie stała już pierwsza grupa.
Założenia
Póki nasi zawodnicy czekają na deszczu i mokną (i niech mokną, sami wiedzieli, na co się piszą), dwa słowa o założeniach.
Celem numer jeden było przejechanie trasy bez niepotrzebnego szarpania oraz cięcia na siłę - jedziemy tylko po to, żeby ukończyć - ma to być pierwsza w tym roku pięćsetka i rozgrzewka przed kolejnymi startami. Oczywiście dyskusji nie podlegała dyscyplina postojowa - w końcu jest to wyścig.
Przed samym startem nie zadałem sobie trudu przeczytania listy punktów kontrolnych ani spojrzenia na profil trasy, który kojarzyłem tylko z grubsza. W szczególności dopiero wczoraj dowiedziałem się, że część ze sporej listy punktów kontrolnych zaliczamy przez podbicie pieczątki w "dowolnym podmiocie", czyli, po prostu, w sklepie, na stacji lub innym miejscu, które może nam przypieczętować listę.
Nie poświęciłem też czasu na analizę tego, które punkty gdzie się znajdują, przez co straciliśmy na trasie kilka minut, a gdyby nie towarzysz podróży, stracilibyśmy ich być może więcej.
Odcinek 1: Parczew - Kołacze (38 km/38 km)
Stanęliśmy na starcie w grupie, z których znaliśmy tylko Wilka i CFCFana. Reszta znała się doskonale i właśnie głośno życzyli sobie powodzenia. "Staaaachu, powodzenia!", "Krzyyyychu, dajemy radę!" i tym podobne okrzyki, połączone z przybijaniem piątek, towarzyszyły sekundom przed samym ruszeniem.
Poooooooszli!
Startując mijamy się z Krzyśkiem (Elizium) i Pawłem, którzy właśnie przyjechali na swój start.
Deszcz pada. Chmury na niebie. W akompaniamencie bryzgów spod wszystkich kół ruszamy przed siebie. Grupa dość szybko ustawia się w szyk, my trzymamy się z tyłu. Zaczyna się jazda. Jesteśmy na samym końcu, za nami, na bardziej jeszcze szarym końcu, wiezie się Paweł (CFCFan). Przed grupą widać kogoś, kto wystrzelił do przodu i chyba zamierza jechać sam. Teraz jeszcze nie wiedziałem, że niedługo się spotkamy.
Od początku jazda jest bardzo szarpana, więc po kilku kilometrach bez żalu pozwalam się urwać, bo nie chce mi się po raz kolejny przyspieszać, bo akurat ktoś mocniejszy wyszedł na zmianę i nagle przyspieszył. W pewnym momencie grupa odchodzi nam nawet na trzysta metrów, po kilku kilometrach (trzymając ciągle stałe tempo) dochodzimy ich.
Po jakimś czasie z lewej szybko i sprawnie mija nas elegancka, ubrana w odblaskowe barwy kolumna. Na początku uśmiechnięty Tomek, który wyprzedzając nas rzuca jakąś ironiczną uwagą. Jak się później okazało (już w bazie), tempo, uśmiechy, wciągnięte brzuchy i ustawiony szyk były tylko elementem próby zastraszenia przeciwnika.
Przez dłuższą chwilę mieliśmy ich bardzo blisko, ale odległość powoli, ale systematycznie rosła i po kilkunastu minutach bywali tylko czasem widoczni na horyzoncie.
W naszej grupie zaczęło wyglądać na to, że chłopcy się już wybrykali, bo wreszcie szło równo, więc dołączyliśmy do grupy i włączyliśmy w pracę na rzecz budowania wspólnej przyszłości. Zaczynają się pierwsze podjazdy. Gdzieś tutaj Hipcia zostaje wyproszona z prowadzenia ("koleżanko, na lewo"). Koledzy dość gwałtownie prezentują słabej kobiecie, jak powinno się robić podjazdy. Tempo rośnie skokowo, o kilka km/h, jako że jechałem przedostatni, jeszcze się utrzymuję, z kołaczącą mi się w głowie myślą "czy kogoś zdrowo pojebało?!". Wilk, który jechał za mną, już się nie utrzymuje, Hipcia, która schodząc z prowadzenia nie zdążyła wyrównać tempa, również zostaje. Po chwili, gdy widzę, że wiszą z tyłu, postanawiam poczekać. W trójkę dość szybko ich doganiamy, bo peleton wrócił do pierwotnego tempa.
Na horyzoncie pojawił się pierwszy punkt kontrolny. Po prostu stacja benzynowa.
Grupa zaczęła dreptać w miejscu, niespiesznie grzebać po plecakach, więc z dwiema kartami w ręku załatwiłem potwierdzenia, schowałem do hipciowej kieszeni i już po chwili ruszaliśmy w dalszą drogę.
Średnia z odcinka: 30 km/h (średnię tę i kolejne liczę na podstawie Stravy).
Odcinek 2: Kołacze - Cyców (62 km/24 km)
Zgodnie z przewidywaniami udało się nam zostawić za plecami całą grupę. Jechaliśmy sobie we dwójkę, po chwili zauważyłem, że ktoś się zorientował w naszych planach i zrobił postój prawie tak krótki, jak nasz. Po sylwetce już z daleka rozpoznałem Wilka.
Deszcz powoli przestawał padać i już na pewno - przy mniejszej liczbie rowerów - nie był tak upierdliwy. Droga szła lekko w górę, nie było żadnych hopek, a poza tym zaczął pomagać wiatr i ten odcinek pokonaliśmy z najwyższą średnią prędkością - 34 km/h.
Tutaj też, przy przełączaniu licznika, niechcący kasuję sobie dystans. Coś się zepsuło - i to w nowym liczniku! - bo po pojedynczym naciśnięciu przycisku, pojawiała się informacja o kasowaniu danych. Szlag.
Przed nami na horyzoncie majaczył jeden kolarz, odległość do niego powoli topniała. Czyżby to był ktoś z grupy I lub III? Gdy już powoli go doganialiśmy, akurat dojechaliśmy do skrzyżowania w Cycowie. Weszliśmy do środka prosząc o pieczątki. Gdy zostały przybite i akurat wychodziliśmy, minęliśmy się z czwórką innych zawodników z naszej grupy.
Odcinek 3: Cyców - Chełm (98 km/26 km).
Sprawnie ruszamy. Po chwili jesteśmy już daleko, koledzy, którzy nas dogonili, są pięćset metrów do kilometra za nami, z kolei odległość do tego, który jechał z przodu, systematycznie maleje. Deszcz już przestał padać, czasem tylko lekko kropi.
W końcu łapiemy go - okazuje się, że to jest Paweł, czyli CFCFan, który chyba oderwał się z grupy przed pierwszym PK i od tego miejsca jechał solo. No... to już nie jedzie solo. Łączymy się w kupę i kontynuujemy jazdę. Po krótkiej chwili za plecami słyszę szum rozmowy - doszła nas i druga grupka, więc ostatnie 10 km jedziemy wszyscy razem.
Wjeżdżamy do Chełma. PK jest usytuowany na rynku, do którego trzeba podjechać po dużych kocich łbach. Szybko zjeżdżam na chodnik, który też jest zrobiony z kostki, ale takiej wygodniejszej. Chyba po drodze wymuszamy pierwszeństwo na jakimś samochodzie, słyszę z boku poirytowany głos "tu trzeba pierwszeństwa ustąpić". Na rynku akurat trwa impreza motocyklistów, z naszymi rowerami i obcisłymi strojami zupełnie tam nie pasowaliśmy. Ktoś zaczyna klaskać na nasz widok, przejeżdżamy przez niewielki szpaler motocyklistów i wciskamy się między kilka samochodów.
Punkt zorganizowany jest na niewielkim murku, na którym leżą drożdżówki, banany i można podbić pieczątkę. Pieczątka przybita, jeden banan w zęby i wio!
Średnia z odcinka: 29 km/h.
Odcinek 4: Chełm - Wojsławice (124 km/26 km).
Widać, że obaj koledzy mają podobny plan na start, bo obaj ruszają za nami; Paweł nawet zdąża wrócić po zgubione zawiniątko z waflami. Jeszcze na terenie rynku staję przy koszu, bo nie przemyślałem tego, biorąc na drogę banana i nie wiedziałem, jak to zjeść, żeby nie rzucać śmieci na chodnik. Z daleka krzyczy do mnie Hipcia. Urocze „gdzieeeee teraaaaaz?” niesie się dookoła.
Wyjazd z Chełma jest jednym, nieprzerwanym ciągiem zakazów dla rowerów, konsekwentnie ignorujemy je wszystkie, podobnie ignoruje nas policja, która jedzie z naprzeciwka.
Tuż za miastem wjeżdżamy w wygodny asfalt i walimy prosto w odwiedziny do Jakuba Wędrowycza, do Wojsławic. Z przyjemnością rozglądam się po okolicy, od dawna planowałem wycieczkę w te rejony, by odwiedzić miejscowości znane mi z książek z jego przygodami.
Pojawia się tu kilka stromych pagórków, na które wyjeżdżamy wcale sprawnie. Na jednym z nich odłącza się od nas Wilk i tu się kończy nasza wspólna trasa - następnym razem zobaczymy się dopiero na mecie.
W zubożonej o jedną czwartą grupie pokonujemy ostatni podjazd i zjeżdżamy aż do Wojsławic, gdzie mylę drogę i pakuję się prosto na schody, po których muszę wybiec w kierunku ratusza. Licząc na to, że płytki przed ratuszem nie będą śliskie, wbiegamy tuż pod sam budynek. Bierzemy pieczątkę i odmawiamy kanapek zasmuconym tym faktem paniom. Do podpisania czeka również plakat, na którym podpisuję się tylko ja - Hipcia właśnie wpinała but, a Paweł stał już w blokach startowych. Mimo że przed nami były tu co najmniej dwie grupy, podpisały się tylko dwie osoby - Rysiek Herc i ktoś, kto napisał chyba "Kulfon". A przynajmniej kulfon był nagryzmolony.
Średnia z odcinka: 29 km/h.
Odcinek 5: Wojsławice - Hrubieszów (155 km/33 km)
Hop, hyc i już jedziemy na Uchanie. Dopiero na tym fragmencie dociera do mnie, dlaczego nastawianych jest tyle punktów - gdy zorientowałem się, że z Chełma można dotrzeć do Hrubieszowa dużo szybciej i z pominięciem Wojsławic.
Nadal trzymamy całkiem sprawne tempo. Mimo że średnia nieco spadła, to nadal (na całym odcinku) wynosi prawie 29 km/h. Szczególnie Paweł atakuje podjazdy ciekawie, bo na stojąco, ale z wysoką kadencją.
W Hrubieszowie wychodzi na jaw moje nieprzygotowanie. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że ślad zbacza z trasy i prowadzi w coś zielonego. Dobrze, że Paweł wiedział, że tak ma być, bo inaczej kosztowałoby mnie to trochę nerwów.
Punkt umieszczony jest w holu OSiR-u. Mały stolik, kilka kanapek i możliwość zjedzenia czegoś na miejscu. Niestety, nie ma niczego do zabrania na drogę. Żałuję, bo powoli kończą mi się żele w torbie, a zostało to, co miałem w kieszeniach.
Warto wspomnieć, że Hipcia manewrując na chodniku przed halą wzięła się i wygrzmociła. Już stojąc.
Odcinek 6: Hrubieszów - Tyszowce (185 km/30 km)
W sumie to dobry pomysł z tymi punktami. Gdy kolejny punkt jest już za 30 km to czas bardzo szybko leci i nie sposób się nudzić. I... i tak nawet nie pamiętam tego odcinka. Wiem, że się rozpogodziło, a na widok suchych plam na asfalcie śmiałem się, że wyszły od połączonego ognia pierwszej i trzeciej grupy.
W Tyszowcach wjechaliśmy do pierwszego otwartego sklepu, pobraliśmy pieczątki i pojechaliśmy dalej.
Odcinek 7: Tyszowce - Krasnobród (237 km/52 km)
Na pierwszym, stromym podjeździe za Tyszowcami, tuż po skręcie z drogi głównej, Hipcia zostaje z tyłu. Gdy czekam, okazuje się, że nadgarstek zaczął boleć tak, że nie może się mocno trzymać kierownicy. Mówię Pawłowi, że od tego miejsca pewnie pojedziemy wolniej - niech jedzie sam, nie będziemy go zatrzymywać. Początkowo postanawia jednak jechać z nami, ale gdy kolejny podjazd robimy też dość wolno, decyduje się odjechać, a "jak zdechnie, to poczeka na nas".
Przyspieszył i tyle go widzieli. Wróć: przyspieszył i zawisł na kilkaset metrów przed nami. Ten czas i to, że Hipcia jechała wolniej, wykorzystałem na szybki sikustop na poboczu. I trochę musiałem się ich obojga dogonić. Na zjazdach widziałem, jak wiszą oboje przede mną: Hipcia i sto metrów przed nią "uciekający" Paweł.
Gdy po kilku kilometrach wiszenia znowu się dogoniliśmy, okazało się, że jednak jesteśmy na siebie skazani i wszyscy zaakceptowaliśmy się jako członkowie naszego dziwacznego dość stada. Od tego miejsca już aż do końca jechaliśmy wszyscy razem.
Przed Tomaszowem Lubelskim mieliśmy do pokonania chyba najdłuższy podjazd tego wyścigu - sto metrów przewyższenia. To był moment, gdy mój organizm uznał, że jemu się nie chce jechać. Odcięło mnie solidnie, skupiałem się tylko na dwóch rzeczach: na nieodpadnięciu od grupy i nieumieraniu. Na samą myśl o tym, co miałem w kieszeniach, robiło mi się niedobrze, ale wmusiłem w siebie jednego dużego żela i batona Musli. Gdy baton nie chciał jakoś się gryźć, bo był tak suchy, zauważyłem, że coś mi brakuje śliny. Wydoiłem więc, w kilku seriach, praktycznie cały bidon.
Nie było mnie ze sobą do tego stopnia, że na górze zauważyłem, że ktoś złośliwy zrzucił mi łańcuch z blatu. Nie pamiętałem, żebym to był ja.
Na szczęście kryzys udało się pokonać szybko: z minuty na minutę zgon odchodził na dalszy plan i wracałem do zabawy. Starałem się możliwie dużo pić i jeść więcej niż miałem ochotę, ale najwyraźniej smuteczki zostały już odgonione. Za Tomaszowem, na fragmencie krajówki, jechało się już dużo lepiej.
Z daleka zobaczyłem odblaskową kurtkę rowerzysty. Jechał sporo wolniej niż my, a tym, co zwracało uwagę, było to, że nawet na małych zjazdach przestawał pedałować. Musiał być bardzo zmęczony. Gdy go mijaliśmy, zauważyłem, że to kolega z grupy III. Dołączył się do nas, ale tylko na chwilę - na kolejnym większym podjeździe został z tyłu.
Na tym odcinku postanowiłem rozpiąć kurtkę. Zrobiło się jakby trochę za ciepło.
Na ostatnim zjeździe przed skrętem z krajówki, gdy towarzystwo ładnie się rozpędziło, postanawiam nie ryzykować i - mimo że Paweł miał swoją papierową (i jak się okazało, niezawodną) nawigację - upewnić się, że nie przejedzie właściwego skrętu. Za ten wyskok trochę się obruszył i potem już nie próbowałem się nawet wychylać i upewniać.
Do Krasnobrodu mieliśmy długą prostą, a z profilu na mapie wiem, że była głównie w dół... co z tego, skoro było pod wiatr? Średnia z odcinka nie powalała: 26 km/h.
Z kilku słów zamienionych z Hipcią dowiaduję się, że nadgarstek coraz bardziej boli i odzywa się na choćby małych hopskach, a od tego lewa ręka jej całkowicie zdrętwiała. Miło, zwłaszcza że nie przejechaliśmy jeszcze nawet połowy trasy.
W Krasnobrodzie zjeżdżamy pod punkt umieszczony w małym budyneczku informacji turystycznej. Tutaj już pakuje się dwóch kolegów, po chwili przyjeżdża ten, którego dopiero co wyprzedziliśmy. Tankujemy do pełna bidony, zauważam banany, więc próbuję je zmieścić do kieszeni. Ciężko jest mi ogarnąć jednoczesne podnoszenie kurtki przeciwdeszczowej i szperanie w kieszeni bluzy, ale, gdy już miałem sobie darować, bo drugi z czterech bananów właśnie wypadł mi z kieszeni na podłogę, udaje mi się ustalić dobry sposób na zmieszczenie ich wszystkich.
Do punktu wdreptuje też Hipcia i decyduje się skusić na drożdżówkę. Gdy już wszyscy byli gotowi, szybko jeszcze pozbywam się śmieci z torby i dorzucam do niej dwa żele z kieszeni.
Ten postój - ze względu na ilość operacji - był kosztowny. Trwał całe sześć minut i wydłużył całkowity czas postojów do minut szesnastu.
Odcinek 8: Krasnobród - Zwierzyniec (261 km/24 km)
Jedzie się całkiem przyjemnie. Teraz już wiem, dlaczego - droga prowadziła głównie w dół. Cały czas przez zielone tereny, trochę lasów i jakoś tak jakby dwa parki krajobrazowe. Wciągam jednego banana i trochę żela, pilnuję też picia - nie chcę powtórki sprzed godziny.
Na zamkniętym przejeździe kolejowym dochodzą nas trzej koledzy, których przegoniliśmy na punkcie; już w szóstkę wjeżdżamy do Zwierzyńca. Tam chwilę jedziemy i wbijamy do jednego ze sklepów. Grupowo wchodzimy na zaplecze, gdzie pracownik cierpliwie stempluje kolejne podsuwane przez nas karty.
Koledzy trochę się grzebią przy pakowaniu, więc w dalszą drogę ruszamy sami. Średnia - 28 km/h.
Odcinek 9: Zwierzyniec - Biłgoraj (281 km/20 km)
Kolejny króciutki fragment. Na pierwszym, większym, zalesionym podjeździe chłopaki nas doganiają, chwilę siedząc na kole, a potem wyprzedzając. Nawet nie próbuję ich gonić, trzymam się pierwotnego planu. Przy wjeździe do Biłgoraja są jakieś pięćset metrów przed nami, po czym znikają. I to nie w stronę, w którą prowadzi ślad.
Pierwszą stację, umieszczoną tuż przy wjeździe do miejscowości, zignorowaliśmy. Potrzeba nam jednak pieczątki, a tu, jak na złość, nie było niczego otwartego. Jadąc szeroką, ładną obwodnicą, po chwili szukania na mapie, znajduję na wylotówce Orlen. Zawijamy tam i załatwiamy, co trzeba. Przy okazji włączamy tylne światła, bo zaczyna się już robić szarawo.
Odcinek pokonany ze średnią prawie 29 km/h.
Odcinek 10: Biłgoraj - Janów Lubelski (317 km/36 km)
Tuż po starcie zauważam za nami fosforyzujące kurtki chłopaków, którzy zniknęli nam w Biłgoraju. Wydawało mi się, że zamiast jechać obwodnicą, zjechali do centrum poszukać jakiegoś otwartego sklepu. Nie miałem okazji zapytać, bo gdy byli już jakieś trzysta metrów za nami, nagle jeden zjechał na pobocze, a obaj pozostali się zatrzymali. Czyżby guma?
Powoli zapadał zmrok. Temperatura przez cały dzień trzymała się na poziomie 8-12 stopni. Nie było zimno, wiatr też już nie przeszkadzał. Miałem ogromną nadzieję, że punkt w Janowie - ten "duży" - będzie miał coś do wzięcia w kieszeń przed kolejnym odcinkiem, który miał mieć prawie sto kilometrów.
Nie byliśmy pewni, gdzie jest punkt, flaga na GPS-ie wisiała "w powietrzu" obok zielonego skwerka. Pytamy jakiejś kobiety, ale dopiero ktoś niosący paletę drożdżówek kieruje nas w odpowiednie drzwi. Rowery zostają przed budynkiem, wbiegamy na górę, mijając długowłosego chłopaka uzupełniającego bidon. Znowu musimy zmartwić dziewczyny z obsługi, bo obiadu to mu nie zjemy. Banany w kieszenie, woda do bidonów i jedziemy.
Średnia: niecałe 28 km/h
Odcinek 11: Janów Lubelski - Kazimierz Dolny (410 km/93 km).
Był to najdłuższy odcinek całego wyścigu. Pojawiają się pojedyncze, chyba najbardziej strome na całym wyścigu ścianki. Zmrok powoli zapadał, ale zanim jeszcze zapadł, zauważam na środku asfaltu banana. Nasi tu byli!
Na wylotówce z Kraśnika, upstrzonej jak na Węgrzech zakazami dla rowerów, zauważam mocne, czerwone światło gdzieś przed nami. Paweł podpowiada mi, że pewnie to ten długowłosy gość, którego mijaliśmy w Janowie. Gdy my wchodziliśmy, był już prawie gotów do drogi.
Dystans między nami a nim powoli maleje. Jest ciemno, więc widzimy go wyraźnie - cały czas pozostaje w tej samej odległości. Wydaje mi się, że Paweł ma dość duże ciśnienie na uchwycenie go - na swoich zmianach stara się wyraźnie zwiększać tempo.
Uciekiniera dochodzimy tuż za Opolem Lubelskim. Zostaje z tyłu, po czym na pierwszym, większym podjeździe, objeżdża nas i ucieka, zostając znowu kilkaset metrów z przodu.
Nie doganiamy go jednak. Postanawiamy zrobić szybką przerwę na WC przy najbliższych drzewach. Domaga się tego zwłaszcza Hipcia, która nie była w toalecie od samego początku wyścigu i ma wątpliwości co do tego, czy w Kazimierzu będzie możliwość skorzystania. Do tego jeśli teraz wszyscy jednocześnie staniemy w trójkę, to nie będziemy musieli później, na punkcie, czekać jedno na drugie, a drugie na trzecie.
Zjazd w kierunku Kazimierza był nieco dziurawy, Hipcia coraz głośniej syczała i piszczała przy kolejnych nierównych fragmentach. Odpaliłem w jednym miejscu dodatkową lampkę, żeby jej trochę pomóc, ale po chwili i tak musiałem ją wyłączyć, bo z naprzeciwka jechały samochody.
Po długim, przyjemnym zjeździe do Kazimierza doganiamy naszego kolegę.
Lubię te okolice, byliśmy tu kilka razy, chociaż zwykle bez rowerów, niemniej jednak bardzo przyjemnie jedzie się pustymi, wąskimi uliczkami. Po chodnikach kręci się trochę turystów, miasto jeszcze nie poszło spać.
Gdy zatrzymujemy się, bo nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie jest punkt, z bramy naprzeciwko macha do nas ktoś. Podbijamy pieczątki, biorę jedną drożdżówkę w zęby i ruszamy.
Średnia z tego odcinka: prawie 28 km/h.
Odcinek 12: Kazimierz Dolny - Nałęczów (434 km/24 km)
Ten fragment znałem, chociaż, tak, jak wspomniałem, nie z roweru. Wiedziałem, że asfalt będzie dobry. Do Bochotnicy było w miarę płasko, potem zaczęły się pojedyncze hopki z największą w Celejowie.
Nasz kolega a to nas przeganiał na podjazach, a to dawał się dojść na płaskich fragmentach. W końcu udaje się dojść do kompromisu i dołącza do nas na stałe. A przynajmniej nie wyprzedza na kolejnych, niewielkich hopkach.
W Nałęczowie mamy podbić kartkę. Kawałek za miejscowością, już za podjazdem jest stacja, wbijamy pieczątki, ruszamy dalej.
Średnia z odcinka: prawie 27 km/h.
Odcinek 13: Nałęczów - Kamionka (466 km/32 km)
Ciemno. Asfalt trochę się zepsuł, Hipcia syczy na dołkach, podczas którejś ze zmian podrzuca mi info o tym, że przez zdrętwiałą rękę ledwo trzyma kierownicę.
Już widać koniec, bo jeszcze tylko niecałe 80 km, więc końcówkę widać już na horyzoncie. Udaje mi się wymacać w kieszeni znajomy kształt - chałwa, czyli kurz z cukrem. Wciągam z przyjemnością.
Paweł trochę zaczyna zostawać na niewielkich podjazdach, gdzieś też chowa się z tyłu i nie wychodzi na zmiany. Po chwili pyta, czy mam jakieś żarcie. Zostały mi dwa batony, daję mu jednego. Do Kamionki dociągamy ze średnią powyżej 28 km/h.
Wjeżdżamy do wioski. Na środku jest skwerek - objeżdżamy go dookoła, ale punktu nie widać. Pośrodku, na pojedynczych ławeczkach, siedzi młodzież, w tym uroczo przewieszona przez oparcie śpiąca dziewczyna i siedzący obok, wyraźnie znudzony chłopak. Zatrzymujemy się. Pytamy pierwszego przechodnia o jakikolwiek punkt. Widział rowerzystów, nie wie, skąd jechali. Kolega z długimi włosami pyta o bibliotekę. Mi to jakoś nie pasuje, więc wyciągam Hipci z kieszeni karty startowe. Nie biblioteka, a Gminny Ośrodek Kultury. Aaaa! No to musicie się cofnąć.
Dojeżdżamy. Drzwi są otwarte, biorę od długowłosego kartę do podbicia, gdy on zmienia baterię w lampce. W środku banany, które zabieramy ze sobą. Po okrzykach pojawia się obsługa, pytając, czy do trzeciej w nocy to już przyjadą wszyscy. Gdy mówię, że ostatnich to można się spodziewać jeszcze rano, kolega z obsługi jest wyraźnie zawiedziony.
Odcinek 14: Kamionka - Parczew (512 km/46 km).
No to mamy finisz. Zostały niecałe dwie godziny jazdy. Chciałoby się powiedzieć, że poszedł ogień... poszedł. Taki na miarę naszych możliwości, bo średnia z tego kawałka to nieco ponad 29 km/h. Paweł wyraźnie osłabł, daje tylko bardzo krótkie zmiany, trzymając się raczej końca grupy. Do tego czort jeden wie, czy jedziemy pod górkę, czy z górki. Prawie płasko.
Odliczam w głowie. Teraz - w końcu, cholera - staram się jechać możliwie mocno, bo zaraz kończymy. I, jak na złość, akurat tutaj dopada mnie ból pleców, który przeszkadza mi jechać w dolnym chwycie, o lemondce nawet nie myślę. Na ostatnich dwudziestu kilometrach co kilkaset metrów muszę wstać z siodełka i wyprostować plecy. Hipcia jedzie cały czas w dolnym chwycie, bo jest on pewniejszy i daje szanse na to, że któryś z dołków nie wybije jej kierownicy z dłoni.
Pięć kilometrów. Kończę moją zmianę i cieszę się na myśl, że od tej pory już jadę autobusem do samego końca. Długowłosy robi kawałek i wpuszcza Pawła. Ironicznie komentuję, że Paweł, ze swoimi ostatnio mocnymi zmianami, będzie dobry na finisz, ale on po kilkuset metrach wypuszcza na prowadzenie Hipcię. Ej no, miałem się już ciągnąć na kole, a nie wychodzić na zmianę! Na szczęście Hipcia staje na wysokości zadania i dorabia brakujące kilkaset metrów pod bramę ośrodka, przy okazji poważnie obijając sobie nadgarstek na progu przy wjeździe na teren ośrodka.
Ostatni "sprint" wąskimi chodnikami i odbijamy się na mecie. Z głowy!
Nocleg
Na mecie są m.in. Tomek, Śruba, Kosma, Jagoda i Kurier; oprócz tego śpi kilka osób. Prysznic pod letnią wodą (zdjęcie cholernych nogawek, od których dorobiłem się siniaków) i zabieramy się za jedzenie. Znowu organizator stanął na wysokości zadania: do wyboru jest ryż, kasza i gulasz do polania tego wszystkiego, a do tego kilka sałatek do wyboru. Hipcia zaczęła od tych ostatnich, a gdy już się nimi napchała, dowiedziała się, że oprócz tego, czeka cała micha ryżu i kaszy i dwa kotły gulaszu.
Zagaduje mnie też kolega, z którym jechaliśmy. On mnie najwyraźniej zna, bo cytuje moją wypowiedź z forum (sprzed wyścigu), a ja go nie. Po chwili już się kojarzymy wzajemnie - był to KiESWY. Miło było poznać!
Zamiast położyć się od razu spać, siedzimy jeszcze do czwartej, gadając z Tomkiem i Śrubą. Hipcia zaczyna się buntować, że może czekanie na to, aż Eli dojedzie i się wyśpi nie ma sensu i że może zbierzemy się wcześniej - na pociąg o 9:00. Szczerze w to wątpię, ale zgadzam się położyć spać.
Po chwili już mnie nie ma.
Pobudka
Nad głową przebiega mi stado mustangów. W tym momencie orientuję się, że o ile na nocleg przed startem nasza miejscówka była dobra, o tyle na nocleg na mecie, była bardzo kiepska. Gdy sobie to uświadamiam, akurat kilka centymetrów przed nosem przejeżdża mi czyjeś koło. A po chwili i drugie.
Próbuję coś jeszcze drzemać, ale robi się za duży hałas. Trzeba się dźwignąć i zastanowić nad dalszym planem. W końcu postanawiamy poczekać na Krzyśka. Nie chce mi się tak szybko ruszać na ten dworzec.
Spacerując po pustych uliczkach Parczewa najpierw głośno dopingujemy dwójkę, z których jedna sztuka okazuje się być Michussem. Po chwili też znajdujemy sklep, gdzie kupujemy trochę żarcia na później, a ja zabieram pod pachę litrową butelkę Coli. Po namyśle wymieniam ją na pojemność 2,25 l.
Wracamy na punkt. Przypomnieliśmy sobie, że gdzieś był Orlen, więc postanawiamy się na niego wybrać. Gdy wracaliśmy, zauważyliśmy dwa odblaskowe kształty. Jeden był taki większy, a drugi taki brodaty. Drzemy ryje, kibicując, ale ten mniejszy tylko macha w naszą stronę palcem. Nie jestem pewien, czy było to politowanie wyrażone palcem wskazującym, czy też coś innego, palcem środkowym. Nie przeszkadza nam to dopingować i budzić okolicznych mieszkańców.
Po chwili widzimy się wszyscy w sali ośrodka. W kilku susach do sali wbiega uradowana Kaha, kawałek z tyłu drepczą mniej szczęśliwi Emes i Wąski.
I tak oto kolejni znajomi wyrabiają normę i zdobywają kwalifikację na BBT.Gratulacje!
Umawiamy się na powrót - chłopaki jadą do hotelu się wyspać, my wybieramy się w poszukiwaniu żarcia. Wszystko jest zamknięte, w końcu po długim spacerze docieramy do hotelu Alma, gdzie jemy wczesny obiad. Gdy właśnie planowaliśmy powrót przez centrum i szukanie kolejnego żarcia, dzwoni Wąski. Zamykają ośrodek, trzeba wracać po klamoty.
Tuż przed ośrodkiem z samochodu krzyczy do nas Włodek, że zaraz będzie. Przed zamkniętymi drzwiami, na trawniku, wypoczywają Wąski, Kaha i Emes. Chwilę z nimi siedzimy, gdy przyszedł Włodek, wyciągamy rzeczy, pakujemy się i wybieramy na miasto. Hipcia wciąga kilka hektolitrów lodów i wracamy.
Na miejscu zastajemy trójkę gąsieniczek. Zielona nazywa się "Wąski", taka z włoskami - "Kaha", a taką, która do połowy jest gąsieniczką, a do połowy Emesem, nazwaliśmy "Emes". Zasiedliśmy w pobliżu i czekaliśmy. Najczujniejsza z gąsieniczek, ta zielona, podniosła łepek dopiero wtedy, gdy pod budynek zajechał ktoś na niewiarygodnie piszczącym rowerze i z hukiem wstawił go do stojaka. Do tej pory można było ich wszystkich wynosić kilogramami.
W końcu nadjechał bus relacji Parczew - Kórnik (przez Warszawę) i tak oto dostaliśmy się do domu.
Podsumowanie.
1. Towarzystwo
Praktycznie całą trasę przejechaliśmy z Pawłem - bardzo dziękujemy!
Trochę mniejsze fragmenty przejechane zostały z KiESWY i Wilkiem - również dzięki za towarzystwo!
Po raz pierwszy chyba mieliśmy okazję tak dużą część maratonu pokonać nie tylko we dwójkę. W zasadzie to sami jechaliśmy jedynie przez pojedyncze kilometry.
2. Organizacja i trasa
Jedyne, czego się spodziewałem przed, to kiepskich asfaltów i tutaj bardzo miło się zaskoczyłem: poza pojedynczymi fragmentami nierówności i kilkoma, gdzie trzeba było jechać środkiem pasa, to asfalty były niesłychanie przyjemne. No może, wtedy, gdy ma się zdrowe nadgarstki.
Jeśli chodzi o organizację punktów, to już wspomniałem, że na bogatym zestawie startowym i tym, co było dostępne na punktach, można by było przejechać całość trasy. Ja jestem bananożerny, więc mógłbym tylko tym się odżywiać; Hipcia – poza tym, co miała w kieszeniach - skusiła się na dwie drożdżówki i banana.
Punktów było trochę dużo, ale nieszczególnie mi to przeszkadzało.
Dobrym pomysłem było też zaplanowanie startów na siódmą, dzięki czemu szybsze grupy mogły do bazy dotrzeć wczesną nocą, a nie w jej środku.
3. Pogoda
Wbrew pozorom, pogoda była dla nas… dobra do jazdy. Deszcz na starcie i kilka mniejszych zlewek później nie powodowało szczególnego dyskomfortu. Ubraliśmy się tak, że nie trzeba było wcale się rozbierać; w jednym tylko momencie rozsunąłem kurtkę i bluzę. Zmoczone na początku buty bardzo szybko dały się rozgrzać i w stopy nie było zimno.
Przez całą drogę było mi ciepło i nie za ciepło, a to właśnie przegrzanie powoduje u mnie największe problemy. Hipcia z kolei woli, gdy jest ciepło i… było jej ciepło. Ogrzewacze do rękawiczek i dodatkowe pary cieplejszych (w tym zimowe dla Hipci), jak również dodatkowe warstwy cieplejszej odzieży przywiozłem na metę bez rozpakowania. Z temperaturą więc trafiliśmy idealnie.
4. Wynik
Gdy dowiedziałem się, że Tomek przyjechał tylko 40 minut przed nami, zrobiłem wielkie oczy. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że wykręciliśmy kapitalny czas!
Średnia z jazdy: 28,2 km/h to dużo więcej, niż oczekiwaliśmy.
Udało się też złamać 19 godzin, czyli czas, który - jak myślałem, dość lekkomyślnie - określiliśmy przy rejestracji.
Łączny czas postojów to 33 minuty (o dwie minuty pobiliśmy poprzedni rekord z zeszłoroznego Pierścienia – i to przy większej obecnie liczbie punktów!).
Do tego wszystkiego zaliczyliśmy 42 gminy, dzięki czemu przekroczyliśmy właśnie 50% zdobytych. Pół Polski za nami!
No i to by było na tyle. A teraz, drogie dzieci, pocałujcie misia w nosek. Dobranoc!
- DST 510.60km
- Czas 18:07
- VAVG 28.18km/h
- Sprzęt Stefan
Poniedziałek, 24 sierpnia 2015
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Weekend w górach. Wszystkich, po kolei. Cz. 3 - wakacje
Jeśli czasy są dobre, to wódka jest zdrowa
Wchodzimy do budynku. Wita się z nami Mistrz Przemielony, który teraz jak nigdy pasuje do swojej ksywki i z bólem wstaje z krzesła. Po takiej dawce wiatru w uszy echo budynku i brak szumu działa strasznie destabilizująco, momentalnie wchodzę w tryb „cztery promile”. Normalnie tak: „Generalnie nie ogarniam 3D i notorycznie wpadam na ściany, chodzę w kółko”.
Zostajemy przekierowani do stołówki, gdzie czeka na nas makaron, Agnieszka robi nam herbatę, która jest jednak za gorąca, trzeba poczekać. Zjadamy po dwie porcie – i mięsnego, i bezmięsnego, herbata jest nadal za ciepła, więc wracamy ustalić, gdzie jest najbliższy sklep. Niestety, wszystko jest pozamykane, więc postanawiamy najpierw pójść do hotelu, a potem błądzić po mieście. A skoro tak, to podbiegłem jeszcze i dopiłem herbatę, która w końcu zrobiła się nieco chłodniejsza.
Teraz hotel. Kolega z punktu namierzył nam ulicę, ale ona była w innym miejscu niż zapamiętała to Hipcia. Po dwustu metrach spaceru w górę uznałem, że czas się wspomóc elektroniką (ta, zaznaczyłem sobie na GPS-ie podjazdy, nie zaznaczyłem hotelu…). Przełączyłem telefon z trybu „zawodnik” do trybu „kibic”, czyli, po prostu, przęłożyłem kartę SIM z Solida do smartfona i okazało się, że Hipcia dobrze zapamiętała: mieliśmy jeszcze pół kilometra spaceru.
Dotarliśmy. Pokój na nas czekał, dobrze, że zastrzegliśmy, że możemy być późno. Z hotelem trafiliśmy idealnie: mimo relatywnie niewysokiej ceny (zresztą, umówmy się, na noclegu na mecie, tak jak i na noclegu na starcie, nie miałem zamiaru oszczędzać) był nowiutki, wybudowany w 2013 (jeszcze wisiały plakietki o współfinansowaniu przez Złą Unię). Pokój jeszcze pachniał nowością i miał wszystko, czego potrzebowaliśmy: duże, ciepłe łóżko.
Rowery wylądowały w bagażowni, błędem było niezabranie mapki z bagażu, przez co nie wiedzieliśmy, gdzie są wszystkie punkty kontrolne, co bardzo utrudniało kibicowanie, w międzyczasie ściągnąłem aplikację MRDP (świetny patent!) i wyruszyliśmy na poszukiwanie Orlenu. Nie startowało się aż tak przyjemnie, bo ktoś zamknął drzwi wejściowe z hotelu, dobrze, że obok leżał klucz, który sobie przywłaszczyliśmy.
W tempie emerytów, bo w końcu nam się nie spieszyło, zeszliśmy na dół, ja część z tego spędziłem z nosem w telefonie, czytając Hipci kogo co spotkało i kto dokąd zajechał.
Docieramy do Orlenu. Tam, ku mojemu rozczarowaniu, nie ma czerwonej kanapy (Szwagry sobie spały na takiej w Krościenku). Parówek też nie ma, kupujemy więc colę, trochę innego dobra, zdechłe kanapki i gorącą czekoladę, które to (dwie ostatnie pozycje) postanawiamy zjeść na miejscu. Nie ma gdzie usiąść, Hipcia nie chce siadać na zewnątrz, bo wieje, więc postanawiam usiąść na glebie.
Gdy zjedliśmy, znalazłem dziurę w moim planie. Siadanie było proste. Wstaję jak zupełnie nawalony człowiek, na czterech kopytach, bardzo powoli, ale bardzo do pionu. Udało się. Teraz tylko niespiesznym spacerkiem do domu. Bardzo ciepła kąpiel i wreszcie możliwość zakopania się w ciepłym łóżku. Zasłużyliśmy na to!
Zdążyłem zasnąć, gdy Hipcia jeszcze się moczyła pod prysznicem. Gdy wyszła, wpadła na pomysł wypicia piwa. Czemu nie? – odrzekłem. Podała mi puszkę piwa, której sama nie mogła otworzyć spuchniętymi palcami. Najpierw przyjrzałem się jej uważnie i zasnąłem. Obudziła mnie. Pstryknąłem kluczykiem i zasnąłem. Obudziła mnie. Obróciłem puszkę w rękach i zasnąłem. Obudziła mnie. Ponownie pstryknąłem kluczykiem i zasnąłem. Obudziła mnie – w końcu skutecznie. Otworzyłem to piwo! Przy tym zwycięstwie, fakt, że przejechałem GMRDP, to pryszcz!
Niewiele z tej puszki upiłem. Hipcia zresztą też nie. Zasnąwszy wywróciła puszkę, która spadła na podłogę. Zbudziła mnie, żebym pomógł to ścierać. Pomogłem, na swój sposób. Mój zaspany mózg uznał, że mam magiczne moce i wystarczy, że dotknę palcem którejś z kropli, a cała zawartość na podłodze zamieni się w srebrzysty pył, który rano się zmiecie. Przechyliłem się z łóżka, zanurzyłem palec w pierwszej kropli i zadowolony z siebie i swojej pomocności, poszedłem spać.
Jesteśmy na wczasach, w tych góralskich lasach…
Pierwszy skurwiel zadzwonił o siódmej. Nie wyłączyłem go – dzwonił dwa razy na trasie, wtedy go wyłączałem doraźnie, potem o nim zapomniałem. Gdy zwlokłem się z łóżka i wyłączyłem go, zorientowałem się, że ze spania za dużo już nie będzie. Wziąłem telefon i przez pół godziny czytałem relacje. Później zasnąłem na jakieś dwadzieścia minut, akurat wstała Hipcia i poszliśmy na śniadanie.
Hipcia została tam lokalną atrakcją, wynosząc talerzami świeżo nałożone ciasto. Ja napchałem się wszystkim po kolei, co nie było słodkie, zapiłem to kawą, potem mogliśmy udać się do pokoju i iść na zaplanowany relaks.
Najpierw jednak, uprzednio planując powrót taksówką na pociąg (głównie dlatego, że nie byliśmy w stanie oszacować, jak długo będziemy się skrobać na górę z plecakami – gminy i tak mieliśmy zaliczone), załatwiłem od kolegi trochę numerów, przekazałem numer Tomkowi, który zabrał się z jednym taksówkarzem do Jeleniej na wcześniejszy pociąg. Czyli mieliśmy już kogoś sprawdzonego.
Teraz relaks! Rezerwując nocleg zupełnie przypadkowo trafiliśmy na hotel z jacuzzi (czekaliśmy na to od połowy trasy). Zanim tam się udaliśmy, spędziliśmy jeszcze kilka chwil z piwem, a później z kawą na wygodnych, miękkich pufach. Było tak przyjemnie, że żałowałem, że nie wzięliśmy tutaj całego tygodnia urlopu…
W końcu piwo się skończyło, inni goście na basen się nie wybierali, więc mieliśmy i samo jacuzzi, i basen zupełnie dla siebie. Moczyliśmy się i masowaliśmy prawie trzy godziny, w końcu jednak przyzwoitość (i kończąca się doba hotelowa) nakazały nam wrócić do pokoju.
W pokoju przytuliliśmy się i przymknęliśmy oczy… i już była 16:00, przespaliśmy godzinę, a dokładnie o 16:00 mieliśmy właśnie zniknąć! Spakowaliśmy się sprawnie, zabraliśmy plecaki, rowery i zadowoleni udaliśmy się do bazy. Tam bardzo szybko znalazł się chętny do wspólnego transportu Marcin Nalazek, zastanowić miał się Gavek. Chwilę pogawędziliśmy z towarzystwem i poszliśmy na miasto.
Wciągnęliśmy pizzę, zamówiliśmy taksówkę, już wracając spotkaliśmy Ryśka Herca, który opowiedział nam, jak go Tomek na finiszu nami straszył (pomogło? pomogło!). Szkoda było się żegnać, bo nie zdążyliśmy pogadać nawet pięciu minut, ale taksówka już prawie dojeżdżała, więc musieliśmy się szybko zwijać. Ja pobiegłem… potruchtałem… no, poszedłem do bazy, Hipcia poszła do sklepu z misją kupienia żarcia na drogę i zamówionych browarów dla Olka.
Gdy wbiegłem do bazy, akurat przyjechała taksówka. Zdjąłem niepotrzebne rzeczy z rowerów, wyniosłem je, spakowaliśmy rowery. Chwilę gadaliśmy z bardzo sympatycznym taksówkarzem, w międzyczasie dotarła Hipcia. Czasu już było mało, więc tylko podbiegła po statuetkę, odebrała ją, zdjęcia nie chciały wyjść, bo młody z obsługi nie potrafił włączyć lampy. Wsiedliśmy, ruszyliśmy.
Jeszcze na zjeździe minęliśmy dwie osoby z naszego wyścigu, potem już bez przygód dotarliśmy na dworzec w Szklarskiej Porębie.
I co, na tym koniec przygód? Ta, jasne!
Chattanooga choo choo - Won't you choo-choo me home?
Punkt pierwszy: gdzie jest, do ciężkiej, mój GPS?! I gdzie są kaski?! Szybki telefon do Gavka – są, zostawiłem je na krześle. Obiecał, że zorganizuje jakiś transport dla nich (i zorganizował, wielkie dzięki!).
Kasy nie ma, trzeba kupić u konduktora. Konduktor okazuje się być bardzo mrukliwy i z miejsca opiernicza nas za to, że do miasta bez pieniędzy (gotówki) przyjechaliśmy i chcieliśmy, jak barbarzyńcy, zapłacić kartą. Po dłuższych próbach nie udaje się zmusić pinpada do współpracy, umawiamy się na ponowne spotkanie w Jeleniej, gdzie się dosiądzie inny kolega, może ów będzie w stanie zmusić niepokorną maszynerię do współpracy.
Udajemy się do swojego wagonu, Marcin, który jest świeżo w wyścigowym ciągu, zalega na glebie i po chwili już go nie ma. My z Hipcią podziwiamy widoki, czytamy relacje… generalnie: luz, relaks, wakacje.
Godzinę później jesteśmy już w Jeleniej. Podchodzę do konduktora, ale zamiast mi sprzedać bilety, pyta, czy nie mogę sobie kupić w kasie, bo mamy 30 minut postoju. W sumie…
Czekam w kasie, kupuję bilety i już w trójkę jedziemy legalnie. Marcin co prawda o tym nie wie, bo w charakterze manekina pilnuje rowerów, które w międzyczasie spiąłem blokadami (miał taki sen, że pewnie chcący mógłby go wynieść całego razem z karimatą).
Siedzimy, czekamy, gadamy. Wysyłam co jakiś czas SMS-y wsparcia dla tych, którzy na trasie i tych, którzy z trasy wrócili. W międzyczasie rozpoczyna się szybka akcja ratowania Kota, która miała kryzys w związku z awarią i rozważała rezygnację: razem z kilkudziesięcioma (?) innymi osobami zaspamowaliśmy jej skrzynkę SMS-ową. Z racji mojego kiepskiego położenia mogłem ograniczyć się tylko do wrzucenia posta na forum, ale reszta kibiców spisała się na medal, zorganizowana naprędce pomoc, która miała być jeszcze na rano, dotarła już trzy godziny później i o północy Kot mogła już zasuwać przed siebie z nową linką hamulcową.
W okolicach 23:30 mieliśmy być we Wrocławiu. Kolejne pół godziny postoju. Idealne, żeby skoczyć po KFC, na które nas naszło. Wrocław jest. Forsa – jest. Wio!
Biją zegary, sekunda goni się z sekundą na okrągło
Szybkim marszem dotarłem do KFC, uprzednio sprawdzając, z którego peronu odjeżdżam. Staję sobie w kolejce i wtedy pisze do mnie Hipcia. A pisze informując, że pociąg odjeżdża za 9 minut. Co? Czyżbyśmy dotarli spóźnieni?
Złożyłem zamówienie i wtedy coś mnie tknęło. Że to trochę może potrwać. Proszę kobitkę o pospieszenie się. Patrzę na zegarek. Jeszcze pięć minut. Jeszcze cztery.
Dziewczyna na kuchni dwoi się i troi. Wrzuca mi żarcie do torby, łapię, wybiegam. Mam jakieś dwie minuty, przy założeniu, że mój zegarek chodzi dobrze względem dworcowego. Wbiegam w pierwszy korytarz – ups!, to nie ten. Wbiegam w drugi: jest. Peronczwartyperonczwartyperonczwarty! (Jak to dobrze, że zapamiętałem!)
Która jest godzina?! Niestety, Wrocław jest miastem prosportowym, pochowali wszystkie dworcowe zegary i dopóki nie dobiegnę, nie będę wiedział, czy jestem w czasie, czy pod czasem. Wybiegam na peron. Jest pociąg! Podbiegnę bezpośrednio do naszego wagonu? Nie, jeszcze odjedzie! Wbijam do najbliższego! Wpadam, patrzę na tabliczkę. Urrrrrwał! Gdańsk! Wysiadam! Patrzę w prawo – jest, druga część naszego pociągu (był tu rozdzielany). 200 metrów. Sprint. Wbiegam, wsiadam, sapię. To musi być ten. Po przepchnięciu się przez jeden wagon dociera do mnie, że, kurde, nie widziałem żadnej tabliczki i nie wiem, czy jestem we właściwym. Potwierdzam z pierwszym człowiekiem: tak, to TLK Karkonosze. Uff…
I do południa budzikom śmierć!
Docieram do właściwego wagonu. W tym czasie orientuję się, że mamy w przedziale współpasażerów, idziemy więc zjeść pod rowerami, żeby wszystko wszystkim nie pachniało kurczakiem. W międzyczasie powstrzymuję konduktora od budzenia Marcina, w końcu ja mam wszystkie bilety.
Wracamy do przedziału. Usiłuję spać, ale nie jest zbyt wygodnie, do tego pieką mnie oparzone stopy, a dla bezpieczeństwa współpasażerów wolę nie zdejmować butów. Zabieram folię NRC i idę się położyć na glebie pod rowerami. Rozkładam ją sobie, nogi na ścianę, wysoko, dwóch starszych dresów komentuje to „O, patrz, rozłoży sobie taki złotko i idzie spać”. Po chwili rozłożyłem sobie folię wygodnie, zakopałem się jak w spiwór i zasnąłem.
Runaway train, never going back, wrong way on a one-way track
Nie pospałem za długo. We Wrocławiu bowiem dosiadła się też grupa podpitej młodzieży, z których jedna dziewczynka miała solidne problemy egzystencjalne. Stwierdziła, że nie jedzie z nimi gdzieś tam do Lublina, ona wysiada. I co stację ganiała się z dwoma idiotami po wagonie, bo ona „chciała” uciec, a oni jej nie pozwalali.
Do tego dochodziły monologi, wyznania i inne formy wyrażenia swej duszy w formie mowy, wśród których najbardziej w ucho wpadł mi monolog pt. „Bez sensu”:
„To jest bez sensu... Życie jest bez sensu... Jędrzej jest bez sensu… Wszystko jest bez sensu… Pociąg jest bez sensu… Ty też jesteś bez sensu… To jest wszystko, wszystko bez sensu… Stacja też jest bez sensu…”.
Z największą przyjemnością bym ich poprosił o ciszę, ale panowie Dresy najwyraźniej się z nimi skumplowali (przynajmniej z tymi z nich, którzy akurat nie ganiali zagubionej nastolatki po pociągu), a nad nimi przewagi liczebnej niestety nie miałem. Panowie raczej byli spokojni, ale na przykład na głos rozważali fizyczną pomoc dla Marcina, żeby ów przestał chrapać – najpierw tłukli ręką w podłogę, później podzielili się ze światem swoimi wątpliwościami („Bo, mnie,kurwa, wkurwia, jak ktoś chrapie.”).
Zbliżaliśmy się do Katowic. Panowie Dresy akurat tu wysiadali, a dziewczynka znowu przebiegła mi korytarzem tuż obok głowy. A zaraz za nią bohater, ratujący. Moja przewaga liczebna znacząco wzrosła (byłem sam na jakąś czwórkę lub szóstkę dzieciaków) i uznałem, że jeszcze jeden galop nad moją głową spowoduje, że w końcu się ruszę i albo sam tę dziewczynkę wysadzę z pociągu, albo zrobi się wreszcie cicho.
I co ja robię tu?
Nie musiałem na szczęście wstawać. W końcu dziewczynka się wybiegała i zaraz za Katowicami zasnęła w objęciach jednego z bohaterów. Ciekawszym było to, co wydarzyło się za chwilę. Drugi z bohaterów otrzeźwiał na tyle, że wróciła mu zdolność w miarę logicznego myślenia. Wstał i w te ozwał się słowa „Ej, czemu my siedzimy tu na ziemi, jak na biletach mamy miejscówki?”.
Zasnąłem. Gdy się obudziłem, nie było ich już w wagonie. Wreszcie mogłem się położyć i w miarę spokojnie sobie pospać.
Dlaczego pukasz do okien - Gdy zasnąć nie mogę - Ciężkim powolnym krokiem budzisz - Budzisz skrzypiącą podłogę
Zjawcia przyszła tuż za Katowicami. Obudziłem się, stała nade mną. Jakaś taka smutna była.
Do przedziału załadowała się grupa ludzi i teraz już tam była siódemka. I nie było czym oddychać. Zjawcia poszła po jakieś rzeczy, ja rozłożyłem drugą folię NRC i na tak przygotowanym łożu zalegliśmy spać. Mi było miękko, ona narzekała, ale w końcu też zasnęła.
Pobudka nastąpiła po szóstej. Powoli zebrałem wszystkie rzeczy, zbudziłem Zjawcię. Spakowaliśmy, co trzeba, zbudziłem Marcina, który też błyskawicznie się spakował. On wysiadał na Centralnej, my na Zachodniej.
Chwilę później już nastąpiły dwa ostatnie wyzwania tego wyjazdu (nie wywalić się wychodząc z wagonu i nie wywalić się na schodach), a potem trzeba było tylko posadzić obolały tyłek na wyjątkowo twardym siodełku i dowlec się do domu.
Powiedzcie mi ludzie, powiedzcie ludzie – czyli podsumowanie
Biznesowo
Zdobyliśmy co najmniej 61 gmin, pozostałe dwie muszę potwierdzić na Geoportalu.
Organizacyjnie
Pierwotnie spodziewałem się, że ten maraton będzie tak naprawdę niezorganizowany: weźcie sobie i jedźcie, tyle. I zastanawiałem się, po co w ogóle w takim wypadku wpisowe. Cofam te myśli. Organizacja była naprawdę świetna. Lokalizator GPS okazał się być małym, poręcznym pudełeczkiem, niczym w porównaniu z kobyłą, którą trzyma się na BBT. Przygotowana została bardzo wyraźna (przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie nawigowałem się przy jej pomocy) mapa, dodatkowo testowana wytrzymałościowo pod prysznicem. Do tego jeszcze Daniel załatwił blokadę drogi na czas startu honorowego i cały początek startu ostrego.
Na kibiców czekała relacja SMS-owa, którą znamy z Maratonu Podróżnika i bardzo fajna aplikacja na smartfona, która bardzo ułatwiała śledzenie przebiegu. Na temat mapy się nie wypowiadam – sam ją odpaliłem ze dwa razy, ale nie zauważyłem przeważających pozytywnych wypowiedzi na jej temat.
Na mecie czekała bardzo miła obsługa (no, tylko Młody żył w swoim świecie), a do tego makaron i ciepła herbata, czyli to, czego po solidnej wycieczce potrzeba najbardziej.
Do tego dochodzą naprawdę ładnie wykonane medale i robiąca wrażenie statuetka, którą dostała Hipcia.
Sportowo
Wszystko zostało przejechane w 57 godzin z groszami. Nieco dłużej, niż pierwotnie szacowaliśmy, ale tak trudnej trasy nie sposób oszacować. Czas postojów z całej trasy 2h 38 min. I z jednego, i z drugiego jesteśmy bardzo zadowoleni.
Gdyby nie kontuzja Hipci, pewnie moglibyśmy liczyć na lepszy czas. Ale w obecnych warunkach lepiej być nie mogło.
Fizycznie
No… tutaj już nie było tak różowo.
Ostatnie 300 km przejechałem z solidnym bólem (odparzeniami i odgnieceniami) obu stóp, zmuszony do zatrzymywania się raz na jakiś czas na kilka sekund, żeby noga odetchnęła. Po drodze kilkanaście razy wlewałem sobie w buty wodę z bidonu, żeby choć na chwilę ulżyć. Po maratonie mam potężne siniaki na stopach i przechodzące podrażnienia nerwów w stopach i dłoniach.
Po raz pierwszy korzystałem z "usług" plastrów rehabilitacyjnych. Pomijając efekty uboczne (czyli konieczność ogolenia tyłu łydek), wszystko spisało się na medal: lewy achilles, który zwykle mnie pobolewał już po czterystu kilometrach, nie odezwał się aż do końca trasy.
Hipcia z kolei pierwsze 300 km przejechała praktycznie nie jedząc, z potężnym bólem brzucha (pierwszy „posiłek” – czyli żela – zjadła w Ustrzykach Dolnych i aż do północy praktycznie głodowała). W zasadzie od setnego kilometra mierzyła się z bólem kolana, który wymuszał robienie wszystkich podjazdów bardzo delikatnie, bo mocniejsze kopnięcie w pedał było niemożliwe. Od dwusetnego kilometra walczyła z kontuzją stóp i kostki, która, już po fakcie, skończyła się tygodniowym zwolnieniem. Odparzenia pominę, bo tego to chyba każdy się dorobił.
Warto podkreślić to, co jej nie bolało: po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, przez cały czas wyścigu nie odezwały się (zaplastrowane) solidnie rozmasowywane przed wyścigiem plecy.
Kłaniam się nisko, starym Mistrzom
…bo to od nich zaczęło się wszystko!
Zaczniemy od podziękowań dla ultramaratonowej, forumowej awangardy: Transatlantyk, Wax, Wilk. Ich relacje czytałem, gdy w 2012 przyniosłem do domu pomysł na BBT, ich relacje czytałem, gdy ukończyli MRDP (w czasie samego wyścigu byłem na kursie taternickim), wreszcie ich relacje czytałem przed kolejnymi wyścigami, w tym przed debiutem w BBT, jak również przygotowując się do GRMDP.
Dziękuję Andrzejowi za towarzystwo w okolicy Stryszawy.
Pierwszy raz podczas wyścigu miałem okazję odbierać dopingujące SMS-y, bardzo to było miłe. Dziękuję Aardowi, Elizium, Kasi i jeszcze dwóm osobom, których nie udało mi się namierzyć na podstawie numeru.
Dziękuję wszystkim zaangażowanym zarówno w samą organizację maratonu, jak i kibicującym przed monitorami komputerów.
Oczywiście nie mógłbym zapomnieć o Hipci. Ale szczegółowe podziękowania pozwolę sobie już przekazać prywatnie, poza tym tekstem.
Na koniec dziękuję Tobie, Czytelniku, że dobrnąłeś aż tutaj. Na tym kończymy – ostatni wyścig tego sezonu stał się właśnie historią!
Wchodzimy do budynku. Wita się z nami Mistrz Przemielony, który teraz jak nigdy pasuje do swojej ksywki i z bólem wstaje z krzesła. Po takiej dawce wiatru w uszy echo budynku i brak szumu działa strasznie destabilizująco, momentalnie wchodzę w tryb „cztery promile”. Normalnie tak: „Generalnie nie ogarniam 3D i notorycznie wpadam na ściany, chodzę w kółko”.
Zostajemy przekierowani do stołówki, gdzie czeka na nas makaron, Agnieszka robi nam herbatę, która jest jednak za gorąca, trzeba poczekać. Zjadamy po dwie porcie – i mięsnego, i bezmięsnego, herbata jest nadal za ciepła, więc wracamy ustalić, gdzie jest najbliższy sklep. Niestety, wszystko jest pozamykane, więc postanawiamy najpierw pójść do hotelu, a potem błądzić po mieście. A skoro tak, to podbiegłem jeszcze i dopiłem herbatę, która w końcu zrobiła się nieco chłodniejsza.
Teraz hotel. Kolega z punktu namierzył nam ulicę, ale ona była w innym miejscu niż zapamiętała to Hipcia. Po dwustu metrach spaceru w górę uznałem, że czas się wspomóc elektroniką (ta, zaznaczyłem sobie na GPS-ie podjazdy, nie zaznaczyłem hotelu…). Przełączyłem telefon z trybu „zawodnik” do trybu „kibic”, czyli, po prostu, przęłożyłem kartę SIM z Solida do smartfona i okazało się, że Hipcia dobrze zapamiętała: mieliśmy jeszcze pół kilometra spaceru.
Dotarliśmy. Pokój na nas czekał, dobrze, że zastrzegliśmy, że możemy być późno. Z hotelem trafiliśmy idealnie: mimo relatywnie niewysokiej ceny (zresztą, umówmy się, na noclegu na mecie, tak jak i na noclegu na starcie, nie miałem zamiaru oszczędzać) był nowiutki, wybudowany w 2013 (jeszcze wisiały plakietki o współfinansowaniu przez Złą Unię). Pokój jeszcze pachniał nowością i miał wszystko, czego potrzebowaliśmy: duże, ciepłe łóżko.
Rowery wylądowały w bagażowni, błędem było niezabranie mapki z bagażu, przez co nie wiedzieliśmy, gdzie są wszystkie punkty kontrolne, co bardzo utrudniało kibicowanie, w międzyczasie ściągnąłem aplikację MRDP (świetny patent!) i wyruszyliśmy na poszukiwanie Orlenu. Nie startowało się aż tak przyjemnie, bo ktoś zamknął drzwi wejściowe z hotelu, dobrze, że obok leżał klucz, który sobie przywłaszczyliśmy.
W tempie emerytów, bo w końcu nam się nie spieszyło, zeszliśmy na dół, ja część z tego spędziłem z nosem w telefonie, czytając Hipci kogo co spotkało i kto dokąd zajechał.
Docieramy do Orlenu. Tam, ku mojemu rozczarowaniu, nie ma czerwonej kanapy (Szwagry sobie spały na takiej w Krościenku). Parówek też nie ma, kupujemy więc colę, trochę innego dobra, zdechłe kanapki i gorącą czekoladę, które to (dwie ostatnie pozycje) postanawiamy zjeść na miejscu. Nie ma gdzie usiąść, Hipcia nie chce siadać na zewnątrz, bo wieje, więc postanawiam usiąść na glebie.
Gdy zjedliśmy, znalazłem dziurę w moim planie. Siadanie było proste. Wstaję jak zupełnie nawalony człowiek, na czterech kopytach, bardzo powoli, ale bardzo do pionu. Udało się. Teraz tylko niespiesznym spacerkiem do domu. Bardzo ciepła kąpiel i wreszcie możliwość zakopania się w ciepłym łóżku. Zasłużyliśmy na to!
Zdążyłem zasnąć, gdy Hipcia jeszcze się moczyła pod prysznicem. Gdy wyszła, wpadła na pomysł wypicia piwa. Czemu nie? – odrzekłem. Podała mi puszkę piwa, której sama nie mogła otworzyć spuchniętymi palcami. Najpierw przyjrzałem się jej uważnie i zasnąłem. Obudziła mnie. Pstryknąłem kluczykiem i zasnąłem. Obudziła mnie. Obróciłem puszkę w rękach i zasnąłem. Obudziła mnie. Ponownie pstryknąłem kluczykiem i zasnąłem. Obudziła mnie – w końcu skutecznie. Otworzyłem to piwo! Przy tym zwycięstwie, fakt, że przejechałem GMRDP, to pryszcz!
Niewiele z tej puszki upiłem. Hipcia zresztą też nie. Zasnąwszy wywróciła puszkę, która spadła na podłogę. Zbudziła mnie, żebym pomógł to ścierać. Pomogłem, na swój sposób. Mój zaspany mózg uznał, że mam magiczne moce i wystarczy, że dotknę palcem którejś z kropli, a cała zawartość na podłodze zamieni się w srebrzysty pył, który rano się zmiecie. Przechyliłem się z łóżka, zanurzyłem palec w pierwszej kropli i zadowolony z siebie i swojej pomocności, poszedłem spać.
Jesteśmy na wczasach, w tych góralskich lasach…
Pierwszy skurwiel zadzwonił o siódmej. Nie wyłączyłem go – dzwonił dwa razy na trasie, wtedy go wyłączałem doraźnie, potem o nim zapomniałem. Gdy zwlokłem się z łóżka i wyłączyłem go, zorientowałem się, że ze spania za dużo już nie będzie. Wziąłem telefon i przez pół godziny czytałem relacje. Później zasnąłem na jakieś dwadzieścia minut, akurat wstała Hipcia i poszliśmy na śniadanie.
Hipcia została tam lokalną atrakcją, wynosząc talerzami świeżo nałożone ciasto. Ja napchałem się wszystkim po kolei, co nie było słodkie, zapiłem to kawą, potem mogliśmy udać się do pokoju i iść na zaplanowany relaks.
Najpierw jednak, uprzednio planując powrót taksówką na pociąg (głównie dlatego, że nie byliśmy w stanie oszacować, jak długo będziemy się skrobać na górę z plecakami – gminy i tak mieliśmy zaliczone), załatwiłem od kolegi trochę numerów, przekazałem numer Tomkowi, który zabrał się z jednym taksówkarzem do Jeleniej na wcześniejszy pociąg. Czyli mieliśmy już kogoś sprawdzonego.
Teraz relaks! Rezerwując nocleg zupełnie przypadkowo trafiliśmy na hotel z jacuzzi (czekaliśmy na to od połowy trasy). Zanim tam się udaliśmy, spędziliśmy jeszcze kilka chwil z piwem, a później z kawą na wygodnych, miękkich pufach. Było tak przyjemnie, że żałowałem, że nie wzięliśmy tutaj całego tygodnia urlopu…
W końcu piwo się skończyło, inni goście na basen się nie wybierali, więc mieliśmy i samo jacuzzi, i basen zupełnie dla siebie. Moczyliśmy się i masowaliśmy prawie trzy godziny, w końcu jednak przyzwoitość (i kończąca się doba hotelowa) nakazały nam wrócić do pokoju.
W pokoju przytuliliśmy się i przymknęliśmy oczy… i już była 16:00, przespaliśmy godzinę, a dokładnie o 16:00 mieliśmy właśnie zniknąć! Spakowaliśmy się sprawnie, zabraliśmy plecaki, rowery i zadowoleni udaliśmy się do bazy. Tam bardzo szybko znalazł się chętny do wspólnego transportu Marcin Nalazek, zastanowić miał się Gavek. Chwilę pogawędziliśmy z towarzystwem i poszliśmy na miasto.
Wciągnęliśmy pizzę, zamówiliśmy taksówkę, już wracając spotkaliśmy Ryśka Herca, który opowiedział nam, jak go Tomek na finiszu nami straszył (pomogło? pomogło!). Szkoda było się żegnać, bo nie zdążyliśmy pogadać nawet pięciu minut, ale taksówka już prawie dojeżdżała, więc musieliśmy się szybko zwijać. Ja pobiegłem… potruchtałem… no, poszedłem do bazy, Hipcia poszła do sklepu z misją kupienia żarcia na drogę i zamówionych browarów dla Olka.
Gdy wbiegłem do bazy, akurat przyjechała taksówka. Zdjąłem niepotrzebne rzeczy z rowerów, wyniosłem je, spakowaliśmy rowery. Chwilę gadaliśmy z bardzo sympatycznym taksówkarzem, w międzyczasie dotarła Hipcia. Czasu już było mało, więc tylko podbiegła po statuetkę, odebrała ją, zdjęcia nie chciały wyjść, bo młody z obsługi nie potrafił włączyć lampy. Wsiedliśmy, ruszyliśmy.
Jeszcze na zjeździe minęliśmy dwie osoby z naszego wyścigu, potem już bez przygód dotarliśmy na dworzec w Szklarskiej Porębie.
I co, na tym koniec przygód? Ta, jasne!
Chattanooga choo choo - Won't you choo-choo me home?
Punkt pierwszy: gdzie jest, do ciężkiej, mój GPS?! I gdzie są kaski?! Szybki telefon do Gavka – są, zostawiłem je na krześle. Obiecał, że zorganizuje jakiś transport dla nich (i zorganizował, wielkie dzięki!).
Kasy nie ma, trzeba kupić u konduktora. Konduktor okazuje się być bardzo mrukliwy i z miejsca opiernicza nas za to, że do miasta bez pieniędzy (gotówki) przyjechaliśmy i chcieliśmy, jak barbarzyńcy, zapłacić kartą. Po dłuższych próbach nie udaje się zmusić pinpada do współpracy, umawiamy się na ponowne spotkanie w Jeleniej, gdzie się dosiądzie inny kolega, może ów będzie w stanie zmusić niepokorną maszynerię do współpracy.
Udajemy się do swojego wagonu, Marcin, który jest świeżo w wyścigowym ciągu, zalega na glebie i po chwili już go nie ma. My z Hipcią podziwiamy widoki, czytamy relacje… generalnie: luz, relaks, wakacje.
Godzinę później jesteśmy już w Jeleniej. Podchodzę do konduktora, ale zamiast mi sprzedać bilety, pyta, czy nie mogę sobie kupić w kasie, bo mamy 30 minut postoju. W sumie…
Czekam w kasie, kupuję bilety i już w trójkę jedziemy legalnie. Marcin co prawda o tym nie wie, bo w charakterze manekina pilnuje rowerów, które w międzyczasie spiąłem blokadami (miał taki sen, że pewnie chcący mógłby go wynieść całego razem z karimatą).
Siedzimy, czekamy, gadamy. Wysyłam co jakiś czas SMS-y wsparcia dla tych, którzy na trasie i tych, którzy z trasy wrócili. W międzyczasie rozpoczyna się szybka akcja ratowania Kota, która miała kryzys w związku z awarią i rozważała rezygnację: razem z kilkudziesięcioma (?) innymi osobami zaspamowaliśmy jej skrzynkę SMS-ową. Z racji mojego kiepskiego położenia mogłem ograniczyć się tylko do wrzucenia posta na forum, ale reszta kibiców spisała się na medal, zorganizowana naprędce pomoc, która miała być jeszcze na rano, dotarła już trzy godziny później i o północy Kot mogła już zasuwać przed siebie z nową linką hamulcową.
W okolicach 23:30 mieliśmy być we Wrocławiu. Kolejne pół godziny postoju. Idealne, żeby skoczyć po KFC, na które nas naszło. Wrocław jest. Forsa – jest. Wio!
Biją zegary, sekunda goni się z sekundą na okrągło
Szybkim marszem dotarłem do KFC, uprzednio sprawdzając, z którego peronu odjeżdżam. Staję sobie w kolejce i wtedy pisze do mnie Hipcia. A pisze informując, że pociąg odjeżdża za 9 minut. Co? Czyżbyśmy dotarli spóźnieni?
Złożyłem zamówienie i wtedy coś mnie tknęło. Że to trochę może potrwać. Proszę kobitkę o pospieszenie się. Patrzę na zegarek. Jeszcze pięć minut. Jeszcze cztery.
Dziewczyna na kuchni dwoi się i troi. Wrzuca mi żarcie do torby, łapię, wybiegam. Mam jakieś dwie minuty, przy założeniu, że mój zegarek chodzi dobrze względem dworcowego. Wbiegam w pierwszy korytarz – ups!, to nie ten. Wbiegam w drugi: jest. Peronczwartyperonczwartyperonczwarty! (Jak to dobrze, że zapamiętałem!)
Która jest godzina?! Niestety, Wrocław jest miastem prosportowym, pochowali wszystkie dworcowe zegary i dopóki nie dobiegnę, nie będę wiedział, czy jestem w czasie, czy pod czasem. Wybiegam na peron. Jest pociąg! Podbiegnę bezpośrednio do naszego wagonu? Nie, jeszcze odjedzie! Wbijam do najbliższego! Wpadam, patrzę na tabliczkę. Urrrrrwał! Gdańsk! Wysiadam! Patrzę w prawo – jest, druga część naszego pociągu (był tu rozdzielany). 200 metrów. Sprint. Wbiegam, wsiadam, sapię. To musi być ten. Po przepchnięciu się przez jeden wagon dociera do mnie, że, kurde, nie widziałem żadnej tabliczki i nie wiem, czy jestem we właściwym. Potwierdzam z pierwszym człowiekiem: tak, to TLK Karkonosze. Uff…
I do południa budzikom śmierć!
Docieram do właściwego wagonu. W tym czasie orientuję się, że mamy w przedziale współpasażerów, idziemy więc zjeść pod rowerami, żeby wszystko wszystkim nie pachniało kurczakiem. W międzyczasie powstrzymuję konduktora od budzenia Marcina, w końcu ja mam wszystkie bilety.
Wracamy do przedziału. Usiłuję spać, ale nie jest zbyt wygodnie, do tego pieką mnie oparzone stopy, a dla bezpieczeństwa współpasażerów wolę nie zdejmować butów. Zabieram folię NRC i idę się położyć na glebie pod rowerami. Rozkładam ją sobie, nogi na ścianę, wysoko, dwóch starszych dresów komentuje to „O, patrz, rozłoży sobie taki złotko i idzie spać”. Po chwili rozłożyłem sobie folię wygodnie, zakopałem się jak w spiwór i zasnąłem.
Runaway train, never going back, wrong way on a one-way track
Nie pospałem za długo. We Wrocławiu bowiem dosiadła się też grupa podpitej młodzieży, z których jedna dziewczynka miała solidne problemy egzystencjalne. Stwierdziła, że nie jedzie z nimi gdzieś tam do Lublina, ona wysiada. I co stację ganiała się z dwoma idiotami po wagonie, bo ona „chciała” uciec, a oni jej nie pozwalali.
Do tego dochodziły monologi, wyznania i inne formy wyrażenia swej duszy w formie mowy, wśród których najbardziej w ucho wpadł mi monolog pt. „Bez sensu”:
„To jest bez sensu... Życie jest bez sensu... Jędrzej jest bez sensu… Wszystko jest bez sensu… Pociąg jest bez sensu… Ty też jesteś bez sensu… To jest wszystko, wszystko bez sensu… Stacja też jest bez sensu…”.
Z największą przyjemnością bym ich poprosił o ciszę, ale panowie Dresy najwyraźniej się z nimi skumplowali (przynajmniej z tymi z nich, którzy akurat nie ganiali zagubionej nastolatki po pociągu), a nad nimi przewagi liczebnej niestety nie miałem. Panowie raczej byli spokojni, ale na przykład na głos rozważali fizyczną pomoc dla Marcina, żeby ów przestał chrapać – najpierw tłukli ręką w podłogę, później podzielili się ze światem swoimi wątpliwościami („Bo, mnie,kurwa, wkurwia, jak ktoś chrapie.”).
Zbliżaliśmy się do Katowic. Panowie Dresy akurat tu wysiadali, a dziewczynka znowu przebiegła mi korytarzem tuż obok głowy. A zaraz za nią bohater, ratujący. Moja przewaga liczebna znacząco wzrosła (byłem sam na jakąś czwórkę lub szóstkę dzieciaków) i uznałem, że jeszcze jeden galop nad moją głową spowoduje, że w końcu się ruszę i albo sam tę dziewczynkę wysadzę z pociągu, albo zrobi się wreszcie cicho.
I co ja robię tu?
Nie musiałem na szczęście wstawać. W końcu dziewczynka się wybiegała i zaraz za Katowicami zasnęła w objęciach jednego z bohaterów. Ciekawszym było to, co wydarzyło się za chwilę. Drugi z bohaterów otrzeźwiał na tyle, że wróciła mu zdolność w miarę logicznego myślenia. Wstał i w te ozwał się słowa „Ej, czemu my siedzimy tu na ziemi, jak na biletach mamy miejscówki?”.
Zasnąłem. Gdy się obudziłem, nie było ich już w wagonie. Wreszcie mogłem się położyć i w miarę spokojnie sobie pospać.
Dlaczego pukasz do okien - Gdy zasnąć nie mogę - Ciężkim powolnym krokiem budzisz - Budzisz skrzypiącą podłogę
Zjawcia przyszła tuż za Katowicami. Obudziłem się, stała nade mną. Jakaś taka smutna była.
Do przedziału załadowała się grupa ludzi i teraz już tam była siódemka. I nie było czym oddychać. Zjawcia poszła po jakieś rzeczy, ja rozłożyłem drugą folię NRC i na tak przygotowanym łożu zalegliśmy spać. Mi było miękko, ona narzekała, ale w końcu też zasnęła.
Pobudka nastąpiła po szóstej. Powoli zebrałem wszystkie rzeczy, zbudziłem Zjawcię. Spakowaliśmy, co trzeba, zbudziłem Marcina, który też błyskawicznie się spakował. On wysiadał na Centralnej, my na Zachodniej.
Chwilę później już nastąpiły dwa ostatnie wyzwania tego wyjazdu (nie wywalić się wychodząc z wagonu i nie wywalić się na schodach), a potem trzeba było tylko posadzić obolały tyłek na wyjątkowo twardym siodełku i dowlec się do domu.
Powiedzcie mi ludzie, powiedzcie ludzie – czyli podsumowanie
Biznesowo
Zdobyliśmy co najmniej 61 gmin, pozostałe dwie muszę potwierdzić na Geoportalu.
Organizacyjnie
Pierwotnie spodziewałem się, że ten maraton będzie tak naprawdę niezorganizowany: weźcie sobie i jedźcie, tyle. I zastanawiałem się, po co w ogóle w takim wypadku wpisowe. Cofam te myśli. Organizacja była naprawdę świetna. Lokalizator GPS okazał się być małym, poręcznym pudełeczkiem, niczym w porównaniu z kobyłą, którą trzyma się na BBT. Przygotowana została bardzo wyraźna (przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie nawigowałem się przy jej pomocy) mapa, dodatkowo testowana wytrzymałościowo pod prysznicem. Do tego jeszcze Daniel załatwił blokadę drogi na czas startu honorowego i cały początek startu ostrego.
Na kibiców czekała relacja SMS-owa, którą znamy z Maratonu Podróżnika i bardzo fajna aplikacja na smartfona, która bardzo ułatwiała śledzenie przebiegu. Na temat mapy się nie wypowiadam – sam ją odpaliłem ze dwa razy, ale nie zauważyłem przeważających pozytywnych wypowiedzi na jej temat.
Na mecie czekała bardzo miła obsługa (no, tylko Młody żył w swoim świecie), a do tego makaron i ciepła herbata, czyli to, czego po solidnej wycieczce potrzeba najbardziej.
Do tego dochodzą naprawdę ładnie wykonane medale i robiąca wrażenie statuetka, którą dostała Hipcia.
Sportowo
Wszystko zostało przejechane w 57 godzin z groszami. Nieco dłużej, niż pierwotnie szacowaliśmy, ale tak trudnej trasy nie sposób oszacować. Czas postojów z całej trasy 2h 38 min. I z jednego, i z drugiego jesteśmy bardzo zadowoleni.
Gdyby nie kontuzja Hipci, pewnie moglibyśmy liczyć na lepszy czas. Ale w obecnych warunkach lepiej być nie mogło.
Fizycznie
No… tutaj już nie było tak różowo.
Ostatnie 300 km przejechałem z solidnym bólem (odparzeniami i odgnieceniami) obu stóp, zmuszony do zatrzymywania się raz na jakiś czas na kilka sekund, żeby noga odetchnęła. Po drodze kilkanaście razy wlewałem sobie w buty wodę z bidonu, żeby choć na chwilę ulżyć. Po maratonie mam potężne siniaki na stopach i przechodzące podrażnienia nerwów w stopach i dłoniach.
Po raz pierwszy korzystałem z "usług" plastrów rehabilitacyjnych. Pomijając efekty uboczne (czyli konieczność ogolenia tyłu łydek), wszystko spisało się na medal: lewy achilles, który zwykle mnie pobolewał już po czterystu kilometrach, nie odezwał się aż do końca trasy.
Hipcia z kolei pierwsze 300 km przejechała praktycznie nie jedząc, z potężnym bólem brzucha (pierwszy „posiłek” – czyli żela – zjadła w Ustrzykach Dolnych i aż do północy praktycznie głodowała). W zasadzie od setnego kilometra mierzyła się z bólem kolana, który wymuszał robienie wszystkich podjazdów bardzo delikatnie, bo mocniejsze kopnięcie w pedał było niemożliwe. Od dwusetnego kilometra walczyła z kontuzją stóp i kostki, która, już po fakcie, skończyła się tygodniowym zwolnieniem. Odparzenia pominę, bo tego to chyba każdy się dorobił.
Warto podkreślić to, co jej nie bolało: po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, przez cały czas wyścigu nie odezwały się (zaplastrowane) solidnie rozmasowywane przed wyścigiem plecy.
Kłaniam się nisko, starym Mistrzom
…bo to od nich zaczęło się wszystko!
Zaczniemy od podziękowań dla ultramaratonowej, forumowej awangardy: Transatlantyk, Wax, Wilk. Ich relacje czytałem, gdy w 2012 przyniosłem do domu pomysł na BBT, ich relacje czytałem, gdy ukończyli MRDP (w czasie samego wyścigu byłem na kursie taternickim), wreszcie ich relacje czytałem przed kolejnymi wyścigami, w tym przed debiutem w BBT, jak również przygotowując się do GRMDP.
Dziękuję Andrzejowi za towarzystwo w okolicy Stryszawy.
Pierwszy raz podczas wyścigu miałem okazję odbierać dopingujące SMS-y, bardzo to było miłe. Dziękuję Aardowi, Elizium, Kasi i jeszcze dwóm osobom, których nie udało mi się namierzyć na podstawie numeru.
Dziękuję wszystkim zaangażowanym zarówno w samą organizację maratonu, jak i kibicującym przed monitorami komputerów.
Oczywiście nie mógłbym zapomnieć o Hipci. Ale szczegółowe podziękowania pozwolę sobie już przekazać prywatnie, poza tym tekstem.
Na koniec dziękuję Tobie, Czytelniku, że dobrnąłeś aż tutaj. Na tym kończymy – ostatni wyścig tego sezonu stał się właśnie historią!
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 23 sierpnia 2015
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Weekend w górach. Wszystkich, po kolei. Cz. 2 - finisz
To jest ulica siedmiu złodziei
Złodziejem zostałem na wyjeździe z Głuszycy. Od dłuższej chwili było ciepło. Za ciepło. Nie chciałem marnować wody, którą wiozłem w bidonie, więc rozglądałem się czujnie. Tak samo czujnie rozglądałem się np. na tegorocznym MP, ale dopiero teraz dopisało mi szczęście. Ogródek. Otwarty ogródek. Z kwiatami. A w nim…
Zsiadam z roweru. W dwa susy podbiegam. Dla przyzwoitości krzyczę: Dzień dobry! Żadnej reakcji. A skoro nie ma reakcji to… połowa zawartości pięciolitrowego baniaka przygotowanego do podlania kwiatków ląduje na mojej głowie.
Teraz dopiero sobie skojarzyłem, że w tym mógł być jakiś nawóz. Mam nadzieję, że nikt tego nie policzy jako doping…
Wracam na trasę i gonię Hipcię. Odjechała mi bestia solidnie i musiałem się naprawdę spiąć, żeby ją dognać.
Droga prowadzi niewielkimi pagórkami. Samopoczucie oboje mamy raczej kiepskie, ja co chwilę, wzorem Hipci, wypinam stopy. Już wiemy, że czasowo stoimy dobrze – kawałek za Głuszycą mijamy oznaczenie „Jeszcze 100”. Hipcia wykorzystując jedno, nadające się miejsce, wyskakuje i ignorując znak „Teren prywatny” idzie wejść w butach do strumyka.
Teraz już wiemy, że choćby nas kroili, to dojedziemy i to w dobrym czasie. Już nie będzie przystanków. Zapas jedzenia niewielki, ale jest, picie jest, niczego nam nie potrzeba. Stówę jeszcze, to zrobimy na głodnego i bez picia.
Slonce, piasek, woda. Zatrudnie do pracy przy betoniarce.
Nadeszła Lubawka (PK16: 17:21). I wspinaczka na Przełęcz Kowarską.
Pierwszy pik przed przełęczą poszedł jak marzenie. Sama przełęcz też pękła. Podjazd był niepokojąco łagodny. Końcówka śladu oznaczająca metę przybliżała się w oczach.
A teraz zjazd. Długi, solidny. Na jednym z zakrętów mijam flagę oznaczającą “jeszcze 50”. Zwątpień już nie było. Na wszystkich jednak zjazdach, zamiast dokręcać, oboje wentylujemy stopy tak, jak się tylko da, żeby przygotować się do momentów, gdy trzeba będzie pedałować.
Wolno się toczy koło roweru, sztuczne słoneczko na jego szprychach
Wolno, za wolno. Słoneczko, wcale nie sztuczne, zachodzi powoli. My też jedziemy powoli, bo wiatr, menda jedna, właśnie się obudził i bardzo przeszkadza przepałować tę końcówkę. Do tego jest to końcówka, a, jak wiadomo, końcówki zawsze idą najwolniej. A żeby nie było za fajnie, to pękają mi na tyłku spodenki BBT.
Robię się głodny, wyżeram wszystkie zapasy jakie miałem. Czyli na sam koniec dostanę jeszcze irytujący mnie pusty żołądek. Ale to już chyba przeżyję.
W końcu udaje się nam przebić do Szklarskiej Poręby. Zaczynamy ostatni podjazd. Teraz już, mimo że boli, to nic nie boli. Teraz już ostatnie metry. „Dajesz, kurwa, płasko jest!”, „Bierz tę, kurwa, kurę!”. Te dwa okrzyki, jedyne motywujące na tej trasie, miałem zaplanowane jeszcze w domu. Czekałem, całą drogę czekałem, żeby to z siebie wyrzucić.
Powoli, spokojnie, metr za metrem. Wyjeżdżamy na główną. Robimy Zakręt Śmierci. Hipcia nie wiedziała, kiedy go minęliśmy i jeszcze za nim, na tym cholernym płaskim kawałku, czekała, aż w końcu nastąpi.
A płaski kawałek był cholerny i ohydny. Zaprojektowany przez sadystę. Strzałka na nawigacji w ogóle się nie przesuwa. A ja jadę. A ona się nie przesuwa. W końcu, po jakichś pięciu latach jazdy udało się dotrzeć do zjazdu. Teraz równie irytujący fragment, ale prowadzący w dół. Powoli zbliżamy się do mety…
Skręcamy i… Co? Pusto. Nikogo nie ma. Sprawdzam na GPS-ie – jesteśmy na miejscu. Jakaś szkoła, w środku jakieś rowery , to chyba tutaj. Wychodzi do mnie jakiś facet, pyta, czego ja tu chcę. No jak to czego, meta tu jest! Zadzwonił do znajomej. Ustalił, że to kawałek dalej. Kurde, jak to?!
Wracamy, skręcamy. Jedziemy. Szukamy właściwego miejsca. Ktoś krzyczy. Do nas? Tak, do nas. Ruszam – ja jadę, Hipcia nie zmieniła sobie przełożenia i końcówkę robi honorowo, na piechotę. Brawa biją nam Agnieszka i Mistrz Tomasz.
Meta: 21:08
Dalsza część opowieści
Złodziejem zostałem na wyjeździe z Głuszycy. Od dłuższej chwili było ciepło. Za ciepło. Nie chciałem marnować wody, którą wiozłem w bidonie, więc rozglądałem się czujnie. Tak samo czujnie rozglądałem się np. na tegorocznym MP, ale dopiero teraz dopisało mi szczęście. Ogródek. Otwarty ogródek. Z kwiatami. A w nim…
Zsiadam z roweru. W dwa susy podbiegam. Dla przyzwoitości krzyczę: Dzień dobry! Żadnej reakcji. A skoro nie ma reakcji to… połowa zawartości pięciolitrowego baniaka przygotowanego do podlania kwiatków ląduje na mojej głowie.
Teraz dopiero sobie skojarzyłem, że w tym mógł być jakiś nawóz. Mam nadzieję, że nikt tego nie policzy jako doping…
Wracam na trasę i gonię Hipcię. Odjechała mi bestia solidnie i musiałem się naprawdę spiąć, żeby ją dognać.
Droga prowadzi niewielkimi pagórkami. Samopoczucie oboje mamy raczej kiepskie, ja co chwilę, wzorem Hipci, wypinam stopy. Już wiemy, że czasowo stoimy dobrze – kawałek za Głuszycą mijamy oznaczenie „Jeszcze 100”. Hipcia wykorzystując jedno, nadające się miejsce, wyskakuje i ignorując znak „Teren prywatny” idzie wejść w butach do strumyka.
Teraz już wiemy, że choćby nas kroili, to dojedziemy i to w dobrym czasie. Już nie będzie przystanków. Zapas jedzenia niewielki, ale jest, picie jest, niczego nam nie potrzeba. Stówę jeszcze, to zrobimy na głodnego i bez picia.
Slonce, piasek, woda. Zatrudnie do pracy przy betoniarce.
Nadeszła Lubawka (PK16: 17:21). I wspinaczka na Przełęcz Kowarską.
Pierwszy pik przed przełęczą poszedł jak marzenie. Sama przełęcz też pękła. Podjazd był niepokojąco łagodny. Końcówka śladu oznaczająca metę przybliżała się w oczach.
A teraz zjazd. Długi, solidny. Na jednym z zakrętów mijam flagę oznaczającą “jeszcze 50”. Zwątpień już nie było. Na wszystkich jednak zjazdach, zamiast dokręcać, oboje wentylujemy stopy tak, jak się tylko da, żeby przygotować się do momentów, gdy trzeba będzie pedałować.
Wolno się toczy koło roweru, sztuczne słoneczko na jego szprychach
Wolno, za wolno. Słoneczko, wcale nie sztuczne, zachodzi powoli. My też jedziemy powoli, bo wiatr, menda jedna, właśnie się obudził i bardzo przeszkadza przepałować tę końcówkę. Do tego jest to końcówka, a, jak wiadomo, końcówki zawsze idą najwolniej. A żeby nie było za fajnie, to pękają mi na tyłku spodenki BBT.
Robię się głodny, wyżeram wszystkie zapasy jakie miałem. Czyli na sam koniec dostanę jeszcze irytujący mnie pusty żołądek. Ale to już chyba przeżyję.
W końcu udaje się nam przebić do Szklarskiej Poręby. Zaczynamy ostatni podjazd. Teraz już, mimo że boli, to nic nie boli. Teraz już ostatnie metry. „Dajesz, kurwa, płasko jest!”, „Bierz tę, kurwa, kurę!”. Te dwa okrzyki, jedyne motywujące na tej trasie, miałem zaplanowane jeszcze w domu. Czekałem, całą drogę czekałem, żeby to z siebie wyrzucić.
Powoli, spokojnie, metr za metrem. Wyjeżdżamy na główną. Robimy Zakręt Śmierci. Hipcia nie wiedziała, kiedy go minęliśmy i jeszcze za nim, na tym cholernym płaskim kawałku, czekała, aż w końcu nastąpi.
A płaski kawałek był cholerny i ohydny. Zaprojektowany przez sadystę. Strzałka na nawigacji w ogóle się nie przesuwa. A ja jadę. A ona się nie przesuwa. W końcu, po jakichś pięciu latach jazdy udało się dotrzeć do zjazdu. Teraz równie irytujący fragment, ale prowadzący w dół. Powoli zbliżamy się do mety…
Skręcamy i… Co? Pusto. Nikogo nie ma. Sprawdzam na GPS-ie – jesteśmy na miejscu. Jakaś szkoła, w środku jakieś rowery , to chyba tutaj. Wychodzi do mnie jakiś facet, pyta, czego ja tu chcę. No jak to czego, meta tu jest! Zadzwonił do znajomej. Ustalił, że to kawałek dalej. Kurde, jak to?!
Wracamy, skręcamy. Jedziemy. Szukamy właściwego miejsca. Ktoś krzyczy. Do nas? Tak, do nas. Ruszam – ja jadę, Hipcia nie zmieniła sobie przełożenia i końcówkę robi honorowo, na piechotę. Brawa biją nam Agnieszka i Mistrz Tomasz.
Meta: 21:08
Dalsza część opowieści
- Sprzęt Stefan
Sobota, 22 sierpnia 2015
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Weekend w górach. Wszystkich, po kolei. Cz. 1 - wyścig
Rower jest wielce OK. Rower... to jest świat
Rowerem można jechać na wycieczkę. Ale można też pojechać na maraton, tak o, żeby się pościgać. Można też solidnie wydłużyć dystans maratonu i tak oto osiągniemy supermaraton, który można zamknąć w dystansie 200-300 km. A co dalej? Jeśli wydłużymy jeszcze dystans, to dostaniemy ultramaraton. Tu już ciężko wyznaczyć granicę dystansową, sam skłaniam się do warunku brzegowego mówiącego, że jeśli maraton wymaga jazdy przez noc, to jest już ultra.
Ale może pójdziemy jeszcze dalej? A co jeśli maraton nawet od najszybszych wymaga jazdy przez dwie noce z rzędu? Wymyślanie potworków nazewniczych jest oczywiście zbędne, bo w końcu takich wyścigów jest na tyle niewiele, żeby wymyślać "hipermaratony", czy cokolwiek tam komuś przyjdzie do głowy, ale warto zauważyć, że jest to kolejny stopień trudności.
Maraton Góry MRDP ze wszech miar spełnia warunki na ten (a może i jakiś jeszcze jeden) stopień trudności. Porównując go z BBT, gdzie mamy relatywnie łatwy dojazd w okolice Rzeszowa i tylko końcówkę po Bieszczadach, otrzymujemy coś naprawdę robiącego wrażenie: przy podobnym dystansie (ledwie 100 km dłuższym) mamy ponad trzykrotnie większą liczbę przewyższeń, jadąc przez wszystkie polskie góry, zaczynając od Przemyśla, kończąc w Świeradowie-Zdroju. Do tego jeszcze start o 12:00 praktycznie wymusza jazdę przez dwie doby i zdecydowanie wydłuża czas na nogach.
Brzmi zachęcająco, prawda? I nie można się dziwić, że lista startujących dość szybko się wypełniła. Co ciekawe, dla nas ten maraton miał być opcją jedynie do rozważenia - ze względu na planowaną na trzy tygodnie później wyprawę. Jeszcze w styczniu byłem zdecydowanym przeciwnikiem zapisywania się tam. Ale ja jakoś mam odwrotnie niż większość: z daleka to mi się nigdy nie chce, ale im bliżej, tym bardziej mam ochotę pojechać... I już w lipcu byłem pewien, że na pewno pojadę.
Gdy siedzę sobie w kiblu, spuszczone gacie mam. Zamykam sobie wtedy oczy, obmyślam nowy plan.
To miał być najtrudniejszy wyścig, trudniejszy od wszystkiego, co do tej pory jechaliśmy. Szacowanie czasu musiało być obarczone błędem, ale jakieś granice i cele trzeba było wyznaczyć. Celem pierwszym było pokonanie całej trasy bez snu. Do tego zakładaliśmy, że dłużej niż 60 godzin nie powinniśmy się włóczyć po górach. Pierwsze, w miarę możliwości obiektywne przymiarki, zakładały, że powinniśmy do celu dotrzeć między 17 a 19. Zwłaszcza Hipcia chciała gnać jak najszybciej, w Świeradowie czekał na nas hotel, który zarezerwowaliśmy na noc z poniedziałku na wtorek. Jak widać zdążyć trzeba było. Taka mała motywacja.
Zastanawiało mnie jedno: jak dobrze uda mi się trafić z dotarciem do celu i jak dużym optymizmem było obarczone założenie zmieszczenia się w 60 godzinach (czyli dotarcie w poniedziałek, jeszcze przed północą).
Zmieniały się też plany dotyczące tego, co zabierzemy ze sobą na wyścig. Pierwotnie, w lutym, mówiliśmy o tarpie, ale zaraz zdaliśmy sobie sprawę z tego, że wyjazd jest za krótki na zabieranie własnego mieszkania. Postanowiliśmy wziąć za to śpiwory… które zastąpiliśmy foliami NRC na dwa tygodnie przed wyjazdem. Pozostałe rzeczy to: nogawki, bluzy, kurtka przeciwdeszczowa, ochraniacze na buty i (na wszelki wypadek) długie rękawiczki. Do tego podstawa, czyli narzędzia i kupa żarcia.
W ostatniej chwili postanawiam nie brać bukłaka. Nie jeździłem jeszcze z takowym na dłuższe trasy i nie wiedziałem, jak spiszą się plecy. Na wszelki wypadek bierzemy go ze sobą, w bagażu, ale z góry wiem, że razem z plecakiem pojedzie na metę.
Wszyscy gotowi? Można zaczynać? Zatem otwieram nasz program już!
Tik-tak. Zegar wskazuje, że już czas jechać na dworzec. Nadal nie udało nam się ustalić, ile średnio zajmuje ta trasa, ale tym razem, dla odmiany, to nie jest ranek, a popołudnie, więc trzeba wziąć solidniejszą czasową poprawkę. Poza tym to nie jest wyjazd po gminy, który można odpuścić: teraz musimy zdążyć. Wszystko już spakowane od wczoraj, ostatni rzut oka na mieszkanie, ładujemy się na rowery, ruszamy.
Ujechałem niecały kilometr, gdy coś wybuchło, a tylne koło zrobiło się jakieś takie inne. Wyciągnąłem z torby dętkę, pompkę, łyżki (uśmiechając się do siebie, bo wczoraj zastanawiałem się, kiedy to będzie okazja, żeby przetestować nasze nowe łyżki, które dostaliśmy razem z multitoolem). Hipcia pojechała po nową dętkę do domu, akurat gdy wróci, to skończę wymieniać.
Zakładam, pompuję... coś mi się nie podoba. Pompka też się obraziła? Dętka się nie napełnia. Ściągam ponownie oponę, sprawdzam... w dętce jest dziura. Teraz mogę tylko czekać.
Po dłuższej chwili nadjeżdża Hipcia, zabieram jej zapas, który przywiozła z domu, zakładam, pompuję, ruszam... Dwadzieścia metrów dalej mam wrażenie, że zrobiło się coś miękko. Kawałek dalej staję i sprawdzam - znowu flak. Nie sprawdziłem opony?!
Tik-tak. Zegarek mówi, że powinienem ruszyć tyłek i nie próbować zakładać kolejnej dętki. Ruszam więc na flaku. Na skrzyżowaniu, na którym skręcałem w lewo, o mało co nie zaliczyłem gleby, bo opona uciekła spod obręczy. Turlam się powoli w rytm wentyla bijącego równo o asfalt, głównie na stojąco, wisząc na kierownicy, a tym samym odciążając oponę.
Drugą glebę zaliczyłbym na kolejnym skrzyżowaniu ze skrętem o 90 stopni, tym razem przytarłem obręczą asfalt. Stąd, na szczęście, już rzut beretem na Zachodni. Na peron wpadamy, gdy pociąg już stoi. Nasz wagon okazuje się być rowerowym, ale z tych olbrzymich - interwencja Turysty, który poprosił o podstawienie takowego, powiodła się. W drzwiach do wagonu poznajemy nowego człowieka - Skauta. Wewnątrz siedzi już sam Turysta.
Po rozłożeniu gratów natychmiast biorę się za zabawę z kołem. Sprawdzenie opony niczego nie wskazuje - czyżbym miał po prostu pecha? Już nie mogę się doczekać tego, jak wyśmieje to Tomek, który będzie się cieszył, że przekazał nam dętkową klątwę (i tak, okazało się, że to były jego pierwsze słowa). Zakładam kolejny zapas, łatam tę dętkę, która mi została. W międzyczasie robi się ciemno, wjechaliśmy do tunelu, czyli wita nas Warszawa Centralna. Wsiadają Marcin Nalazek i... Tranquilo, który, jak się okazało, jechał z dziewczyną na jakąś wyprawkę zupełnie niezależnie od naszego wyścigu.
W międzyczasie do Przemyśla dotarł Olo, który obiecał, że spróbuje mi coś kupić na miejscu. I kupił - dwie sztuki, wielkie dzięki!
Trochę siedzieliśmy, wypiliśmy trochę bezalkoholowego, chwilę pogadaliśmy, ale towarzystwo dość szybko się rozespało, Marcin poszedł spać przy rowerach, na podłodze, my (czyli pozostała czwórka) zajęliśmy dla siebie cztery kanapy. W międzyczasie sprawdziłem dopiero co załataną dętkę - była sparciała. Załatałem ostatnią dziurawą, którą miałem, a tę wyrzuciłem.
No i teraz mamy pytanie: czy ta, którą założyłem na koło, jest nowa czy stara? Hipcia utrzymuje, że to taka z nowszego rzutu, ale już nie chce mi się wyciągać i od nowa pompować koła; zdążyłem zrobić sobie siniaka na dłoni pompując maleńką pompeczką koło cztery razy (dwa razy za mocno wkręciłem pompkę i wykręciłem cały zawór...) i nie chciałem go bez potrzeby pogłębiać.
Rozważaliśmy nawet poproszenie rodziców o dostarczenie nam w Rzeszowie jakiejś pizzy na dworzec, ale w końcu odstąpiliśmy od tego pomysłu.
Hipcia zasnęła, mi jakoś nie szło, więc sobie grzebałem w telefonie, ale w końcu też położyłem się. W samym Rzeszowie, gdy w końcu moje leżenie zaczęło przypominać sen, dosiadły się jakieś dziewczynki i gadając z Ukraińcem (spotkanym w pociągu) włączyły na cały regulator Radio Siksa. Czyli, w skrócie, pierdoliły tak, że nawet mi było za nie wstyd przed tym chłopakiem.
W końcu, w końcu udało mi się głęboko zasnąć... oczywiście niecałe pół godziny później trzeba było wstać i zbierać się. Mimo że mieliśmy pół godziny opóźnienia, to na dworzec w Przemyślu dojechaliśmy mniej więcej na czas, około 23:30. Wyładowaliśmy się całym zespołem, chłopaki pojechali do bazy maratonu, a my załadowaliśmy się do hotelu tuż przy dworcu.
Pokój miał wszystko, co było nam potrzebne: prysznic i łóżka. Zjedliśmy jeszcze solidną kolację, tzw. związankę (patrz: „Sezon na Misia II”), czyli herbatniki z ptasim mleczkiem, do tego bułki z serem, bo już słodyczy mieliśmy dosyć i nastawiając budziki na dziewiątą (start był w samo południe), położyliśmy się spać.
Ježíšmarjá," vykřikl Švejk, "to je dobrý!".
Zbudziliśmy się grubo przed ósmą i sporo przed jakimikolwiek budzikami. Szybkie i w miarę możliwości duże śniadanie, przywiezione jeszcze z domu; płatki z serkiem waniliowym, ale takim solidnym i tłustym - myślałem, że nie zmieszczę. Pozostało jeszcze wsypanie prochu do bidonu.
Niespiesznie zebraliśmy wszystkie klamoty i powlekliśmy się w kierunku bazy (której nie miałem zaznaczonej na GPS-ie, trochę zbłądziliśmy, pytając po drodze o pomoc, bardzo zmylił jakiś znak wskazujący "Maraton rowerowy" i przez niego zajechaliśmy 300 m za daleko). W bazie wita nas Wąski, a potem spotykamy sporo znajomych twarzy i trochę nieznajomych. Rowery zostały przyszykowane do jazdy, koła dopompowane, awaryjne strzały z kofeiny doklejone do ramy.
Odebraliśmy też zestaw startowy - mapkę, zrobioną bardzo porządnie i czytelnie oraz lokalizator: maleńką puszeczkę, przy której BBTourowy zestaw nawigacyjny to kupa niepotrzebnego żelastwa.
Tomek, tak jak wspominałem wcześniej, przywitał się z nami w wiadomy sposób, ciesząc się ze zdjęcia z niego klątwy. Gdy zauważyłem, że znienacka na maraton przyjechał i Przemielony, od razu powiedziałem, że jak dwa Szwagry wezmą się za podjazdy (do spółki zajęli dwa pierwsze miejsca naszej górskiej klasyfikacji po MP), to już nie mamy żadnych szans. Prorok jaki, czy co?
Hipcia w międzyczasie pobiegła kupić wodę, uzupełniliśmy bidony, dokleiliśmy też do torby Topeaka dwie dętki, na wypadek, gdyby nasze zapasy nie podołały wyzwaniu. Przez teren przebiegła Kot, robiąc zdjęcia wszystkich rowerów po kolei.
W końcu wszystko zostało spakowane, przytwierdzone i po nierównej kostce potoczyliśmy się na rynek, na którym zaparkowawszy pod pomnikiem Dobrego Wojaka Szwejka udaliśmy się po dodatkową wodę. Kupiliśmy dwie butelki, nie zdążyliśmy zrobić wiele więcej, bo już zaczęła się odprawa techniczna. Hipcia została jeszcze wezwana, bo nie działał jej lokalizator. Ja w międzyczasie przedstawiłem się Jelonie i jakiemuś młodemu koledze, który był obok. Kolega okazał się być Czerkawem, zapowiedziałem mu, że musi zmienić fotę profilową na forum, bo tam wygląda na solidne trzydzieści, nie spodziewałem się, że to taki młody chłopak.
W międzyczasie też przypadkowo dowiedziałem się, że kaski są nieobowiązkowe... Nawet nie sprawdzałem tego punktu w regulaminie. No, ale przy takiej dawce wysiłku i spodziewanej senności to może i ten kask nie zaszkodzi, jak zaśniemy na rowerze, to może i coś pomoże.
Zaczęło się głośne odliczanie, potem dźwięk setki zapinanych pedałów i ruszyliśmy powoli za radiowozem. Daniel załatwił blokadę dróg na cały start honorowy i pierwszy fragment startu ostrego.
Powietrze pachnie jak malinowa Mamba...
...nikt (jeszcze) nie przeklina. Jedziemy sobie z Gavkiem, któremu strasznie cyka błotnik. Słońce świeci, od razu zaczynają się niewielkie pagóreczki, peleton błyskawicznie rozciąga się na dystans kilkuset metrów. Trzymamy się raczej w środku stawki. Jest okazja chwilę pogadać z Ricardo, zjeżdżamy jednak na bok, gdy numer startowy wkręca się w szprychy i robi straszliwy hałas. Wyciągamy, ruszamy, ale kawałek dalej Hipci sytuacja się powtarza. Poprawiam tym razem ja i mamy spokój.
Okazuje się, że czołówka sporo nam uciekła, ale dzięki temu możemy zamienić dwa słowa z Wąskim.
Nagle pojawia się jakiś skręt w prawo, nazwa miejscowości jakby znajoma. Po chwili mówię do Hipci, że chyba właśnie zaczęliśmy jechać na ostro... Tempo niewiele się zmieniło, przynajmniej na pierwszą chwilę - przed nami pojawiła się pierwsza ścianka na tym maratonie. Powoli zaczęliśmy wyprzedzać grupki zawodników, kątem oka widzę Turystę, za nami został też Wilk, który chwilę później z kolei nas wyprzedza.
Liczba zawodników w zasięgu wzroku znacząco się przerzedza. Zostajemy prawie sami, powoli mijając pojedynczych ludzików. Hipcia od razu skarży mi się, że bolą ją kolana, czym mnie solidnie zaskakuje, bo narzekanie na ból kolan mieliśmy zaharmonogramowane, owszem, ale na trochę późniejszy czas, nie że tak od razu, po starcie, kolanem w oczy. To, co gorsze, to fakt, że Hipcia coś marudzi na siłę: nogi jakby w smole, nie chcą pracować, do tego jest jej niedobrze. No, ale to tylko początek, może po prostu trzeba wpaść w rytm: tętno w końcu radośnie sobie hasa w górnych jego granicach, mimo że przecież nieszczególnie pędzimy.
Sprzętowo też nie jest idealnie: Hipcia narzeka na niezmieniające się przerzutki. Wszystko było testowane przed wyjazdem i chodziło idealnie, ale jak zawsze gdzieś tu muszą się pojawić problemy. Postanawiamy zostawić regulację na czas najbliższego postoju (tak, dojechaliśmy bez regulacji do mety, za każdym razem na postoju zapominaliśmy o tym).
Doganiamy jednego kolegę, który jedzie z nami dłuższy czas, potem doganiamy i drugiego, jadącego z bananem w kieszeni bluzki z BBT – był to Marcin Koseski (a przynajmniej tak mi się wydaje). Pierwszy kolega zniknął, my jedziemy w trójkę razem pod górę, żwawym tempem. Hipcia prowadzi, niechcący robiąc podjazd z blatu; Marcin śmieje się z tego, że ją wypuściłem pierwszą na ten podjazd. Po dłuższej chwili podjazdu jechanego naprawdę sprawnie, Hipcia zostaje nieco z tyłu. Czekam na nią - niestety, nasilają się problemy z brzuchem, który bardzo jej spuchł.
Na szczycie kończy się zabezpieczony teren, dalej jedziemy już w otwartym ruchu. Czeka nas długi zjazd, na którym na moście mijamy Wilka, którego przez dłuższą chwilę widzę jeszcze jakieś 400 metrów za nami. W końcu dostajemy zjazd do drogi 890. Policja zabezpiecza dla nas skręt w lewo, widzę, że to robią, więc walę śmiało, Hipcia nie była pewna i zwolniła. Mamy ładny asfalt, lekko pofałdowany i niewielki kawałek do Ustrzyk. Hipcia jest nieco niezadowolona z tego, że przez problemy z numerami startowymi odjechała nam czołówka. No, ale to dopiero początek. Na razie kawałek przed nami widzimy dwóch rowerzystów, którzy jadą przed nami jakies 500 metrów; powoli się do nich zbliżamy. Gdy się to udaje, okazuje się, że to Marcin, ten, z którym jechaliśmy na podjeździe.
Tu w dolinach wstaje mgłą wilgotny dzień
Aż do Ustrzyk jedziemy w grupie, od Krościenka widziałem już z tyłu dwie osoby, które powoli się do nas zbliżają, myślałem, że to Wilk, ale gdy nadjechali, okazało się, że jednak nie. Wilka zobaczyłem zresztą kawałek później, już w Ustrzykach.
No i wjechaliśmy na trasę BBT! Bardzo czekałem na ten fragment, bo z samego BBT pamiętałem tylko, że było to długie i że były tam podjazdy, raczej większe niż mniejsze - wówczas jednak jechałem kończąc drugą nockę, teraz jesteśmy tu pierwszego dnia, więc podjazdy zaskakują, bo są bardzo łagodne.
Po drodze połykamy jeszcze dwóch kolegów (jedzie nas teraz już ósemka). Przed nami migają z przodu jeszcze dwaj, powoli, powoli ich dochodzimy, w końcu Hipcia do nich dociąga, podnosząc nieco tempo, nie dogadujemy się co do tego, czy wsiadamy za nich, czy wyprzedzamy, więc Hipcia zostaje za nimi, ja ich wyprzedzam, Hipcia wskakuje za mnie i tak oto, przypadkowo, zmieniamy się pozycjami na czele grupki.
A jednym z kolegów, których dogoniliśmy, okazuje się być Robert1973. Czyli kawałek pojedziemy razem na Księżyc.
Gdy zszedłem ze zmiany, z przodu zrobiło się jakieś zamieszanie i zauważyłem, że przed Hipcią już jedzie dwóch - dżentelmeni zasłonili ciałami słabą kobietę. Po pewnej chwili, na solidnym zjeździe (chyba 65 km/h) znowu się tasujemy i tym razem jestem już czwarty, zaraz za Hipcią. Za plecami słyszę rozmowy o okolicznych wiatach i ich przydatności na nocleg. Prowadzi nieprzerwanie jeden kolega, ubrany na czarno. Trochę zwalnia na zjazdach, więc już na ostatnim odcinku, kilka kilometrów przed Ustrzykami, na pytanie Hipci "to co?", wyprzedzam go i prowadzę całą grupę nieco żwawszym tempem, coś pod 30 km/h.
Na BBT na tym fragmencie jechałem 21 km/h i czułem, że to blisko maksa, teraz jechałem blisko 30 km/h i czułem, że jadę spokojnie. Podobne spostrzeżenia co do tego odcinka miał jeden z kolegów spotkanych później na trasie.
W końcu pojawia się znany skręt i nie tylko ja mam tu miłe skojarzenie, bo za plecami odzywa mi się głos któregoś z kolegów mówiących, że gdyby to był inny wyścig, to byłaby to już meta. Niestety, meta to jeszcze nie jest, trzeba będzie trochę się pomęczyć, chociaż niewiele brakowało aby ktoś właśnie tutaj zakończył wyścig: jakiś kretyn cofając wyjechał prosto przed naszą grupkę; niewiele brakowało.
Wiedziałem, że część grupy ma zamiar zatrzymać się w Ustrzykach w sklepie, ale my nie mieliśmy takiej potrzeby (no… mimo pokusy skoczenia do Cyrańskiej na pierogi), więc, nie zatrzymując się nawet, wysłałem obowiązkowego SMS-a i pojechaliśmy dalej. Już we dwójkę, bo reszta się zatrzymała.
Po chwili dogonił nas Wilk, który powiedział, że nasze odjechanie zostało w grupie uznane za lekko nieeleganckie. Niestety, jak nie mam w nogach, to muszę pracować postojami. Po to mam opracowane pisanie SMS-ów z siodła, żeby na PK się nie zatrzymywać, tylko walić przed siebie.
Dłuższą chwilę jedziemy z Wilkiem, gadając o okolicznych drogach, wdrapujemy się na pierwszą z przełęczy - Przełęcz Wyżniańską. Następuje zjazd i odrobinę solidniejszy podjazd pod Przełęcz Wyżnią, która jednocześnie miała być najwyższym punktem, na który wjedziemy w Bieszczadach (872 m n.p.m.). Hipcia tu znowu miała atak bólu brzucha, więc zwolniliśmy, a Wilk pojechał swoje; jeszcze chwilę widzieliśmy go na serpentynach, po czym zniknął. Zaczyna kropić deszcz. W zasadzie kropił już dużo wcześniej, ale teraz to kropienie staje się bardzo niepokojące. Z tyłu, za nami, pojawił się za to jeszcze jeden ludzik, który powoli się do nas zbliżał. Okazał się być nim Adam Wojciechowski, który gonił od samego początku, bo na starcie honorowym wybuchła mu dętka. Machnął nam i pojechał dalej.
Deszcz już się znudził kropieniem i przeszedł powoli w padanie. Na przełęczy zatrzymaliśmy się na kilka sekund, żeby sprawdzić, czy to, że Hipci się źle jedzie, nie jest związane na przykład z obcierającym hamulcem. Błyskawiczne sprawdzenie odległości klocka od obręczy, wszystko w porządku, można jechać. Zjazd był bardzo nieprzyjemny, bo asfalt był już mokry i na zakrętach jechaliśmy asekuracyjnie. Nieco mniej asekuracyjnie pojechał kolega z czerwoną sakwą na bagażniku, który właśnie na zjeździe nas dogonił i przegonił.
Robiąc po drodze jedno małe przewyższenie dojechaliśmy do Cisnej, gdzie przy sklepie zauważyłem Adama i kolegę z czerwoną sakwą, jak nalewali picie do bidonów. Zaraz za wsią mieliśmy jeszcze jeden podjazd, na którym minęło nas auto Ultrakolarza. Wychylony przez okno kolega krzyczał do nas, że dobrze jedziemy, bo za nami szaleje nawałnica. Hmm... to chyba dobrze.
W czasie deszczu dzieci się nudzą, to ogólnie znana rzecz.
Choć mniej trudzą się (naprawdę?) i mniej brudzą się (nie, serio?), ale strasznie nudzą się w deszcz.
Podjazd za Cisna. uciekamy przed deszczem
Na razie po prostu mamy deszcz i jakoś z tego powodu nieszczególnie narzekamy. No, może poza podśmiechiwaniem się z Hipci, która zabrała błotnik z Warszawy tylko po to, by uznać, że przecież nie bedzie padało i zostawić go w plecaku. I dzięki temu jedzie teraz z bluzką upstrzoną czarnym szlaczkiem.
W pewnym momencie słyszę za plecami "I tak oto Hipki wykańczają konkurencję". Znam ten głos, ale jego właściciel powinien być przed nami. Okazało się, że Wilk, bo to on był, stanął w sklepie i tam go wyprzedziliśmy. Stawał już w sumie dwa razy, kupować picie. Tymczasem my nadal jedziemy bez zatrzymania (w tym momencie miałem jeszcze pełen bidon 0,7 l i dwa łyki w drugim bidonie). Hipcia pewnie wtedy jeszcze miała pełne dwa, jak znam życie. I pełne kieszenie żarcia, ale to akurat dlatego, że do tej pory praktycznie nic nie zjadła - ledwie jednego żela.
Od Cisnej mamy spokojną drogę aż do Gorlic, prowadzącą bardziej pagórkami niż górami. Tak przynajmniej powiedział Wilk. Dowiedziałem się też, że w tych miejscach zrobili lepszy asfalt, niż był ostatnio, gdzie nie bawiono się w znaki "Ubytki", tylko było napisane wprost: "Dziury". Jedziemy sobie zatem w trójkę, deszcz pada, ale widoki przednie, słońce zaczyna zachodzić gdzieś przed nami.
Zbliżaliśmy się do Komańczy. O niej mówił jeszcze w bazie Kurier, twierdząc, że tam jest ostatni sklep, do którego warto zajechać, bo potem przez całą noc będzie problem z zaopatrzeniem. Nasze wątpliwości potwierdził też Wilk, więc postanowiliśmy zrobić przerwę. Wilk na zjeździe został ubrać się, my minęliśmy nasz właściwy skręt i podjechaliśmy kilkaset metrów dodatkowo, do Delikatesów Centrum. Trochę się nie mogliśmy dogadać z Hipcią, czy stawać, czy nie, ale w końcu stanęliśmy. A właściwie to ja pojechałem, nie dając jej większych szans na negocjacje.
Stop! Hammertime!
Pierwszy przystanek, jest około 175 km.
Zsiadamy, otwieramy torbę, wyciągamy pienią... co?! Gdzie?! Nie ma saszetki z kasą i kartami. Czyżbyśmy byli w czarnej dupie? Przecież kasa była, pakowałem ją tam sam, w bazie... potem byliśmy kupić wodę na rynku... ja płaciłem. Ręka do kieszeni: jest. Uff...
Z pieniędzmi zakupy robi się jakoś łatwiej. Zrobiłem je w tempie błyskawicznym (bałem się, że babcie stojące przede mną w kolejce zaczną jeszcze totolotka puszczać), z butelkami wody wybiegłem przez sklep, szybko wlaliśmy do bidonów to, co trzeba i ruszamy z powrotem na trasę.
Chwilę wcześniej Hipcia widziała dwóch kolegów (w tym tego z czerwoną sakwą), którzy pojechali dalej prosto (czyli przegapili właściwy skręt). Zastanawiamy się, czy drugim kolegą był Adam, w końcu w Cisnej stali razem.
Za skrętem na Duklę droga trochę w budowie, jest wąsko, ale bardziej przeszkadzają fontanny tryskające spod hipciowego koła. Nikogo z przodu, nikogo z tyłu, deszcz powoli się rozmyśla i przestaje padać. W okolicy Wisłoka Wielkiego pogarsza się trochę asfalt i zjazdy robią się mniej przyjemne, ale nadal jedzie się dobrze. Problem w tym, że nie musieliśmy zjeżdżać z trasy. Po drodze mijamy wiele otwartych sklepów, w tym i Orlena, i Biedronkę, o czym Hipcia wspominała mi przy każdym sklepie. Kilka razy przecinamy tory, na jednym z nich Hipcia o mało co nie zalicza szlifa, a mnie wyrzuca na szutrowe pobocze. Mały brak ostrożności i tak to się kończy.
Gdzieś na tych pięknych pagóreczkach Hipcia po raz kolejny narzeka na ból brzucha. Nadal niczego nie zjadła, do tego chce się jej wymiotować. Do Rzeszowa wycof mamy idealny - DK9 doprowadza nas pod sam dom moich rodziców. Ale rezygnacja (przynajmniej na razie) nie wchodzi w grę. Mój dzielny Mutant (albo, jakby to powiedział Wędrowycz: Mutas) postanawia jechać dalej, bo w końcu kiedyś musi się lepiej poczuć.
W Nowym Żmigrodzie mijamy punkt kontrolny nr 2. Jest prawie dziewiąta, słońce już prawie się z nami pożegnało. Udaje mi się włączyć swoją tylną lampkę bez potrzeby zatrzymywania się. Już po ciemku przecinamy Gorlice i wąską krajówką jedziemy do Ropy. Ruch nie jest zbyt duży, do miejsca skrętu docieramy szybko. PK3 jest tuż-tuż.
Po skręcie w Ropie wyjechaliśmy na wąską uliczkę prowadzącą między wioskami.
Ćwiartka obalona.
Właśnie mieliśmy przejechaną jedną czwartą całej trasy. W czasie bardzo dobrym, szczególnie biorąc pod uwagę to, że Hipcia od stu kilometrów rozważa wyrzyganie własnego żołądka razem z przyległymi organami. Gdybyśmy utrzymali taki czas jazdy, bylibyśmy spokojnie poniżej dwóch dób. Można się jednak z tego cieszyć i marzyć, wiadomo jednak, że to, co zostawiamy za sobą, to najłatwiejsza część trasy - i ze względu na podjazdy, i ze względu na zmęczenie.
Na GPS-ie, powoli, zbliżało się oznaczenie kolejnego punktu kontrolnego, umieszczonego w Banicy. Gdy zbliżyliśmy się do samego skrzyżowania, wyciągnąłem telefon i zacząłem skrobać SMS-a, gdy usłyszałem ciche westchnienie: "O, kurwa!". Popatrzyłem przed koło - zaczynał się podjazd. Popatrzyłem wyżej: oż ty, ale ściana!
Wrzuciłem telefon w zęby i zacząłem błyskawicznie zmieniać przełożenia... nie zdążyłem. Podjazd mnie przykrył i musiałem się zatrzymać. Wystartowałem ze stęknięciem...
My heart beats like a drum – like a drum - Dam dam dam - dam dam dam
Serce się tłucze, rzeźbimy. Powoli, powoli, co jakiś czas podświetlam licznik, żeby zobaczyć stromiznę. Doszło do 21% (chociaż w internecie piszą, że jest to ledwie 17%). Do tego zaczęło padać. Pierwsza ścianka minęła szybko, chociaż muszę przyznać, że mnie na niej trochę odcięło i dość gwałtownie zacząłem uzupełniać braki energii. Pod jej koniec, zatrzymaliśmy się pod drzewem, żeby się ubrać. Wrzuciłem na grzbiet bluzę i przeciwdeszczówkę, na nogi długie spodnie (zamieniłem się z Hipcią: ona wzięła moje nogawki, żeby dodatkowe spodnie nie uwierały jej w brzuch). Raz-dwa-trzy: startujemy.
Krótki zjazd (na którym za nami objawiło się światełko kolejnego zawodnika) i rozpoczynamy wspinanie się. Za garbikiem miał na nas czekać zjazd do Mochnaczki Wyżnej.
Na podjeździe widziany z tyłu zawodnik dogonił nas. Był to... Adam, który stanął po drodze na obiad. Zamieniliśmy dwa słowa, po czym po prostu stanął na pedały i odjechał nam, jak maszyna. To jest dopiero moc!
Do PK4 jechaliśmy niedługo - niecałe półtorej godziny. Była już pierwsza w nocy, a my przewalaliśmy się przez Muszynę i dalej, pięknym zygzakiem wzdłuż granicy, wielokrotnie przecinając tory. W oddali czasem pojawia się migająca lampka jakiegoś uczestnika maratonu (pewnie to nadal Adam), ale jest cały czas dobry kilometr przed nami. Minęliśmy kilka zakładów produkcyjnych Muszynianki. Przed nami księżyc, ładne niebo i przyzwoity asfalt.
Tato, czemu mnie nauczyles jezdzic na rowerze?
Nie, to nie chwila zwątpienia. Napisałem to raczej przekornie, bo jechało mi się tak:
Ladna noc, mile towarzystwo i sucho. No czego chciec wiecej?
I faktycznie, nie było się do czego przyczepić, nawet Hipcia zaczęła powoli normalnie jeść. No, może smucić się można tym, że wraz z wjechaniem do gminy Piwniczna-Zdrój na długi czas mieliśmy z głowy zaliczanie nowych gmin. Tędy właśnie wjechaliśmy do Polski podczas ubiegłorocznej wyprawy na Bałkany. Minęliśmy Orlen, ten, na który czekałem od tak dawna na wyprawie (dziś opierając się zatrzymaniu tam), przeturlaliśmy się po wyskakujących znienacka kocich łbach i nie wiadomo kiedy dojechaliśmy do Starego Sącza. A nie, czekaj, wiemy, kiedy to było: 2:45.
Hen w Wenecji, na gondoli, jakaś para się... kołysze.
Gondoli nie było. Flisaków zresztą też nie. Był za to Dunajec. Nie obniżył nam jakoś szczególnie temperatury, a nieco się tego obawiałem. Dłuższa prosta wzdłuż rzeki była jednak trochę nudna. Szczególnie, że dość szybko pojawił się wiatr wiejący prosto w paszczę, dokładnie tak, jak ostatnio, na Maratonie Podróżnika.
Niebo powoli robiło się coraz jaśniejsze, wiedziałem, że na pewno Łapszankę będziemy robić już w dzień. Na razie jednak musieliśmy doczłapać do Krościenka nad Dunajcem, a droga tak powoli się przesuwała...
Zrobiliśmy szybki przystanek na trasie, żeby Hipcia mogła zdjąć dodatkowe bokserki rowerowe, które miała na sobie. Od razu zaczęło się jej lepiej jechać, brak dodatkowego ściągacza zmniejszył nacisk na brzuszek.
Na tym przystanku wyprzedził nas ktoś z maratonu, przyglądając się mi tak samo badawczo, jak ja jemu. To był chyba Adam, ale nie jestem pewien. Czyżbyśmy go znowu gdzieś wyprzedzili?
Przed Krościenkiem zasilam się kofeiną, mimo że wiem, że tuż za miejscowością staniemy na tym samym Orlenie, co na MP. Wolę jednak niepotrzebnie nie przysypiać, jeśli nie muszę. Tym razem (w przeciwieństwie do Pierścienia) działa, od razu się rozbudzam.
Dość szybko docieramy do Krościenka, już z daleka wypatruję Orlenu. Tam trzeba się szybko uwinąć. Jedzenia nam nie potrzeba, potrzebne jest tylko picie. Przed Orlenem pakuje się Adam, który ze zdziwieniem pyta nas, czy w ogóle robimy postoje - on już zdążył kilka razy zatrzymać się na posiłek.
Wchodzę do środka...
Dobranoc, dobranoc mężczyzno, zbiegany za groszem jak mrówka
...śpią. Dwa Szwagry śpią słodziutko jak dwa bobasy, przytuleni do siebie na szerokiej, orlenowej kanapie. Gdy do budynku wchodzi Hipcia, jeden podnosi głowę i budzi drugiego. Powoli zaczynają się zbierać, my tymczasem błyskawicznie napełniamy bidony, Colę („Pani Perfekcyjna”). Tomek skurczony z chłodu i z miną wyrażającą kompletną dezaprobatę dla kretyńskiego pomysłu jazdy na rowerze, wychodzi przed stację i ziewając powoli zmierza w kierunku roweru. Również Przemek zaczyna się krzątać, żegnamy się słowami "do zobaczenia", bo nie mamy wątpliwości, że zaraz nas złapią.
Boli mnie kostka. nie jestem specjalista, ale to chyba od roweru.
Kostka bolała od co najmniej trzystu kilometrów, ale w końcu udało mi się postawić w miarę trafną diagnozę. To, co mnie jeszcze bolało, to mięśnie, gdzieś z boku prawego uda. No, ale to chyba normalne, jak się tyle po górach jeździ. Hipcia już jedzie z pełnym zestawem: oba kolana i nasz stary znajomy i zarazem najgorszy wróg: palące stopy. I tak już 400 km. Podjazdy, szczególnie te ostrzejsze, musi robić bardzo łagodnie, bo jakiekolwiek mocniejsze depnięcie kończy się w najlepszym przypadku syknięciem z bólu, a w ciekawszych przypadkach soczystą kurwą. Przepraszam, o jednym zapomniałem: plecy nie bolą. Masowanie się na zakupionych rolkach dało świetne efekty.
Pani Hałuszowa, znów się spotykamy... Gdy ostatnio tu byłem, moje wrażenia z tego podjazdu opisałem następująco: "zastanawiam się, czy powinienem się najpierw wywalić, a potem porzygać, czy może odwrócić kolejność". Tym razem nie siedziałem tyle w słońcu, nie byłem również odwodniony ani przegrzany, więc wiedziałem, że będzie przyjemniej. I było. Już przy samym szczycie przegonili nas Szwagrowie.
Jak się jedzie w górę, to się potem zjeżdża. Nas czekał zjazd aż nad jez. Sromowickie. Ostatnio na tym zjeździe wentylowałem się na wszystkie możliwe sposoby, tym razem patrzyłem na termometr, na którym już teraz wisiało siedem stopni. Ale dla odmiany i tym razem miałem czas spokojnie przyjrzeć się widokom.
Z daleka, jakieś 500 m przed nami widzieliśmy obu chłopaków. Wyjechaliśmy na płaskie, okrążyliśmy jezioro i pojechaliśmy tym razem w kierunku Łapszanki, z którą też miałem porachunki z Maratonu Podróżnika.
Temperatura zaczęła spadać bardzo szybko. Podjazd szedł spokojnie, równo, na pojedynczych fragmentach prostej widzieliśmy chłopaków wiszących jakieś 300-400 m przed nami.
Temperatura spadła do trzech stopni. Nawet o tym nie pomyślałem, ale przecież Hipci mogły zmarznąć łapki. Okazało się, że całą trasę zrobiła w krótkich rękawiczkach. Najwyraźniej uodporniła się na chłód albo, po prostu, nie chciała marnować czasu na przystanek. W końcu zaraz zrobi się ciepło, szkoda czasu.
Słońce powoli zaczynało pokazywać pysk zza chmur. Na zakręcie byłem pierwszy, jeszcze przed Hipcią - mały rewanż za to, że ostatnio tu na mnie czekała (przy czym nie jestem pewien, czy tym razem ona wiedziała, że się ścigamy).
Wyjechałem i... kurde, ja już nie jadę. Mam w dupie, serio, nie jadę. Ostatnio patrzyłem tępo w asfalt. Teraz podniosłem pysk i zobaczyłem całą panoramę. No warto było pedałować całą noc, zdecydowanie.
Aaaaale na kumplowanie nie było czasu, bo w obliczu siedmiu tysięcy demonów z góry siedmiu tysięcy demonów liczy się jedno! A mianowicie:
... dalsza droga. Nie zapominajmy, że przed nami jeszcze siedem stów. Szybciej pojedziemy, szybciej skończymy: złota zasada.
Kawałek jeszcze pod górę i solidny zjazd wąską wioskową drogą aż do Jurgowa (no nie, nie miałem odwagi na tym maleństwie rozpędzać się wyżej 50 km/h) i krajowej czterdziestki dziewiątki. Tam niestety trochę zwalniamy, bo nie chcemy przegapić skrętu. W końcu jest - dość stromo w górę zaczynamy się piąć. I piąć. I piąć.
Przed nami znowu zamajaczyły sylwetki Szwagrów.
Licznik pokazuje 10%. Coś się z tym nie zgadzam. Zdecydowanie idzie dużo ciężej niż na innych dziesiątkach. Na stojąco idzie w porządku, ale na siedząco to jakaś masakra... Dłubię, dłubię... gdzieś na wysokości zakrętu w Brzegach, czyli praktycznie na końcu podjazdu, trącam przednią dźwignię hamulca (często robię to odruchowo, gdy chciałbym, żeby wbiło mi się jakieś dodatkowe, nadmiarowe przełożenie). Tym razem... przełożenie się pojawia.
Co?! Co?!
Trącam jeszcze raz. Wbijam na jeszcze jedną przerzutkę, tym razem naprawdę najlżejszą. I odkrywam zaskakującą prawdę o sobie: jestem debilem. Tak, ten podjazd miał 10%. Teraz go już na pewno ma.
Wyczołgujemy się na główną, w Bukowinie Tatrzańskiej. Teraz czeka nas krótka wspinaczka na najwyższy punkt całego wyścigu - Głodówkę. Droga jest krótka, ale irytująca, bo ruch jest duży, a droga wąska. A wiadomo, jak jeżdżą górale. Szwagry majaczą 300 m przed nami, tu się nic nie zmienia.
W końcu osiągamy ten krytyczny punkt: odtąd do mety będziemy więcej zjeżdżać niż podjeżdżać. Kiepskie pocieszenie, ale lepsze takie niż żadne.
Kawałek zjazdu i po chwili już wjeżdżamy na drogę Oswalda Balzena. Na zjeździe podkrzykuję Hipci informacje o tym, który zakręt gdzie prowadzi i jakiej jest jakości, w końcu tylko ja mam GPS-a, a z góry każdy wygląda na bardzo ostry. Punkt kontrolny nr 6 (7:40), trochę wspinaczki i czeka nas znajomy zjazd w dół, w dół, w dół aż do ronda w Zakopanem, po mokrym asfalcie. Czyżby szorowali specjalnie dla uczestników maratonu?
Dalej czeka nas równie znana droga - wspinaczka aż do Kirów. Gdzieś na początku podjazdu mijamy Szwagrów wygodnie siedzących na schodach i wcinających jakieś bułki. Ruch jest całkiem spory, ale świadomi jesteśmy, że można się z tego cieszyć, ci, którzy przyjadą tu za kilka godzin, będą mieli jeszcze gorzej.
Slip slidin’ away
GPS mówi, że teraz około trzydziestu kilometrów nieprzerwanego zjazdu. Zjazdu łagodnego, ale zawsze. Szkoda tylko, że jak mamy już jakiś zjazd, to wiatr musi się akurat odezwać i wieje prosto w dziób.
Chciało mi się spać, bo jednak, mimo kiepskiego asfaltu, wszystko to było bardzo usypiające, próbowałem przyspieszania, ale jakoś nic nie szło.
W końcu zarządziłem roboczy postój na Orlenie za Czarnym Dunajcem. Akurat uzupełni się picie przed podjazdem pod Krowiarki. Trzeci postój, 500 km.
Wpadam do budynku. W zwykłej swojej wyścigowej panice (czyli: z zewnątrz wygląda to jakbym się miotał bez celu, ale wewnątrz wszystko jest uporządkowane i zgodne z planem) zbieram wszystkie potrzebne fanty, gdy tu nagle przede mną pojawia się Klata. Olbrzymia Klata, do której jest przyczepiona głowa ze znajomą skądś twarzą.
„Ładnie jedziecie!”, rzecze głowa. Zawieszam się. Kurde, znam tego człowieka, ale skąd? “Z wyścigu!”, podpowiada głowa. “To wiem!” – odpowiadam, i wtedy przychodzi olśnienie – “Aaa! Od Remka jesteście!”. Faktycznie, to jest ten sam kolega, który wcześniej krzyczał mi przez okno o nawałnicy w Bieszczadach. Gawędzimy dosłownie chwilę o tym, kto jest gdzie, po czym szybciutko wracam do rowerów, gdzie pochłaniam w dwóch łykach energetyka, dolewam picie do bidonów, chowam kolejną butelkę Coli („Tomek”). Hipcia się już miota, ale bynajmniej nie z powodu traconego czasu. „Szybko, bo mnie stopy zaczynają boleć!”.
No woman, no cry…
Tak to już dziwnie działa, że dopóki jedzie, jest ok., gdy stopa się rozluźni, zaczyna cholernie boleć. Początkowy fragment podjazdu pod Krowiarki Hipcia zaczyna od opierdolenia mnie za durny pomysł zatrzymywania się na Orlenie, potem zaczynamy się trochę wlec, bo co chwilę musi wypinać stopę. Opierdalanie się kończy, bo ciężko jest wrzeszczeć z bólu i jednocześnie krzyczeć na mnie. Próbujemy polewać stopy wodą z bidonu, ale za wiele to nie pomaga, w końcu stwierdzam, że pojadę pierwszy, skombinuję jakąś wodę na przełęczy, może to pomoże.
Nie uciekam daleko – sto metrów dalej znajduję jakiś cieknący strumyczek. Zsiada z roweru i w akompaniamencie wrzasków dusz potępionych (nie była w stanie stanąć na jednej nodze, żeby zdjąć buta), zamoczyła stopy, ja w tym czasie zamoczyłem całe jej buty.
Chyba pomogło: krzyki torturowanych dusz przeszły w zwykłe łkanie. A po chwili zaczęła rzucać kurwami: czyli powoli przechodziło.
Krowiarki. Ciepło.
Na przełęczy nie zatrzymujemy się: ruszamy od razu w dół. Hipcia niestety miała rację (bo ja nie pamiętałem) – zjazd był paskudny i dziurawy. Dzielimy się na grupy, jak zawsze przy zjazdach: ja wskazuję, którędy uciekać, Hipcia goni. Zwykle jadę szybciej, więc co kilka zakrętów zwalniam i czekam. Na jednym zakręcie czekam. Czekam. Wychylam się. Nie ma. Z jednego z samochodów wychyla się twarz i krzyczy do mnie “Jest, jest, tylko siusia!”.
CO, KURNA, ROBI?!
We wszystko uwierzę. Jest, zbiera zęby. Jest, złamała koło. Jest, złamała nogę, ale już wsiada. Ale w to, że SIUSIA, to nie uwierzę. Zawracam, bo znaczy, że musiało się stać coś poważnego. Nie zdążyłem ujechać dziesięciu metrów w górę, a pojawiła się, machając ręką, żebym jechał. To jadę.
Aż do samej Zawoi mamy przyjemny zjazd. Hipcia w międzyczasie opowiada mi, że przerwa była, owszem, ale na zebranie lampki, która jej wypadła na wybojach. Przejechały po niej trzy samochody, a nadal działa.
W Zawoi (swoją drogą to właśnie tu zaczęła się nasza przygoda z chodzeniem po górach) skręcamy znaną drogą na Stryszawę. Na samym początku dostajemy ostry podjazd, na którym na przełożeniu poniżej 1:1, relaksacyjnie, wyprzedza nas koleś na MTB-ku. Ech, mieć tylko na chwilkę taką kasetę…
Po podjeździe mamy zjazd. I o 12:05 potwierdzamy przybycie do PK7.
Za nami doba jazdy. Świetne statystyki wyrobione przez pierwsze dwanaście godzin zgodnie z przewidywaniami poszły się paść. Za nami prawie 550 km, czyli zdecydowanie nie ma na co narzekać. Zmieszczenie się w 60 godzinach nadal jest realne.
I am the passenger - and I ride and I ride
Kawałek dalej, w Lachowicach, dosiada się do nas pasażer. Starszy facet mówi „dobrze jedziecie”. Dziękujemy grzecznie i jedziemy dalej. Następuje chwila krępującej ciszy, bo on najwyraźniej wie, po co my tu jesteśmy, a my nie wiemy, czy on wie. W końcu sam ją przerywa i pyta, czy my to my. Potwierdzamy.
Okazuje się, że wyczaił naszą pozycję w domu, na komputerze i podjechał, by na nas poczekać i przejechać się z nami przez okolice. Bardzo sympatyczny człowiek, poopowiadał nam i o historii BBT (gdy jeszcze widniał jako „Imagis Tour”), o swoich wyjazdach, o sytuacji wyścigu. Podrzucił info o dalszej części trasy.
Zostawił nas przez zjazdem do Jeleśni i wrócił, czekać na kolejnych śmiałków.
Andrzeju – dzięki za towarzystwo!
Z Jeleśni czekał nas jeszcze jeden podjazd i potem zjeżdżaliśmy aż do Węgierskiej Górki. Z daleka widać wiadukt, po którym biegnie ekspresówka. Kawałek dalej wjeżdżamy na drogę techniczną. Syty, ale krótki podjazd, na końcu którego wita nas tabliczka „Szare”.
To już? To ten podjazd, którym straszono nas w pociągu?! No dobra, jest asfalt, może wcześniej go nie było i był dużo gorszy…
Droga jednak prowadzi w przód, przód, coraz stromiej, coraz ciężej, zapowiadając, że to jednak nie ten podjazd, że ów dopiero nadchodzi…
Najpierw powoli, jak żółw ociężale, ruszyła maszyna, do przodu, wytrwale…
Zaczęło się. Fragment po asfalcie i ostry (17%) podjazd po betonowych płytach z dziurami. Nie dość, że dziury przeszkadzały, to jeszcze trzeba było uważać na to, by koło nie wpadło pomiędzy płyty. W końcu, w jednym miejscu, tracę równowagę i spadam. Całość podjeżdżam na cztery razy, potem już stając, by rzucić Hipci kilka wskazówek co do tego, jak ruszyć na takim nachyleniu, przy tej nawierzchni. Nie udaje się – Hipcia daje z buta.
Zamieniliśmy się miejscami, przez chwilę to ja byłem z tyłu. Nie dość, że jest ostro, to jeszcze samochody się za nami pchają. Jeden nawet strąbił Hipcię na wąskim fragmencie na górze, oczywiście go olała, ja tymczasem, z dołu, rzuciłem mu szybką informację o otworach ciała, gdzie może sobie tę zasraną trąbkę wsadzić. Niestety, nie usłyszał.
Wytarabaniliśmy się na górę, na asfalt, a tu niespodzianka – podjazd wcale się nie kończy. Zielona szpileczka na moim GPS-ie, oznaczająca „wakacje” wcale się do nas nie przybliżyła. Czyli jeszcze kawał drogi pod górę przed nami..
Nie dość, że kiepski asfalt, ludzie łażący po poboczu, to jeszcze spory ruch. Po dłuższej chwili wyjaśniło się, co było powodem: Karczma Ochodzita i jakiś szczyt (też Ochodzita?), czy coś innego, gdzie kupa luda postanowiła spędzić weekend.
Nie dość, że jechali, to jeszcze przeszkadzali, parkowali i cholera wie, co jeszcze robili. Zjazd zrobiliśmy z prędkością podjazdu, jadąc w korku, którego nie było ani jak ominąć z prawej, ani z lewej.
W końcu trafiliśmy na zjazd do Istebnej. Na dole Orlen (615 km, czwarty przystanek i chyba również PK8: 15:29) – postanawiamy na sekundę się zatrzymać. Uzupełniamy picie, żarcia jeszcze nie musimy kupować, wciąż mamy zapasy (!!!).
Gdy stoimy pod stacją mija nas ktoś. Później się dowiedziałem, że to był Stasiej. Nie byliśmy pewni, czy to od nas – wyglądał jak od nas, ale pojechał w innym kierunku. A że w tych okolicach rowerzystów sporo, to uznaliśmy, że to pewnie ktoś z okolic, przypadkowo wyposażony podobnie do ludzi jadących w wyścigu.
Sharing aggression is what I do, every day riding the "Tour de Fuck You"
Podjazd. Kubalonka. I spory, spory ruch. Na szczycie podjazdu mam zaznaczone: 200 km luzu. Teraz musimy przepchać się przez Śląsk aż do kolejnych, ostatnich już górek.
Zjazd był jeszcze gorszy: nie dość, że duży ruch, to jeszcze dziury. A na samym końcu wita nas Wisła i towarzystwo wracające z weekendu.
Pcham się lewym pasem, omijając korek na tyle, na ile się da, ale idzie to jak krew z nosa. Trafia mnie szlag, bo to towarzystwo (jak cała Polska) nie potrafi ruszyć na światłach (trzeba czekać z wbiciem biegu, aż ktoś z przodu ruszy, szybciej się nie da). Wleczemy się poniżej 20 km/h, a przecież cały czas jest zjazd!
W końcu, jakimś cudem, udaje się wyjechać z tych okolic i w (mniejszym, ale jednak) korku docieramy do Ustronia. Tędy prowadziła trasa maratonu w Radlinie w 2014.
Na samym zakręcie dochodzą nas Szwagry i wyprzedzają z takim animuszem, jakby już właśnie rozpoczynali ostatni sprint (a dopiero co minęliśmy połowę trasy). Wolniej, z godnością, ale skutecznie, wyprzedza nas też Stasiej.
I want to ride my bicycle, I want to ride my bike
Zaczyna się. Śląska nuda. Podłe, podłe asfalty. I duży ruch. I wcale nie jest denerwującym to, ze jedziemy przez te tereny, ale to, że musimy się przez nie przepchnąć, by jechać dalej. „200 km luzu” cały czas wisi na GPS-ie i w głowie. To właśnie cyfra, którą musimy rzemieślniczo wyrobić. Cierpliwie, ruch za ruchem, metr za metrem.
W Cieszynie minęliśmy Szwagrów, którzy mieli postój na żarcie. Hen, daleko, przed nami, czasami pojawia się sylwetka – solidna, to pewnie Stasiej. Kilkanaście kilometrów dalej jego już nie ma, widzimy za to w oddali kogoś ubranego na czerwono. Wtedy tego nie przypuszczaliśmy, ale teraz wydaje się, że mógł to być Wilk.
Ciepliwie, powoli, przy zachodzącym słońcu, docieramy do Raciborza. Miasto jest duże, ale udaje się przez nie bezboleśnie przejechać. Na samym wyjeździe dostajemy wreszcie porządny asfalt. I, żeby nie było za dobrze, również kilka wahadełek (na jednym tracimy ładnych kilka minut).
I don’t like the drugs, but the drugs like me
Witają nas widoki. Ładne. Zrobiło się bardzo płasko, ładnie, przyjemnie. I ruch nawet zmalał. W Kietrzy odbijamy się na PK9. Jest 20:50.
Szybko jednak zrobiło się ciemno, a ja zacząłem zasypiać. Tabletki z kofeiną ani pochłonięty żel nie chciały pomóc. Walczę z sennością śpiewając. Hipcia do dzisiaj reaguje alergicznie na „Reggae Sharka”, który był dyżurną piosenką do śpiewania. Ale repertuar akurat mam bogaty, więc nie można narzekać na nudę. Z głosem gorzej, ale nie o wokal tu przecież chodzi.
Głubczyce. Okolice 750 km. Piąty przystanek. Żabka, ale taka uboga. Kupuję co jest, do tego po raz pierwszy biorę kilka batonów. Gdy przelewamy wodę, wyprzedzają nas Szwagry, jadący w trójkę, z Krzyśkiem Kurdejem. Ubieramy się. Ruszamy by… się zatrzymać. Padła bateria w GPS-ie.Wymiana.
W końcu ruszamy.
In your head, in your head: zombie!
Po zmroku w tym zakichanym Opolskim wszystko jest identyczne. Każdy zasrany podjazd wyglądał tak samo: alejka drzew, asfalt pośrodku. Każdy w ząbek czesany zjazd wyglądał identycznie: alejka drzew, asfalt pośrodku. Walczyłem z sennością ile się dało, bo, co dochodziłem do siebie, to monotonia krajobrazu mnie dobijała. Nic nie chciało pomóc.
Ucze sie spac na rowerze.
Jedną z dodatkowych atrakcji niespania przez taki czas są głosy w głowie. Wcześniej były dwa, dyskutujące ze sobą. Na zjeździe do jednego z miasteczek (nie pamiętam, którego), pojawił się jeden, męski, który udowadniał mi, że doskonałym sposobem na regenerację jest jedzenie ludzkich mózgów. Najważniejszym w tej procedurze jest, by jeść je bezpośrednio z czaszki. Kontrargumentowałem, że na trasie może być problem ze znalezieniem ludzkich mózgów i że raczej nie jest to optymalny sposób regeneracji. I wtedy się rozbudziłem i zakończyliśmy tę bardzo ciekawą dyskusję, chociaż przez chwilę jeszcze zastanawiałem się nad tym.
Niemniej jednak, mimo późnej pory, mózgi były w zasięgu ręki, już podane – na jednym z przystanków minęliśmy zaparkowany rower. Czyżby ekipa Szwagrów? Gdy ich minęliśmy, oglądając się, zauważyłem, że chłopaki wytaczają się z przystanku, ale nie dogonili nas; dopiero później potwierdzili, że byli to oni, ale wówczas kładli się spać. Nie wiem, co mi świeciło w oczy tak, że myślałem, że ruszają za nami – samochód, czy ich kombinowanie z umieszczeniem tam rowerów; na pewno nie były to przywidzenia, bo wówczas właśnie miałem moment solidnego rozbudzenia.
Wpół do pierwszej mijamy PK10 w Gluchołazach. Wspinamy się do granicy, między wioseczkami. Trochę wieje, na zjazdach przyświecamy sobie dodatkowymi latarkami. W jednym miejscu Hipcia robi przerwę techniczną, natychmiast kładę się na glebie, opieram głowę o tylne koło roweru, zamykam oczy. Zaszumiało przed oczami, pojawiło się kilka obrazków i wróciła. Kilka sekund, ale udało się zgonić sen z powiek.
Po drodze jeszcze dwa razy zatrzymuję się zmrużyć oczy. Raz ustawiłem się tak dobrze, że nawet gdybym faktycznie zasnął i puścił wszystkie mięśnie, to nie udałoby mi się przewrócić – gdy się zorientowałem, obudziłem się w panice, zastanawiając się, ile mi już Hipcia odjechała. Gdzie tam – zaledwie 200 metrów.
Oboje nas już gniecie senność, więc piłujemy ryje ile wlezie, jedziemy przez całą biesiadną klasykę, od dwóch piesków do sokołów (z naciskiem na „Hej, hej, hej!”). Raz nawet zapominamy się i wjeżdżamy do wioski drąc się na cały regulator.
Gdzieś na szczycie zauważyłem znak o objeździe ze względu na budowę mostu. Mam nadzieję, że to nie będzie dotyczyło nas.
Zjeżdżając między wioski napotkaliśmy kilka kundli. Dużych. Hipcię natychmiast odpuściły, ja zwolniłem, skoczyły do mnie. Wystartowałem. Okazało się, że ruszyłem tak sprawnie, że psy nawet nie próbowały gonić.
No i most. Hmm… rozkopany. Faktycznie. Kładki żadnej nie ma. Głucha noc. Ciemno, cicho.
No dobra, trzeba będzie przejść górą, po zbrojeniach, innej opcji nie ma. Gdy już właziłem na drewniany pomościk, by sprawdzić, czy nie zginę na tych drutach, okazało się, że jakiś lokalny ludzik jedzie naokoło. O, jest kładka! Nie mieliśmy szansy jej zauważyć, a dzięki temu uszczknęliśmy kilka minut (nie byliśmy jedynymi, którzy nocą tej kładki nie widzieli).
Chwilę później już jesteśmy na krajówce. Jeszcze kawałek i będziemy w Złotym Stoku i skończy się ta „sprinterska” część, zostaną ostatnie góry.
TIR-y jeżdżą, hałasują, rozbudzają. Raz jeszcze staję na sekundę, zgonić sen z powiek. Pojawia się coś jeszcze gorszego, jednak. Niestety. Natura wzywa. Ja idę buszować w krzakach, Hipcia usiłuje drzemać, ale podobno jakoś jej się nie udało.
Szlag mnie trafia, bo mam spodenki na szelkach, a to znaczy, że muszę zdekompletować całą odzież. Za długo to schodzi, ale przynajmniej chłód wiejący mi po plecach skutecznie mnie rozbudza. Zaraz już jestem przy rowerze, jedziemy.
Z tyłu pojawiają się trzy jadące razem światełka. Teraz już wiem, kto to. Chwilę później doganiają nas. Znajome twarze. Jedna z nich na zjeździe w Złotym Stoku usiłuje się zabić pod TIR-em, na szczęście nieskutecznie.
PK11. 3:43. Chłopaki stają na SMS-a, nasze wylatują z siodła. Wspinamy się w kierunku pierwszego podjazdu. Chłopaki zaraz nas dochodzą, gdy robię sekundę przerwy na zdjęcie kurtki przeciwdeszczowej, którą wrzucam za pazuchę, w końcu na podjeździe będzie ciepło. W sumie to cała noc była ciepła, 15 stopni.
Na sam szczyt wspinamy się w piątkę. Hipcia z Tomkiem wyraźnie wyskoczyli do przodu. Ja z resztą wleczemy się z tyłu. Wymieniamy wrażenia, coś tam się rozmawia… w końcu dojeżdżamy na samą górę. Chłopaki jadą sporo od nas szybciej, my zjeżdżamy wolniej – Hipcia na nierównym zjeździe miała już problem z hamowaniem, bo dłonie nie chciały współpracować. Do tego już wiem, że nie trzeba było zdejmować kurtki. Na podjeździe by nie przeszkodziła, a teraz po prostu jest mi zimno. Przy pierwszej okazji na kolejnym podjeździe robię przerwę i ubieram się z powrotem.
O stopach Hipci nie ma co już wspominać, bo od poprzedniego ranka już ma z nimi problem, co jakiś czas musi je wypinać. Problem ze swoimi dostałem i ja. Pieczenie, odparzenia, co chwilę też muszę je wypinać. Na początku zjazdu wlewam w buty trochę wody z bidonu. Pomaga.
The answer is blowin' in the wind
Na samym szczycie rozpędził się wiatr. Im niżej, tym było go mniej, ale cały czas było słychać, że się rozpędza. Wkrótce dojeżdżamy do Stronia Śląskiego (PK12: 5:36). Jest już jasno, a nas czeka podjazd pod przełęcz Puchaczówkę.
Początek podjazdu był męczący, wypiłem puszkę energetyka wiezioną od ostatniego postoju, dopiero wtedy udało mi się rozbudzić. Potem wszystko się jakoś rozkręciło, wiatr również. Na przełęczy wiało już solidnie, zjazd z niej był paskudny – nie szło się rozpędzić, bo wiatr wstrzymywał w miejscu. Nawet w miejscach, w których jechaliśmy bokiem do niego, trzeba było pilnować, żeby nie zrzucił nas na pobocze.
W tych okolicach objawił się jeszcze jeden problem – zmęczone i zmarnowane dłonie Hipci nie radzą sobie z wrzuceniem łańcucha na blat, szczególnie, że linka się zapaskudziła i też nie chciała współpracować. Część łagodniejszych podjazdów wobec tego robi z blatu, starając się nie wymuszać zmieniania przedniej przerzutki.
Bocznymi drogami, kasując po kolei przewyższenia, docieramy do krajowej trzydziestki trójki, prowadzącej do Międzylesia. Tam wiatr wali już prosto w dziób, na zjazdach walcując ile wlezie udaje mi się jechać maksymalnie 18 km/h, nie ma znaczenia, które z nas aktualnie jedzie pierwsze, z osłaniania się pożytku wielkiego też nie ma.
Skrętu, w którym w końcu odbijemy z tego kierunku, wypatrujemy jak zbawienia, w końcu się udaje. Uff! PK13, Międzylesie, 7:58.
I co z tego? Wjechaliśmy między drzewa i z wiatru pożytku żadnego nie będzie.
Kawałek dalej zaczyna się ścianka w okolicy Gniewoszowa. Ostra, sztywna, nie dająca odpocząć (i tak ze dwa razy staję, by ulżyć stopom, wody lać nie mogę, bo nie mamy jej już za dużo). Jedziemy ten podjazd cholernie wolno, cholernie długo. Na samym końcu przyspieszam, wyprzedzam Hipcię, liczę na to, że chociaż na chwilę zdejmę buty. Gdzie tam. Zdążyłem je ledwie rozpiąć, a już nadjechała. I znowu musiałem doganiać.
A mi w międzyczasie zaczynają się nie składać cyferki. Do celu jeszcze 200 km. Teraz mają być najostrzejsze podjazdy. Widzę, jak długo idzie nam taki krótki przecież podjazd i szybko szacuję, że jeśli dalej będzie tak szło, to będziemy się jeszcze katowali jedną noc. Zaczyna być nieciekawie.
A trzeba było się przyłożyć, porządnie przygotować i dokładniej przeanalizować to, jakie podjazdy nas jeszcze czekają.
Ella le gusta la gasolina
Za banana dałbym się pokroić. W zasadzie za cokolwiek jadalnego. Jedzenie się już prawie kończy, a otwartego sklepu nie widać. Picie prawie mi się skończyło, Hipcia ma jeszcze zapas, więc oddaje mi swój jeden, pełen bidon. Mam na czym się rozpędzać. To ognia!
Kawałek dalej mijamy „tabliczkę” (na GPS-ie) z napisem „jeszcze 200 km”. Hipcia nie wiedząc nawet o tym (nie miałem kiedy krzyknąć) dostaje jakiejś małpiej gorączki i drze przed siebie, jakby przypomniała sobie o niewyłączonym żelazku. Mijamy pojedynczych nartorolkarzy i pałujemy, jakby to już był finisz.
Na jednym ze zjazdów elegancko składam się i osiągam 78,85 km/h. Rekord. Byłoby pewnie 80, ale przypomniałem sobie, że minąłem jakieś skrzyżowanie i być może Hipcia zostanie tam, bo nie będzie wiedziała, którędy pojechałem. Na szczęście wybrała dobrze (albo mnie widziała) i jechała moim śladem.
Duszniki-Zdrój. Tu musi być jakaś cywilizacja. Pytam pierwszego napotkanego faceta o sklep. Ma być, tuż za rogiem. Jest, co prawda 800 m dalej, ale jest. 950 km. Przystanek nr 6.
Nic w nim nie ma. No, prawie. Kupuję wodę, colę (dla mnie – „Aniołek”), energetyka (dla Hipci), dziewięć batonów BA! I trochę Princess czy tam Grześków dla Hipci (tym żywiła się na trasie po wyczerpaniu żeli). Uzupełniamy picie, pakujemy w kieszenie żarcie, wylewam jeszcze resztkę wody na wszystkie cztery buty i ruszamy.
Zjazd do Kudowy-Zdroju. GPS mówi „18 km zjazdu”. No to walimy, zjeżdżamy. Napiłem się, najadłem, to zrobiło mi się gorąco. W Kudowie mówię Hipci, że muszę zrobić przystanek. Techniczny. Zdjąć ciuchy. Zgadza się. To znaczy: udziela mi odpowiedzi, w której stwierdzenie “pojebało” jest najbardziej cenzuralnym, ale traktuję to wszystko jako “Tak”. Hipcia z kolei postanawia oszczędzać czas i już do końca jechać na długo.
Rozebranie się zajmuje mi dokładnie 74 sekundy – od hamowania do powrotu do jazdy. W tym czasie zdjąłem kurtkę, bluzę i spodnie (ze ściąganiem butów włącznie). Wskakuję na rower i nadrabiam stracone do Hipci metry.
A przy okazji zaliczamy PK14, jest 11:13.
Rozpoczynamy wspinaczkę na Drogę Stu Zakrętów. SMS-uję nawet chwilę z Elizium, dzięki temu wiem, że Szwagry są niedaleko, a Wilk, który jeszcze na Śląsku był przed nami, teraz jest z tyłu. Nagle odzywa się telefon. Dziwny kierunkowy… odbieram, niech stracę, i tak jedziemy podjazd. „Dzień dobry, mazowiecki NFZ, pan składał wniosek o wydanie karty EKUZ”. Załatwiam sprawę, jadę dalej.
Ty, kurwa, ty, kurwa, kurwa, kurwa mać!
Hipcia jest rozpromieniona na myśl o tym, co czują jej stopy. W jednym miejscu stwierdza, że będzie tego dobrego i wyrzuca z siebie solidną wiązankę, której adresatem zostawało sukcesywnie wszystko, co tylko znalazło się w zasięgu wzroku. Nawet oberwało się jakiejś babeczce przechodzącej przez jezdnię przed nami.
Myślałem, że to tylko ja mam taki talent, a tu, proszę, Hipcia prezentuje ukryte umiejętności. No, ale trzeba przyznać, że miała dobrego nauczyciela.
Boli to boli, trzeba przeżyć. Powagi całej sytuacji nadaje to, co mruknęła do mnie gdzieś przy szczycie podjazdu: „Niech ta noga w końcu się złamie, będę mogła już wreszcie nią nie pedałować”. Noga postanowiła być złośliwą suką i wcale się nie chciała łamać. Wręcz przeciwnie, pracowała.
Ja dostaję za to nagrodę: w pewnym momencie doskonałej jazdy zaczynam słyszeć jak przez mgłę.
Po solidnym zjeździe, na którym Hipcia bawiła się w wilkołaka (lub łakowilka) i próbowała zagłuszyć stopę wyjąc wniebogłosy, łyknęliśmy sporą dawkę kilometrów i moje pierwotne szacunki zaczynały brać w łeb. Teraz szacowałem, że jeśli źle pójdzie, to dojedziemy na północ.
W Radkowie szacunki znacząco się skorygowały. Na niewielkim podjeździe poczułem, że odjeżdżam. Ciężko to opisać, ale uczucie było, jakby ktoś mnie przesunął z tyłu, za moje ciało. Wszystkie bodźce docierały z opóźnieniem, a moment wejścia w ten stan był tak gwałtowny, że aż się zatrzymałem. Jechałem jeszcze kawałek, ale oddalanie się od siebie postępowało. Stanęliśmy. Hipcia wściekła, bo z każdą chwilą stopy ją bardziej bolały. Rozmawiamy. Czuję się kiepskołamanenachujowo. Polewam twarz wodą – nic nie pomaga. Zaczynam się bardzo poważnie obawiać, że mogę spaść z roweru i nawet tego nie zauważyć, więc ustalamy, że Hipcia da mi się położyć na kilka minut. Wnioskowałem o 10, spuściłem do pięciu, dostałem zgodę na trzy.
Zbiegłem na łąkę i zaległem w słońcu. Chyba zdążyłem zasnąć, obudził mnie krzyk Hipci. Zerwałem się na nogi, podbiegłem do roweru, wsiadłem, ruszamy.
Dupa, a nie pomogło.
Ze dwa razy się jeszcze zatrzymałem, zastanawiając się, czy to po prostu zmęczenie. W końcu oblałem sobie solidnie ryj wodą i gdy poczułem, że mnie to przywraca do świata, uznałem, że już wiemy – po prostu zmęczenie. Uff.
Trzeba było jednak uważać, na jednym z zakrętów przymuliło mnie tak, że po dwóch sekundach zorientowałem się że walę prosto w zaparkowany samochód (brakło mi 30 metrów, nie było aż tak źle). Bądźmy precyzyjni: w zaparkowaną półciężarówkę.
Hit the road, Jack!
Dosłownie. Uderz w drogę, albo droga uderzy w ciebie. Wspinaczka na kultowe Świerki uderzała i to bardzo. We wszystko. Hipcia pokonała całość podjazdu płacząc, zaliczając glebę na wysokości kapliczki – nie dała rady z bólu wypiąć już stopy i wywaliła się na środek drogi. Nie musiałem nawet blokować przejazdu – samochody z tyłu cierpliwie poczekały aż zejdziemy na bok.
Zjazd wcale nie był lepszy. Bił i tłukł po czym tylko popadło.
W Głuszycy odbijamy się na kolejnym już, przedostatnim PK. Numer 15 – jest 15:18.
Dalsza część opowieści
Rowerem można jechać na wycieczkę. Ale można też pojechać na maraton, tak o, żeby się pościgać. Można też solidnie wydłużyć dystans maratonu i tak oto osiągniemy supermaraton, który można zamknąć w dystansie 200-300 km. A co dalej? Jeśli wydłużymy jeszcze dystans, to dostaniemy ultramaraton. Tu już ciężko wyznaczyć granicę dystansową, sam skłaniam się do warunku brzegowego mówiącego, że jeśli maraton wymaga jazdy przez noc, to jest już ultra.
Ale może pójdziemy jeszcze dalej? A co jeśli maraton nawet od najszybszych wymaga jazdy przez dwie noce z rzędu? Wymyślanie potworków nazewniczych jest oczywiście zbędne, bo w końcu takich wyścigów jest na tyle niewiele, żeby wymyślać "hipermaratony", czy cokolwiek tam komuś przyjdzie do głowy, ale warto zauważyć, że jest to kolejny stopień trudności.
Maraton Góry MRDP ze wszech miar spełnia warunki na ten (a może i jakiś jeszcze jeden) stopień trudności. Porównując go z BBT, gdzie mamy relatywnie łatwy dojazd w okolice Rzeszowa i tylko końcówkę po Bieszczadach, otrzymujemy coś naprawdę robiącego wrażenie: przy podobnym dystansie (ledwie 100 km dłuższym) mamy ponad trzykrotnie większą liczbę przewyższeń, jadąc przez wszystkie polskie góry, zaczynając od Przemyśla, kończąc w Świeradowie-Zdroju. Do tego jeszcze start o 12:00 praktycznie wymusza jazdę przez dwie doby i zdecydowanie wydłuża czas na nogach.
Brzmi zachęcająco, prawda? I nie można się dziwić, że lista startujących dość szybko się wypełniła. Co ciekawe, dla nas ten maraton miał być opcją jedynie do rozważenia - ze względu na planowaną na trzy tygodnie później wyprawę. Jeszcze w styczniu byłem zdecydowanym przeciwnikiem zapisywania się tam. Ale ja jakoś mam odwrotnie niż większość: z daleka to mi się nigdy nie chce, ale im bliżej, tym bardziej mam ochotę pojechać... I już w lipcu byłem pewien, że na pewno pojadę.
Gdy siedzę sobie w kiblu, spuszczone gacie mam. Zamykam sobie wtedy oczy, obmyślam nowy plan.
To miał być najtrudniejszy wyścig, trudniejszy od wszystkiego, co do tej pory jechaliśmy. Szacowanie czasu musiało być obarczone błędem, ale jakieś granice i cele trzeba było wyznaczyć. Celem pierwszym było pokonanie całej trasy bez snu. Do tego zakładaliśmy, że dłużej niż 60 godzin nie powinniśmy się włóczyć po górach. Pierwsze, w miarę możliwości obiektywne przymiarki, zakładały, że powinniśmy do celu dotrzeć między 17 a 19. Zwłaszcza Hipcia chciała gnać jak najszybciej, w Świeradowie czekał na nas hotel, który zarezerwowaliśmy na noc z poniedziałku na wtorek. Jak widać zdążyć trzeba było. Taka mała motywacja.
Zastanawiało mnie jedno: jak dobrze uda mi się trafić z dotarciem do celu i jak dużym optymizmem było obarczone założenie zmieszczenia się w 60 godzinach (czyli dotarcie w poniedziałek, jeszcze przed północą).
Zmieniały się też plany dotyczące tego, co zabierzemy ze sobą na wyścig. Pierwotnie, w lutym, mówiliśmy o tarpie, ale zaraz zdaliśmy sobie sprawę z tego, że wyjazd jest za krótki na zabieranie własnego mieszkania. Postanowiliśmy wziąć za to śpiwory… które zastąpiliśmy foliami NRC na dwa tygodnie przed wyjazdem. Pozostałe rzeczy to: nogawki, bluzy, kurtka przeciwdeszczowa, ochraniacze na buty i (na wszelki wypadek) długie rękawiczki. Do tego podstawa, czyli narzędzia i kupa żarcia.
W ostatniej chwili postanawiam nie brać bukłaka. Nie jeździłem jeszcze z takowym na dłuższe trasy i nie wiedziałem, jak spiszą się plecy. Na wszelki wypadek bierzemy go ze sobą, w bagażu, ale z góry wiem, że razem z plecakiem pojedzie na metę.
Wszyscy gotowi? Można zaczynać? Zatem otwieram nasz program już!
Tik-tak. Zegar wskazuje, że już czas jechać na dworzec. Nadal nie udało nam się ustalić, ile średnio zajmuje ta trasa, ale tym razem, dla odmiany, to nie jest ranek, a popołudnie, więc trzeba wziąć solidniejszą czasową poprawkę. Poza tym to nie jest wyjazd po gminy, który można odpuścić: teraz musimy zdążyć. Wszystko już spakowane od wczoraj, ostatni rzut oka na mieszkanie, ładujemy się na rowery, ruszamy.
Ujechałem niecały kilometr, gdy coś wybuchło, a tylne koło zrobiło się jakieś takie inne. Wyciągnąłem z torby dętkę, pompkę, łyżki (uśmiechając się do siebie, bo wczoraj zastanawiałem się, kiedy to będzie okazja, żeby przetestować nasze nowe łyżki, które dostaliśmy razem z multitoolem). Hipcia pojechała po nową dętkę do domu, akurat gdy wróci, to skończę wymieniać.
Zakładam, pompuję... coś mi się nie podoba. Pompka też się obraziła? Dętka się nie napełnia. Ściągam ponownie oponę, sprawdzam... w dętce jest dziura. Teraz mogę tylko czekać.
Po dłuższej chwili nadjeżdża Hipcia, zabieram jej zapas, który przywiozła z domu, zakładam, pompuję, ruszam... Dwadzieścia metrów dalej mam wrażenie, że zrobiło się coś miękko. Kawałek dalej staję i sprawdzam - znowu flak. Nie sprawdziłem opony?!
Tik-tak. Zegarek mówi, że powinienem ruszyć tyłek i nie próbować zakładać kolejnej dętki. Ruszam więc na flaku. Na skrzyżowaniu, na którym skręcałem w lewo, o mało co nie zaliczyłem gleby, bo opona uciekła spod obręczy. Turlam się powoli w rytm wentyla bijącego równo o asfalt, głównie na stojąco, wisząc na kierownicy, a tym samym odciążając oponę.
Drugą glebę zaliczyłbym na kolejnym skrzyżowaniu ze skrętem o 90 stopni, tym razem przytarłem obręczą asfalt. Stąd, na szczęście, już rzut beretem na Zachodni. Na peron wpadamy, gdy pociąg już stoi. Nasz wagon okazuje się być rowerowym, ale z tych olbrzymich - interwencja Turysty, który poprosił o podstawienie takowego, powiodła się. W drzwiach do wagonu poznajemy nowego człowieka - Skauta. Wewnątrz siedzi już sam Turysta.
Po rozłożeniu gratów natychmiast biorę się za zabawę z kołem. Sprawdzenie opony niczego nie wskazuje - czyżbym miał po prostu pecha? Już nie mogę się doczekać tego, jak wyśmieje to Tomek, który będzie się cieszył, że przekazał nam dętkową klątwę (i tak, okazało się, że to były jego pierwsze słowa). Zakładam kolejny zapas, łatam tę dętkę, która mi została. W międzyczasie robi się ciemno, wjechaliśmy do tunelu, czyli wita nas Warszawa Centralna. Wsiadają Marcin Nalazek i... Tranquilo, który, jak się okazało, jechał z dziewczyną na jakąś wyprawkę zupełnie niezależnie od naszego wyścigu.
W międzyczasie do Przemyśla dotarł Olo, który obiecał, że spróbuje mi coś kupić na miejscu. I kupił - dwie sztuki, wielkie dzięki!
Trochę siedzieliśmy, wypiliśmy trochę bezalkoholowego, chwilę pogadaliśmy, ale towarzystwo dość szybko się rozespało, Marcin poszedł spać przy rowerach, na podłodze, my (czyli pozostała czwórka) zajęliśmy dla siebie cztery kanapy. W międzyczasie sprawdziłem dopiero co załataną dętkę - była sparciała. Załatałem ostatnią dziurawą, którą miałem, a tę wyrzuciłem.
No i teraz mamy pytanie: czy ta, którą założyłem na koło, jest nowa czy stara? Hipcia utrzymuje, że to taka z nowszego rzutu, ale już nie chce mi się wyciągać i od nowa pompować koła; zdążyłem zrobić sobie siniaka na dłoni pompując maleńką pompeczką koło cztery razy (dwa razy za mocno wkręciłem pompkę i wykręciłem cały zawór...) i nie chciałem go bez potrzeby pogłębiać.
Rozważaliśmy nawet poproszenie rodziców o dostarczenie nam w Rzeszowie jakiejś pizzy na dworzec, ale w końcu odstąpiliśmy od tego pomysłu.
Hipcia zasnęła, mi jakoś nie szło, więc sobie grzebałem w telefonie, ale w końcu też położyłem się. W samym Rzeszowie, gdy w końcu moje leżenie zaczęło przypominać sen, dosiadły się jakieś dziewczynki i gadając z Ukraińcem (spotkanym w pociągu) włączyły na cały regulator Radio Siksa. Czyli, w skrócie, pierdoliły tak, że nawet mi było za nie wstyd przed tym chłopakiem.
W końcu, w końcu udało mi się głęboko zasnąć... oczywiście niecałe pół godziny później trzeba było wstać i zbierać się. Mimo że mieliśmy pół godziny opóźnienia, to na dworzec w Przemyślu dojechaliśmy mniej więcej na czas, około 23:30. Wyładowaliśmy się całym zespołem, chłopaki pojechali do bazy maratonu, a my załadowaliśmy się do hotelu tuż przy dworcu.
Pokój miał wszystko, co było nam potrzebne: prysznic i łóżka. Zjedliśmy jeszcze solidną kolację, tzw. związankę (patrz: „Sezon na Misia II”), czyli herbatniki z ptasim mleczkiem, do tego bułki z serem, bo już słodyczy mieliśmy dosyć i nastawiając budziki na dziewiątą (start był w samo południe), położyliśmy się spać.
Ježíšmarjá," vykřikl Švejk, "to je dobrý!".
Zbudziliśmy się grubo przed ósmą i sporo przed jakimikolwiek budzikami. Szybkie i w miarę możliwości duże śniadanie, przywiezione jeszcze z domu; płatki z serkiem waniliowym, ale takim solidnym i tłustym - myślałem, że nie zmieszczę. Pozostało jeszcze wsypanie prochu do bidonu.
Niespiesznie zebraliśmy wszystkie klamoty i powlekliśmy się w kierunku bazy (której nie miałem zaznaczonej na GPS-ie, trochę zbłądziliśmy, pytając po drodze o pomoc, bardzo zmylił jakiś znak wskazujący "Maraton rowerowy" i przez niego zajechaliśmy 300 m za daleko). W bazie wita nas Wąski, a potem spotykamy sporo znajomych twarzy i trochę nieznajomych. Rowery zostały przyszykowane do jazdy, koła dopompowane, awaryjne strzały z kofeiny doklejone do ramy.
Odebraliśmy też zestaw startowy - mapkę, zrobioną bardzo porządnie i czytelnie oraz lokalizator: maleńką puszeczkę, przy której BBTourowy zestaw nawigacyjny to kupa niepotrzebnego żelastwa.
Tomek, tak jak wspominałem wcześniej, przywitał się z nami w wiadomy sposób, ciesząc się ze zdjęcia z niego klątwy. Gdy zauważyłem, że znienacka na maraton przyjechał i Przemielony, od razu powiedziałem, że jak dwa Szwagry wezmą się za podjazdy (do spółki zajęli dwa pierwsze miejsca naszej górskiej klasyfikacji po MP), to już nie mamy żadnych szans. Prorok jaki, czy co?
Hipcia w międzyczasie pobiegła kupić wodę, uzupełniliśmy bidony, dokleiliśmy też do torby Topeaka dwie dętki, na wypadek, gdyby nasze zapasy nie podołały wyzwaniu. Przez teren przebiegła Kot, robiąc zdjęcia wszystkich rowerów po kolei.
W końcu wszystko zostało spakowane, przytwierdzone i po nierównej kostce potoczyliśmy się na rynek, na którym zaparkowawszy pod pomnikiem Dobrego Wojaka Szwejka udaliśmy się po dodatkową wodę. Kupiliśmy dwie butelki, nie zdążyliśmy zrobić wiele więcej, bo już zaczęła się odprawa techniczna. Hipcia została jeszcze wezwana, bo nie działał jej lokalizator. Ja w międzyczasie przedstawiłem się Jelonie i jakiemuś młodemu koledze, który był obok. Kolega okazał się być Czerkawem, zapowiedziałem mu, że musi zmienić fotę profilową na forum, bo tam wygląda na solidne trzydzieści, nie spodziewałem się, że to taki młody chłopak.
W międzyczasie też przypadkowo dowiedziałem się, że kaski są nieobowiązkowe... Nawet nie sprawdzałem tego punktu w regulaminie. No, ale przy takiej dawce wysiłku i spodziewanej senności to może i ten kask nie zaszkodzi, jak zaśniemy na rowerze, to może i coś pomoże.
Zaczęło się głośne odliczanie, potem dźwięk setki zapinanych pedałów i ruszyliśmy powoli za radiowozem. Daniel załatwił blokadę dróg na cały start honorowy i pierwszy fragment startu ostrego.
Powietrze pachnie jak malinowa Mamba...
...nikt (jeszcze) nie przeklina. Jedziemy sobie z Gavkiem, któremu strasznie cyka błotnik. Słońce świeci, od razu zaczynają się niewielkie pagóreczki, peleton błyskawicznie rozciąga się na dystans kilkuset metrów. Trzymamy się raczej w środku stawki. Jest okazja chwilę pogadać z Ricardo, zjeżdżamy jednak na bok, gdy numer startowy wkręca się w szprychy i robi straszliwy hałas. Wyciągamy, ruszamy, ale kawałek dalej Hipci sytuacja się powtarza. Poprawiam tym razem ja i mamy spokój.
Okazuje się, że czołówka sporo nam uciekła, ale dzięki temu możemy zamienić dwa słowa z Wąskim.
Nagle pojawia się jakiś skręt w prawo, nazwa miejscowości jakby znajoma. Po chwili mówię do Hipci, że chyba właśnie zaczęliśmy jechać na ostro... Tempo niewiele się zmieniło, przynajmniej na pierwszą chwilę - przed nami pojawiła się pierwsza ścianka na tym maratonie. Powoli zaczęliśmy wyprzedzać grupki zawodników, kątem oka widzę Turystę, za nami został też Wilk, który chwilę później z kolei nas wyprzedza.
Liczba zawodników w zasięgu wzroku znacząco się przerzedza. Zostajemy prawie sami, powoli mijając pojedynczych ludzików. Hipcia od razu skarży mi się, że bolą ją kolana, czym mnie solidnie zaskakuje, bo narzekanie na ból kolan mieliśmy zaharmonogramowane, owszem, ale na trochę późniejszy czas, nie że tak od razu, po starcie, kolanem w oczy. To, co gorsze, to fakt, że Hipcia coś marudzi na siłę: nogi jakby w smole, nie chcą pracować, do tego jest jej niedobrze. No, ale to tylko początek, może po prostu trzeba wpaść w rytm: tętno w końcu radośnie sobie hasa w górnych jego granicach, mimo że przecież nieszczególnie pędzimy.
Sprzętowo też nie jest idealnie: Hipcia narzeka na niezmieniające się przerzutki. Wszystko było testowane przed wyjazdem i chodziło idealnie, ale jak zawsze gdzieś tu muszą się pojawić problemy. Postanawiamy zostawić regulację na czas najbliższego postoju (tak, dojechaliśmy bez regulacji do mety, za każdym razem na postoju zapominaliśmy o tym).
Doganiamy jednego kolegę, który jedzie z nami dłuższy czas, potem doganiamy i drugiego, jadącego z bananem w kieszeni bluzki z BBT – był to Marcin Koseski (a przynajmniej tak mi się wydaje). Pierwszy kolega zniknął, my jedziemy w trójkę razem pod górę, żwawym tempem. Hipcia prowadzi, niechcący robiąc podjazd z blatu; Marcin śmieje się z tego, że ją wypuściłem pierwszą na ten podjazd. Po dłuższej chwili podjazdu jechanego naprawdę sprawnie, Hipcia zostaje nieco z tyłu. Czekam na nią - niestety, nasilają się problemy z brzuchem, który bardzo jej spuchł.
Na szczycie kończy się zabezpieczony teren, dalej jedziemy już w otwartym ruchu. Czeka nas długi zjazd, na którym na moście mijamy Wilka, którego przez dłuższą chwilę widzę jeszcze jakieś 400 metrów za nami. W końcu dostajemy zjazd do drogi 890. Policja zabezpiecza dla nas skręt w lewo, widzę, że to robią, więc walę śmiało, Hipcia nie była pewna i zwolniła. Mamy ładny asfalt, lekko pofałdowany i niewielki kawałek do Ustrzyk. Hipcia jest nieco niezadowolona z tego, że przez problemy z numerami startowymi odjechała nam czołówka. No, ale to dopiero początek. Na razie kawałek przed nami widzimy dwóch rowerzystów, którzy jadą przed nami jakies 500 metrów; powoli się do nich zbliżamy. Gdy się to udaje, okazuje się, że to Marcin, ten, z którym jechaliśmy na podjeździe.
Tu w dolinach wstaje mgłą wilgotny dzień
Aż do Ustrzyk jedziemy w grupie, od Krościenka widziałem już z tyłu dwie osoby, które powoli się do nas zbliżają, myślałem, że to Wilk, ale gdy nadjechali, okazało się, że jednak nie. Wilka zobaczyłem zresztą kawałek później, już w Ustrzykach.
No i wjechaliśmy na trasę BBT! Bardzo czekałem na ten fragment, bo z samego BBT pamiętałem tylko, że było to długie i że były tam podjazdy, raczej większe niż mniejsze - wówczas jednak jechałem kończąc drugą nockę, teraz jesteśmy tu pierwszego dnia, więc podjazdy zaskakują, bo są bardzo łagodne.
Po drodze połykamy jeszcze dwóch kolegów (jedzie nas teraz już ósemka). Przed nami migają z przodu jeszcze dwaj, powoli, powoli ich dochodzimy, w końcu Hipcia do nich dociąga, podnosząc nieco tempo, nie dogadujemy się co do tego, czy wsiadamy za nich, czy wyprzedzamy, więc Hipcia zostaje za nimi, ja ich wyprzedzam, Hipcia wskakuje za mnie i tak oto, przypadkowo, zmieniamy się pozycjami na czele grupki.
A jednym z kolegów, których dogoniliśmy, okazuje się być Robert1973. Czyli kawałek pojedziemy razem na Księżyc.
Gdy zszedłem ze zmiany, z przodu zrobiło się jakieś zamieszanie i zauważyłem, że przed Hipcią już jedzie dwóch - dżentelmeni zasłonili ciałami słabą kobietę. Po pewnej chwili, na solidnym zjeździe (chyba 65 km/h) znowu się tasujemy i tym razem jestem już czwarty, zaraz za Hipcią. Za plecami słyszę rozmowy o okolicznych wiatach i ich przydatności na nocleg. Prowadzi nieprzerwanie jeden kolega, ubrany na czarno. Trochę zwalnia na zjazdach, więc już na ostatnim odcinku, kilka kilometrów przed Ustrzykami, na pytanie Hipci "to co?", wyprzedzam go i prowadzę całą grupę nieco żwawszym tempem, coś pod 30 km/h.
Na BBT na tym fragmencie jechałem 21 km/h i czułem, że to blisko maksa, teraz jechałem blisko 30 km/h i czułem, że jadę spokojnie. Podobne spostrzeżenia co do tego odcinka miał jeden z kolegów spotkanych później na trasie.
W końcu pojawia się znany skręt i nie tylko ja mam tu miłe skojarzenie, bo za plecami odzywa mi się głos któregoś z kolegów mówiących, że gdyby to był inny wyścig, to byłaby to już meta. Niestety, meta to jeszcze nie jest, trzeba będzie trochę się pomęczyć, chociaż niewiele brakowało aby ktoś właśnie tutaj zakończył wyścig: jakiś kretyn cofając wyjechał prosto przed naszą grupkę; niewiele brakowało.
Wiedziałem, że część grupy ma zamiar zatrzymać się w Ustrzykach w sklepie, ale my nie mieliśmy takiej potrzeby (no… mimo pokusy skoczenia do Cyrańskiej na pierogi), więc, nie zatrzymując się nawet, wysłałem obowiązkowego SMS-a i pojechaliśmy dalej. Już we dwójkę, bo reszta się zatrzymała.
Po chwili dogonił nas Wilk, który powiedział, że nasze odjechanie zostało w grupie uznane za lekko nieeleganckie. Niestety, jak nie mam w nogach, to muszę pracować postojami. Po to mam opracowane pisanie SMS-ów z siodła, żeby na PK się nie zatrzymywać, tylko walić przed siebie.
Dłuższą chwilę jedziemy z Wilkiem, gadając o okolicznych drogach, wdrapujemy się na pierwszą z przełęczy - Przełęcz Wyżniańską. Następuje zjazd i odrobinę solidniejszy podjazd pod Przełęcz Wyżnią, która jednocześnie miała być najwyższym punktem, na który wjedziemy w Bieszczadach (872 m n.p.m.). Hipcia tu znowu miała atak bólu brzucha, więc zwolniliśmy, a Wilk pojechał swoje; jeszcze chwilę widzieliśmy go na serpentynach, po czym zniknął. Zaczyna kropić deszcz. W zasadzie kropił już dużo wcześniej, ale teraz to kropienie staje się bardzo niepokojące. Z tyłu, za nami, pojawił się za to jeszcze jeden ludzik, który powoli się do nas zbliżał. Okazał się być nim Adam Wojciechowski, który gonił od samego początku, bo na starcie honorowym wybuchła mu dętka. Machnął nam i pojechał dalej.
Deszcz już się znudził kropieniem i przeszedł powoli w padanie. Na przełęczy zatrzymaliśmy się na kilka sekund, żeby sprawdzić, czy to, że Hipci się źle jedzie, nie jest związane na przykład z obcierającym hamulcem. Błyskawiczne sprawdzenie odległości klocka od obręczy, wszystko w porządku, można jechać. Zjazd był bardzo nieprzyjemny, bo asfalt był już mokry i na zakrętach jechaliśmy asekuracyjnie. Nieco mniej asekuracyjnie pojechał kolega z czerwoną sakwą na bagażniku, który właśnie na zjeździe nas dogonił i przegonił.
Robiąc po drodze jedno małe przewyższenie dojechaliśmy do Cisnej, gdzie przy sklepie zauważyłem Adama i kolegę z czerwoną sakwą, jak nalewali picie do bidonów. Zaraz za wsią mieliśmy jeszcze jeden podjazd, na którym minęło nas auto Ultrakolarza. Wychylony przez okno kolega krzyczał do nas, że dobrze jedziemy, bo za nami szaleje nawałnica. Hmm... to chyba dobrze.
W czasie deszczu dzieci się nudzą, to ogólnie znana rzecz.
Choć mniej trudzą się (naprawdę?) i mniej brudzą się (nie, serio?), ale strasznie nudzą się w deszcz.
Podjazd za Cisna. uciekamy przed deszczem
Na razie po prostu mamy deszcz i jakoś z tego powodu nieszczególnie narzekamy. No, może poza podśmiechiwaniem się z Hipci, która zabrała błotnik z Warszawy tylko po to, by uznać, że przecież nie bedzie padało i zostawić go w plecaku. I dzięki temu jedzie teraz z bluzką upstrzoną czarnym szlaczkiem.
W pewnym momencie słyszę za plecami "I tak oto Hipki wykańczają konkurencję". Znam ten głos, ale jego właściciel powinien być przed nami. Okazało się, że Wilk, bo to on był, stanął w sklepie i tam go wyprzedziliśmy. Stawał już w sumie dwa razy, kupować picie. Tymczasem my nadal jedziemy bez zatrzymania (w tym momencie miałem jeszcze pełen bidon 0,7 l i dwa łyki w drugim bidonie). Hipcia pewnie wtedy jeszcze miała pełne dwa, jak znam życie. I pełne kieszenie żarcia, ale to akurat dlatego, że do tej pory praktycznie nic nie zjadła - ledwie jednego żela.
Od Cisnej mamy spokojną drogę aż do Gorlic, prowadzącą bardziej pagórkami niż górami. Tak przynajmniej powiedział Wilk. Dowiedziałem się też, że w tych miejscach zrobili lepszy asfalt, niż był ostatnio, gdzie nie bawiono się w znaki "Ubytki", tylko było napisane wprost: "Dziury". Jedziemy sobie zatem w trójkę, deszcz pada, ale widoki przednie, słońce zaczyna zachodzić gdzieś przed nami.
Zbliżaliśmy się do Komańczy. O niej mówił jeszcze w bazie Kurier, twierdząc, że tam jest ostatni sklep, do którego warto zajechać, bo potem przez całą noc będzie problem z zaopatrzeniem. Nasze wątpliwości potwierdził też Wilk, więc postanowiliśmy zrobić przerwę. Wilk na zjeździe został ubrać się, my minęliśmy nasz właściwy skręt i podjechaliśmy kilkaset metrów dodatkowo, do Delikatesów Centrum. Trochę się nie mogliśmy dogadać z Hipcią, czy stawać, czy nie, ale w końcu stanęliśmy. A właściwie to ja pojechałem, nie dając jej większych szans na negocjacje.
Stop! Hammertime!
Pierwszy przystanek, jest około 175 km.
Zsiadamy, otwieramy torbę, wyciągamy pienią... co?! Gdzie?! Nie ma saszetki z kasą i kartami. Czyżbyśmy byli w czarnej dupie? Przecież kasa była, pakowałem ją tam sam, w bazie... potem byliśmy kupić wodę na rynku... ja płaciłem. Ręka do kieszeni: jest. Uff...
Z pieniędzmi zakupy robi się jakoś łatwiej. Zrobiłem je w tempie błyskawicznym (bałem się, że babcie stojące przede mną w kolejce zaczną jeszcze totolotka puszczać), z butelkami wody wybiegłem przez sklep, szybko wlaliśmy do bidonów to, co trzeba i ruszamy z powrotem na trasę.
Chwilę wcześniej Hipcia widziała dwóch kolegów (w tym tego z czerwoną sakwą), którzy pojechali dalej prosto (czyli przegapili właściwy skręt). Zastanawiamy się, czy drugim kolegą był Adam, w końcu w Cisnej stali razem.
Za skrętem na Duklę droga trochę w budowie, jest wąsko, ale bardziej przeszkadzają fontanny tryskające spod hipciowego koła. Nikogo z przodu, nikogo z tyłu, deszcz powoli się rozmyśla i przestaje padać. W okolicy Wisłoka Wielkiego pogarsza się trochę asfalt i zjazdy robią się mniej przyjemne, ale nadal jedzie się dobrze. Problem w tym, że nie musieliśmy zjeżdżać z trasy. Po drodze mijamy wiele otwartych sklepów, w tym i Orlena, i Biedronkę, o czym Hipcia wspominała mi przy każdym sklepie. Kilka razy przecinamy tory, na jednym z nich Hipcia o mało co nie zalicza szlifa, a mnie wyrzuca na szutrowe pobocze. Mały brak ostrożności i tak to się kończy.
Gdzieś na tych pięknych pagóreczkach Hipcia po raz kolejny narzeka na ból brzucha. Nadal niczego nie zjadła, do tego chce się jej wymiotować. Do Rzeszowa wycof mamy idealny - DK9 doprowadza nas pod sam dom moich rodziców. Ale rezygnacja (przynajmniej na razie) nie wchodzi w grę. Mój dzielny Mutant (albo, jakby to powiedział Wędrowycz: Mutas) postanawia jechać dalej, bo w końcu kiedyś musi się lepiej poczuć.
W Nowym Żmigrodzie mijamy punkt kontrolny nr 2. Jest prawie dziewiąta, słońce już prawie się z nami pożegnało. Udaje mi się włączyć swoją tylną lampkę bez potrzeby zatrzymywania się. Już po ciemku przecinamy Gorlice i wąską krajówką jedziemy do Ropy. Ruch nie jest zbyt duży, do miejsca skrętu docieramy szybko. PK3 jest tuż-tuż.
Po skręcie w Ropie wyjechaliśmy na wąską uliczkę prowadzącą między wioskami.
Ćwiartka obalona.
Właśnie mieliśmy przejechaną jedną czwartą całej trasy. W czasie bardzo dobrym, szczególnie biorąc pod uwagę to, że Hipcia od stu kilometrów rozważa wyrzyganie własnego żołądka razem z przyległymi organami. Gdybyśmy utrzymali taki czas jazdy, bylibyśmy spokojnie poniżej dwóch dób. Można się jednak z tego cieszyć i marzyć, wiadomo jednak, że to, co zostawiamy za sobą, to najłatwiejsza część trasy - i ze względu na podjazdy, i ze względu na zmęczenie.
Na GPS-ie, powoli, zbliżało się oznaczenie kolejnego punktu kontrolnego, umieszczonego w Banicy. Gdy zbliżyliśmy się do samego skrzyżowania, wyciągnąłem telefon i zacząłem skrobać SMS-a, gdy usłyszałem ciche westchnienie: "O, kurwa!". Popatrzyłem przed koło - zaczynał się podjazd. Popatrzyłem wyżej: oż ty, ale ściana!
Wrzuciłem telefon w zęby i zacząłem błyskawicznie zmieniać przełożenia... nie zdążyłem. Podjazd mnie przykrył i musiałem się zatrzymać. Wystartowałem ze stęknięciem...
My heart beats like a drum – like a drum - Dam dam dam - dam dam dam
Serce się tłucze, rzeźbimy. Powoli, powoli, co jakiś czas podświetlam licznik, żeby zobaczyć stromiznę. Doszło do 21% (chociaż w internecie piszą, że jest to ledwie 17%). Do tego zaczęło padać. Pierwsza ścianka minęła szybko, chociaż muszę przyznać, że mnie na niej trochę odcięło i dość gwałtownie zacząłem uzupełniać braki energii. Pod jej koniec, zatrzymaliśmy się pod drzewem, żeby się ubrać. Wrzuciłem na grzbiet bluzę i przeciwdeszczówkę, na nogi długie spodnie (zamieniłem się z Hipcią: ona wzięła moje nogawki, żeby dodatkowe spodnie nie uwierały jej w brzuch). Raz-dwa-trzy: startujemy.
Krótki zjazd (na którym za nami objawiło się światełko kolejnego zawodnika) i rozpoczynamy wspinanie się. Za garbikiem miał na nas czekać zjazd do Mochnaczki Wyżnej.
Na podjeździe widziany z tyłu zawodnik dogonił nas. Był to... Adam, który stanął po drodze na obiad. Zamieniliśmy dwa słowa, po czym po prostu stanął na pedały i odjechał nam, jak maszyna. To jest dopiero moc!
Do PK4 jechaliśmy niedługo - niecałe półtorej godziny. Była już pierwsza w nocy, a my przewalaliśmy się przez Muszynę i dalej, pięknym zygzakiem wzdłuż granicy, wielokrotnie przecinając tory. W oddali czasem pojawia się migająca lampka jakiegoś uczestnika maratonu (pewnie to nadal Adam), ale jest cały czas dobry kilometr przed nami. Minęliśmy kilka zakładów produkcyjnych Muszynianki. Przed nami księżyc, ładne niebo i przyzwoity asfalt.
Tato, czemu mnie nauczyles jezdzic na rowerze?
Nie, to nie chwila zwątpienia. Napisałem to raczej przekornie, bo jechało mi się tak:
Ladna noc, mile towarzystwo i sucho. No czego chciec wiecej?
I faktycznie, nie było się do czego przyczepić, nawet Hipcia zaczęła powoli normalnie jeść. No, może smucić się można tym, że wraz z wjechaniem do gminy Piwniczna-Zdrój na długi czas mieliśmy z głowy zaliczanie nowych gmin. Tędy właśnie wjechaliśmy do Polski podczas ubiegłorocznej wyprawy na Bałkany. Minęliśmy Orlen, ten, na który czekałem od tak dawna na wyprawie (dziś opierając się zatrzymaniu tam), przeturlaliśmy się po wyskakujących znienacka kocich łbach i nie wiadomo kiedy dojechaliśmy do Starego Sącza. A nie, czekaj, wiemy, kiedy to było: 2:45.
Hen w Wenecji, na gondoli, jakaś para się... kołysze.
Gondoli nie było. Flisaków zresztą też nie. Był za to Dunajec. Nie obniżył nam jakoś szczególnie temperatury, a nieco się tego obawiałem. Dłuższa prosta wzdłuż rzeki była jednak trochę nudna. Szczególnie, że dość szybko pojawił się wiatr wiejący prosto w paszczę, dokładnie tak, jak ostatnio, na Maratonie Podróżnika.
Niebo powoli robiło się coraz jaśniejsze, wiedziałem, że na pewno Łapszankę będziemy robić już w dzień. Na razie jednak musieliśmy doczłapać do Krościenka nad Dunajcem, a droga tak powoli się przesuwała...
Zrobiliśmy szybki przystanek na trasie, żeby Hipcia mogła zdjąć dodatkowe bokserki rowerowe, które miała na sobie. Od razu zaczęło się jej lepiej jechać, brak dodatkowego ściągacza zmniejszył nacisk na brzuszek.
Na tym przystanku wyprzedził nas ktoś z maratonu, przyglądając się mi tak samo badawczo, jak ja jemu. To był chyba Adam, ale nie jestem pewien. Czyżbyśmy go znowu gdzieś wyprzedzili?
Przed Krościenkiem zasilam się kofeiną, mimo że wiem, że tuż za miejscowością staniemy na tym samym Orlenie, co na MP. Wolę jednak niepotrzebnie nie przysypiać, jeśli nie muszę. Tym razem (w przeciwieństwie do Pierścienia) działa, od razu się rozbudzam.
Dość szybko docieramy do Krościenka, już z daleka wypatruję Orlenu. Tam trzeba się szybko uwinąć. Jedzenia nam nie potrzeba, potrzebne jest tylko picie. Przed Orlenem pakuje się Adam, który ze zdziwieniem pyta nas, czy w ogóle robimy postoje - on już zdążył kilka razy zatrzymać się na posiłek.
Wchodzę do środka...
Dobranoc, dobranoc mężczyzno, zbiegany za groszem jak mrówka
...śpią. Dwa Szwagry śpią słodziutko jak dwa bobasy, przytuleni do siebie na szerokiej, orlenowej kanapie. Gdy do budynku wchodzi Hipcia, jeden podnosi głowę i budzi drugiego. Powoli zaczynają się zbierać, my tymczasem błyskawicznie napełniamy bidony, Colę („Pani Perfekcyjna”). Tomek skurczony z chłodu i z miną wyrażającą kompletną dezaprobatę dla kretyńskiego pomysłu jazdy na rowerze, wychodzi przed stację i ziewając powoli zmierza w kierunku roweru. Również Przemek zaczyna się krzątać, żegnamy się słowami "do zobaczenia", bo nie mamy wątpliwości, że zaraz nas złapią.
Boli mnie kostka. nie jestem specjalista, ale to chyba od roweru.
Kostka bolała od co najmniej trzystu kilometrów, ale w końcu udało mi się postawić w miarę trafną diagnozę. To, co mnie jeszcze bolało, to mięśnie, gdzieś z boku prawego uda. No, ale to chyba normalne, jak się tyle po górach jeździ. Hipcia już jedzie z pełnym zestawem: oba kolana i nasz stary znajomy i zarazem najgorszy wróg: palące stopy. I tak już 400 km. Podjazdy, szczególnie te ostrzejsze, musi robić bardzo łagodnie, bo jakiekolwiek mocniejsze depnięcie kończy się w najlepszym przypadku syknięciem z bólu, a w ciekawszych przypadkach soczystą kurwą. Przepraszam, o jednym zapomniałem: plecy nie bolą. Masowanie się na zakupionych rolkach dało świetne efekty.
Pani Hałuszowa, znów się spotykamy... Gdy ostatnio tu byłem, moje wrażenia z tego podjazdu opisałem następująco: "zastanawiam się, czy powinienem się najpierw wywalić, a potem porzygać, czy może odwrócić kolejność". Tym razem nie siedziałem tyle w słońcu, nie byłem również odwodniony ani przegrzany, więc wiedziałem, że będzie przyjemniej. I było. Już przy samym szczycie przegonili nas Szwagrowie.
Jak się jedzie w górę, to się potem zjeżdża. Nas czekał zjazd aż nad jez. Sromowickie. Ostatnio na tym zjeździe wentylowałem się na wszystkie możliwe sposoby, tym razem patrzyłem na termometr, na którym już teraz wisiało siedem stopni. Ale dla odmiany i tym razem miałem czas spokojnie przyjrzeć się widokom.
Z daleka, jakieś 500 m przed nami widzieliśmy obu chłopaków. Wyjechaliśmy na płaskie, okrążyliśmy jezioro i pojechaliśmy tym razem w kierunku Łapszanki, z którą też miałem porachunki z Maratonu Podróżnika.
Temperatura zaczęła spadać bardzo szybko. Podjazd szedł spokojnie, równo, na pojedynczych fragmentach prostej widzieliśmy chłopaków wiszących jakieś 300-400 m przed nami.
Temperatura spadła do trzech stopni. Nawet o tym nie pomyślałem, ale przecież Hipci mogły zmarznąć łapki. Okazało się, że całą trasę zrobiła w krótkich rękawiczkach. Najwyraźniej uodporniła się na chłód albo, po prostu, nie chciała marnować czasu na przystanek. W końcu zaraz zrobi się ciepło, szkoda czasu.
Słońce powoli zaczynało pokazywać pysk zza chmur. Na zakręcie byłem pierwszy, jeszcze przed Hipcią - mały rewanż za to, że ostatnio tu na mnie czekała (przy czym nie jestem pewien, czy tym razem ona wiedziała, że się ścigamy).
Wyjechałem i... kurde, ja już nie jadę. Mam w dupie, serio, nie jadę. Ostatnio patrzyłem tępo w asfalt. Teraz podniosłem pysk i zobaczyłem całą panoramę. No warto było pedałować całą noc, zdecydowanie.
Aaaaale na kumplowanie nie było czasu, bo w obliczu siedmiu tysięcy demonów z góry siedmiu tysięcy demonów liczy się jedno! A mianowicie:
... dalsza droga. Nie zapominajmy, że przed nami jeszcze siedem stów. Szybciej pojedziemy, szybciej skończymy: złota zasada.
Kawałek jeszcze pod górę i solidny zjazd wąską wioskową drogą aż do Jurgowa (no nie, nie miałem odwagi na tym maleństwie rozpędzać się wyżej 50 km/h) i krajowej czterdziestki dziewiątki. Tam niestety trochę zwalniamy, bo nie chcemy przegapić skrętu. W końcu jest - dość stromo w górę zaczynamy się piąć. I piąć. I piąć.
Przed nami znowu zamajaczyły sylwetki Szwagrów.
Licznik pokazuje 10%. Coś się z tym nie zgadzam. Zdecydowanie idzie dużo ciężej niż na innych dziesiątkach. Na stojąco idzie w porządku, ale na siedząco to jakaś masakra... Dłubię, dłubię... gdzieś na wysokości zakrętu w Brzegach, czyli praktycznie na końcu podjazdu, trącam przednią dźwignię hamulca (często robię to odruchowo, gdy chciałbym, żeby wbiło mi się jakieś dodatkowe, nadmiarowe przełożenie). Tym razem... przełożenie się pojawia.
Co?! Co?!
Trącam jeszcze raz. Wbijam na jeszcze jedną przerzutkę, tym razem naprawdę najlżejszą. I odkrywam zaskakującą prawdę o sobie: jestem debilem. Tak, ten podjazd miał 10%. Teraz go już na pewno ma.
Wyczołgujemy się na główną, w Bukowinie Tatrzańskiej. Teraz czeka nas krótka wspinaczka na najwyższy punkt całego wyścigu - Głodówkę. Droga jest krótka, ale irytująca, bo ruch jest duży, a droga wąska. A wiadomo, jak jeżdżą górale. Szwagry majaczą 300 m przed nami, tu się nic nie zmienia.
W końcu osiągamy ten krytyczny punkt: odtąd do mety będziemy więcej zjeżdżać niż podjeżdżać. Kiepskie pocieszenie, ale lepsze takie niż żadne.
Kawałek zjazdu i po chwili już wjeżdżamy na drogę Oswalda Balzena. Na zjeździe podkrzykuję Hipci informacje o tym, który zakręt gdzie prowadzi i jakiej jest jakości, w końcu tylko ja mam GPS-a, a z góry każdy wygląda na bardzo ostry. Punkt kontrolny nr 6 (7:40), trochę wspinaczki i czeka nas znajomy zjazd w dół, w dół, w dół aż do ronda w Zakopanem, po mokrym asfalcie. Czyżby szorowali specjalnie dla uczestników maratonu?
Dalej czeka nas równie znana droga - wspinaczka aż do Kirów. Gdzieś na początku podjazdu mijamy Szwagrów wygodnie siedzących na schodach i wcinających jakieś bułki. Ruch jest całkiem spory, ale świadomi jesteśmy, że można się z tego cieszyć, ci, którzy przyjadą tu za kilka godzin, będą mieli jeszcze gorzej.
Slip slidin’ away
GPS mówi, że teraz około trzydziestu kilometrów nieprzerwanego zjazdu. Zjazdu łagodnego, ale zawsze. Szkoda tylko, że jak mamy już jakiś zjazd, to wiatr musi się akurat odezwać i wieje prosto w dziób.
Chciało mi się spać, bo jednak, mimo kiepskiego asfaltu, wszystko to było bardzo usypiające, próbowałem przyspieszania, ale jakoś nic nie szło.
W końcu zarządziłem roboczy postój na Orlenie za Czarnym Dunajcem. Akurat uzupełni się picie przed podjazdem pod Krowiarki. Trzeci postój, 500 km.
Wpadam do budynku. W zwykłej swojej wyścigowej panice (czyli: z zewnątrz wygląda to jakbym się miotał bez celu, ale wewnątrz wszystko jest uporządkowane i zgodne z planem) zbieram wszystkie potrzebne fanty, gdy tu nagle przede mną pojawia się Klata. Olbrzymia Klata, do której jest przyczepiona głowa ze znajomą skądś twarzą.
„Ładnie jedziecie!”, rzecze głowa. Zawieszam się. Kurde, znam tego człowieka, ale skąd? “Z wyścigu!”, podpowiada głowa. “To wiem!” – odpowiadam, i wtedy przychodzi olśnienie – “Aaa! Od Remka jesteście!”. Faktycznie, to jest ten sam kolega, który wcześniej krzyczał mi przez okno o nawałnicy w Bieszczadach. Gawędzimy dosłownie chwilę o tym, kto jest gdzie, po czym szybciutko wracam do rowerów, gdzie pochłaniam w dwóch łykach energetyka, dolewam picie do bidonów, chowam kolejną butelkę Coli („Tomek”). Hipcia się już miota, ale bynajmniej nie z powodu traconego czasu. „Szybko, bo mnie stopy zaczynają boleć!”.
No woman, no cry…
Tak to już dziwnie działa, że dopóki jedzie, jest ok., gdy stopa się rozluźni, zaczyna cholernie boleć. Początkowy fragment podjazdu pod Krowiarki Hipcia zaczyna od opierdolenia mnie za durny pomysł zatrzymywania się na Orlenie, potem zaczynamy się trochę wlec, bo co chwilę musi wypinać stopę. Opierdalanie się kończy, bo ciężko jest wrzeszczeć z bólu i jednocześnie krzyczeć na mnie. Próbujemy polewać stopy wodą z bidonu, ale za wiele to nie pomaga, w końcu stwierdzam, że pojadę pierwszy, skombinuję jakąś wodę na przełęczy, może to pomoże.
Nie uciekam daleko – sto metrów dalej znajduję jakiś cieknący strumyczek. Zsiada z roweru i w akompaniamencie wrzasków dusz potępionych (nie była w stanie stanąć na jednej nodze, żeby zdjąć buta), zamoczyła stopy, ja w tym czasie zamoczyłem całe jej buty.
Chyba pomogło: krzyki torturowanych dusz przeszły w zwykłe łkanie. A po chwili zaczęła rzucać kurwami: czyli powoli przechodziło.
Krowiarki. Ciepło.
Na przełęczy nie zatrzymujemy się: ruszamy od razu w dół. Hipcia niestety miała rację (bo ja nie pamiętałem) – zjazd był paskudny i dziurawy. Dzielimy się na grupy, jak zawsze przy zjazdach: ja wskazuję, którędy uciekać, Hipcia goni. Zwykle jadę szybciej, więc co kilka zakrętów zwalniam i czekam. Na jednym zakręcie czekam. Czekam. Wychylam się. Nie ma. Z jednego z samochodów wychyla się twarz i krzyczy do mnie “Jest, jest, tylko siusia!”.
CO, KURNA, ROBI?!
We wszystko uwierzę. Jest, zbiera zęby. Jest, złamała koło. Jest, złamała nogę, ale już wsiada. Ale w to, że SIUSIA, to nie uwierzę. Zawracam, bo znaczy, że musiało się stać coś poważnego. Nie zdążyłem ujechać dziesięciu metrów w górę, a pojawiła się, machając ręką, żebym jechał. To jadę.
Aż do samej Zawoi mamy przyjemny zjazd. Hipcia w międzyczasie opowiada mi, że przerwa była, owszem, ale na zebranie lampki, która jej wypadła na wybojach. Przejechały po niej trzy samochody, a nadal działa.
W Zawoi (swoją drogą to właśnie tu zaczęła się nasza przygoda z chodzeniem po górach) skręcamy znaną drogą na Stryszawę. Na samym początku dostajemy ostry podjazd, na którym na przełożeniu poniżej 1:1, relaksacyjnie, wyprzedza nas koleś na MTB-ku. Ech, mieć tylko na chwilkę taką kasetę…
Po podjeździe mamy zjazd. I o 12:05 potwierdzamy przybycie do PK7.
Za nami doba jazdy. Świetne statystyki wyrobione przez pierwsze dwanaście godzin zgodnie z przewidywaniami poszły się paść. Za nami prawie 550 km, czyli zdecydowanie nie ma na co narzekać. Zmieszczenie się w 60 godzinach nadal jest realne.
I am the passenger - and I ride and I ride
Kawałek dalej, w Lachowicach, dosiada się do nas pasażer. Starszy facet mówi „dobrze jedziecie”. Dziękujemy grzecznie i jedziemy dalej. Następuje chwila krępującej ciszy, bo on najwyraźniej wie, po co my tu jesteśmy, a my nie wiemy, czy on wie. W końcu sam ją przerywa i pyta, czy my to my. Potwierdzamy.
Okazuje się, że wyczaił naszą pozycję w domu, na komputerze i podjechał, by na nas poczekać i przejechać się z nami przez okolice. Bardzo sympatyczny człowiek, poopowiadał nam i o historii BBT (gdy jeszcze widniał jako „Imagis Tour”), o swoich wyjazdach, o sytuacji wyścigu. Podrzucił info o dalszej części trasy.
Zostawił nas przez zjazdem do Jeleśni i wrócił, czekać na kolejnych śmiałków.
Andrzeju – dzięki za towarzystwo!
Z Jeleśni czekał nas jeszcze jeden podjazd i potem zjeżdżaliśmy aż do Węgierskiej Górki. Z daleka widać wiadukt, po którym biegnie ekspresówka. Kawałek dalej wjeżdżamy na drogę techniczną. Syty, ale krótki podjazd, na końcu którego wita nas tabliczka „Szare”.
To już? To ten podjazd, którym straszono nas w pociągu?! No dobra, jest asfalt, może wcześniej go nie było i był dużo gorszy…
Droga jednak prowadzi w przód, przód, coraz stromiej, coraz ciężej, zapowiadając, że to jednak nie ten podjazd, że ów dopiero nadchodzi…
Najpierw powoli, jak żółw ociężale, ruszyła maszyna, do przodu, wytrwale…
Zaczęło się. Fragment po asfalcie i ostry (17%) podjazd po betonowych płytach z dziurami. Nie dość, że dziury przeszkadzały, to jeszcze trzeba było uważać na to, by koło nie wpadło pomiędzy płyty. W końcu, w jednym miejscu, tracę równowagę i spadam. Całość podjeżdżam na cztery razy, potem już stając, by rzucić Hipci kilka wskazówek co do tego, jak ruszyć na takim nachyleniu, przy tej nawierzchni. Nie udaje się – Hipcia daje z buta.
Zamieniliśmy się miejscami, przez chwilę to ja byłem z tyłu. Nie dość, że jest ostro, to jeszcze samochody się za nami pchają. Jeden nawet strąbił Hipcię na wąskim fragmencie na górze, oczywiście go olała, ja tymczasem, z dołu, rzuciłem mu szybką informację o otworach ciała, gdzie może sobie tę zasraną trąbkę wsadzić. Niestety, nie usłyszał.
Wytarabaniliśmy się na górę, na asfalt, a tu niespodzianka – podjazd wcale się nie kończy. Zielona szpileczka na moim GPS-ie, oznaczająca „wakacje” wcale się do nas nie przybliżyła. Czyli jeszcze kawał drogi pod górę przed nami..
Nie dość, że kiepski asfalt, ludzie łażący po poboczu, to jeszcze spory ruch. Po dłuższej chwili wyjaśniło się, co było powodem: Karczma Ochodzita i jakiś szczyt (też Ochodzita?), czy coś innego, gdzie kupa luda postanowiła spędzić weekend.
Nie dość, że jechali, to jeszcze przeszkadzali, parkowali i cholera wie, co jeszcze robili. Zjazd zrobiliśmy z prędkością podjazdu, jadąc w korku, którego nie było ani jak ominąć z prawej, ani z lewej.
W końcu trafiliśmy na zjazd do Istebnej. Na dole Orlen (615 km, czwarty przystanek i chyba również PK8: 15:29) – postanawiamy na sekundę się zatrzymać. Uzupełniamy picie, żarcia jeszcze nie musimy kupować, wciąż mamy zapasy (!!!).
Gdy stoimy pod stacją mija nas ktoś. Później się dowiedziałem, że to był Stasiej. Nie byliśmy pewni, czy to od nas – wyglądał jak od nas, ale pojechał w innym kierunku. A że w tych okolicach rowerzystów sporo, to uznaliśmy, że to pewnie ktoś z okolic, przypadkowo wyposażony podobnie do ludzi jadących w wyścigu.
Sharing aggression is what I do, every day riding the "Tour de Fuck You"
Podjazd. Kubalonka. I spory, spory ruch. Na szczycie podjazdu mam zaznaczone: 200 km luzu. Teraz musimy przepchać się przez Śląsk aż do kolejnych, ostatnich już górek.
Zjazd był jeszcze gorszy: nie dość, że duży ruch, to jeszcze dziury. A na samym końcu wita nas Wisła i towarzystwo wracające z weekendu.
Pcham się lewym pasem, omijając korek na tyle, na ile się da, ale idzie to jak krew z nosa. Trafia mnie szlag, bo to towarzystwo (jak cała Polska) nie potrafi ruszyć na światłach (trzeba czekać z wbiciem biegu, aż ktoś z przodu ruszy, szybciej się nie da). Wleczemy się poniżej 20 km/h, a przecież cały czas jest zjazd!
W końcu, jakimś cudem, udaje się wyjechać z tych okolic i w (mniejszym, ale jednak) korku docieramy do Ustronia. Tędy prowadziła trasa maratonu w Radlinie w 2014.
Na samym zakręcie dochodzą nas Szwagry i wyprzedzają z takim animuszem, jakby już właśnie rozpoczynali ostatni sprint (a dopiero co minęliśmy połowę trasy). Wolniej, z godnością, ale skutecznie, wyprzedza nas też Stasiej.
I want to ride my bicycle, I want to ride my bike
Zaczyna się. Śląska nuda. Podłe, podłe asfalty. I duży ruch. I wcale nie jest denerwującym to, ze jedziemy przez te tereny, ale to, że musimy się przez nie przepchnąć, by jechać dalej. „200 km luzu” cały czas wisi na GPS-ie i w głowie. To właśnie cyfra, którą musimy rzemieślniczo wyrobić. Cierpliwie, ruch za ruchem, metr za metrem.
W Cieszynie minęliśmy Szwagrów, którzy mieli postój na żarcie. Hen, daleko, przed nami, czasami pojawia się sylwetka – solidna, to pewnie Stasiej. Kilkanaście kilometrów dalej jego już nie ma, widzimy za to w oddali kogoś ubranego na czerwono. Wtedy tego nie przypuszczaliśmy, ale teraz wydaje się, że mógł to być Wilk.
Ciepliwie, powoli, przy zachodzącym słońcu, docieramy do Raciborza. Miasto jest duże, ale udaje się przez nie bezboleśnie przejechać. Na samym wyjeździe dostajemy wreszcie porządny asfalt. I, żeby nie było za dobrze, również kilka wahadełek (na jednym tracimy ładnych kilka minut).
I don’t like the drugs, but the drugs like me
Witają nas widoki. Ładne. Zrobiło się bardzo płasko, ładnie, przyjemnie. I ruch nawet zmalał. W Kietrzy odbijamy się na PK9. Jest 20:50.
Szybko jednak zrobiło się ciemno, a ja zacząłem zasypiać. Tabletki z kofeiną ani pochłonięty żel nie chciały pomóc. Walczę z sennością śpiewając. Hipcia do dzisiaj reaguje alergicznie na „Reggae Sharka”, który był dyżurną piosenką do śpiewania. Ale repertuar akurat mam bogaty, więc nie można narzekać na nudę. Z głosem gorzej, ale nie o wokal tu przecież chodzi.
Głubczyce. Okolice 750 km. Piąty przystanek. Żabka, ale taka uboga. Kupuję co jest, do tego po raz pierwszy biorę kilka batonów. Gdy przelewamy wodę, wyprzedzają nas Szwagry, jadący w trójkę, z Krzyśkiem Kurdejem. Ubieramy się. Ruszamy by… się zatrzymać. Padła bateria w GPS-ie.Wymiana.
W końcu ruszamy.
In your head, in your head: zombie!
Po zmroku w tym zakichanym Opolskim wszystko jest identyczne. Każdy zasrany podjazd wyglądał tak samo: alejka drzew, asfalt pośrodku. Każdy w ząbek czesany zjazd wyglądał identycznie: alejka drzew, asfalt pośrodku. Walczyłem z sennością ile się dało, bo, co dochodziłem do siebie, to monotonia krajobrazu mnie dobijała. Nic nie chciało pomóc.
Ucze sie spac na rowerze.
Jedną z dodatkowych atrakcji niespania przez taki czas są głosy w głowie. Wcześniej były dwa, dyskutujące ze sobą. Na zjeździe do jednego z miasteczek (nie pamiętam, którego), pojawił się jeden, męski, który udowadniał mi, że doskonałym sposobem na regenerację jest jedzenie ludzkich mózgów. Najważniejszym w tej procedurze jest, by jeść je bezpośrednio z czaszki. Kontrargumentowałem, że na trasie może być problem ze znalezieniem ludzkich mózgów i że raczej nie jest to optymalny sposób regeneracji. I wtedy się rozbudziłem i zakończyliśmy tę bardzo ciekawą dyskusję, chociaż przez chwilę jeszcze zastanawiałem się nad tym.
Niemniej jednak, mimo późnej pory, mózgi były w zasięgu ręki, już podane – na jednym z przystanków minęliśmy zaparkowany rower. Czyżby ekipa Szwagrów? Gdy ich minęliśmy, oglądając się, zauważyłem, że chłopaki wytaczają się z przystanku, ale nie dogonili nas; dopiero później potwierdzili, że byli to oni, ale wówczas kładli się spać. Nie wiem, co mi świeciło w oczy tak, że myślałem, że ruszają za nami – samochód, czy ich kombinowanie z umieszczeniem tam rowerów; na pewno nie były to przywidzenia, bo wówczas właśnie miałem moment solidnego rozbudzenia.
Wpół do pierwszej mijamy PK10 w Gluchołazach. Wspinamy się do granicy, między wioseczkami. Trochę wieje, na zjazdach przyświecamy sobie dodatkowymi latarkami. W jednym miejscu Hipcia robi przerwę techniczną, natychmiast kładę się na glebie, opieram głowę o tylne koło roweru, zamykam oczy. Zaszumiało przed oczami, pojawiło się kilka obrazków i wróciła. Kilka sekund, ale udało się zgonić sen z powiek.
Po drodze jeszcze dwa razy zatrzymuję się zmrużyć oczy. Raz ustawiłem się tak dobrze, że nawet gdybym faktycznie zasnął i puścił wszystkie mięśnie, to nie udałoby mi się przewrócić – gdy się zorientowałem, obudziłem się w panice, zastanawiając się, ile mi już Hipcia odjechała. Gdzie tam – zaledwie 200 metrów.
Oboje nas już gniecie senność, więc piłujemy ryje ile wlezie, jedziemy przez całą biesiadną klasykę, od dwóch piesków do sokołów (z naciskiem na „Hej, hej, hej!”). Raz nawet zapominamy się i wjeżdżamy do wioski drąc się na cały regulator.
Gdzieś na szczycie zauważyłem znak o objeździe ze względu na budowę mostu. Mam nadzieję, że to nie będzie dotyczyło nas.
Zjeżdżając między wioski napotkaliśmy kilka kundli. Dużych. Hipcię natychmiast odpuściły, ja zwolniłem, skoczyły do mnie. Wystartowałem. Okazało się, że ruszyłem tak sprawnie, że psy nawet nie próbowały gonić.
No i most. Hmm… rozkopany. Faktycznie. Kładki żadnej nie ma. Głucha noc. Ciemno, cicho.
No dobra, trzeba będzie przejść górą, po zbrojeniach, innej opcji nie ma. Gdy już właziłem na drewniany pomościk, by sprawdzić, czy nie zginę na tych drutach, okazało się, że jakiś lokalny ludzik jedzie naokoło. O, jest kładka! Nie mieliśmy szansy jej zauważyć, a dzięki temu uszczknęliśmy kilka minut (nie byliśmy jedynymi, którzy nocą tej kładki nie widzieli).
Chwilę później już jesteśmy na krajówce. Jeszcze kawałek i będziemy w Złotym Stoku i skończy się ta „sprinterska” część, zostaną ostatnie góry.
TIR-y jeżdżą, hałasują, rozbudzają. Raz jeszcze staję na sekundę, zgonić sen z powiek. Pojawia się coś jeszcze gorszego, jednak. Niestety. Natura wzywa. Ja idę buszować w krzakach, Hipcia usiłuje drzemać, ale podobno jakoś jej się nie udało.
Szlag mnie trafia, bo mam spodenki na szelkach, a to znaczy, że muszę zdekompletować całą odzież. Za długo to schodzi, ale przynajmniej chłód wiejący mi po plecach skutecznie mnie rozbudza. Zaraz już jestem przy rowerze, jedziemy.
Z tyłu pojawiają się trzy jadące razem światełka. Teraz już wiem, kto to. Chwilę później doganiają nas. Znajome twarze. Jedna z nich na zjeździe w Złotym Stoku usiłuje się zabić pod TIR-em, na szczęście nieskutecznie.
PK11. 3:43. Chłopaki stają na SMS-a, nasze wylatują z siodła. Wspinamy się w kierunku pierwszego podjazdu. Chłopaki zaraz nas dochodzą, gdy robię sekundę przerwy na zdjęcie kurtki przeciwdeszczowej, którą wrzucam za pazuchę, w końcu na podjeździe będzie ciepło. W sumie to cała noc była ciepła, 15 stopni.
Na sam szczyt wspinamy się w piątkę. Hipcia z Tomkiem wyraźnie wyskoczyli do przodu. Ja z resztą wleczemy się z tyłu. Wymieniamy wrażenia, coś tam się rozmawia… w końcu dojeżdżamy na samą górę. Chłopaki jadą sporo od nas szybciej, my zjeżdżamy wolniej – Hipcia na nierównym zjeździe miała już problem z hamowaniem, bo dłonie nie chciały współpracować. Do tego już wiem, że nie trzeba było zdejmować kurtki. Na podjeździe by nie przeszkodziła, a teraz po prostu jest mi zimno. Przy pierwszej okazji na kolejnym podjeździe robię przerwę i ubieram się z powrotem.
O stopach Hipci nie ma co już wspominać, bo od poprzedniego ranka już ma z nimi problem, co jakiś czas musi je wypinać. Problem ze swoimi dostałem i ja. Pieczenie, odparzenia, co chwilę też muszę je wypinać. Na początku zjazdu wlewam w buty trochę wody z bidonu. Pomaga.
The answer is blowin' in the wind
Na samym szczycie rozpędził się wiatr. Im niżej, tym było go mniej, ale cały czas było słychać, że się rozpędza. Wkrótce dojeżdżamy do Stronia Śląskiego (PK12: 5:36). Jest już jasno, a nas czeka podjazd pod przełęcz Puchaczówkę.
Początek podjazdu był męczący, wypiłem puszkę energetyka wiezioną od ostatniego postoju, dopiero wtedy udało mi się rozbudzić. Potem wszystko się jakoś rozkręciło, wiatr również. Na przełęczy wiało już solidnie, zjazd z niej był paskudny – nie szło się rozpędzić, bo wiatr wstrzymywał w miejscu. Nawet w miejscach, w których jechaliśmy bokiem do niego, trzeba było pilnować, żeby nie zrzucił nas na pobocze.
W tych okolicach objawił się jeszcze jeden problem – zmęczone i zmarnowane dłonie Hipci nie radzą sobie z wrzuceniem łańcucha na blat, szczególnie, że linka się zapaskudziła i też nie chciała współpracować. Część łagodniejszych podjazdów wobec tego robi z blatu, starając się nie wymuszać zmieniania przedniej przerzutki.
Bocznymi drogami, kasując po kolei przewyższenia, docieramy do krajowej trzydziestki trójki, prowadzącej do Międzylesia. Tam wiatr wali już prosto w dziób, na zjazdach walcując ile wlezie udaje mi się jechać maksymalnie 18 km/h, nie ma znaczenia, które z nas aktualnie jedzie pierwsze, z osłaniania się pożytku wielkiego też nie ma.
Skrętu, w którym w końcu odbijemy z tego kierunku, wypatrujemy jak zbawienia, w końcu się udaje. Uff! PK13, Międzylesie, 7:58.
I co z tego? Wjechaliśmy między drzewa i z wiatru pożytku żadnego nie będzie.
Kawałek dalej zaczyna się ścianka w okolicy Gniewoszowa. Ostra, sztywna, nie dająca odpocząć (i tak ze dwa razy staję, by ulżyć stopom, wody lać nie mogę, bo nie mamy jej już za dużo). Jedziemy ten podjazd cholernie wolno, cholernie długo. Na samym końcu przyspieszam, wyprzedzam Hipcię, liczę na to, że chociaż na chwilę zdejmę buty. Gdzie tam. Zdążyłem je ledwie rozpiąć, a już nadjechała. I znowu musiałem doganiać.
A mi w międzyczasie zaczynają się nie składać cyferki. Do celu jeszcze 200 km. Teraz mają być najostrzejsze podjazdy. Widzę, jak długo idzie nam taki krótki przecież podjazd i szybko szacuję, że jeśli dalej będzie tak szło, to będziemy się jeszcze katowali jedną noc. Zaczyna być nieciekawie.
A trzeba było się przyłożyć, porządnie przygotować i dokładniej przeanalizować to, jakie podjazdy nas jeszcze czekają.
Ella le gusta la gasolina
Za banana dałbym się pokroić. W zasadzie za cokolwiek jadalnego. Jedzenie się już prawie kończy, a otwartego sklepu nie widać. Picie prawie mi się skończyło, Hipcia ma jeszcze zapas, więc oddaje mi swój jeden, pełen bidon. Mam na czym się rozpędzać. To ognia!
Kawałek dalej mijamy „tabliczkę” (na GPS-ie) z napisem „jeszcze 200 km”. Hipcia nie wiedząc nawet o tym (nie miałem kiedy krzyknąć) dostaje jakiejś małpiej gorączki i drze przed siebie, jakby przypomniała sobie o niewyłączonym żelazku. Mijamy pojedynczych nartorolkarzy i pałujemy, jakby to już był finisz.
Na jednym ze zjazdów elegancko składam się i osiągam 78,85 km/h. Rekord. Byłoby pewnie 80, ale przypomniałem sobie, że minąłem jakieś skrzyżowanie i być może Hipcia zostanie tam, bo nie będzie wiedziała, którędy pojechałem. Na szczęście wybrała dobrze (albo mnie widziała) i jechała moim śladem.
Duszniki-Zdrój. Tu musi być jakaś cywilizacja. Pytam pierwszego napotkanego faceta o sklep. Ma być, tuż za rogiem. Jest, co prawda 800 m dalej, ale jest. 950 km. Przystanek nr 6.
Nic w nim nie ma. No, prawie. Kupuję wodę, colę (dla mnie – „Aniołek”), energetyka (dla Hipci), dziewięć batonów BA! I trochę Princess czy tam Grześków dla Hipci (tym żywiła się na trasie po wyczerpaniu żeli). Uzupełniamy picie, pakujemy w kieszenie żarcie, wylewam jeszcze resztkę wody na wszystkie cztery buty i ruszamy.
Zjazd do Kudowy-Zdroju. GPS mówi „18 km zjazdu”. No to walimy, zjeżdżamy. Napiłem się, najadłem, to zrobiło mi się gorąco. W Kudowie mówię Hipci, że muszę zrobić przystanek. Techniczny. Zdjąć ciuchy. Zgadza się. To znaczy: udziela mi odpowiedzi, w której stwierdzenie “pojebało” jest najbardziej cenzuralnym, ale traktuję to wszystko jako “Tak”. Hipcia z kolei postanawia oszczędzać czas i już do końca jechać na długo.
Rozebranie się zajmuje mi dokładnie 74 sekundy – od hamowania do powrotu do jazdy. W tym czasie zdjąłem kurtkę, bluzę i spodnie (ze ściąganiem butów włącznie). Wskakuję na rower i nadrabiam stracone do Hipci metry.
A przy okazji zaliczamy PK14, jest 11:13.
Rozpoczynamy wspinaczkę na Drogę Stu Zakrętów. SMS-uję nawet chwilę z Elizium, dzięki temu wiem, że Szwagry są niedaleko, a Wilk, który jeszcze na Śląsku był przed nami, teraz jest z tyłu. Nagle odzywa się telefon. Dziwny kierunkowy… odbieram, niech stracę, i tak jedziemy podjazd. „Dzień dobry, mazowiecki NFZ, pan składał wniosek o wydanie karty EKUZ”. Załatwiam sprawę, jadę dalej.
Ty, kurwa, ty, kurwa, kurwa, kurwa mać!
Hipcia jest rozpromieniona na myśl o tym, co czują jej stopy. W jednym miejscu stwierdza, że będzie tego dobrego i wyrzuca z siebie solidną wiązankę, której adresatem zostawało sukcesywnie wszystko, co tylko znalazło się w zasięgu wzroku. Nawet oberwało się jakiejś babeczce przechodzącej przez jezdnię przed nami.
Myślałem, że to tylko ja mam taki talent, a tu, proszę, Hipcia prezentuje ukryte umiejętności. No, ale trzeba przyznać, że miała dobrego nauczyciela.
Boli to boli, trzeba przeżyć. Powagi całej sytuacji nadaje to, co mruknęła do mnie gdzieś przy szczycie podjazdu: „Niech ta noga w końcu się złamie, będę mogła już wreszcie nią nie pedałować”. Noga postanowiła być złośliwą suką i wcale się nie chciała łamać. Wręcz przeciwnie, pracowała.
Ja dostaję za to nagrodę: w pewnym momencie doskonałej jazdy zaczynam słyszeć jak przez mgłę.
Po solidnym zjeździe, na którym Hipcia bawiła się w wilkołaka (lub łakowilka) i próbowała zagłuszyć stopę wyjąc wniebogłosy, łyknęliśmy sporą dawkę kilometrów i moje pierwotne szacunki zaczynały brać w łeb. Teraz szacowałem, że jeśli źle pójdzie, to dojedziemy na północ.
W Radkowie szacunki znacząco się skorygowały. Na niewielkim podjeździe poczułem, że odjeżdżam. Ciężko to opisać, ale uczucie było, jakby ktoś mnie przesunął z tyłu, za moje ciało. Wszystkie bodźce docierały z opóźnieniem, a moment wejścia w ten stan był tak gwałtowny, że aż się zatrzymałem. Jechałem jeszcze kawałek, ale oddalanie się od siebie postępowało. Stanęliśmy. Hipcia wściekła, bo z każdą chwilą stopy ją bardziej bolały. Rozmawiamy. Czuję się kiepskołamanenachujowo. Polewam twarz wodą – nic nie pomaga. Zaczynam się bardzo poważnie obawiać, że mogę spaść z roweru i nawet tego nie zauważyć, więc ustalamy, że Hipcia da mi się położyć na kilka minut. Wnioskowałem o 10, spuściłem do pięciu, dostałem zgodę na trzy.
Zbiegłem na łąkę i zaległem w słońcu. Chyba zdążyłem zasnąć, obudził mnie krzyk Hipci. Zerwałem się na nogi, podbiegłem do roweru, wsiadłem, ruszamy.
Dupa, a nie pomogło.
Ze dwa razy się jeszcze zatrzymałem, zastanawiając się, czy to po prostu zmęczenie. W końcu oblałem sobie solidnie ryj wodą i gdy poczułem, że mnie to przywraca do świata, uznałem, że już wiemy – po prostu zmęczenie. Uff.
Trzeba było jednak uważać, na jednym z zakrętów przymuliło mnie tak, że po dwóch sekundach zorientowałem się że walę prosto w zaparkowany samochód (brakło mi 30 metrów, nie było aż tak źle). Bądźmy precyzyjni: w zaparkowaną półciężarówkę.
Hit the road, Jack!
Dosłownie. Uderz w drogę, albo droga uderzy w ciebie. Wspinaczka na kultowe Świerki uderzała i to bardzo. We wszystko. Hipcia pokonała całość podjazdu płacząc, zaliczając glebę na wysokości kapliczki – nie dała rady z bólu wypiąć już stopy i wywaliła się na środek drogi. Nie musiałem nawet blokować przejazdu – samochody z tyłu cierpliwie poczekały aż zejdziemy na bok.
Zjazd wcale nie był lepszy. Bił i tłukł po czym tylko popadło.
W Głuszycy odbijamy się na kolejnym już, przedostatnim PK. Numer 15 – jest 15:18.
Dalsza część opowieści
- DST 1130.90km
- Czas 54:34
- VAVG 20.73km/h
- VMAX 77.85km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 1 sierpnia 2015
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Kórnicki Maraton Turystyczny - wersja alternatywna
Ostatnio dystanse "ultra" stają się, może nie "modne", ale popularne. Taki wzrost zainteresowania bardzo cieszy.
Najwyraźniej niektórzy po prostu lubią jeździć na rowerze i do tego lubią solidne, konkretne dystanse, niezależnie od tego, czy jadą dla towarzystwa, dla treningu, czy zmierzyć się ze swoim rekordem i swoimi możliwościami. Zainteresowanie jest widoczne, nie każdy jednak ma chęć rzucenia się bez kamizelki na głęboką wodę, niektórzy lubią, jeśli w pobliżu jest ktoś, kto, nawet swoją obecnością, pomoże w walce. I w tym właśnie celu, podejmując ideę, która nie wypaliła na pierwszym MP, powstał maraton, przemianowany po chwili na I Kórnicki Maraton Turystyczny. Nie ma ścigania, nie ma wyników, nie ma zwycięzców, jedziemy razem, wracamy razem: "Piwo, punkrock, rowery", "Love, Sex & Rock'n'Roll", "Szatan, wódka, czołgi", "Księga XII – Kochajmy się".
Nasz plan związany z tym maratonem był nieco inny: korzystając z tego, że Kórnik, sam położony wewnątrz białej plamy gminnej, stanowi doskonałą bazę wypadową w teren, który na mapie gmin mamy w kolorze innym niż zielony, opracowaliśmy sobie własną, gminożerną trasę. Do tego jazda trasą maratonu przecięłaby tereny, na które od grudnia mamy przygotowaną trasę jesiennej wyprawki. Prócz nas, podobny pomysł miał również Olo. Reszta chętnych podzieliła się między dystanse 300 i 500.
W piątek, po południu, spotkaliśmy się z Tomkiem w samym sercu Mordoru. Po jakichś trzech godzinach i jednym Orlenie zajeżdżaliśmy już pod OSIR w Kórniku. Na terenie stoi już kilka namiotów, poza tym ludzi brak, wyjąwszy dwóch gości i jedną dziewczynę przy ognisku. Rzucili na nas okiem i zignorowali. Postanowiliśmy się rozbić, ale w tym samym momencie podniósł się jeden z chłopaków przy ognisku i udało się w nim rozpoznać Elizium. Dziewczyna też się odwróciła i zauważyłem, że gdyby pochodziła ze Skandynawii, to powinna mieć na imię, na przykład, Olaf. Nie wiem, czemu, może to przez tę brodę.
Dostaliśmy klucz do rowerowni, gdzie wrzuciliśmy nasze pojazdy, rozbiliśmy namioty i razem z Giovannim, w czwórkę, wybraliśmy się na zakupy. Już prawie dotarliśmy do Biedronki, gdy z naprzeciwka wyjechało kilka znajomych twarzy: Magda, Jurek, Olo i dwóch kolegów, których nie zdążyłem zapamiętać. Dowiedzieliśmy się, że kawałek jest Lidl i, gubiąc Giovanniego, który postanowił wspierać polską gospodarkę w Biedronce, udaliśmy się właśnie tam. Kupiliśmy o wiele więcej, niż faktycznie potrzebowaliśmy i wrociliśmy, po drodze spotykając Martwą, Jacka, Podjazdy i jeszcze jednego kolegę, którego nie kojarzę.
Wieczór to czas spędzony przy ognisku, piwie, kiełbaskach i na próbach zapamiętania kto jest kim. Do tego Giovanni w sposób niezwykle brutalny uświadomił nam nasze piwne buractwo i wyjaśnił tajemnicę grzechoczącego w puszce Guinessa "czegoś". Było sympatycznie, ale, wzorem ubywających co chwilę osób, do namiotu pospieszyliśmy i my. Jeszcze nie na nocleg, trzeba było wyjeść trochę zapasów z tego, co nakupiliśmy. Uważam, że pół paczki ptasiego mleczka było dobrą kolacją.
Późńiej chwilę posiedzieliśmy przy ognisku i udaliśmy sie na spoczynek. Budziki nastawione, spać. Noc była raczej chłodna, ale jakoś się udało wyspać. Gdy wyczołgałem się z namiotu tuż po szóstej, zauważyłem pewną różnicę: i na MP, i na P1000J, gdy wstaliśmy o 6:00, cały teren już tętnił rowerowym życiem i można było odnieść wrażenie, że zaraz spóźnimy się na start. Teraz po terenie snuły się może dwie osoby. W ciągu 15 minut trochę się zmieniło, stoły się obsiadły, a śniadanie zaczęło się jeść, zaczęła się normalna, maratonowa krzątanina. Dopompowałem koła rowerom i, ulegając prośbie Hipci, której było chłodno, zgodziłem się ruszyć nieco wcześniej, zrywając z pierwotnym planem przejechania się z uczestnikami do Mosiny.
Życzyliśmy powodzenia i potoczyliśmy się po asfalcie.
Nie było najcieplej, początek jechaliśmy jeszcze w długich bluzach. Pierwsze kilometry szły częściowo przez lasy, ale słońce zaczynało powoli wychodzić i świecić między drzewami. Niemniej jednak temperatura do jazdy idealna, poniżej 20 stopni. Trochę cieplej zrobiło się, gdy odbiliśmy na Puszczykowo, więc, przy pierwszej okazji, na światłach, zdjąłem bluzę i wrzuciłem do kieszeni. Ilość napotykanych Orlenów zachwycała i kusiła, bo było ich naprawdę sporo. Sporo było też przejazdów kolejowych, podczas całej trasy spędziliśmy prawie 10 minut na postojach wymuszonych przez przejeżdżający pociąg, a nawet nie zliczę, ile torów przecięliśmy.
Czasem wiatr mieliśmy w plecy, czasem go nie było, ale nie przeszkadzał. Jechało się bardzo przyjemnie; to, co mi się nie podobało, to zdecydowanie zbyt dużo chodnikościeżek, którymi wszystkie tereny były upstrzone. Tymi po lewej się nie przejmujemy, przepisy w końcu jednoznacznie i wprost stwierdzają, że znaki po lewej kierującego pojazdem nie obowiązują (o ile nie ma przepisów szczególnych, a takich, mimo najszczerszych chęci, nie udało mi się znaleźć) i nie ma tu miejsca na zadne interpretacje. Na te po prawej kilka razy zjeżdżamy, gdy widać, że przejedziemy nią jakiś sensowny dystans, lub gdy po prostu jest wąsko. Niestety, sporo z nich zrobionych jest bezsensownie, na krótkie, kilkusetmetrowe kawałki, często po ułożonej byle jak kostce, gdzie więcej czasu się zjeżdża, niż faktycznie jedzie. W żadnym przypadku nie blokowaliśmy ruchu samochodowego, kierowcom też to nie przeszkadzało, nie brakło jednak przez cały dzień kilku "porządnych", którzy musieli nas, dla porządku, strąbić na pustej drodze.
Przed Grodziskiem łapiemy się na koło ciągnika i jedziemy za nim dobre dwa kilometry. Średnia właśnie przekroczyła 30 km/h, zaczynam się więc zastanawiać, czy mamy szansę na dotarcie do bazy w okolicach północy, bo jedzie się naprawdę świetnie: temperatura jest naprawdę sprzyjająca, poniżej 24 stopni, nie trzeba za dużo pić, wiatru brak...
Chwilę dalej mamy wersję turystyczną: trzy kilometry tłuczenia się po szutrówce i gruntówce w celu zaliczenia gminy Kamieniec. Do Grodziska wjeżdżamy po paskudnym asfalcie, wyjeżdżamy z niego w kierunku Rakoniewic i zaczyna się: witaj wietrze. Na razie był jeszcze słaby, ale wiał uparcie, z południowego wschodu. W Wolsztynie przejeżdżamy tuż obok muzeum parowozów, na wylotówce dostajemy przyzwoitą, asfaltową DDR... ale tylko kawałek. Za to asfalt jest paskudny, na szczęście kawałek dalej odbijamy na Sławę, droga już nie jest wojewódzką, asfalt robi się przyjemny.
Słońce przypomniało sobie w międzyczasie, że niedaleko w Maratonie bierze udział Wąski i zaczęło nieprzyjemnie przygrzewać. Temperatura wzrosła do jakichś 28 stopni. Hipcia uparcie to ignorowała, jadąc od samego startu w długim rękawie. I mimo moich propozycji nie zamierzała się zatrzymywać i zdejmować bluzy.
Licznik wskazuje ok. 140 km, jedzie się przyjemnie i zaczynam się zastanawiać, czy nie byłoby fajnie dociągnąć bez dłuższego przystanku do 200 km. Jedynym, co mnie może powstrzymać, jest ilość picia i jedzenia. Szczególnie tego pierwszego zaczyna ubywać niepokojąco szybko.
W Głogowie robimy skręt o dziewięćdziesiąt stopni i ruszamy mniej więcej na zachód, licząc, że w końcu wiatr musi przestać przeszkadzać. Nie przestał. Picie już się prawie skończyło, zamiast pić już praktycznie zwilżam usta, ale do dwusetki zostało nam już niewiele, zatrzymywanie się przy stacjach teraz już nie ma sensu, postanawiamy się zatrzymać w Lesznie. Wiem, że pewnie za tę zabawę z wodą zapłacę zaraz po postoju, ale trudno, chyba to przeżyję. A tu niespodzianka! Droga nie prowadzi bezpośrednio do Leszna, we Wschowej odbijamy na Jezierzyce. Liczba batonów (jeden) i ilość wody (nie więcej niż 25 ml) już jest symboliczna, a zostaje coś około 20 km. I weź tu jeszcze zgadnij, gdzie w Lesznie będzie jakaś stacja... Najpierw i tak trzeba dojechać. Oczywiście pod wiatr.
Po drodze, jakby nam było mało, robimy sobie małą pogoń za ciągnikiem, licząc na to, że się powieziemy za nim. Gdy już go doganialiśmy, skręcił na pole...
Drogę przez Leszno skracam - ślad prowadził przez centrum, wykombinowałem jakieś ścięcie, wskutek którego wylądowaliśmy na bruku i długi fragment pokonaliśmy chodnikiem.
I, nagle, gdy już zastanawiałem się, gdzie i czy znajdziemy jakieś miejsce na postój, pojawił się znany, czerwony znak... Orlen! Zupełnym przypadkiem wyjechaliśmy wprost na niego.
Dużo picia, lody (których mieliśmy już nie jeść w trasie, zwłaszcza ja, bo nie lubię pożerać w kilku gryzach, zawsze mi dłużej schodzi i tak oddaję Hipci jeszcze ćwierć tego, co mi zostało) i jedzenie w postaci kilku wafelków i Snickersów (paskudne rozwiązanie na upał, ale alternatyw nie było).
W końcu, po jakichś 30 minut obijania się, wyjechaliśmy. Kierunek południe, kierunek Śmigiel. Wiatr... tak. Przeszkadza. Jakaś anomalia pogodowa, z każdej strony wieje. Do tego czuję, że za harce bez wody oczywiście będę musiał zapłacić. Zaczyna się zamulanie.
Tyle naszego, że na Smigiel jedziemy krajówką, z szerokim, przyjemnym poboczem. Pojawiło się też sporo pagórków. Przez Śmigiel przejeżdżamy, bo naokoło prowadzi fragment ekspresówki. Podobnie też przejechaliśmy przez Kościan (tutaj akurat dlatego, że trzeba było zaliczyć miasto). Pojawił się Czempiń, a tuż za nim gminna odbitka prowadząca tarką, szutrówką i piachem. Gdy wracaliśmy z powrotem do Czempinia po dziurawym asfalcie, z ręki wypada mi pół Snickersa. Na szczęście mam jeszcze dwa, ale teraz do wszystkich w sklepie powinni dawać słomkę. Jedzie mi się paskudnie, jakoś nie mogę się nawodnić, a picie schodzi bardzo szybko, jedzenie też przestaje wchodzić. Długi fragment do Osiecznej jest niezmiernie irytujący.
W końcu właśnie w Osiecznej, po prawie 80 km, zarządzam błyskawiczny postój: szybko kupuję trochę picia, w końcu znalazłem też Liony (z tych komercyjnych batonów te są najlepsze, bo się aż tak nie rozpuszczają, do tego mają rodzynki), kupiłem troche Princess z Zeberkami dla Hipci i Colę dla siebie. Jednocześnie przelewałem wodę do bidonów, piłem Colę i dopijałem resztkę jakiegoś Powerade'a. Po szybkiej technicznej wizycie w pobliskich krzakach, po powrocie do rowerów, zastałem Hipcię osuszającą resztkę mojej cennej kupki cukru z czerwoną etykietą i białym napisem. Ale nie, coli nie chciała, myślała, że trzeba wypić, bo już jedziemy... dobra, dobra. Za długo się znamy, proszę pani.
W planie mieliśmy zrobienie tylko jednego postoju między Lesznem a bazą; czy go właśnie zużyliśmy? Zastrzegłem sobie ewentualną przerwę na zakupy, jeśli znowu skończy mi się picie. W końcu do mety jeszcze ponad 160 km.
Wypita na postoju woda w ilości ok. litra pomogła. Natychmiast zaczęło się jechać dobrze, zamiast zupy snickersowej mogłem też w końcu zeżreć Liona. W sumie nie wiem kiedy wyjechaliśmy na prostą prowadzącą do Jarocina. Tam... kołysał nas, ale wschodni wiatr. Teraz już nie żaden boczny, tylko frontalny. No ale skoro już się dobrze jedzie, to możemy zasuwać. Na swoich zmianach cisnąłem pod wiatr ile wlazło, żeby odkuć się za zamulanie na poprzednim fragmencie. Gdy prowadziła Hipcia, korzystając z tego, że asfalt był równy, a wiatr nikły, uczyłem się używać Tapatalka leżąc na lemondce, wymieniałem się też wiadomościami z Tomkiem, który bawił się razem z peletonem.
Kawałek dalej włączyliśmy światła, a do Jarocina wjechaliśmy już po ciemku. Bardzo chciałem zobaczyć pomnik glana, ale wiedziałem, że zdjęcie i tak nie wyjdzie, będzie jeszcze okazja tędy się przejechać. Wylotówka z Jarocina wyposażona została w chodnikoscieżkę po lewej stronie, gdy skończyło się nam pobocze postanowiliśmy pojechać tamtędy, żeby nie kusić kierowców do nadużywania klaksonu. Po dwóch kilometrach dziwny twór się skończył i wróciliśmy na jezdnię.
Gdzieś po drodze dowiedziałem się, ze Olo skrócił trasę i już się relaksuje w bazie. A my w linii prostej jesteśmy tak blisko, a w linii śladu - tak daleko...
Z krajówki skręciliśmy na Śrem, który jeszcze na początku jazdy kusił nas drogowskazami, w końcu udało się do niego dojechać. Fragment do Śremu przejechaliśmy bez wiatru, ale za to po paskudnym, dziurawym asfalcie, który ucichł (bo wcale nam nie pomagał). Już się cieszyliśmy... W międzyczasie zamieniamy się lampkami - Hipcia dostaje Bocialarkę, którą wiozłem w celu potwierdzenia, czy na pewno jest coś nie tak (sama miała jeszcze jedną, inną), ja dostaję jej Convoya.
Wspominałem, że się cieszyliśmy z wiatru. Nie na długo, za Śremem odbiliśmy na wschód i aż do Środy Wielkopolskiej mieliśmy znowu w twarz. Dla odmiany na samej końcówce, już za Środą, dostaliśmy go w plecy i ostatnie kilkanaście kilometrów jechało się bardzo przyjemnie.
Do bazy zajechaliśmy o 1:18. Na dzień dobry dostaliśmy fochem po oczach od zespołu Martwa&Podjazdy, a to tylko dlatego, że zostawiliśmy rowery przy namiocie, a nie podjechaliśmy od razu do ogniska. Kilka zamienionych słów, gorąca kąpiel i szybki marsz w kierunku ognia, żeby się ogrzać. Od tej pory pozostało tylko wypijanie piwa, zjedzenie kiełbasek, które zostawił nam Michał i długie gawędzenie z Martwą. Spać poszliśmy w okolicach trzeciej, zaraz po tym, jak na teren bazy wjechali Alamanka, Magia i Yoshko. Zamieniliśmy tylko dwa słowa z Andżeliką, która była bardzo, bardzo zmęczona (podobno zrobiła 600 km w dwa dni, z nikłą dawką snu) i zakopaliśmy się w śpiwory.
Rano, czyli niecałe cztery godziny później, obudził mnie okrzyk "Brawo Pająk!". Po chwili kompletnie dobudziło mnie gawędzenie Olka właśnie z Pająkiem, postanowiłem więc wyleźć, bo ze snu i tak byłyby nici. Zostawiłem drzemiącą Hipcię, poszwędałem się po chwili, wysłałem SMS-a do Tomka (według szacunków Pająka grupa 500 powinna dotrzeć do bazy około 12-13) i po chwili dowiedziałem się, że są już niedaleko, w Śremie.
Do bazy dotarł Pan Organizator, odznaczył mnie medalem (na który raczej nie zasłużyłem, ale i tak było mi bardzo miło), ja z kolei dostąpilem zaszczytu udekorowania Ola.
Zwiedziliśmy teren, posiedzieliśmy chwilę na pomoście, poleżeliśmy w słońcu, wróciliśmy.
Wkrótce do bazy dotarł Młody, ktory ze względu na kontuzję wycofał się z trasy. Nie zdążyłem dokończyc z nim rozmowy, bo na horyzoncie pojawił się tłum rowerów, a potem, przy dźwięku okrzyków i oklasków, maratończycy zajechali na teren bazy. Najpiękniej wjechać chciał Wąski, podnosząc dłonie w geście triumfu, dzięki temu niewiele mu brakło do szlifa. Opanował jednak sytuację jak zawodowiec. Na fotce mam chyba jeszcze jego przerażoną minę.
Zrobił się szum, pojawiły się medale, zdjęcia, a w to wszystko jeszcze żona Keto z pysznymi ciasteczkami-niespodzianką. Czy to też będzie tradycją na maratonach? Bardzo bym chciał...
Wydostaliśmy się z całego harmidru, a jako że było już gorąco, posiedzieliśmy chwilę grupowo w wodzie, bo trzeba było wykorzystać to, że plaża była jeszcze pusta. Po kąpieli wybraliśmy się na spacer w słońcu do McD, gdzie nie bez przyjemności pochłonąłem jakiegoś podwójnego Wieśmaka, stamtąd poszliśmy do Lidla po zapasy na drogę. Po powrocie do bazy akurat zastaliśmy Tomka już rozbudzonego i chętnego do jazdy, dlatego też szybko się zwinęliśmy i w grupie tym razem czteroosobowej, bo z Wilkiem, pojechaliśmy do domu.
Podsumowując, mogę napisać, że mimo że nie braliśmy udziału w części "maratonowej", a tylko rzeźbiliśmy sobie na boku, to maraton i tak uważam za ogromny sukces. Idea jazdy w grupie wypaliła, sporo osób pobiło swoje życiówki i można obstawiać kilku pewniaków na trasę 500 na przyszłoroczny MP (a może i na BBT). Gratuluję wszystkim!
Krzysiek zorganizował wszystko wspaniale, przy wsparciu lokalnych instytucji załatwił wszystko, czego mogli potrzebować maratończycy, jedyne, co musieli pokryć startujący, to koszty noclegu. Do tego OSIR w Kórniku jako baza sprawdził się idealnie. Pozostaje mieć nadzieję, że będzie mu się chciało wszystko zorganizować jeszcze raz, za rok, bo na razie widzę wszystkie głosy za, żadnego przeciw.
Jeśli chodzi o naszą jazdę, to:
- zaliczyliśmy 45 gmin (tylko na BBT zdobyliśmy ich więcej podczas jednego wyjazdu),
- łącznie staliśmy 49 minut (w tym jakieś 15 minut zeszło na światła i przejazdy kolejowe),
- postoje zrobiliśmy dwa, w tym drugi był tylko symboliczny - zakupy i w drogę, tym samym pobijając nasz rekord jazdy bez dłuższego postoju - 208 km,
- ponad 350 km z całej trasy zrobiliśmy pod silny wiatr, w tym sporo z wiatrem wiejącym frontalnie w twarz,
- był to nasz najdłuższy niemaratonowy dystans.
Najwyraźniej niektórzy po prostu lubią jeździć na rowerze i do tego lubią solidne, konkretne dystanse, niezależnie od tego, czy jadą dla towarzystwa, dla treningu, czy zmierzyć się ze swoim rekordem i swoimi możliwościami. Zainteresowanie jest widoczne, nie każdy jednak ma chęć rzucenia się bez kamizelki na głęboką wodę, niektórzy lubią, jeśli w pobliżu jest ktoś, kto, nawet swoją obecnością, pomoże w walce. I w tym właśnie celu, podejmując ideę, która nie wypaliła na pierwszym MP, powstał maraton, przemianowany po chwili na I Kórnicki Maraton Turystyczny. Nie ma ścigania, nie ma wyników, nie ma zwycięzców, jedziemy razem, wracamy razem: "Piwo, punkrock, rowery", "Love, Sex & Rock'n'Roll", "Szatan, wódka, czołgi", "Księga XII – Kochajmy się".
Nasz plan związany z tym maratonem był nieco inny: korzystając z tego, że Kórnik, sam położony wewnątrz białej plamy gminnej, stanowi doskonałą bazę wypadową w teren, który na mapie gmin mamy w kolorze innym niż zielony, opracowaliśmy sobie własną, gminożerną trasę. Do tego jazda trasą maratonu przecięłaby tereny, na które od grudnia mamy przygotowaną trasę jesiennej wyprawki. Prócz nas, podobny pomysł miał również Olo. Reszta chętnych podzieliła się między dystanse 300 i 500.
W piątek, po południu, spotkaliśmy się z Tomkiem w samym sercu Mordoru. Po jakichś trzech godzinach i jednym Orlenie zajeżdżaliśmy już pod OSIR w Kórniku. Na terenie stoi już kilka namiotów, poza tym ludzi brak, wyjąwszy dwóch gości i jedną dziewczynę przy ognisku. Rzucili na nas okiem i zignorowali. Postanowiliśmy się rozbić, ale w tym samym momencie podniósł się jeden z chłopaków przy ognisku i udało się w nim rozpoznać Elizium. Dziewczyna też się odwróciła i zauważyłem, że gdyby pochodziła ze Skandynawii, to powinna mieć na imię, na przykład, Olaf. Nie wiem, czemu, może to przez tę brodę.
Dostaliśmy klucz do rowerowni, gdzie wrzuciliśmy nasze pojazdy, rozbiliśmy namioty i razem z Giovannim, w czwórkę, wybraliśmy się na zakupy. Już prawie dotarliśmy do Biedronki, gdy z naprzeciwka wyjechało kilka znajomych twarzy: Magda, Jurek, Olo i dwóch kolegów, których nie zdążyłem zapamiętać. Dowiedzieliśmy się, że kawałek jest Lidl i, gubiąc Giovanniego, który postanowił wspierać polską gospodarkę w Biedronce, udaliśmy się właśnie tam. Kupiliśmy o wiele więcej, niż faktycznie potrzebowaliśmy i wrociliśmy, po drodze spotykając Martwą, Jacka, Podjazdy i jeszcze jednego kolegę, którego nie kojarzę.
Wieczór to czas spędzony przy ognisku, piwie, kiełbaskach i na próbach zapamiętania kto jest kim. Do tego Giovanni w sposób niezwykle brutalny uświadomił nam nasze piwne buractwo i wyjaśnił tajemnicę grzechoczącego w puszce Guinessa "czegoś". Było sympatycznie, ale, wzorem ubywających co chwilę osób, do namiotu pospieszyliśmy i my. Jeszcze nie na nocleg, trzeba było wyjeść trochę zapasów z tego, co nakupiliśmy. Uważam, że pół paczki ptasiego mleczka było dobrą kolacją.
Późńiej chwilę posiedzieliśmy przy ognisku i udaliśmy sie na spoczynek. Budziki nastawione, spać. Noc była raczej chłodna, ale jakoś się udało wyspać. Gdy wyczołgałem się z namiotu tuż po szóstej, zauważyłem pewną różnicę: i na MP, i na P1000J, gdy wstaliśmy o 6:00, cały teren już tętnił rowerowym życiem i można było odnieść wrażenie, że zaraz spóźnimy się na start. Teraz po terenie snuły się może dwie osoby. W ciągu 15 minut trochę się zmieniło, stoły się obsiadły, a śniadanie zaczęło się jeść, zaczęła się normalna, maratonowa krzątanina. Dopompowałem koła rowerom i, ulegając prośbie Hipci, której było chłodno, zgodziłem się ruszyć nieco wcześniej, zrywając z pierwotnym planem przejechania się z uczestnikami do Mosiny.
Życzyliśmy powodzenia i potoczyliśmy się po asfalcie.
Nie było najcieplej, początek jechaliśmy jeszcze w długich bluzach. Pierwsze kilometry szły częściowo przez lasy, ale słońce zaczynało powoli wychodzić i świecić między drzewami. Niemniej jednak temperatura do jazdy idealna, poniżej 20 stopni. Trochę cieplej zrobiło się, gdy odbiliśmy na Puszczykowo, więc, przy pierwszej okazji, na światłach, zdjąłem bluzę i wrzuciłem do kieszeni. Ilość napotykanych Orlenów zachwycała i kusiła, bo było ich naprawdę sporo. Sporo było też przejazdów kolejowych, podczas całej trasy spędziliśmy prawie 10 minut na postojach wymuszonych przez przejeżdżający pociąg, a nawet nie zliczę, ile torów przecięliśmy.
Czasem wiatr mieliśmy w plecy, czasem go nie było, ale nie przeszkadzał. Jechało się bardzo przyjemnie; to, co mi się nie podobało, to zdecydowanie zbyt dużo chodnikościeżek, którymi wszystkie tereny były upstrzone. Tymi po lewej się nie przejmujemy, przepisy w końcu jednoznacznie i wprost stwierdzają, że znaki po lewej kierującego pojazdem nie obowiązują (o ile nie ma przepisów szczególnych, a takich, mimo najszczerszych chęci, nie udało mi się znaleźć) i nie ma tu miejsca na zadne interpretacje. Na te po prawej kilka razy zjeżdżamy, gdy widać, że przejedziemy nią jakiś sensowny dystans, lub gdy po prostu jest wąsko. Niestety, sporo z nich zrobionych jest bezsensownie, na krótkie, kilkusetmetrowe kawałki, często po ułożonej byle jak kostce, gdzie więcej czasu się zjeżdża, niż faktycznie jedzie. W żadnym przypadku nie blokowaliśmy ruchu samochodowego, kierowcom też to nie przeszkadzało, nie brakło jednak przez cały dzień kilku "porządnych", którzy musieli nas, dla porządku, strąbić na pustej drodze.
Przed Grodziskiem łapiemy się na koło ciągnika i jedziemy za nim dobre dwa kilometry. Średnia właśnie przekroczyła 30 km/h, zaczynam się więc zastanawiać, czy mamy szansę na dotarcie do bazy w okolicach północy, bo jedzie się naprawdę świetnie: temperatura jest naprawdę sprzyjająca, poniżej 24 stopni, nie trzeba za dużo pić, wiatru brak...
Chwilę dalej mamy wersję turystyczną: trzy kilometry tłuczenia się po szutrówce i gruntówce w celu zaliczenia gminy Kamieniec. Do Grodziska wjeżdżamy po paskudnym asfalcie, wyjeżdżamy z niego w kierunku Rakoniewic i zaczyna się: witaj wietrze. Na razie był jeszcze słaby, ale wiał uparcie, z południowego wschodu. W Wolsztynie przejeżdżamy tuż obok muzeum parowozów, na wylotówce dostajemy przyzwoitą, asfaltową DDR... ale tylko kawałek. Za to asfalt jest paskudny, na szczęście kawałek dalej odbijamy na Sławę, droga już nie jest wojewódzką, asfalt robi się przyjemny.
Słońce przypomniało sobie w międzyczasie, że niedaleko w Maratonie bierze udział Wąski i zaczęło nieprzyjemnie przygrzewać. Temperatura wzrosła do jakichś 28 stopni. Hipcia uparcie to ignorowała, jadąc od samego startu w długim rękawie. I mimo moich propozycji nie zamierzała się zatrzymywać i zdejmować bluzy.
Licznik wskazuje ok. 140 km, jedzie się przyjemnie i zaczynam się zastanawiać, czy nie byłoby fajnie dociągnąć bez dłuższego przystanku do 200 km. Jedynym, co mnie może powstrzymać, jest ilość picia i jedzenia. Szczególnie tego pierwszego zaczyna ubywać niepokojąco szybko.
W Głogowie robimy skręt o dziewięćdziesiąt stopni i ruszamy mniej więcej na zachód, licząc, że w końcu wiatr musi przestać przeszkadzać. Nie przestał. Picie już się prawie skończyło, zamiast pić już praktycznie zwilżam usta, ale do dwusetki zostało nam już niewiele, zatrzymywanie się przy stacjach teraz już nie ma sensu, postanawiamy się zatrzymać w Lesznie. Wiem, że pewnie za tę zabawę z wodą zapłacę zaraz po postoju, ale trudno, chyba to przeżyję. A tu niespodzianka! Droga nie prowadzi bezpośrednio do Leszna, we Wschowej odbijamy na Jezierzyce. Liczba batonów (jeden) i ilość wody (nie więcej niż 25 ml) już jest symboliczna, a zostaje coś około 20 km. I weź tu jeszcze zgadnij, gdzie w Lesznie będzie jakaś stacja... Najpierw i tak trzeba dojechać. Oczywiście pod wiatr.
Po drodze, jakby nam było mało, robimy sobie małą pogoń za ciągnikiem, licząc na to, że się powieziemy za nim. Gdy już go doganialiśmy, skręcił na pole...
Drogę przez Leszno skracam - ślad prowadził przez centrum, wykombinowałem jakieś ścięcie, wskutek którego wylądowaliśmy na bruku i długi fragment pokonaliśmy chodnikiem.
I, nagle, gdy już zastanawiałem się, gdzie i czy znajdziemy jakieś miejsce na postój, pojawił się znany, czerwony znak... Orlen! Zupełnym przypadkiem wyjechaliśmy wprost na niego.
Dużo picia, lody (których mieliśmy już nie jeść w trasie, zwłaszcza ja, bo nie lubię pożerać w kilku gryzach, zawsze mi dłużej schodzi i tak oddaję Hipci jeszcze ćwierć tego, co mi zostało) i jedzenie w postaci kilku wafelków i Snickersów (paskudne rozwiązanie na upał, ale alternatyw nie było).
W końcu, po jakichś 30 minut obijania się, wyjechaliśmy. Kierunek południe, kierunek Śmigiel. Wiatr... tak. Przeszkadza. Jakaś anomalia pogodowa, z każdej strony wieje. Do tego czuję, że za harce bez wody oczywiście będę musiał zapłacić. Zaczyna się zamulanie.
Tyle naszego, że na Smigiel jedziemy krajówką, z szerokim, przyjemnym poboczem. Pojawiło się też sporo pagórków. Przez Śmigiel przejeżdżamy, bo naokoło prowadzi fragment ekspresówki. Podobnie też przejechaliśmy przez Kościan (tutaj akurat dlatego, że trzeba było zaliczyć miasto). Pojawił się Czempiń, a tuż za nim gminna odbitka prowadząca tarką, szutrówką i piachem. Gdy wracaliśmy z powrotem do Czempinia po dziurawym asfalcie, z ręki wypada mi pół Snickersa. Na szczęście mam jeszcze dwa, ale teraz do wszystkich w sklepie powinni dawać słomkę. Jedzie mi się paskudnie, jakoś nie mogę się nawodnić, a picie schodzi bardzo szybko, jedzenie też przestaje wchodzić. Długi fragment do Osiecznej jest niezmiernie irytujący.
W końcu właśnie w Osiecznej, po prawie 80 km, zarządzam błyskawiczny postój: szybko kupuję trochę picia, w końcu znalazłem też Liony (z tych komercyjnych batonów te są najlepsze, bo się aż tak nie rozpuszczają, do tego mają rodzynki), kupiłem troche Princess z Zeberkami dla Hipci i Colę dla siebie. Jednocześnie przelewałem wodę do bidonów, piłem Colę i dopijałem resztkę jakiegoś Powerade'a. Po szybkiej technicznej wizycie w pobliskich krzakach, po powrocie do rowerów, zastałem Hipcię osuszającą resztkę mojej cennej kupki cukru z czerwoną etykietą i białym napisem. Ale nie, coli nie chciała, myślała, że trzeba wypić, bo już jedziemy... dobra, dobra. Za długo się znamy, proszę pani.
W planie mieliśmy zrobienie tylko jednego postoju między Lesznem a bazą; czy go właśnie zużyliśmy? Zastrzegłem sobie ewentualną przerwę na zakupy, jeśli znowu skończy mi się picie. W końcu do mety jeszcze ponad 160 km.
Wypita na postoju woda w ilości ok. litra pomogła. Natychmiast zaczęło się jechać dobrze, zamiast zupy snickersowej mogłem też w końcu zeżreć Liona. W sumie nie wiem kiedy wyjechaliśmy na prostą prowadzącą do Jarocina. Tam... kołysał nas, ale wschodni wiatr. Teraz już nie żaden boczny, tylko frontalny. No ale skoro już się dobrze jedzie, to możemy zasuwać. Na swoich zmianach cisnąłem pod wiatr ile wlazło, żeby odkuć się za zamulanie na poprzednim fragmencie. Gdy prowadziła Hipcia, korzystając z tego, że asfalt był równy, a wiatr nikły, uczyłem się używać Tapatalka leżąc na lemondce, wymieniałem się też wiadomościami z Tomkiem, który bawił się razem z peletonem.
Kawałek dalej włączyliśmy światła, a do Jarocina wjechaliśmy już po ciemku. Bardzo chciałem zobaczyć pomnik glana, ale wiedziałem, że zdjęcie i tak nie wyjdzie, będzie jeszcze okazja tędy się przejechać. Wylotówka z Jarocina wyposażona została w chodnikoscieżkę po lewej stronie, gdy skończyło się nam pobocze postanowiliśmy pojechać tamtędy, żeby nie kusić kierowców do nadużywania klaksonu. Po dwóch kilometrach dziwny twór się skończył i wróciliśmy na jezdnię.
Gdzieś po drodze dowiedziałem się, ze Olo skrócił trasę i już się relaksuje w bazie. A my w linii prostej jesteśmy tak blisko, a w linii śladu - tak daleko...
Z krajówki skręciliśmy na Śrem, który jeszcze na początku jazdy kusił nas drogowskazami, w końcu udało się do niego dojechać. Fragment do Śremu przejechaliśmy bez wiatru, ale za to po paskudnym, dziurawym asfalcie, który ucichł (bo wcale nam nie pomagał). Już się cieszyliśmy... W międzyczasie zamieniamy się lampkami - Hipcia dostaje Bocialarkę, którą wiozłem w celu potwierdzenia, czy na pewno jest coś nie tak (sama miała jeszcze jedną, inną), ja dostaję jej Convoya.
Wspominałem, że się cieszyliśmy z wiatru. Nie na długo, za Śremem odbiliśmy na wschód i aż do Środy Wielkopolskiej mieliśmy znowu w twarz. Dla odmiany na samej końcówce, już za Środą, dostaliśmy go w plecy i ostatnie kilkanaście kilometrów jechało się bardzo przyjemnie.
Do bazy zajechaliśmy o 1:18. Na dzień dobry dostaliśmy fochem po oczach od zespołu Martwa&Podjazdy, a to tylko dlatego, że zostawiliśmy rowery przy namiocie, a nie podjechaliśmy od razu do ogniska. Kilka zamienionych słów, gorąca kąpiel i szybki marsz w kierunku ognia, żeby się ogrzać. Od tej pory pozostało tylko wypijanie piwa, zjedzenie kiełbasek, które zostawił nam Michał i długie gawędzenie z Martwą. Spać poszliśmy w okolicach trzeciej, zaraz po tym, jak na teren bazy wjechali Alamanka, Magia i Yoshko. Zamieniliśmy tylko dwa słowa z Andżeliką, która była bardzo, bardzo zmęczona (podobno zrobiła 600 km w dwa dni, z nikłą dawką snu) i zakopaliśmy się w śpiwory.
Rano, czyli niecałe cztery godziny później, obudził mnie okrzyk "Brawo Pająk!". Po chwili kompletnie dobudziło mnie gawędzenie Olka właśnie z Pająkiem, postanowiłem więc wyleźć, bo ze snu i tak byłyby nici. Zostawiłem drzemiącą Hipcię, poszwędałem się po chwili, wysłałem SMS-a do Tomka (według szacunków Pająka grupa 500 powinna dotrzeć do bazy około 12-13) i po chwili dowiedziałem się, że są już niedaleko, w Śremie.
Do bazy dotarł Pan Organizator, odznaczył mnie medalem (na który raczej nie zasłużyłem, ale i tak było mi bardzo miło), ja z kolei dostąpilem zaszczytu udekorowania Ola.
Zwiedziliśmy teren, posiedzieliśmy chwilę na pomoście, poleżeliśmy w słońcu, wróciliśmy.
Wkrótce do bazy dotarł Młody, ktory ze względu na kontuzję wycofał się z trasy. Nie zdążyłem dokończyc z nim rozmowy, bo na horyzoncie pojawił się tłum rowerów, a potem, przy dźwięku okrzyków i oklasków, maratończycy zajechali na teren bazy. Najpiękniej wjechać chciał Wąski, podnosząc dłonie w geście triumfu, dzięki temu niewiele mu brakło do szlifa. Opanował jednak sytuację jak zawodowiec. Na fotce mam chyba jeszcze jego przerażoną minę.
Zrobił się szum, pojawiły się medale, zdjęcia, a w to wszystko jeszcze żona Keto z pysznymi ciasteczkami-niespodzianką. Czy to też będzie tradycją na maratonach? Bardzo bym chciał...
Wydostaliśmy się z całego harmidru, a jako że było już gorąco, posiedzieliśmy chwilę grupowo w wodzie, bo trzeba było wykorzystać to, że plaża była jeszcze pusta. Po kąpieli wybraliśmy się na spacer w słońcu do McD, gdzie nie bez przyjemności pochłonąłem jakiegoś podwójnego Wieśmaka, stamtąd poszliśmy do Lidla po zapasy na drogę. Po powrocie do bazy akurat zastaliśmy Tomka już rozbudzonego i chętnego do jazdy, dlatego też szybko się zwinęliśmy i w grupie tym razem czteroosobowej, bo z Wilkiem, pojechaliśmy do domu.
Podsumowując, mogę napisać, że mimo że nie braliśmy udziału w części "maratonowej", a tylko rzeźbiliśmy sobie na boku, to maraton i tak uważam za ogromny sukces. Idea jazdy w grupie wypaliła, sporo osób pobiło swoje życiówki i można obstawiać kilku pewniaków na trasę 500 na przyszłoroczny MP (a może i na BBT). Gratuluję wszystkim!
Krzysiek zorganizował wszystko wspaniale, przy wsparciu lokalnych instytucji załatwił wszystko, czego mogli potrzebować maratończycy, jedyne, co musieli pokryć startujący, to koszty noclegu. Do tego OSIR w Kórniku jako baza sprawdził się idealnie. Pozostaje mieć nadzieję, że będzie mu się chciało wszystko zorganizować jeszcze raz, za rok, bo na razie widzę wszystkie głosy za, żadnego przeciw.
Jeśli chodzi o naszą jazdę, to:
- zaliczyliśmy 45 gmin (tylko na BBT zdobyliśmy ich więcej podczas jednego wyjazdu),
- łącznie staliśmy 49 minut (w tym jakieś 15 minut zeszło na światła i przejazdy kolejowe),
- postoje zrobiliśmy dwa, w tym drugi był tylko symboliczny - zakupy i w drogę, tym samym pobijając nasz rekord jazdy bez dłuższego postoju - 208 km,
- ponad 350 km z całej trasy zrobiliśmy pod silny wiatr, w tym sporo z wiatrem wiejącym frontalnie w twarz,
- był to nasz najdłuższy niemaratonowy dystans.
- DST 463.00km
- Czas 17:07
- VAVG 27.05km/h
- Sprzęt Stefan