Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

> 400 km

Dystans całkowity:15026.93 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:630:06
Średnia prędkość:23.85 km/h
Maksymalna prędkość:77.85 km/h
Suma podjazdów:7022 m
Suma kalorii:10068 kcal
Liczba aktywności:24
Średnio na aktywność:626.12 km i 26h 15m
Więcej statystyk
Sobota, 25 lipca 2020 Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem

Góralstwo Romantyczne

Tak naprawdę, to wcale nie miałem tu jechać. W planie był Beskidzki Zbój, ale... okazało się, że pandemia pokrzyżowała plany, Zbója nie ma, jest MP, ale za to w Beskidach. Więc: jest okazja pojeździć po górach w podobnym terminie, jak planowaliśmy... Trasa prowadziła pętlą po terenach górskich i podgórskich, dając do dyspozycji przyjemną dawkę przewyższeń i gwarancję, że płaskie odcinki byyyyć mooooże napotkamy jedynie na jakichś mostach i kładkach.

Ciekawostka: pierwsza wersja trasy, którą widziałem kilka miesięcy temu, miała prawie półtora raza więcej przewyższeń... Trochę żałuję, że nie przeszła...

Było to moje pierwsze ultra od ponad roku, po prawie trzech kwartałach najpierw nie- a potem wręcz antytrenowania. Tradycyjnie (nie wiem, z czego to wynika) olbrzymie nagromadzenie pracy w czterech tygodniach poprzedzających wyścig umożliwiło mi "stosowne" (w praktycznie dowolnym znaczeniu tego słowa) przygotowanie się fizyczne do wyścigu, więc jechałem raczej w nastroju "dajcie mi powód, a nie pojawię się na starcie i pójdę spać".

W miejscówce VIP u Rafała, w Ujsołach, pojawiamy się w trójkę (razem z Wujkiem Wojtkiem) już w czwartek, piątek upływa na obserwowaniu kapiącego deszczu, prognoz, męczeniu kota, a także szukaniu jedzenia i powodów do niewystartowania. Niestety: prognoza nie daje złudzeń, bo ma być ładnie, ewentualnie z jakimiś przelotnymi opadami, rower, o dziwo, całkiem przyzwoicie chodzi i jakoś nie chce się zepsuć...

Rano, przed startem, budzę się wyspany, zadowolony z życia, zalewam wodą jakąś obrzydliwą (jak się okazało) owsiankę z Biedronki i męczę ją. W międzyczasie w pokoju pojawia się Wojtek, który sieje ferment, podsyła złe pomysły, ale wynika z nich jedno: jednak jedziemy na start. Deszcz ma być, ale na Podhalu i maksymalnie do późnego popołudnia, wiatr może będzie nawet pomagał... No nie: nie da się, trzeba jechać!

Wskutek niewyjaśnionego dla mnie zbiegu okoliczności trafiłem do ostatniej grupy, gdzie na liście startowej tkwi obowiązkowy koński skład z mottem "zerwiemy z koła w każdym możliwym terenie", czyli Hipcia, WuJek Gie, Rysiu Herc i Rafał Jędrusik. Oprócz mnie startują tu jeszcze Wilk i nieznany mi kolega Roman. Ostatnie odliczanie i ulga w oczach orgów, gdy ostatnia z grup wyrusza w teren...

Spodziewałem się, że Wojtek na zjeździe mocno kopnie w korbę i albo porwiemy się już na wysokości tablicy "Gmina Ujsoły żegna - przyjedź zaś!", albo zrobimy zjazd do Węgierskiej Górki w rekordowym, KOM-owym tempie, tymczasem tempo jest żwawe, ale nadal rozgrzewkowe, więc można i spokojnie napełnić płuca wilgocią okolicznych lasów, i nacieszyć oczy ciemną zielenią porannego świata.

Tuż za Węgierską Górką wjeżdżamy w boczne, wąziutkie drogi, gdzie konina zaczyna się wspinać na stromych podjazdach, Rysiu tylko na to czeka, bo z westchnieniem ulgi rusza do góry i melduje się obok Wojtka. Pokonujemy w grupie fragmencik, na jednej dłuższej grupa zaczyna leciutko przyspieszać, rzucam okiem i nie widzę Hipci: ani przed, ani za sobą. Za mną też jej nie ma na najbliższej, widocznej setce metrów, sporo niżej jedzie tylko Wilk, więc uznaję, że coś się musiało jednak stać i odpuszczam koło. Kawałek dalej... zrywam łańcuch. Nie był najnowszy, ale tez nie był jakoś szczególnie zużyty. Ot - po prostu uznał, że pęka.


Pękł i sobie leży.

W międzyczasie dojechała Hipcia, która zdążyła, dzięki uprzejmości lokalnego kierowcy, zwiedzić przydrożny rów (stąd powód opóźnienia). Szybko składam łańcuch do kupy i ruszamy, już we dwójkę. Co ciekawe, na samym początku trasy rozważaliśmy celowe spóźnienie się na start, by przejechać trasę tylko we dwójkę, a tu, proszę, zwykłe zrządzenie losu...

W pięknej pogodzie pokonujemy dwa pagórki i meldujemy się przy podjeździe za Stryszawą. Ciekawe, że nigdy nie udało mi się go przejechać (w tę stronę) w dzień, zawsze wypadał w nocy, więc w końcu mam okazję zobaczyć, jak on faktycznie wygląda. Potem jeszcze Krowiarki, podjazd, który nigdy się nie nudzi i dłuuuuuugi zjazd do Jabłonki.


W drodze na Krowiarki.

Na drodze do Czarnego Dunajca ruch jest zaskakująco niewielki, w międzyczasie zaczyna lekko kropić, a po chwili dociera nad nas olbrzymia chmura idąca znad Tatr. I to już nie jest "kropienie". Mijamy kolejnych kolarzy bunkrujących się po przystankach i, nie wiadomo dlaczego, zakładających kurtki przeciwdeszczowe. Deszcz przechodzi w ulewę, która po jakimś czasie przechodzi w deszcz, który po chwili znika zupełnie. Na podjeździe pod Ząb krótka sesja fotograficzna ze strony organizatorów: Tomek i Krzysiek stoją uśmiechnięci i łapią każdego przejeżdżającego.


Uśmiechaj się, jesteś w telewizorze! (fot. Koło Ultra)

Zjazd z Zębu jest szybki i mokry, ale już od Poronina wszystki powoli schnie, wspinaczka pod Gliczarów jest już zupełnie na sucho. Tutaj Hipcia o mało co nie łapie kolejnego rowu, tym razem dzięki wplątanej we włosy pszczole.

Stroma ścianka przed Łapszanką zaskakuje nas, więc w połowie robimy sobie krótką przerwę techniczną, w międzyczasie dojeżdża do nas Memorek, którego z kolei mijamy na zjeździe. Za Łapszami koło łapie jeden kolega, który trzyma się do podjazdu pod zamek w Nidzicy, gdzie go urywam, ale łapię kolejnego pasażera, który z kolei wyprzedza nas na zjeździe z Falsztyna... a my z kolei doganiamy go na podjeździe pod Knurowską.

Na samej przełęczy na moim liczniku pęka równiutkie 200 km, znak tego, że trzeba w końcu się zatrzymać. Tak naprawdę powinienem tankować już chwilę temu, myślałem, że zatrzymamy się w Łapszach, ale się za fajnie zjeżdżało i... tak wyszło. Hipcia rozpoczyna zjazd tradycyjnie jako pierwsza, liczyłem na to że (równie tradycyjnie) dojdę ją na zjeździe, ale, niestety, trafił się przede mną kierowca, który jechał tak jakby był po raz pierwszy w górach, więc ani nie było jak za nim jechać, ani wyprzedzić (nie wiedziałem jak zareaguje na kolarza wyprzedzającego go na wąskiej drodze).

Ostatecznie zatrzymujemy się przy jakimś Groszku, kupujemy szybko zapasy picia, kilka batonów i ruszamy dalej. Po dłuuuuuugim zjeździe robimy jeden piękny pagórek za Łąckiem, przebijamy się na Tymbark i zaczyna się sto milionów małych, mniej lub bardziej stromych podjeździków.


Zachód taki, że aż się jechać nie chciało...

W międzyczasie zapada zmrok. Częściej kogoś doganiamy, rzadziej ktoś dogania nas. Hipcia robi szybciej podjazdy, ja przeganiam ją na zjazdach, a na dłuższych prostych lub zjazdach jedziemy w kole. Na jakimś pagóreczku przed Kalwarią Zebrzydowską stajemy się ubrać, spóźniona - z perspektywy moich kolan - interwencja, o czym miałem dowiedzieć się dopiero rankiem. Przed Zatorem jest dłuższy, relatywnie płaski odcinek, gdzie sprawnie zmniejszamy dystans do stacji Moya w Zatorze. Po raz kolejny pluję sobie w brodę, że nie zabrałem bukłaka, bo pewnie przystanek byłby zbędny i te ostatnie 80 km można by było pociągnąć bez przerwy. Niestety, susza w bidonach zmusza do postoju, przeciąga się on trochę, bo kilku kolegów kupuje zapiekanki, a potem muszę przetrwać trzech nawalonych chłopaków kupujących "łyzkiżekadanieszszsza" w wersji jednak zero pięć, a nie zero siedem. Uzupełniamy bidony i ruszamy w dalszą trasę.

Zaczyna powoli świtać. Świat zaczyna wracać do kolorów, dystans do mety zauważalnie skraca się z każdą chwilą. Przed Andrychowem łapiemy Wilka, Żubra i jednego kolegę z Grupetto Warszawa, zaczynamy też razem podjazd pod przełęcz Kocierską, ale Hipcia podpuszcza chłopaków do szybszej jazdy, oni oczywiście co do sztuki czują się w obowiązku utrzymania koła, a sama prowodyrka zjeżdża na koniec grupy i... już jedziemy sobie razem.

Zjazd w stronę Żywca tradycyjnie robię szybciej, Hipcia dogania mnie i jak zwykle przegania na pagórkach przed Żywcem, z których ostatni robię tak wolno, że jest mi wstyd nawet przed sobą. Niestety, kolana stwierdziły, że w tym momencie zaprotestują po całej nocy marznięcia, a ja nie miałem motywacji do tego, żeby na ostatnie 40 km robić im jakąś szczególną krzywdę, przynajmniej dopóki nogi nie zagrzeją się w porannym słońcu.

Spotykamy się w Żywcu; dopada mnie kompletna niechęć do jazdy. W sumie to już blisko, ale jednak pod wiaaaaatr, pod górę i w ogóle niech ktoś po mnie przyjedzie autem. Jadę więc trochę na kole, trochę przed kołem, ale bardziej jednak na kole. Na przejeździe kolejowym w Milówce Hipcia z daleka widzi Wilka, który może być ze dwie minuty przed nami, a skoro jest tak blisko i startował z nami, no to głupio by było nie dogonić i przegrać o kilka minut. Stwierdzam więc, że jednak musi mi się zachcieć, wychodzę na zmianę i jedziemy. Łapiemy go dość szybko i końcówkę dociągamy już we trójkę.

Później pozostaje tylko posiłek na mecie, posiłek w bazie, posiłek w karczmie, drzemka, drugi posiłek w karczmie, a wszystko we wspaniałym towarzystwie i w pięknych okolicznościach przyrody. Polecam, Hipek.


I po wszystkim! (fot. Koło Ultra)

Podsumowując: udało się zejść sporo poniżej 23 godzin, co, jak na wycieczkę przejechaną w myśl zupełnego "niechcemisizmu", brzmi jak dobry wynik. Błędem było niezabranie bukłaka, wiedząc, że z dużym prawdopodobieństwem pojedziemy razem, celując w maksymalnie dwa przystanki w sklepie, a także nieubranie nogawek odpowiednio wcześniej (za co odpokutowałem wczesnym rankiem). Z drugiej strony: przygotowałem się do wyjazdu tak porządnie, że zabrałem zbyt grube, jesienne rękawiczki jako "te cieplejsze", a trasę jakoś uważniej przejrzałem dopiero w wieczór przed startem. Okazuje się więc, że w dalszym ciągu mogę wystartować w maratonie zupełnie na pałę, olać kilka rzeczy, pooglądać sobie widoki, zachód i wschód słońca, a nadal wykręcić przyzwoity czas. To miłe.

  • DST 498.12km
  • Czas 21:39
  • VAVG 23.01km/h
  • VMAX 68.76km/h
  • K: 19.0
  • Kalorie 10068kcal
  • Podjazdy 7022m
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 15 września 2018 Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Kolarstwo romantyczne

Maraton Północ-Południe to tradycyjny czas relaksu, wypoczynku i zachwytu nad początkiem jesieni. "Etap przyjaźni", gdzie jedziemy dla samej przyjemności, zamknięcia sezonu i przyjemnego, wrześniowego słońca. To znaczy: ja tak robię, inni niekoniecznie.

Na Helu stawiliśmy się tradycyjnie, dwa dni przed startem, czyli już czwartkowym wieczorem. Udaliśmy się na pizzę i, mijając ignorującą nas grupkę dzików (takich prawdziwych, chrząkających i w ogóle), udaliśmy się na spoczynek.



Kolejny dzień, jak to dzień przed tym konkretnym startem, upłynął na wypoczynku, oglądaniu morza, piciu piwa, witaniu się ze znajomymi i piciu jeszcze większej ilości piwa. W końcu nadeszła noc, wspólne włóczenie się po mieście zakończyło się lekko po dwudziestej pierwszej i można było iść spać.



Poranek zaczął się leniwie i wcale szybszym być nie musiał. Byliśmy zakwaterowani trzydzieści metrów od miejsca startu, więc można było spokojnie zjeść śniadanie (które jak zwykle nie chciało mi wchodzić) i powzdychać z powodu braku kawy. Po cichu liczyłem na to, że pawilon z lodami i kawą, otwarty jeszcze dzień wcześniej, będzie czynny również w sobotę... Niestety, wszystko było zamknięte na głucho, a mi pozostało obejść się smakiem.

Nieuchronnie zbliżała się dziewiąta, więc wynieśliśmy rowery, zdaliśmy bagaż i po chwili, żegnani brawami i okrzykami, mogliśmy ruszyć w asyście policji na wielokilometrowy start honorowy.

Początek był, jak zwykle bardzo spokojny: po rwanym starcie grupa (a przynajmniej jej część) zeszła się w jedną całość i w rozsądnym tempie, nie przekraczając z reguły 35 km/h, toczyła się do przodu. Dookoła szumiały drzewa, lekko wiał boczny wiatr, słońce świeciło... No cóż, dajcie bogowie każdemu!

To, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Na ostatnim z władysławowskich rond radiowóz zatrzymał się, a policjant pożegnał nas machając lizakiem. Od tej pory mieliśmy jechać na ostro. Oczywiście, jak to zawsze musi być, gromada ruszyła żwawo i radośnie po kaszubskich pagórkach. Po kilku kilometrach okazało się, że nadal jest nas w grupie około czterdziestki; czołowy wiatr nie sprzyjał rwaniu grupy i wszyscy trzymali się razem. Po chwili jednak na jednym z pagórków oderwała się niewielka grupka i podział na zgodne z prawem grupy się dokonał.

Zostaliśmy w czwórkę, wszyscy reprezentanci Sanatorium: Hipcia, Tomek, Michał i ja. Taki był też zresztą plan: oblecieć całość razem, w grupie, trzymając równe tempo, bez rwania i spokojnie dojechać do mety w rozsądnym i bardzo dobrym czasie. Wcale nie napiszę, że nie wierzyłem w jego powodzenie, ale po kilku pagórkach "równej jazdy", gdzie słyszałem tylko świst swojego oddechu i łopot wywalonego ozora, po raz kolejny przyspieszając na każdej górce, stwierdziłem, że chyba coś jest tu nie tak. Kulminacją był podjazd od jeziora Żarnowieckiego, gdzie ostatecznie uznałem, że nie mam najmniejszej ochoty na taką jazdę i po prostu, żegnając się jedynie z Hipcią (bo chłopaki byli już dobre sto metrów z przodu), zostałem jadąc tempem, które mi odpowiadało.

Teoretycznie mógłbym nawet spróbować mocniejszej jazdy (bo czemu nie), ale nie współgrała ona wcale z moim samopoczuciem. Po BBT byłem na rowerze jedynie dwa razy, z czego drugi był przerwany praktycznie w połowie z powodu rozwiajającej się choroby. Jeśli do tego dodamy kupę zajęć w pracy, trochę nadgodzin i pracę w weekend... to nagle, dość boleśnie, zdałem sobie sprawę z tego, że chyba elegancko się roztrenowałem. Zaczynam tu też mocno odczuwać zmęczenie pierwszym, mocno przejechanym kawałkiem, więc lekko zwalniam i toczę się dalej. W końcu: mam cały dzień, prawda?

Przed Wejherowem łapię się na chwilę z krótkim pociągiem prowadzonym przez Krzyśka Kurdeja. Krzysiek jedzie sobie na przedzie, nikim i niczym się nie przejmuje i nawet nie sugeruje nikomu, żeby wychodził na zmiany, więc... korzystam i jadę sobie, razem z Szymonem Koziatkiem, Darkiem Urbańczykiem, Wilkiem i jednym kolegą, który zgubił się tuż za Wejherowem.

Dojeżdżamy niedaleko: Krzysiek zjeżdża na bok, do sklepu, a my, we trzech, ruszamy dalej. Po chwili łapiemy Krzyśka Sobieckiego, a dalej, gdzieś na horyzoncie majaczy znana postać Hipci, która odpuściła sobie jazdę z chłopakami i postanowiła na mnie poczekać. To miłe, ale tak czy inaczej jedzie szybciej niż bym sobie tego chciał, więc zamieniamy tylko kilka słów i zostaję sobie z tyłu, z Darkiem.

Dłuższy fragment pokonujemy razem, rozmawiając, później jednak zostaję z tyłu i postanawiam dotrzeć do Czerska spokojniejszym tempem. Dlaczego akurat do Czerska? Jakoś tak się złożyło, na każdej edycji, że pierwszy postój na stacji robię dokładnie tam, po dwustu kilometrach. Traktuję Czersk jako ostateczne potwierdzenie, że zakończyły się znienawidzone przeze mnie Kaszuby i że można wreszcie spokojnie jechać.



Na stacji spotykam Darka, który właśnie wciąga ostatniego hotdoga, za chwilę mija mnie Krzysiek Sobiecki, a potem zajeżdża Rafał Kocoń z pytaniem, czy właśnie zaczęło się kolarstwo romantyczne. Po otrzymaniu potwierdzenia stwierdza, że pewnie go zaraz dogonię i rusza dalej.

Oj, żebym ja go dogonił... Po pierwsze, to niby po co mam gonić? W końcu zaczęło mi się jechać przyjemnie. Tak naprawdę do tego stopnia przyjemnie, że nie pamiętam teraz, co działo się po drodze do Nakła. Zrobiłem tam przystanek na stacji benzynowej, to na pewno, ale co było po drodze?

Podobno, gdy wyjeżdżałem z Nakła, przy McD machał do mnie Rafał. Tego też nie widziałem, ale McD akurat nie był na mojej liście postojów, więc nawet nie przeszukiwałem tamtego obszaru i nikogo się tam nie spodziewałem.

Kawałek za Nakłem znowu spotykam pociąg: prowadzi go niezmordowany Krzysiek Kurdej, a oprócz niego siedzą w grupie Szymon Koziatek, Darek Urbańczyk i Szymon Sapeta. Po chwili wahania doganiam ich i wsiadam. I to jest równa jazda, proszę Państwa! Niektórzy moi koledzy mogliby wybrać się na takie korepetycje i dokształcić w tym, co to znaczy jechać równo! Lecimy nieco ponad 30 km/h, zmiany co jakieś 10 km. Jadę z chłopakami kawał drogi, po swojej zmianie schodzę na sam koniec, z powrotem studiować napisy na koszulkach Darka: logo MPP (na kieszonce koszulki) i logo LEL na kamizelce. Po chwili jednak, z braku dodatkowych bodźców, zaczynam odpływać. Po dłuższej chwili, gdy wjeżdżamy do Mogilna, uznaję, że czas odpuścić. Nie będę wiózł się na kole, a w środku grupy nie chcę jechać, by czasem nie zrobić nikomu krzywdy. Dyskretnie więc zostaję z tyłu i po chwili chłopaki są już kawał drogi przede mną.

Nie ma tak dobrze! Na wylocie z miasta widzę stację, z niej macha do mnie Krzysiek. Pierwotnie planowałem zjechanie tylko w celu pożegnania się (aż mnie dogonią), ale Krzysiek mnie przekonuje mówiąc "zatrzymaliśmy się na kawę". W sumie...

Piję kawę i ruszam dalej. Chłopaki bardzo szybko mnie przeganiają, a chwilę później dojeżdża do mnie Wilk, który od dłuższej chwili gonił... tamtą grupkę. Jedziemy dłuższą chwilę i gadamy. W pewnym momencie, zdziwiony tym, że po raz kolejny wyciąga spod kurtki jabłko zawinięte w papierek, pytam, co to... Okazuje się, że zatankował sobie cheeseburgery w Nakle i teraz wciąga późną kolację!

Żegnamy się w Słupcy. Planuję tam odwiedzić Orlen i robić częstsze postoje, by umknąć senności. Na stacji muszę się sprężać, bo kręci się w okolicy dwóch szczeniaków, ciekawie patrzących na mnie, więc na wszelki wypadek nie spuszczam roweru z oka, a do tego znikam ze stacji możliwie szybko, zwłaszcza, że właśnie dojechało tam czarne, stare Audi, z muzyką puszczoną na cały regulator. Ze stacji zabieram za to Colę, którą planowałem kupić jeszcze w Mogilnie. Z braku miejsca wpycham ją pod koszulkę, z przodu.

Kolejna stacja to dalsze 60 km. Kawał drogi, biorąc pod uwagę to, że zaczyna mi się chcieć spać. Gdy już miałem ją tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki, uznałem... że trzeba znaleźć sobie dobry przystanek. Minuta drzemki, tyle potrzebowałem, by spokojnie dotrzeć na stację. Tam spotykam... Krzyśka i Szymona, którzy wypoczęci i radośni szykują się na dalszą jazdę. Biorę kawę, nową butelkę Coli i po chwili ruszam w ślad obu kolegów.

Po chwili okazuje się, że popełniłem niewielki błąd: wziąłem zamiast zwykłej coli jakąś wersję limonkową! Jakoś tak paskudnie jedzie po gardle... no ale przecież nie wyrzucę, bo szkoda!

Nocny Kalisz jest cichy i spokojny. Nic nie przeszkadza, nic się nie dzieje, przez miasto przejeżdżam sprawnie, a kawałek za nim postanawiam stanąć na, powiedzmy, dłuższy nocleg. Znajduję przyjemny, nieco zagłębiony w czyimś ogrodzie i obniżony względem jezdni przystanek, ustawiam budzik na 20 minut i idę w kimę. Wstaję po 9 minutach, w pełni wyspany, uznaję to za rozsądny kompromis i ruszam dalej, w chłód budzącego się poranka.

Nikogo nie ma. Nic się nie dzieje. Do stacji, na której planuję zjeść śniadanie, jeszcze kilkanaście kilometrów, więc ciesząc się świtem pokonuję je z radością. Kolejny Orlen. Na zewnątrz jest chłodno, ale postanawiam usiąść właśnie tam: z bagietką i kawą. Jest jakieś 10 stopni, więc nie ma tragedii, a alternatywą jest rozgrzewanie się po posiadówce w ciepłym. Na co mi to?

Ruszam dalej. Aplikacja z monitoringiem mówi mi, że gdzieś za moimi plecami jest jeden kolega i Krzysiek Sobiecki. Zakładam, że prędzej czy później mnie dogonią i może jest szansa na jazdę w jakiejś większej grupie. Tymczasem ruszam dalej, w kierunku Ostatniej Stacji. Ta miała mieścić się w Osjakowie i być ostatnią stacją aż do Olkusza. Teraz nadchodził dzień, więc strachu nie było, ale zdarzyło mi się już, rok wcześniej, trafić na taką stacyjną posuchę. Po chwili odzywa się do mnie telefon: Hipcia jedzie sobie w większej grupie i, jak twierdzi, koledzy nie pozwalają jej odejść z godnością i każą jechać. Narzeka też na nawierzchnie... no cóż, po chwili wjeżdżam na takie paskudne dziury, że ratowała mnie tylko wczesna pora, dzięki której mogłem je omijać po całej szerokości drogi.

Wyprzedza mnie wspomniany kolega, zamieniając jedynie kilka słów, oczy patrzą mu półprzytomnie i mówi, że musi jechać szybciej, bo spadnie z roweru. Co ciekawe, w Osjakowie jestem... przed nim. Tankuję tam colę na zapas, trochę batonów i ruszam na długi fragment do Olkusza.

Monitoring mówi, że kolega (Maciek) i Krzysiek jadą już razem. Po chwili zauważam ich za sobą i formujemy coś w rodzaju grupki. Jeśli wierzyć zapewnieniom, to nikt nie ma siły, nikomu się nie chce i wszyscy trzej marzymy o śniadaniu.



Pierwszą próbę zdobycia jedzenia podejmujemy w Pajęcznie. Tam, niestety, kuchnia jest czynna dopiero od południa i udaje nam się tylko załapać na długi, kawowy postój. Później albo niczego nie ma, albo nie chce nam się zawracać, koniec końców celujemy w upatrzoną przez Maćka karczmę w okolicach Janowa. Mamy tam całe sześćdziesiąt kilometrów, które mijają na spokojnym przewracaniu się z nogi na nogę, obserwowaniu widoków i oczekiwaniu aż zaczną się jurajskie pagórki.

A w karczmie... W Karczmie jest jedzenie. Nie jest najlepsze, a w każdym razie zdarzyło mi się już jeść smaczniej w karczmie, ale to jest ta godzina, ta pora i ten dystans, że wszystko wchodzi. Wcale się nie spieszymy, pozwalamy sobie nawet na pogawędkę z jednym panem, który uparcie dopytywał, gdzie tak zgrzeszyliśmy, że aż taką pokutę dostaliśmy.

Maciek stąd jedzie już niedaleko, jeszcze podczas obiadu zaklepał sobie nocleg w Mirowie i tam właśnie odłącza się od nas. Zostajemy we dwóch.



Sprawnie pokonujemy pagórki, przecinamy Olkusz i łapiemy nawet srogi zjazd w kierunku Myślachowic. Na samym dole ustalamy, że to jest ta pora dnia i robimy przerwę w lesie. Zakładam pełen ochronny zestaw na kolana, smarując je uprzednio rozgrzewającą maścią, ubieram się prawie w pełni (zostawiam sobie tylko drugą kurtkę i ochraniacze na buty) i ruszamy dalej.



Nie dojeżdżamy daleko: w Trzebini zatrzymuje nas Darek Urbańczyk, któremu pękła linka od przerzutki, do tego, jak się okazało, baryłka pechowo wkręciła się prosto w mechanizm. Operacja jest skomplikowana, bo wymaga użycia aż dwóch śrubokrętów i, później, taśmy klejącej, ale udaje mi się sprawnie wymienić linkę i kolega jest już gotów do jazdy.

W międzyczasie zapada zmrok. Do Zatoru jedziemy w kierunku przeciwnym do olbrzymiego korka, tam zacznie się ostateczna zabawa, czyli etap górski. Do podjechania jest dziewięć hopek. Większych lub mniejszych.

Robimy najpierw szybką przerwę na stacji, tankujemy kawę, łapiemy trochę świeżości i ruszamy w górę.

Na wstępie do pokonania są trzy rozgrzewkowe pagórki, krótkie sztajfy trzymające do kilkunastu procent. Uporaliśmy się z nimi bez problemu i ruszyliśmy dalej, w kierunku Krzeszowa. Tutaj łapie mnie spanie. I to takie konkretne. Fragment dookoła Świnnej Poręby robię walcząc o rozbudzenie, ale chwilę później... nie trzeba się rozbudzać. Krzysiek mówi, że zaczyna go boleć kostka. Do Stryszawy mamy tylko jedną górkę, ale pokonujemy ją na raty. Najpierw krótka przerwa na bandażowanie nogi. Potem Krzysiek zasypia, więc proponuję popchanie rowerów. Kończy się to tym, że każdy powoli schodzi z drogi w swoją stronę. W końcu wsiadamy na rowery, znajdujemy śpiącego na przystanku Darka, który wcześniej urwał się na rozbudzenie i po bardzo długim czasie docieramy do Stryszawy na Orlen.

Patrząc po tempie, w jakim wspina się Krzysiek, niewiele szybszym od tempa marszu, nie jestem pewien, czy ruszanie tak, o, na Krowiarki, to dobry pomysł. Zaczyna się akcja poszukiwawcza jakiejś agroturystyki. Niestety, Stryszawa jest na pewno hotelowym zagłębiem... tylko nie dzisiaj. Dziś nikt nie odbiera (jest w końcu pierwsza w nocy) albo nie chce go przyjąć.

Na stacji jest też Szymon Sapeta, częstuje Krzyśka olfenem. Potwierdza też pogłoski o tym, że na przełęczy Przysłup jest nowootwarty hotel. Postanawiamy więc tam dotrzeć.

Tabletka zaczyna działać, ale wspinaczka i tak robi się ciężka z powodu wszechogarniającej senności. W końcu, na szczycie, Krzysiek skręca na hotel, proszę, by dał znać, gdyby nie było miejsca, wówczas poczekam nań w Zawoi. Nie dojechałem jeszcze do Lotosu, gdy dostałem SMS-a. W takim razie kupuję sobie energetyka i zasypiam z nim w dłoni, czekając na kolegę. Po chwili przybywa Darek i zasypia pod sąsiednią ścianą. A w końcu dociera Krzysiek.

Robimy jeszcze jedno, nieudane podejście do szukania noclegu i ustalamy, że w takim razie przebijamy się przez Krowiarki, a następnie zjeżdżamy do Jabłonki. Tam, na Orlenie, podejmiemy decyzję, czy jedziemy dalej, czy bunkrujemy Krzyśka w jakimś agro, które na pewno w końcu się otworzy.

Po chwili żegna się z nami Darek, któremu niskie tempo wspinaczki przeszkadzało w zagrzaniu się. Zostajemy we dwóch. Krzysiek nie jest rozmowny, walczy ze snem, a walka jest naprawdę bohaterska. Ja nawet nie zasypiam, skupiony na pilnowaniu, by trafiał między białe linie na asfalcie. Nic nie działa. Puszczam muzykę z mojej playlisty, na której mam dosłownie wszystko, po ustaleniu, że wkurza go Sławomir, ryczę na cały głos "Miłość w Zakopanem", nic, nic nie działa. Krzysiek posykuje, przemieszcza się, ale robi to dość nieefektywnie, slalomem.

W końcu ustalam, ze trzeba gdzieś zaparkować na chwilę drzemki. Jak się zdrzemnie, to od razu będzie mu lepiej. Łatwo powiedzieć... Do dyspozycji mamy jedynie metalowe bariery, żadnego pieńka, cegłówki czy czegokolwiek innego. Ale jeśli się szuka, to w końcu się znajdzie! Na jednej z serpentyn stoi sobie altana. Bez zwłoki ładujemy się do środka i Krzysiek idzie spać. Ja decyduję się nawet nie drzemać, żeby przypadkiem nie przespać budzika. Po jakimś czasie dostaję nawet SMS-a: pisze do mnie Hipcia, leżąca już od dawna w ciepłym łóżku...

Dwa pierwsze Tiry nie obudziły kolegi, uczynił to trzeci, po dziewięciu minutach, minutę przed planowaną pobudką. Od tej pory było łatwiej, nie chciało się spać, więc szybko dotarliśmy na przełęcz i puściliśmy się w zjazd. Czego szybko pożałowaliśmy...

Do Orlenu mieliśmy około 20 km. Po 14 km zjazdu w kilku stopniach, we mgle, musieliśmy się zatrzymać, by choć chwilę się ogrzać. Zimno wchodziło z każdej strony, przeszkadzało, paraliżowało... zgodnie uznaliśmy, że żaden z nas tak jeszcze w życiu nie zmarzł.

W Jabłonce małe zawahanie, bo nie wiedziałem, czy stacja jest czynna całą dobę... była!



Nie ma limitu na postoje, na drzemki, na nic. Kawa, hotdogi (na które spokojnie poczekaliśmy) i śpiący Krzysiek. W międzyczasie słońce pojawiło się nad horyzontem, więc można było oczekiwać, że za chwilę będzie cieplej. W końcu, po bardzo długim postoju, zbieramy się.



Końcówka to, szczególnie od momentu, gdy zrobiło się ciepło, sama przyjemność. Przepiękne widoki, przyjemne podjazdy i radość ze zbliżającej się mety. Jeszcze ostatnie pagórki, podjazd przez Murzasichle, sztywny i przyjemny, droga Oswalda Balzera, kawałek zjazdu i... nagle materializuje się przy nas Szafar. To jest atak w ostatniej chwili!

We trzech dojeżdżamy do mety, witani z daleka oklaskami i z daleka słyszanym dzwonkiem mety.

Kilka metrów po kamieniach przed Głodówką i, na powitanie, zimne piwo od Hipci. No, i tak można świętować!



Czy jestem zadowolony? Ha, nawet bardzo! Tradycyjnie sezon został zakończony przyjemną, relaksującą wycieczką, po której można spokojnie oddać się posezonowemu jedzeniu ciastek i popijaniu ich kawą. Albo piciu piwa. Albo jedzeniu kebabów. A potem ciastek.

Pechowo-szczęśliwa kontuzja Krzyśka znacząco wpłynęła wyjazd: pechem, bo, wiadomo, kontuzja, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: gdybyśmy dojechali na metę kilka godzin wcześniej, musielibyśmy przeszkadzać wolontariuszom w drzemaniu nad stołem, budzić śpiących w pokojach ludzi... A tak: dojechaliśmy w pięknym słońcu i w pełni chwały, wśród okrzyków i oklasków. Czego chcieć więcej?

Dziękuję Krzyśkowi, Maćkowi i Darkowi za towarzystwo na trasie, było mi bardzo miło z Wami jechać!

  • DST 936.11km
  • Czas 41:06
  • VAVG 22.78km/h
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 30 czerwca 2018 Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, solo, ze zdjęciem

Pierścień tysiąca chmur

Jeszcze nie do końca zdążyłem odpocząć po Pięknym Zachodzie, a już trzeba było na nowo pakować rzeczy do samochodu i szykować się na kolejny wyścig. Tym razem - już po raz czwarty - mieliśmy pojawić się w bazie w Świękitkach, by stanąć na starcie "Pierścienia".

Na miejsce dojechaliśmy późnym popołudniem, rozbiliśmy namiot tak, jak zwykle, w dalekim kącie i... w zasadzie tyle musieliśmy robić. Start solistów przewidziany był jako przedostatni (po dwusetce jadących w kategorii Open), a tuż przez kilkoma osobami jadącymi w kategorii "Team". Do tego lista startowa została przygotowana na podstawie aktualnej klasyfikacji PP Ultra, w kolejności od osób ostatnich na liście. Nasza godzina startu to kilkanaście minut po... dziesiątej. Dlatego też wszystko, co związane z bezpośrednim przygotowaniem startowym, zostawiliśmy na dzień startu, skupiliśmy się na wypoczynku i wystawianiu się na przejmujący, chłodny wiatr.

Towarzystwa dotrzymywał nam Wojtek, który dość szybko przeniósł się ze swoimi bagażami w bezpośrednią bliskość naszego namiotu. W bazie działo się niewiele, każdy jedynie, przy tym wietrze, ubierał się jak mógł i wciskał głowę w ramiona, więc wiele czasu tam nie spędziliśmy. Pogadaliśmy jeszcze trochę przy namiocie, a gdy zaczęło robić się szarawo, Wojtek wbił się w swój śpiwór i NRC-tkę, my w namiot i tak zakończyliśmy dzień.

Budzik nie musiał wcale dzwonić. Pierwsi zbierający się zawodnicy już snuli się po terenie rozmawiając i powoli narastający harmider spowodował, że w końcu wstaliśmy dwadzieścia minut przed zakładaną pobudką. Do tego w nocy Wojtek za to - to zapewne taktyka rozpraszania przeciwników - szeleścił tą swoją folią przy każdym ruchu. Ale mimo wszystko czułem się wyspany. A Hipcia, tradycyjnie, nie.



Przypiąłem torby do rowerów: sam zarzuciłem sobie małą podsiodłówkę z narzędziami i lokalizatorem, na górę ramy torbę na telefon i drugą, mniejszą, na żele i dokumenty, a pod ramę szeroką przestrzeń na kurtki, rękawki i nogawki. Dwie ostatnie pozycje z tej listy opuściły torbę, gdy tylko zobaczyłem, jaka temperatura się szykuje, bo postanowiłem w nich jechać jednak już od startu. Hipcia za to wzięła dwie torby na ramę i większą podsiodłówkę z Bikepacka.



W końcu zbliżyła się godzina dziesiąta i mogliśmy spokojnie doturlać się na start. Startowały już pierwsze grupy solistów, na razie paczkami, ale ostatnia dwunastka (czyli grupa prowadząca w klasyfikacji PP Ultra) miała być wypuszczana co minutę. Poczułem się nie na miejscu, bo sam puchar mnie niewiele interesuje. Wysokie miejsce na liście zawdzięczam przejechaniu PZ w wersji 1900 km, który dawał maksymalną ilość punktów, więc na siódmym miejscu rankingu pojawiłem się niejako przypadkiem. Poczułem się jeszcze bardziej nie na miejscu, gdy podszedł do mnie Robert i zaczął opowiadać o tym, jak to nasza dwunastka może namieszać w klasyfikacji i że do końca nie będzie nic wiadomo. "Namieszać", ja, akurat.

Odcinek 1: Start - Jeziorany

O moim "mieszaniu" w klasyfikacji najlepiej mogło powiedzieć kilka pierwszych minut po starcie, kiedy to błyskawicznie objechała mnie pozostała szóstka solistów. Hipcia mruknęła tylko, tradycyjnie, "co tak wolno?", Wojtek za to szturchnął krzycząc "berek". I tak oto ostałem na końcu stawki.

Czy na ten wyścig miałem jakiś plan? Owszem. Zamierzałem zmierzyć się z zeszłorocznym Pierścieniem, który poszedł mi bardzo dobrze i przy okazji sprawdzić, czy dam radę pojechać mocniej niż wtedy. A do tego, skoro mam już jechać na poważnie, postanowiłem również wrócić do dawno nie widzianej atrakcji i pooszczędzać czas na postojach.

Już na samym początku czuć było, kto dziś będzie rozdawał karty. Wiatr wcale się z nami nie bawił. Mocne powiewy pojawiały się znienacka zza pagórków, znikały w lasach, albo, przeciwnie, zdradliwie dmuchały zza drzew. I chociaż nie było groźby zostania zepchniętym z drogi przez takie dmuchnięcie, to jechało się ciężko i wolno.



Chwilę później dostałem wiadomość od mamy: "Źle się czujesz, że jedziesz ostatni?". No tak, motywacja na poziomie eksperckim. Gdybym jeszcze do tego wszystkiego nie wiedział, że startowaliśmy w odwróconej kolejności... W sumie, to ta odwrócona kolejność budziła moją ciekawość: wszyscy mamy tak samo ciężkie warunki, przez co jadę dość wolno, ale wcale nie jakoś słabo (a wręcz przeciwnie - jechałem raczej mocno), a ciągle nie spotykam nikogo.

Po chwili przegoniła mnie dwójka jadąca w kategorii Team. Profesjonalnie, bez zbędnych gestów (nie, żebym oczekiwał, że pozdrowią jakiegoś spotkanego trzepaka, takiego jak ja), z tyłu techniczne auto z kogutem, prędkość obiecująca... Śmignęli i jeszcze przez chwilę widziałem ich na kilku pagórkach. A potem zostałem sam.

Na PK w Jezioranach zjechałem tylko na momencik. Zabrałem banana, uzupełniłem picie i - mijając się z trójką innych zawodników z kategorii Team - ruszyłem na dalszą część wycieczki.

Odcinek 2: Jeziorany - Mrągowo.

Gdy po raz kolejny roztrząsałem zawiłości zależności między ilością watów, które mogę wykręcić, a tym, co kręcą inni i zastanawiałem się, czy to po prostu ja nie potrafię jeździć pod wiatr, nagle... na horyzoncie zobaczyłem rowerzystę. No proszę, pierwszy. Z wyprzedzeniem go miałem pewne trudności, bo miałem wrażenie, że od kiedy mnie spostrzegł, zaczął mi uciekać, ale jednak został z tyłu. A potem minąłem jeszcze koleżankę. I jakiegoś zabłąkanego openowca.



Wiatr nieustannie wiał, wyłączyłem muzykę, bo wraz z nieustającym szumem wichru zaczynała mnie skutecznie usypiać. Odcinek do Mrągowa, nieco bardziej płaski, pokonuję już sporo szybciej.

Na punkcie mijam się z kolejnymi zawodnikami. Wygląda to tak, jakby ktoś nagle rozsypał zawartość worka z kolarzami: nie było, a tu nagle są wszędzie.

Odcinek 3: Mrągowo - Wydminy

Tuż za miastem... wyprzedzam kolejną grupkę kolarzy. Tym razem jadą dość ciekawie, tj. jedyny solista w grupie (Marecky) jedzie na końcu, trzymając obowiązkowy odstęp, ale pozostała trójka (openowców!) jedzie... tak samo! Na trasie zobaczę jeszcze sporo takich sytuacji, gdzie ludzie mogący jechać sobie na kole, jadą w praktyce solo, często nawet w zasięgu wzroku.



Trzy niewielkie pagórki na drodze do Rynu mijają bezboleśnie, dalej jest znany i sklęty chyba przez wszystkich kilkunastokilometrowy sektor MTB. I tu: niespodzianka! Trochę nierówności zostało, ale część drogi została wyremontowana i takich paskudnych, naprawdę paskudnych dziur, jest może jedna trzecia całości. W tych warunkach wietrznych to bardzo dobra wiadomość, bo tutaj mamy - po raz pierwszy dzisiaj - wiatr w plecy.



W tym momencie dokonuję pierwszej próby skorzystania z telefonu i - w związku z tym, że Hipcia jest niedostępna (jak się potem okazało, telefon odblokował się w kieszeni i uruchomił sam sobie tryb samolotowy) - dzwonię do Krzyśka. Rozmowa polega głównie na mówieniu, z słuchaniem jest gorzej, bo wiatr powoduje, że średnio się słyszymy. Umawiamy się na rozmowę w innych, bardziej sprzyjających warunkach.



Mijam przystanek, na którym usiłowałem dwa lata temu spać i ruszam dalej, w stronę Wydmin. Ostatni odcinek z wiatrem w plecy i... oj, ile tu rowerów!

Punkt jest dosłownie zasłany rowerami, na zewnątrz stoi spokojnie dwadzieścia osób i drugie tyle w środku. Nikt się nie spieszy, panuje raczej radosna atmosfera sobotniej przejażki niż jednego z natrudniejszych polskich maratonów. Uzupełniam tylko bidony, wrzucam w kieszeń banany i batona i ruszam dalej.

Odcinek 4: Wydminy - Dowspuda

Jadę. Wyprzedzam. Robię zdjęcia. Dalej jadę. Wiatr... pomaga. Albo przynajmniej nie przeszkadza. Nie wiadomo, kiedy mija te sześćdziesiąt kilometrów, a ja wykręcam najlepszą średnią odcinka - 29 (tak, wiem, niektórzy mieli takie z całości).



Zjeżdżam na punkt. A tam... Zaraz, proszę państwa, tu jest tylko jedna osoba z Sanatorium i jestem to ja. Dlaczego Wy wszyscy tak bardzo nic nie robicie?!

W sali karczmy panuje ruch i hałas jak w górskim schronisku późnym popołudniem, gdy każdy już zszedł ze szlaku i właśnie sączy kolejne piwo. Jest pełno. Obecny na punkcie Robert wskazuje mi, gdzie są izotoniki, dzięki temu tankuję bidony do pełna i ruszam.

Odcinek 5: Dowspuda - Sejny.

Wiatr wieje w bok, ale jakoś tak, że i trochę pomaga, i do tego nie będzie szumiał w mikrofonie. A skoro tak, to próbuję dzwonić - najpierw Hipcia, która jest poza zasięgiem, a potem wracam do rozmowy z Krzyśkiem. Potwierdzam u niego informację, którą zdobyłem rzucając okiem na monitoring: Wojtek stracił kontakt z czołówką i jedzie kilka kilometrów przed Hipcią. Ja z kolei traciłem: do Wojtka równe 20 km, do Hipci: 14.

Przy miłej rozmowie czas szybko płynie, więc nawet nie wiem, kiedy przelatuję przez Augustów i ląduję na przyjemnej, asfaltowej DDR prowadzącej wzdłuż krajówki w kierunku Sejn. Gdy w końcu przestajemy rozmawiać, akurat tuż za mną pojawia się kolarz, wyprzedza mnie i trzyma tempo zgodne z moim, więc dopasowuję się do niego, jadac dobre 200-300 m z tyłu. Powoli, jadąc w takim "zespole" doganiamy widoczne na horyzoncie dwa światełka.

Ten odcinek trasy ma różne opinie: Hipcia go nie cierpli, bo jest przeraźliwie nudny, a mi właśnie się podoba, jest lekko wznoszący, na dobrym asfalcie, pozwala przejechać ten fragment równym i mocnym tempem.

W międzyczasie zaczyna się robić szaro i włączam lampkę. I robi mi się trochę smutno, gdy widzę, że nie świeci tak, jak powinna świecić. Owszem, baterie była nie pierwszej nowości, ale powinna wystarczyć i to z zapasem, tymczasem powoli przestaje mi się podobać to, co widzę. Na razie jednak i tak muszę poczekać, aż zobaczę, jak spisuje się w ciemności; w razie czego powinienem mieć komplet baterii w przepaku.

Tuż za skrętem na Sejny, ledwo kilka kilometrów przed miejscowością, staję na poboczu na przerwę techniczną i nagle słyszę... trzeszczenie. Taki nieprzyjemny, znany każdemu odgłos, który wydaje guma trąca o metal. Natychmiast sprawdzam powód i dochodzę do wniosku, że co najmniej od Augustowa jadę z trącym o obręcz klockiem. Gdy poprawiam go, robi się od razu przyjemniej. A i jakoś prędkość - mimo jazdy pod wiatr - rośnie. Do wspomnianych kolarzy straciłem trochę czasu, ale bez oporów generowanych przez hamulec (umówmy się: bez takich oporów to każdy potrafi) odrabiam to w mgnieniu oka, jeszcze w mieście wyprzedzając jednego z zawodników.

Punkt w Sejnach zapamiętałem z zeszłego roku i liczyłem na to, że będzie równie dobrze wyposażony. Nie przeliczyłem się. Są izotoniki (na których bardzo mi zależało), drożdżówki, wafelki i nawet cola! Zabieram wszystko do kieszeni, po raz kolejny tego dnia żałuję, że postanowiłem nie korzystać z punktów bardziej niż upychając prowiant po kieszeniach. Ominęły mnie już dwa obiady, teraz musiałem odmówić kawy... A zaraz przecież DPK, a w nim pewnie znowu coś ciepłego, a ja znowu będę... ech.

Odcinek 6: Sejny - Rutka Tartak

Już na samym początku wyprzedzam dwóch openowców. Po chwili - ku mojemu zdziwieniu - jadę już sam. Odpuszczam więc trochę (nie znoszę kogoś wyprzedzać po to, by zaraz mnie wyprzedził) i korzystam z coli. A potem zjadam drożdżówkę. Czy cukier zadziałał, czy - co wydaje się mało prawdopodobne - kofeina, nie wiem, dość powiedzieć, że zaczyna mi się jechać bardzo dobrze.

Jedyne, co mnie martwi, to lampka. Już widzę, że jest źle i nie chce nawet czekać na punkt kontrolny, który napotkam w ciągu godziny z lekkim haczykiem. Postanawiam zajść do pierwszego napotkanego sklepu.



W jakimś lesie zauważam najpierw, z daleka, czwórkę kolarzy, a potem wyprzedza mnie samochód wspomnianej na początku relacji grupy z kategorii team. Zastanawiam się, co robi w tym miejscu, skoro jego zawodnicy pewnie są gdzieś z przodu, z daleka słyszę, że rozmawia z chłopakami jadącymi przede mną, potem mówi do nich coś przez megafon... Zaraz, to są oni? Powoli zbliżam się do nich, ale widzę, że samochód przeszkodzi mi, a ja przeszkadzam jemu, dojeżdżając w tak niezdecydowany sposób, więc przyspieszam troszeczkę i wyprzedzam całą grupę, przy okazji upewniając się, że z widocznej na starcie swady nic nie zostało, teamowcy przerzucili się już na tempo rekreacyjne.

Dojeżdżając do Szypliszek wiedziałem, że będzie dobrze. Z daleka rzuciły się w oczy kontury stacji benzynowej i ciężarówek. Zjeżdżam z trasy, kupuję baterie, pożyczam śrubokręt i wymieniam bateryjki. Po czym wracam na trasę i... chyba nikt w międzyczasie mnie nie wyprzedził.

Na sam koniec jeszcze odrobinka przyjemności na zjeździe do Rutki i 55 km/h wyciągnięte pod ukośnie wiejący wiatr i jestem.

Pod budynkiem stoi sporo rowerów. W środku spotykam Kuriera, który dopiero co złapał gumę i chyba przestało mu się spieszyć. Wskazuje w kierunku leżących w oddali materacy, mówiąc, że skoro już jadę, to mogę zabrać Wojtka. Wspomniany faktycznie leży sobie pod różowym kocykiem i chwilowo ma dość. I wygląda jakby nie chciał jechać. Ale to tylko kwestia czasu. Biorę przepak i, przy okazji przebierania się (założyłem cieplejsze nogawki i grubsze skarpetki), zaczynam motywację. Nie jestem w tym dobry, ale ludzie są w stanie zrobić wszystko, bylem tylko się zamknął i dał im spokój. W tym przypadku po raz kolejny odnoszę zwycięstwo: gdy pakuję fanty z torby do kieszeni i pochłaniam w trzech łykach energetyka, widzę jakiś ruch przy materacu. Zakładając wiatrówkę zamieniam jeszcze kilka słów z Kurierem i dowiaduję się, że Hipcia zarzuciła takie tempo, że zajeździła Zdzicha, który właśnie zbierał siły tu, na punkcie (a byłem pewien, że nadal jedzie względem niej na radar).

Odcinek 7: Rutka Tartak - Gołdap

Po chwili widzę za sobą światło, a po kilku kolejnych sekundach pojawia się Wojtek. Jakoś nie wygląda na szczęśliwego, towarzyszy mi kawałek na podjeździe, po czym staje w korbach i momentalnie mi odjeżdża. Z tyłu zostaje jedno światełko - jadący za mną "jakiś solista z punktu", jak mi to wyjaśniono.

"Jakiś solista" zaczyna mnie denerwować. A właściwie nie on, tylko jego lampka. Jest na tyle mocna, że świeci podobnie, czy jest za mną sto, czy trzysta metrów, więc nie wiem, czy mnie właśnie nie wyprzedza i co chwilę, przed ominięciem każdej czarnej ciapki na asfalcie, muszę oglądać się przez ramię. Postanawiam więc go zgubić. Na kilku dynamicznych, krętych zjazdach odstawiam go na kilkaset metrów, na kilku pagórkach nawet udaje mi się go nie widzieć z jednego szczytu patrząc w kierunku drugiego. Dwukrotnie już byłem pewien, że zniknął, ale po chwili jego lampka magicznie pojawiała się jakieś dwieście metrów za mną. Skoro tak, to stwierdziłem, że trzeba popchnąć w drugą stronę i odpuściłem. Po chwili kolega zrównał się ze mną: "Ej, no, dawaj, dawaj, ciśnij, tak fajnie mnie motywowałeś!".

Niestety, promocja na motywację się skończyła. Kolega musiał ruszyć sam do przodu, a ja upewniłem się, że odjechał wystarczająco daleko, żebym tym razem ja go nie wkurzał i ruszyłem swoim tempem.

20 km przed punktem kontrolnym mijam mnie drugi zawodnik i... tyle. Od tego momentu aż do punktu jadę zupełnie sam.

Na punkcie biorę bułkę, pomidora, napełniam bidon i ruszam przed siebie.

Odcinek 8: Gołdap - Sztynort

Już na początku mija mnie łącznie trzech kolarzy, którzy jadą... w przeciwną stronę. Jeden z nich nawet macha i coś do mnie krzyczy. Wtedy nie wiedziałem, że to Wojtek, który przegapił punkt i wracał się doń, dokładając do całej imprezy dwadzieścia nadmiarowych kilometrów.

Zanurzyłem się znowu w odchłań nocy. W międzyczasie założyłem jeszcze jedną kurtkę, osiągając pełny komfort termiczny (minimalna temperatura sięgnęła siedmiu stopni), ale z tą "nocą" było różnie. Księżyc dawał bardzo dużo blasku, do tego gdy tylko łuna zachodu zniknęła po jednej stronie, natychmiast po drugiej pojawiła się łuna wschodu. Nie pomagało to, oczywiście, w zacienionych fragmentach, gdzie niezbędną stawała się taktyczna latarka robiąca za światła drogowe.



Na punkt w Sztynorcie dojeżdżałem już w pełnym świetle dnia. Odmówiłem porcji naleśników (nawet Hipcia się na nie zdecydowała!) i, mijając się z jednym solistą, ruszyłem tuż za nim.

Odcinek 9: Sztynort - Reszel

Zaczęła się moja samotna jazda. Od momentu, gdy jadący przede mną kolega zniknął mi z oczu, aż do mety, przez 150 km, nie zobaczę żadnego zawodnika. Rzut oka na aplikację monitorującą mówi mi, że jeśli nikt nie dostanie jakiegoś zastrzyku energii, albo ja zauważalnie nie osłabnę, to nikt mnie już nie dogoni (a i wtedy musiałby mnie dodatkowo wyprzedzić o co najmniej 10 minut, żeby być sklasyfikowanym przede mną). Kwestią otwartą pozostają zawodnicy przede mną: do Hipci mam stratę 23 minut, do pozostałych dwóch zawodników między nią a mną, nieco mniej, ale obaj mają numery powyżej 40, więc musieliby mnie wyprzedzić mnie o jakieś pół godziny. To były tylko przybliżone szacunki, bo nie wiedziałem, o której kto startował (a nie chciało mi się tego sprawdzać), ale przynajmniej miałem motywację, żeby nie odpuszczać.

W końcu odezwał się telefon. Hipcia zorientowała się, że jest zablokowany i nareszcie można zamienić kilka miłych słów.

Wyjechałem na prostą w kierunku Kętrzyna, przetestowałem tamtejszą DDR (już od kilku edycji chciałem sprawdzić, jak jest zrobiona) - całkiem przyzwoicie, wyjąwszy upierdliwe krawężniki, które zachęciły mnie do przerwania testu i powrotu na jezdnię.

I tu nastąpił moment rowerowego zaćmienia. Jadę sobie elegancko, jakiś niewielki zjazd, coś około 40 km/h na liczniku i myślę "Kurczę, ale fajny asfalt, musimy sobie tu kiedyś na rower przyjechać!". Nie, nie zasypiałem. Rower najwyraźniej stał się itegralną częścią mnie.

Jeśli wcześniej było przyjemnie, to być przestało zaraz po skręcie na Reszel. Asfalt zrobił się niewiarygodnie wręcz dziurawy. Każdy, kto jechał, wie, o czym mówię, jeśli ktoś nie miał tej przyjemności, to powiem, że jest to nawierzchnia dobra na fulla, bo MTB tu się do niczego nie nada. Praktycznie z chwili na chwilę straciłem motywację do czegokolwiek. Obite siedzenie nie chciało siedzieć, jazda na stojąco była męcząca, więc uskuteczniałem jakąś przedziwną krzyżowkę, stan pośredni między siedzeniem a staniem w korbach.

W Reszlu jeszcze kawałeczek po bruku i jest. Restauracja, w niej siedzi Robert. Okazuje się, że mogę dostać coś do jedzenia na miejscu, na drogę nic nie dostanę, wody... też nie ma. Na szczęście miałem jeszcze jakieś zapasy, więc zwijam się szybko i lecę dalej.

Odcinek 10: Reszel - Lidzbark Warmiński.

Od kiedy za Kętrzynem zaczął się sektor terenowy, odliczałem kilometry do Lidzbarka. Praktycznie cały ten fragment to jedna wielka dziura na dziurze. Jazda przestała się kleić i pogodziłem się z tym, że ten z kolegów, który jechał bliżej mnie, wyrobi nade mną taki zapas, że spokojnie mnie wyprzedzi. Pozostało tylko walczyć o jak najlepszy czas... tylko jak, na tych grzmoconych wertepach!? Odliczyłem od 24 godzin w tył i wyszło mi, że - czysto teoretycznie - mam szansę zmieścić się w dobie. Musiałbym tylko... przyspieszyć i utrzymać takie tempo, jak wczesniej.

Czyli znikąd nadziei.

Po wszystkim dowiem się, że średnia z tego odcinka jest najniższą z wszystkich z tego wyścigu: tylko 23 km/h. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale już to czułem.

Minąwszy Bisztynek, na krótkim fragmencie dobrego asfaltu na Bartoszyce uświadomiłem sobie, że nic się nie kręci. Ani się nie trzyma kupy. Ani nic w ogóle. Ogarnęła mnie kleista niemoc, otulająca wszystko dookoła i zapobiegająca generowaniu jakiejkolwiek mocy: wiedziałem, że trzeba kopnąć w tę korbę, ale rower był tak giętki, nogi tak miękkie, że jedyne, do czego mogłem się zmusić, to przebieranie nimi na przemian. Zacząłem zasypiać, rozbudziłem się, ale, mimo że rozbudzony, na nowo wpadłem w kleistą nicość znużenia. W międzyczasie ładny asfalt ustąpił, po skręcie na Lidzbark, asfaltopodobnej papce, a miernik mocy po raz kolejny pokazał zdecydowanie zbyt niską wartość.

I wtedy trafił mnie szlag.

Wydarłem się wszem wobec. Na to, że nawet w Albanii potrafią naprawiać dziurawe drogi. Na to, że to jest droga wojewódzka, a lepsze są niektóre gruntówki prowadzące w pola. Na to, że jak tak będę dalej jechał, to ten Lidzbark wcale się do mnie nie przybliży.

Kazałem sobie wziąć, kurwa, dupę w troki.

Wziąłem. I trafiał mnie szlag. Byłem wściekły na tę cholerną drogę, na cholerny wyścig, na cholernego mnie, który każe mi jechać. Ale dojechałem. Ostatnie dziury, ostatnie slalomy i, w końcu, Lidzbark. Stąd zacząć się miał dobry asfalt, z jednym lekko nierównym fragmentem między Ornetą a Lubominem.

Punkt kontrolny był dużo lepiej wyposażony niż rok temu. Dostałem energetyka, banana, trochę dobrych rad i sporo dobrego humoru. Proponowano mi nawet ciepłe jedzenie, ale uznałem, że trzeba się spieszyć.

Odcinek 11: Lidzbark Warmiński - Meta

Nie wiem, czemu tak źle mi się jeździ po wertepach. Gdy tylko zrobiło się równo, od razu zacząłem jechać. I było miło (oczywiście pomijając buntujące się mięśnie). Wiatr co prawda wiał w twarz, potem przeszedł w boczny, ale jednak kilometry wchodziły i liczyłem na to, że uda mi się zejść poniżej 24 godzin.



W pewnym momencie droga skręciła bardziej na południe i wiatr nawet, jak na dzisiejsze standardy, przestał aż tak bardzo przeszkadzać. Ułożyłem się wygodnie na lemondce i zacząłem korzystać z dodatkowej pomocy. W międzyczasie rzuciłem okiem na aplikację i wyszło mi, że teoretycznie jest szansa na wyprzedzenie kolegi, którego goniłem. Bardzo mi się nie chciało tego robić, ale uznałem, że będzie bardzo głupio, jak odpuszczę i okaże się, że wyprzedził mnie o minutę. A poza tym i tak chciałem zmieścić się w dobę, nie?



Im bliżej mety, tym mocniej cisnąłem. Albo inaczej: im bliżej mety, tym bardziej bolało ciśnięcie na podobnym poziomie. Ostatni, wredny i niekończący się podjazd na Warpnik, długi zjazd w kierunku Szypliszek i zostały mi tylko podjazd i zjazd. Sięgnąłem po jakieś ostatnie rezerwy i zrobiłem dynamicznie najpierw podjazd, a potem uznałem, że na zjeździe głupio tak nie dokręcić do 50 km/h, więc... kopnąłem w korbę jeszcze ostatni raz.

A potem tylko hamowanie i spokojny dojazd po szutrze. Monitoring kończy się na asfalcie, szuter nie gra z zawodnikami.

Powitano mnie, podpisano kartę startową, Oskar wręczył mi medal. W oddali przeszła wracająca spod prysznica Hipcia.

Zignorowałem niewielki szum w uszach i ruszyłem po bigos. Usiadłem i go zjadłem. A potem zorientowałem się, że mamy problem. Duży problem.

Najpierw zakręciło mi się w głowie i zdiagnozowałem to jako efekt zabawy z przyspieszeniem na końcówce. Za tym poszedł jednak żołądek, który wskutek tej karuzeli zapragnął pozbyć się tego, co przed chwilą doń wrzuciłem. Czy to wszystko? A jak przypomnę, że przewód pokarmowy ma dwa końce?

Tak. Jesteśmy w dupie. Dosłownie. Nie mogę się podnieść, bo kręci mi się w głowie. Nie mogę zrzucić, bo głupio tak przy stole. A tego ostatniego nie mogę, bo... nie, że tam przy ludziach, że wstyd i obciach: w spodenkach mam szelki. Zanim zdejmę kurtkę, to będzie już po wszystkim. A potem weź to pierz.

No nic, wcisnąłem pośladki mocniej w taboret, położyłem głowę na rękach i poczekałem, aż organizm zsiądzie z karuzeli, jednym uchem słuchając, jak osoby stojące w pobliżu półgłosem rozmawiają nade mną o mnie, jakbym był martwy, albo co najmniej nieprzytomny.

Wystarczyło pięć minut. Orbita wróciła na swoje miejsce, a skoro tak, to i żołądek się uspokoił. Po chwili poszedłem się przebrać, nieco się zdrzemnąłem i rozpoczęliśmy bardzo długie nicnierobienie - w towarzystwie Wojtka, który w międzyczasie dojechał na metę. Obijaliśmy się chyba na wszystkie możliwe sposoby aż... nadszedł czas oficjalnego zakończenia imprezy. Hipcia skasowała przysługującego jej dzika za pierwsze miejsce wśród kobiet, a potem pozostała nam tylko długa i dość męcząca droga do domu...



Podsumowanie

Błędem jest uważanie, że "Pierścień" jest łatwym wyścigiem. To "tylko" sześćsetka, ale poziom przewyższeń robi z niego jeden z najtrudniejszych maratonów w Polsce. Paradoksalnie, łatwiutki "Bałtyk-Bieszczady" jest przy nim zaledwie przejażdżką i, jak to napisano na forum Podróże Rowerowe, to BBT powinien być kwalifikacją do PTJ, a nie na odwrót. Pogoda zawsze dodaje jeszcze jeden stopień trudności, niezależnie, czy są to topiące opony upały, deszcze, czy, jak w tym roku, mocny wiatr. Za każdym razem, gdy patrzę, przez jak długo zjeżdżają na metę kolejni zawodnicy, umacniam się w przekonaniu, że prawdziwymi bohaterami nie są ci, którzy spędzą na niej najkrócej. Dwadzieścia kilka godzin jazdy kontra prawie czterdzieści pod zniechęcający, wypruwający flaki wiatr, niekończąca się trasa, punkty, które wcale się nie przybliżają... Tak, brawa dla tych, którzy spędzili w tych warunkach jak najdłużej!

Jeśli chodzi o mój występ, to jestem bardzo zadowolony. Udało mi się zrobić to, czego nie zrobiłem rok temu, czyli utrzymać równe i mocne tempo przez cały czas trwania wyścigu (a nie tylko do fragmentu przed Gołdapią). Nie obijałem się jakoś na postojach, ale też nie pędziłem z tym jak szalony. Konieczność jedzenia tego, co ma się w kieszeni, spowodowała niewielkie problemy żołądkowe (zgaga zaczeła się jakieś 200 km przed metą), ale na tak krótkim wyścigu można sobie na takie coś pozwolić. A do tego, mimo wiatru, dobrze się bawiłem, zrobiłem sporo zdjęć...

To był moj czwarty występ na Pierścieniu i wydaje mi się, że jak na razie zostanie ostatnim. Na pokonywanie tej samej trasy po raz piąty mógłbym się skusić tylko pod warunkiem jazdy czysto turystycznej: najadając się do pełna, wysypiając do rana i pewnie w kategorii open, z większą grupą, żeby się niepotrzebnie nie zmachać.



  • DST 613.42km
  • Czas 23:00
  • VAVG 26.67km/h
  • Sprzęt Czorny
Czwartek, 7 czerwca 2018 Kategoria > 400 km

BST 2

  • DST 459.42km
  • Czas 20:08
  • VAVG 22.82km/h
  • Sprzęt Zenon
Sobota, 28 kwietnia 2018 Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, solo, ze zdjęciem

(prze)Piękny Wschód

Na otwarcie sezonu ultra tradycyjnie, jak w dwóch ostatnich latach, wybraliśmy się na Piękny Wschód do Parczewa. Zapowiadała się przyjemna jazda, bo, w przeciewieństwie do "tradycyjnej" pogody, zanosiło się na ciepły, słoneczny dzień, a do tego, co jest kolejną tradycją w moim przypadku, dla odmiany nie zaraziłem się niczym i jechałem... zdrowy.

Do Parczewa przyjeżdżamy w piątek po południu, załatwiamy szybko pierwszą część obowiązkową, czyli podpisy na liście startowej i pobranie wszystkich potrzebnych materiałów (po raz drugi z rzędu sponsorem wyścigu był Olimp, dzięki czemu na wejściu dostaliśmy już reklamówkę pełną różnych specyfików) i zwijamy się do hotelu, gdzie zaczynamy od drugiej, obowiązkowej części, czyli spakowania rowerów i siebie, przygotowania wszystkiego, by na rano było gotowe i... można się relaksować.

W międzyczasie pojawił się Tomek, więc Sanatorium było już w komplecie. Pogadaliśmy, pojedliśmy i wcześnie, bo jeszcze przed 22:00 zebraliśmy się do spania.

Noc nie należała do udanych, co prawda szybko zasnąłem, ale w pokoju było zdecydowanie za ciepło, a obudziwszy się przed piątą, do samego budzika praktycznie tylko drzemałem, wstałem więc nie do końca wyspany. Zbieramy się sprawnie: bagaże idą do samochodu, mój rower na dach, Hipci na koła (ona do bazy pojedzie rowerem, ja będę transportował auto); dla świętego spokoju postanawiam zjeść śniadanie już w bazie, gdy wszystko będzie na miejscu.

W bazie okazuje się, że Hipci jeszcze nie ma. Tracę więc (zbyt) długą chwilę na szukanie jej, gdy okazuje się, że... była. Z drugiej strony budynku. Brawo ja.

Rzucam okiem na zegarek i zauważam, że do startu jest coraz bliżej. Niemniej jednak na zebranie wszystkiego, co mam zabrać ze sobą na trasę i zjedzenie śniadania, zostaje mi 15 minut, czyli aż nadto. Bo w końcu ile można się pakować? To tylko 500 km, nie róbmy z tego tragedii.

Upycham właśnie telefon do torby na ramie, gdy coś rzuca mi się w oczy. Coś, czego tam nie powinno być. Nie kojarzę, by kabel do ładowania był aż tak gruby... Na pewno miałem taki, ale czy on czasem... Patrzę na wtyczkę. I już wiem. Mini USB zamiast Micro. Hipcia zgarnęła z domu pełną garść kabelków, ja wziąłem ten odpowiedniej długości, bo nie przypuściłem, że zabierze również taki, który nie pasuje do żadnego z urządzeń, który bierzemy na wyścig... I... nagle brakuje mi czasu. Szybko lecimy we dwójkę do plecaka, wyciągam kabel, przy rowerze składam wszystko do kupy, gdy nagle okazuje się, że mamy jeszcze... minutę do startu. Śniadanie zostaje na ziemi: pół butelki wody, banan (na drogę miałem inne, w kieszeni) i pół paczki ciastek. Wskakuję na start, próbując jednocześnie rozplątać słuchawki, które, jak wiadomo, mają swoje życie i plączą się niezależnie ode mnie...

I nagle: "Pierwsza grupa: poszła!". Bez żadnego uprzedzenia.

Piękny, kurde, początek.

Odcinek 1: Start - PK 1 (Krasnystaw) (108 km)

Tradycyjnie, jak na każdym starcie w grupach, zostaję na końcu. Zwykle to, po prostu, lubię, teraz mam jednak inny cel: nie wybrałem sobie jeszcze... śladu na nawigacji. Załatwiam wszystko po kolei: kilka stuknięć i mam przed sobą kreskę, która będzie decydowała, którędy będę jechał przez najbliższe 500 km. Trochę mozolenia się z słuchawkami i po chwili udaje mi się wszysto uporządkować i... muzyka też gra. A skoro tak, to kładę się wygodnie na lemondce i zabieram za zaległe śniadanie.

Początek trasy to nieco wyboiste asfalty, cień i lekki chłód lasów. Przede mną, w odległości kilkuset metrów wiszą Hipcia i Kurier, towarzyszący nam tylko na starcie Karol i Wojtek już są daleko z przodu: poszli obaj jak dziki w żołędzie i - za kilkanaście godzin - zostaną ex aequo zwycięzcami maratonu.

Wspominałem o dobrych prognozach, prawda? Był w tym wszystkim jeden, maleńki minus: słońce: jest, deszcz: nie ma, wiatr:... jest. Nie będę mówił, że jakoś mocno wiało, ale na lekko wznoszącym się terenie prędkość 30 km/h po raz pierwszy przekroczyłem... wjeżdżając do Dębowej Kłody, po... 9 km!

Z wiatrem nie ma się co kopać, po prostu trzeba robić swoje. Po chwili przeganiam Hipcię, z której miny wyczytuję, że pan Eol ma nieźle przegwizdane, a po dłuższym czasie przeganiam i Kuriera. A niedługo później następuje spodziewane zdarzenie, czyli przegania mnie Tomek, który startował w drugiej grupie. Po kilkunastu minutach znika na horyzoncie.

Wiatr robi swoje, ja robię swoje, widoki robią... wrażenie. Jest naprawdę ładnie. Dookoła albo lasy, bijące w oczy nasyconą zielenią, albo intensywna żółć pól rzepaku.

Coś jednak jest nie tak. Nie jestem pewien po czym to poznałem: czy po tym, że mimo całego otaczającego mnie wiosennego piękna nie mogłem skupić się na całości, czy po tym, że jechałem praktycznie cały czas z otwartą od ziewania paszczą. Tego jeszcze nam nie grali: żebym zaczął zasypiać kilka godzin po starcie...

Już po 50 km jadę tak, jak pod koniec MRDP. Wszystko przestaje się kleić i na przemian robię coś rozsądnego albo wlokę się jak listonosz. Próbuję wyratować się żarciem, ale z tego też niewiele wychodzi. Paszcza otwarta tak szeroko, że mógłbym grać w sequelu pt.: "Szczęki V: Postrach na rowerze".

No ale co ja mogę? Nic nie mogę. Ziewam i jadę.



Robi się coraz cieplej. Rękawki nieco mi przeszkadzają, ale uznaję, że wystarczy, że przy okazji zatrzymania na PK je zdejmę. Mimo że słońce grzeje, to pewnie wytrzymam do tej jedenastej z minutami.

W Krasnymstawie na dokładkę gubię jeszcze właściwy skręt i odrobinkę kluczę, ale po chwili jestem już w szkole.

Widząc, że czeka wielki gar żarcia, postanawiam zerwać z tradycją i... zjeść. Tak, proszę państwa. W tym roku postanowiłem sobie pokorzystać z jedzenia. Zabrałem talerz z żurkiem, postawiłem go do ostygnięcia, zdjąłem nogawki i rękawki, wrzuciłem je do kieszeni i wtedy dopiero zabrałem się za jedzenie zupy. Po wszystkim zabrałem prowiant i uzupełniwszy bidon (przysługiwała tylko butelka wody, ale do kolejnego punktu było tylko 65 km, do przelecenia na półtorce bidonu, którą miałem), i mijając się z Rysiem Hercem, który, jako openista, prawie w ogóle nie czuł tego wiatru, ruszyłem na trasę. Na wyjeździe mijam się jeszcze z Hipcią.

Odcinek 2: PK 1 - PK 2 (Hrubieszów) (66 km - 172 km trasy).

Zupa robi dokładnie to, czego po niej oczekiwałem. Rozbudza mnie i po chwili mam lekki przypływ energii; szału nie ma, ale to wystarczy do znośnej jazdy. Po chwili jednak robi się jeszcze gorzej. Nic mnie nie rozbudza i zaczynam już nie tylko ziewać, ale, po prostu, zasypiać. Nawet tabletka kofeiny wcale nie pomaga i przez chwilę nawet zastanawiam się nad tym, czy nie rzucić tego wszystkiego, nie wyspać się gdzieś na łące i ruszyć, jak już będę miał z powrotem ochotę na jazdę. Uznaję jednak, że sam fakt zasypiania tak wcześnie jest wystarczająco tragiczny i nie ma co tego tragizmu sztucznie powiększać.



W okolicach południa stwierdzam, że skoro muzyka nie pomaga, to trzeba jej podziękować za poświęcony czas. Chowam słuchawki i zaczynam gadać do siebie. Robi się lepiej. A po chwili sporo lepiej. A potem mamy powrót do życia. Znowu zaczyna się dobrze jechać, pola rzepaku odzyskują swoje kolory, lemondka nadal jest wygodna, ale już nieco mniej pluszowa, więc zachęca do relaksu, ale nie do spania.



Na punkt w Hrubieszowie wjeżdżam rozbudzony. Tankuję do pełna, do obu bidonów, zabieram coś do jedzenia i ruszam dalej. Jeśli ma mi się chcieć spać, to lepiej zrobić jak najwięcej dystansu, póki znowu nie spadnę w przepaść. Po raz kolejny mijam Hipcię na wyjeździe z punktu.

Odcinek 3: PK 2 - PK 3 (Józefów) (86 km - 258 km trasy)

Zaczyna się dobrze. A nawet bardzo dobrze. Pierwsze górki połykam bardzo sprawnie i z powrotem zaczynam się dobrze bawić. Wiatr, oczywiście, nadal przeszkadza, ale mimo wszystko jestem zadowolony z jazdy.

A potem dzwoni telefon. Zauważam to dopiero wtedy, gdy wyciągam go, by zrobić zdjęcie. Dzwoniła... Hipcia. Nigdy tego nie robiła, więc jak najszybciej oddzwaniam, na wypadek, gdyby stało się coś poważnego. No tak, stało się. Boooooooo tak w ogóleeeeee, to skoro jedziemy niedaleko siebie, a jej się nie chce, wszystko ją boli i w ogóle jest tragedia, więc może zamiast się mijać tylko na punktach, pojedziemy jakoś tak względem siebie na radar?

No w sumie... szanse na satysfakcjonujący mnie wynik zaprzepaściłem już zasypianiem przez dobre pięćdziesiąt kilometrów, to co mi szkodzi? Zwłaszcza, że, jak znam życie, nawet jeśli będę walczył, to i tak mnie dojedzie i objedzie tuż przed metą. W międzyczasie robimy więc kilka połączeń, żeby ustalić, gdzie jesteśmy względem siebie, a gdy już ustalam, że jest to około 5 km i próbuję się dodzwonić, by dogadać się, co dalej robimy, nagle kontakt się urywa.

Pozostałe 25 km do Tomaszowa jadę więc spokojniej, na podjazdach sprawdzam, czy telefon nie dzwonił, albo próbuję się dodzwonić. W końcu, tuż za Tomaszowem, odpalam apkę do monitoringu i gdy ustalam, że Hipcia jest już ledwo kilkaset metrów z tyłu, robię sobie spokojnie techniczny przystanek na poboczu i cierpliwie czekam.



Po chwili nadjeżdża Hipcia z dwoma absztyfikantami, jadącymi za nią. Zamieniamy kilka słów i ruszamy tym samym tempem, a potem oddalam się do przepisowych stu metrów, ale najwyraźniej obaj koledzy mają w oczach inną miarkę niż słupki drogowe, więc po chwili obaj mnie wyprzedzają i jadą "swoje" sto metrów za Hipcią.

Nie pierwszy raz widzę już takie ciekawe sytuacje, gdzie przepisowe sto metrów odstępu między solistami (przypomnę, odstęp reguluje ten jadący z tyłu!) w praktyce to ze 25 metrów. Nic to. Jedziemy więc w czwórkę: Hipcia, dwóch kolegów trzymających "swoje" 25-50 m i ja, sto-dwieście metrów za ostatnim z nich.

Pozostałe 30 km do Józefowa przejeżdżam sobie luźną nogą. Skoro już, jak wspomniałem, nie walczę o wynik, to, w myśl zasady "nawet najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu" i tak będę czuł się usatysfakcjonowany.

W Józefowie czeka na nas punkt informacji turystycznej, a w środku: jedzenie, banany i picie. Uzupełniamy wszystko i ruszamy w trasę.

Odcinek 4: PK3 - PK4 (Janów Lubelski) (78 km - 336 km trasy)

Słońce zachodzi. Powoli kończy się dzień. Jadę sobie. Robię zdjęcia. Oglądam świat. A potem nagle gdzieś marudzę na jakimś podjeździe i Hipcia znika mi z oczu. Robię więc krótką pogoń. Kilka minut z przelotową pod 35 km/h i... nie widać. Kilka kolejnych - jest. "Boli mnie i nie mam siły", akurat.



Przyznam, że MRDP mnie strasznie rozleniwił. Po co mam się spieszyć, skoro i tak dojadę do mety, a jadąc szybciej stracę te wszystkie ładne miejsca? Jadę więc w trybie interwałowym: jadę wolniej, aż stracę Hipcię z oczu, potem przyspieszam, żeby znaleźć się gdzieś niedaleko. I tak w kółko.



Do Janowa dojeżdżamy o zmierzchu. Hipcia tylko tankuje i znika, ja postanawiam skorzystać z oferty i jem sobie obiad, przy okazji zakładając rękawki i nogawki. Jest okazja pogawędzić z dwoma kolegami, którzy również jadą solo. Kończę obiad szybko, wrzucam bidony, włączam światła i ruszam.

Odcinek 5: PK5 - PK5 (Żółkiewka) (68 km - 404 odcinek trasy)

Skoro Hipcia mi zwiewa, to postanowiłem ją pogonić. Przechodzi mi przez myśl fakt, że drugi raz już pozwoliłem się jej nabrać na "nie mam siły" - pierwszy raz było na MRDP, gdzie na ścianie wschodniej jechaliśmy niedaleko, a gdy przyszło co do czego i pojawiły się góry, to zobaczyłem tylko z wolna opadający kurz. Teraz też zorientowałem się, że będzie podobnie. Ale: spróbować warto.

Najpierw zauważam, jak mały, czarny przedmiot przypominający nakrętkę odpada mi z kierownicy, trafia mnie w buta i spada na ziemię. Sprawdzam najpierw dokładnie wszystkie śruby: lemondkę i wszystkie jej mocowania, lampki i nawigację, ale wszystko trzyma się mocno. Po chwili jednak sprawa nie daje mi spokoju i, na wszelki wypadek, zatrzymuję się i sprawdzam, czy to nie było coś, co odpadło z miejsca, gdzie zasadniczo nic nie powinno odpadać: fragment mostka, kierownicy, podkładka dystansująca albo... część ramy. Wszystko jednak wygląda na nienaruszone.

Zastanawiając się nad tym zaczynam jechać dalej i nagle dostaję strzał w udo. Coś twardego uderza mnie i rykoszetuje w bok. Co do...?!

I wtedy zauważam. Jest ich wiele. Nagle zaczynają latać wszędzie. Chrabąszcze majowe. Dalsza jazda składa się z uników i otrzymywanych uderzeń. Raz łobuz zatrzymuje mi się na... grdyce, innym razem orientuję się, że wiozę po jednym na... każdym z kolan. Co jakiś czas muszę zrzucać z siebie takiego pasażera i ciągle pamiętać o nieotwieraniu ust na podjazdach. Po jednym strzale w twarz cieszę się, że mam okulary. Później się dowiem, że Hipcia nie miała tego szczęścia: nie dość, że dostała w oko, to jeszcze pan chrabąszcz na tym oku... zaparkował i został.

Nie robi się cieplej, więc postanawiam gdzieś zrobić szybki przystanek i, jeszcze przed punktem, zakładam szybko wiatrówkę. I to był strzał w dziesiątkę. Robi się już bardzo komfortowo.

Kilka razy po drodze rzucam okiem na monitoring. Jeśli akurat działa (czyli jeśli widzę i siebie, i Hipcię), to widzę, że wisimy w tej samej odległości. Pogoń powoli przestaje mieć sens.

W międzyczasie wyprzedzają mnie dwaj poznani w Janowie soliści i dwóch openowców. Spodziewam się, że zobaczymy się na punkcie i tak jest w istocie. Tu orientuję się, że do Hipci tracę 10 minut, więc uznaję, że nie chce mi się dalej spieszyć i przełączę się na tryb relaksacyjny. Na punkcie uwijam się spokojnie, ale sprawnie, żegnany rzuconym przez kogoś stwierdzeniem "kurde, znowu będę go musiał gonić".

PK5 - PK6 (Dąbrowa) (63 km - 467 km trasy).

Chłód zaatakował niespodziewanie, gdy wjechałem w dolinę Giełczewki. Rzeczka tak skutecznie obniża temperaturę, że żałuję, że na punkcie nie zmieniłem rękawiczek. Muszę to zrobić gdzieś w trasie, przy znaku, przyświecając sobie trzymaną w paszczy latarką. Po zmianie świat robi się jeszcze bardziej komfortowy. Zbyt komfortowy.

Znowu łapie mnie senność. Tak paskudna, jak to tylko może być. W porywach 20 km/h. Powieki ciążą. Nic nie wychodzi. Po chwili wyprzedzają mnie koledzy z punktu i zostaję sam.

Nie pomaga perspektywa tego, że do mety mam niecałe sto kilometrów. Tabletka z kofeiną też średnio pomaga, dopiero gdy na uszy biorę Vavamuffin, rozbudzam się dostatecznie, by jechało się znośnie. A potem zagra dla nas Rammstein i zacznie się jechać bardzo dobrze.

W międzyczasie uznaję, że jest szansa zmieścić się w równe 20 godzin, więc postanawiam lekko przyspieszyć. Muzyka przechodzi albumami: w kolejce czeka System Of A Down.

Po jakimś czasie dzwoni Hipcia. Pyta, czy na mnie poczekać. Mówię, że w sumie mogłaby tak uczynić. "Łeeeee, poczekaaaaaaać?". No. I tyle by było w temacie mojego dobrego serca.

Na punkt wpadam tylko na chwilkę. Z dostępnych tam zapasów biorę jedynie żel z kofeiną, dolewam sobie picia i ruszam.

PK6 - Meta (43 km - 510 km trasy).

Szybciej pojedziemy, to szybciej skończymy. Niby końcówka jest głównie z góry, ale właśnie zaczyna... wiać wiatr. Lekki, ale w twarz. Lepiej być nie mogło, co? Wrzucam żela do ust. Niby tylko 40 km, ale nie na takich dystansach zasypiałem.

W końcu mijają mi ostatnie kilometry mijają, a gdy przejeżdżam przy mecie, mija dokładnie dwudziesta godzina mojej jazdy. System uznaje inaczej i kończę z minutą więcej: równo 20:01.

Teraz już czas na odpoczynek: dostaję medal, robię sobie kawę, chwilę gawędzę, a o 4:30 kładziemy się spać. Nie pośpię długo: o 6:00 nadjadą kolejni zawodnicy i zrobią tyle rabanu, że pozostanie tylko wstać, pokręcić się i powoli zacząć zbierać.


Fot. WujekG.

Sam wyjazd oceniam pozytywnie. Biorąc pod uwagę fakt, ile czasu straciłem na walce z sennością (tą niespodziewaną, czyli w dzień) i to, że przez jakieś 200 km jechałem tempem rekreacyjnym, nie mogę być niezadowolony.

Do tego wielki plus za organizację: Piękny Wschód to najlepiej zorganizowany maraton w formule niesamowystarczalnej, na jakim mam okazję bywać. Nie wiem, czy wybiorę się za rok, ale jakby była taka pogoda, ale bez wiatru...


  • DST 512.23km
  • Czas 19:14
  • VAVG 26.63km/h
  • Sprzęt Zenon
Sobota, 16 września 2017 Kategoria > 400 km, do czytania, ze zdjęciem, Hipek poleca

Maraton Północ-Południe, cz. 1

Tak naprawdę, to uważałem, że wcale nie pojedziemy. I to na długo przed maratonem.

W praktyce kontuzje (co kto ma), trwające nadal zmęczenie po MRDP i cała regeneracja, razem z chęcią spania do południa, sprawiły, że jechać mi się nie chciało i najchętniej skłoniłbym się do pomysłu Tomka, który proponował przejechanie całej trasy samochodem, towarzysząc zawodnikom, robiąc zdjęcia i siedząc sobie wygodnie. Popijając kawę na Orlenach i patrząc na to, jak piękny jest świat.

Mogłem być bardziej stanowczy. Ale pewnie i tak nic z tego nie wyszło. Im bliżej terminu, tym bardziej Hipcia i Tomek napalali się na jazdę, a i ja jakoś czułem, że czas na jakiś "etap przyjaźni" i coś przejechanego na spokojnie, turystycznym tempem. Tak, wiecie, fotki, przystanki na jedzenie, pogaduchy, może jakiś nocleg. W ostateczności wycof w Łowiczu i przesiadka w samochód. Plan awaryjny zawsze w pogotowiu.



Na Hel dotarliśmy - we dwójkę - dzień wcześniej, w czwartek wieczorem. Na stacji weszliśmy prosto w wiatr, lekki chłód i mżawkę, która po chwili rozkręciła się do solidnego deszczu. Ruszyliśmy w kierunku głównego deptaku, oczywiście pomyliłem tu skręty i próbowałem ponawigować się z powrotem do "centrum". Średnio to szło.

A średnio dlatego, że nawigacja - tak jak to opisałem niedawno - nie spisywała się najlepiej. Konkretnie: ponieważ nie była w stanie w ciągu kilkunastu sekund wskazać, którą ulicą jadę, poczułem, że zapowiada się uroczy nawigacyjnie wyjazd.

Zrobiliśmy zakupy i w strugach deszczu ruszyliśmy w stronę kempingu, gdzie czekał na nas domek. Sanatorium pod jedynką.

Noc była chłodna. Domek jednak sam z siebie się nie grzał, więc spaliśmy ubrani ciepło i dopiero po chwili zrobiło się ciepło. Ale i tak było o wiele cieplej niż rok temu, gdy nocowaliśmy w przyczepie, przykryci jakąś starą kołdrą i czymś w rodzaju watoliny.

Poranek z kolei objawił się, dla odmiany, chłodny i wilgotny, ale z potencjałem. Słońce zaczynało nieśmiało przyświecać; po otworzeniu drzwi od sypialni zrobiło się ciepło i w "salonie", dzięki czemu mogłem sobie spokojnie poślęczeć sobie nad kubkiem kawy, nie myśląc o niczym konkretnym.

Zgodnie z zasadą, że najpierw obowiązki, później przyjemności, wybraliśmy się na generalny test rowerów. Trasy za bardzo nie było jak wybierać, więc ruszyliśmy po prostu przed siebie. Już po kilkuset metrach poczuliśmy, że zapomnieliśmy czegoś zabrać. Błotników. Trzeba być twardym, a nie miętkim, więc twardo, mocząc coraz bardziej tyłki dotarliśmy do Juraty. Tam zawróciliśmy. Metodą prób i błędów ustawiłem nawigację na oddaleniu z przedziałką "800 m". Czyli tak, by dało się z grubsza nawigować po śladzie i by można było liczyć na to, że urządzenie się nie zwiesi - bo przy przybliżeniu na "300 m" dostawało szału i przełączenie ekranu było prawie niemożliwe.

W domku dokonaliśmy pełnej analizy szkód. Kompletnie przemoczone spodnie i cała reszta, aż do skóry. Słońca za bardzo nie ma, więc trzeba dosuszyć spacerując. Odwiedzamy plażę (i tu już wszystko było suche), skręcamy na deptak, robimy zakupy, odpoczywamy w kafejce: pełen relaks. Dziś odpoczywajmy, jutro nie będzie czasu!

W końcu pogoda się ustabilizowała i nieśmiało zaczęło wyglądać słońce. Do bazy powoli zjeżdżało coraz więcej zawodników. Kolejne znajome twarze, kolejne uściśnięte dłonie. Wieczorem wybieramy się na miasto na pizzę. Tu dołącza Tomek, który ze względu na opóźnienie pociągu musiał jechać późniejszą osobówką. Po powrocie okazuje się, że w bazie szaleje Wąski, który częstuje jakąś podejrzaną zawartością z butelki. Mówi, że nie trucizna. Korzystam z okazji i z faktu, że Emes - który piastuje honorowe stanowisko "tego, który wiezie bagaże" zabrał laptopa i przegrywam sobie na nawigację mniejszą mapę, która zawiera tylko Polskę. Może to badziwie ciut przyspieszy... Nie przyspieszyło.

Hipcia w międzyczasie odbiera od Roberta Janika pluszowego dzika - nagrodę za podium Pierścienia. I tak, dziś dzik będzie spał z nami. Podobnie jak na mecie.

Impreza dogasa gdzieś w Sanatorium pod jedynką. Chłopaki zwijają się od nas jakoś tak w jednej chwili, zostawiając dekokt Wąskiego gdzieś u nas na stole. W związku z tym zbieramy się i idziemy spać.



Mieliśmy spać do ósmej, ale już o siódmej dwadzieścia kończy mi się zacięcie do spania. Zwlekam się z łóżka, robię kawę, siadam przy stole. Po chwili okazuje się, że Tomek też już od chwili nie śpi, tylko pracowicie grzebie w telefonie, zatkany słuchawkami

Hipcia jeszcze drzemie, więc, jak dwóch staruszków, wychodzimy na zewnątrz i siadamy na ławeczce, grzejąc się w pierwszych promieniach słońca. Podchodzą Olo i Krzysiek Sobiecki. Gawędzimy, ale krótko. W końcu trzeba zacząć się zbierać. Śniadanie, jeszcze jedna kawa, pompowanie rowerów, pakowanie i powoli wynosimy się na zewnątrz. Plecaki do samochodu z przepakiem, dzik również ląduje w samochodzie. Będzie czekał na mecie.

W końcu trzeba się zbierać. Ruszam z miejsca i... trzask! A potem: stuk! I moja tylna lampka leży sobie na ziemi. Zahaczyła się o szprychy i złamała. Biegiem pędzimy do samochodu, do naszych plecaków. Znajdujemy zapasową, pakujemy nowe baterie, uff, można jechać.

Dojazd pod latarnię jest wolny i spokojny. Może z półtora kilometra i kilka minut. A to wystarczy mojej "cudownej" nawigacji, by ze 100% spadła na 98% baterii. Może w ogóle wepnę ją na stałe w powerbank?!

Pod latarnią już pełne zgromadzenie. Tradycyjnie, jak na wyścigach, sporo znajomych twarzy. Jedna z najprzyjemniejszych cech ultra: jeśli widzisz kogoś, kto też startuje w tym wyścigu, to znasz go co najmniej z widzenia. Rzadko zdarza sie ktoś kompletnie nieznany.



Tomek szturcha mnie, bym ustawił się w pierwszych liniach. Bo przecież idzie dzida. Tłukli mi to oboje do głowy, podczas gdy ja cierpliwie odpowiadałem, że teraz nie mam na to kompletnie ochoty, chcę po prostu się przejechać, a w dzidy bawić możemy się, ale niekoniecznie dzisiaj. Uznali mnie za symulanta i nie poprzestali w dążeniach do ustawienia mnie w pierwszych szeregach. Bo co, poczuję wiatr w brodzie, to od razu polecę do przodu jak orzeł?

Padają ostatnie słowa powitania, Wąski robi wprowadzenie do jazdy w grupie - czyli formuły, która została uzgodniona z Policją, która będzie nas prowadziła (czego, niestety, nie wszyscy słuchali wystarczająco dokładnie), potem odliczanie, pięćdziesiątka zapinanych pedałów i ruszamy.

Już na pierwszym zakręcie grupa się "nieco" rozsypuje, ale po chwili wszystko się wyrównuje i jedziemy już zwartym szykiem. Kilka osób nie uważało, gdy opowiadał Wąski i robi cyrki: wyjeżdża przed Policję, jedzie trójkami albo przeciwległym pasem, w tym raz auto z naprzeciwka musi zwolnić i zjechać na pobocze, żeby uniknąć zderzenia. Co chwilę też ktoś podbija do przodu i ustawia się w pierwszych rzędach. Już szykują się na start ostry? Przecież do tego jeszcze chwila.

Muzyka włączona. W zeszłym roku słuchałem tu "Highway to Hell". I zgadnijcie co poleciało jako trzeci kawałek z rzędu?



Jechaliśmy sobie spokojnie, ramię w ramię z Hipcią. Przed nami ludzie przesuwali się, kręcili, a czołówka, w której siedział Tomek, pracowała równo, rząd w rząd. Z daleka wyglądało to, jakby już teraz pilnowali się i nikt nie chciał nikomu dać choćby centymetra wolnej przestrzeni.

Słońce przebijało się przez lasy, przyjemnie pachniało wilgocią, kolejne miejscowości znikały z tyłu, za naszymi kołami. W sumie to nawet nie wiedzieliśmy, kiedy zaczyna się start ostry... a to było akurat istotne. Planowaliśmy bowiem przed startem ostrym znaleźć się blisko czołówki, wsiąść w pociąg i podwieźć się ekspresem tak daleko, jak się da, a potem wysiąść i przesiąść się w osobówkę albo pospieszny.

W końcu, metodą eliminacji i poszukiwania strzępków wiedzy w zasobach pamięci, udało się nam ustalić, że start zacznie się gdy przejedziemy Jastarnię. Chwilowo jechaliśmy sobie obok siebie, tempo było... w sumie nie wiem, jakie, bo na mapie nie mam wyświetlonej prędkości, ale nie było zbyt wysokie.

W końcu Jastarnia. A my mamy problem, bo do dwóch kolegów przed nami, którzy jechali na trekkingach, dołączył trzeci, na góralu, który doszczętnie nas zablokował. I weź tu przeskocz na przód; a blisko przodu trzeba być, jak chłopaki ruszą, to potem trzeba będzie sklejać, lepiej w pociąg wsiąść jeszcze na stacji, a nie gonić.

Na szczęście na pierwszym rondzie kolega na MTB zjeżdża na bok, a my ustawiamy się przy osi jezdni, jedno za drugim, czekając na dogodną sytuację. Chwilę potem szyk trochę się załamał, wyprzedziliśmy kilka osób i wylądowaliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Ja w czwartym rzędzie, Hipcia jeszcze mnie wyprzedziła i usiadła w drugiej dwójce, razem z Michałem Więckim.

Nadchodzi drugie rondo. I tu zaczynamy. Jakieś zamieszanie, ktoś zwalnia, ktoś znika mi sprzed koła... i nagle jadę drugi, tuż za prowadzącym grupę Karolem Wróblewskim. Przez ramię widzę, że za mną ustawia się Tomek, a po chwili przed nim jest Hipcia. Aha, czyli cały zespół jest tam, gdzie miał być. Jak to mówi Elizium: miodzio.

Lecimy w kierunku Władysławowa, i żwawym tempem, powyżej 35 km/h przelatujemy przezeń. Tu zaraz zaczna się pierwszy pagórek, pod który rok temu już nie podjechaliśmy, bo łataliśmy gumę. Tym razem fruniemy dalej. Po chwili Karol schodzi ze zmiany i mam swoje kilka kilometrów.

Zmianę kończę dość naturalnie, przy przecięciu drogi głównej, rzucam okiem w tył i widzę, że - mimo równego tempa z przodu - grupa zdążyła się porwać. Puszczam więc wszystkich przodem i spokojnie kręcę w oczekiwaniu na resztę. Po chwili dociera do mnie mała grupa, w której siedzi Hipcia *(zwiesił jej się GPS i musiała się na chwilę zatrzymać), ale Tomka nie widać - jest jakieś trzysta metrów z tyłu, sam. Czekam chwilę, po czym razem dociągamy do grupy. Tomek rzuca przez ramię "chodźcie ich dogonimy" i wyskakujemy z tyłu, lecąc za prowadzącą grupką, oddaloną od nas o jakieś kilkaset metrów.

Dość szybko jednak stwierdzam, że na dzisiaj wystarczy mi tego ganiania. Sekundę wcześniej stwierdza to Hipcia, która puszcza koło. Odpuszczamy i ruszamy sami. Tomek chwilę wisi, po czym depcze mocniej i leci w kierunku prowadzących. Nas tymczasem objeżdżają koledzy, którz byli tuż za nami, m.in. Krzysiek Cecuła i Krzysiek Kurdej, który szturcha mnie i mówi "berek!".

No i zaczyna się przygoda. Zwalniamy do "swojego" tempa i toczymy się cierpliwie naprzód. Pierwsza premia górska - podjazd pod Kaszubskie Oko - idzie... jakoś. Po wszystkim dowiem się, że robiłem go ponad minutę dłużej niż rok wcześniej. A wydawało mi się, że jest nieźle.

Na dzień dobry dostajemy przyjemną niespodziankę: wyłączony ruch na kilkukilometrowym odcinku. Początkowo jest to tylko frez, potem zaczyna się utwardzona nawierzchnia, a na końcu trzeba wziąć ramę na ramię i przetuktać się przez usypany wał piasku.



Potem lecimy długim kawałkiem przez Kaszuby. Jadę tędy po raz kolejny i po raz kolejny mam wrażenie, że tę część Polski bogowie utworzyli tylko po to, by irytować rowerzystów. Na końcówce MRDP myślałem, że przez to oszaleję, teraz uparcie zastanawiałem się, czy na pewno to, że wtedy nie oszalałem, było dobrym wyborem. W kółko krótkie podjazdy i zjazdy, z których nic nie wynika. Nieustanne wrażenie, że praktycznie cały czas jedzie się pod górę, bo zjazdy były praktycznie niezauważalne. No i w sumie tak było - do 120 kilometra drapaliśmy się bez przerwy w górę. Muzyka gra, słońce świeci, ale ze względu na to, że start był o 10:00, pozycja słońca na niebie zaczyna irytująco nie współgrać ze wskazaniami licznika. No bo jak to? Już późne popołudnie, a my mamy tak mało za sobą?



Po ośmiu godzinach, mając przejechane niespełna dwieście kilometrów, gdy w końcu wyjechaliśmy na równy kawałek asfaltu prowadzący do Czerska, muszę stanąć na ładowanie Garmina. Tak, stanąć. Tak, na ładowanie. Osiemset dziesiątkę da się po prostu podpiąć, nawet nie zsiadając z siodełka. Przy osiemset dwudziestce muszę stanąć, oprzeć rower, odpiąć klapkę i zgięty jak scyzoryk, celując od spodu wetknąć kabel z powerbanka. I nie jest to wcale takie proste. Czyli mam nawigację, która nie potrafi przejechać dwustu kilometrów bez ładowania. Ciekawe, czy wyższe modele Garmina starczają na choćby sto...

Czeka mnie fragment czasówki. Do Hipci mam stratę kilku minut, czyli do odrobienia mniej niż dwa kilometry. Przecinam niewielkie miasteczko, w którym rok wcześniej minęliśmy Pirzu i złapaliśmy się w grupę razem z Emesem i Rapsem. Po chwili na horyzoncie widzę już czarną sylwetkę, a po kilku minutach pracy jest w zasięgu celnego rzutu bidonem. Po kilku kolejnych - doganiam. I siadam na kole.

Pierwszy planowy postój naszego pociągu odbywa się, tak jak rok temu, w Czersku, na tym samym Orlenie. Mijamy się tam z dwójką kolegów, którzy wyprzedzili nas przed chwilą (spotkamy ich na trasie jeszcze dwukrotnie). Nie spieszy się nam, ale i tak postój zajmuje nie dłużej niż pięć minut. Tankujemy energetyki, coś do picia... i w zasadzie to tyle. Jedzenia mamy w bród.

Tuż za Czerskiem zaczyna padać. Najpierw nieśmiało kropi. Chwilę później robi się już zbyt ciemno, włączamy światła, a po kilkunastu kilometrach zrównuje się z nami bus na lubińskich blachach, a wychylony przez okno Didżej sprzedaje nam komplement - że w końcu jadą jacyś zawodnicy, których... widać na drodze. Trochę mnie dziwi, że w tej szarówce, która już zapanowała, ktoś jeszcze jedzie bez świateł, ale, jak wszyscy wiemy, do widoczności na drodze każdy ma swoje podejście i nie każdy ma ochotę marnować baterie juz wtedy, gdy jeszcze cokolwiek widzi bez światła. A szkoda.

Deszcz powoli się rozpędza. Robi się ciemno. Na razie tylko nieśmiało kropi, ale robi się coraz chłodniej, a woda wcale nie przestaje kapać. Kończymy z jazdą na kole i jedziemy "względne solo" - oddaleni od siebie o kilkanaście-kilkadziesiąt metrów. Przecinamy Świecie, chwilę później zaczyna mnie łapać spanie... pierwszy energetyk wypity dokładnie nad Wisłą i to na grubo przed północą. Nie wróży to dobrze. Ale po chwili odechciewa się, nie bez przygód skręcamy z krajówki, na której nagle zaczął się bardzo duży ruch, i zaczynamy powoli przebijać się do Kowalewa Pomorskiego. Na szczęście są to małe dróżki, więc możemy jechać obok siebie i zagadywać senność. Nieliczne samochody nie przeszkadzają, deszcz momentami przechodzi tylko w mżawkę...

Planujemy zrobić postój w Golubiu-Dobrzyniu, ale na drodze staje nam Orlen w Kowalewie i tam robimy długi popas. Na wjeździe mijamy się z czterema kolegami, po chwili przyjeżdżają Krzyśkowie: Sobiecki, Cecula i Kurdej i jeszcze jeden kolega. Ubieramy się w prawie wszystko, co mamy (w odwodzie zostają tylko spodnie przeciwdeszczowe), wciągamy po dużej kawie, hot-dogi i ruszamy jako pierwsi.

Początek jest chłodny, ale po chwili udaje mi się ustabilizować... temperaturowo. Jeśli chodzi o spanie - to nie. Zaczyna się nocna męczarnia, która, aż do rana, składa się nieprzerwanie z kilku części: odpadam od Hipci, rozbudzam się, doganiam, kilka metrów za nią łapie mnie senność i tak w kółko. W pewnym momencie dogania nas Krzysiek Sobiecki, z którym przejedziemy tę część aż do rana.

Trasa przebiega różnie: albo jedziemy obok siebie i gadamy, albo gdzieś się gubimy - Krzysiek raz jedzie szybciej i potem mijamy go, gdy usiłuje kimać na przystanku, raz próbuję puszczać na głos muzykę ze smartfona, ale akurat wtedy dobrze się gada i po chwili wyłączam... Płock przejeżdżamy w trójkę. Pamiętam, jak rok temu tu zasypiałem... Teraz jest lepiej, ale, niestety, orientuję się, że trasa została zmieniona i nie przejedziemy obok Orlenu, gdzie staliśmy rok temu. A tak bardzo, tak bardzo potrzebowałem postoju, kawy i czegokolwiek, co odwróci moją uwagę od monotonii trasy. I to, że przestało padać, wcale niczego nie zmienia.

Co się odwlecze to nie uciecze. Orlen znajduje się w Gąbinie. Trzeba było odbić kilkaset metrów od trasy; Hipcia została na trasie, a ja z Krzyśkiem ruszyliśmy w kierunku stacji. Pierwotnie planowałem wbić, zatankować i ruszyć, ale po chwili dojechała i Hipcia, więc zajeło nam to kilka minut więcej: zeżarła hot-doga, zatankowaliśmy picie i kawę, a gdy ruszaliśmy, akurat na stację zajechali m.in. Keto i Wiecho.

Początek bez zmian. Bierze mnie spanie, gonię Hipcię. A potem trafia mnie szlag. Kuźwa, ile można! Mówiłem, że to jest kretyński pomysł, jechać po MRDP, trzeba było jechać autem, porobić fotki, przespac się gdzieś, pokibicować, a nie jechać i albo zasypiać jak zmrożony tobół, albo mędzić, bo niezregenerowane nogi nie mogą kręcić!

W to wszystko wplątał się jakiś kundel, który bardzo chciał mnie pogonić. Zmienił szybko zdanie, gdy go bardzo stanowczo odepchnąłem nogą. I pewnie kolejnych rowerzystów juz nie pogonił.

W Sannikach mijamy Krzyśka Kurdeja z kolegą. Po chwili Krzysiek dogania nas sam. Kolega się wycofał, a Krzysiek rusza i jedzie swoje. Jedziemy więc w trójkę. Krzysiek dyktuje luźne tempo, gdzieś pod 29 km/h, ale dla mnie i to tak jest sporo. Za Łowiczem będę tego żałował, ale teraz jadę, licząc na to, że noga się rozrusza i mając zewnętrzną motywację przynajmniej nadrobimy kilka kilometrów. W Łowiczu Krzysiek bierze na serio moje utyskiwania na temat wycofania się i to, że na wjeździe krzyknąłem do Hipci, że cześć, ja spadam do domu, dojadę zaraz samochodem i... znajduje mi i wskazuje drogę na dworzec. Nie wie jeszcze, że gdybym się wycofał, to nie miałbym życia. Co jak co, ale lepiej jechać niż narażać się na niegasnący gniew Żony, każdy to wie...

Na wylotówce z Łowicza żegnamy się. Krzysiek rusza pierwszy, w poszukiwaniu śniadania, a my zaczynamy toczyć swoje. Teraz trzeba płacić za "sprint" do Łowicza. Łapie mnie zamuł. Nie, że od razu spanie, z tym się pożegnam aż do kolejnej nocy, ale nogi są odłączone od zasilania i, mimo żarcia, wcale nie chcą współpracować. Hipcia z kolei dostaje atak bólu stóp, więc jakoś tak oboje turlamy się w tym samym tempie. W porywach przekraczamy dwadzieścia na godzinę. Czyli tak jak na końcówce MRDP.

Za Łowiczem ruszamy na Skierniewice. Rok temu wydawało mi się, że trasa do Końskich dłużyła się w nieskończoność i wygląda tak samo. Ale myślałem, że to po prostu jakieś wizualizacje nieprzytomnego umysłu. Teraz byłem przytomny. I faktycznie, wszystko wygląda tak samo. Do znudzenia tak samo!



W Skierniewicach dogania nas Skrzysie.k. Pewnie udałoby mu się to chwilę później, gdybyśmy nie musieli stać na jednym przejeździe, a chwilę później na drugim. No, już nie na rogatkach, tylko na przejeździe, który został zatarasowany przez pociąg towarowy. Długo razem nie jedziemy - Krzysiek wyskakuje do przodu, a kawałek dalej staje by zmienić dętkę.

Teraz długa prosta do Rawy Mazowieckiej. Niby niedaleko, ale mój przewód pokarmowy nagle stwierdza, że zaczyna mu się spieszyć. Oczywiście, że mogę po prostu zbić w krzaki, ale Hipci będzie zimno, do tego w Rawie Mazowieckiej jest stacja, więc tam możemy stanąć.W rezultacie obejmuję kurczowo siodełko pośladkami, zaciskam, co mogę zacisnąć, łykam Stoperan i usiłuję dociągnąć do błogosławionej porcelanki.

W Rawie, gdy ponownie zakładałem na siebie wszystkie warstwy odzienia, by dosychały na mnie, wyprzedziło nas dwóch kolegów - w tym Skrzysie.k.

No i zaczyna się nasza nieskończona... nuda. Trochę kropi. Trochę nierówno. Trochę się gubię i gonię Hipcię. A potem zaczyna padać. I znowu jesteśmy mokrzy. I, poza tym, że leje, niewiele się zmienia. Jedziemy w zasięgu wzroku - ja jadę z tyłu do stu metrów, walcząc za każdym razem ze śmiesznym uczuciem: gdy jedziemy obok siebie i kończymy rozmawiać, odruchowo próbuję zostać tak, by było między nami symboliczne sto metrów odstępu. Dopiero po chwili za każdym razem orientowałem się, że tym razem nie jedziemy solo i mogę trzymać odstęp mniejszy.
Zaczynają się górki. Hipcia wypala do przodu. Co jakiś czas przy okazji zwalnia i czeka na mnie.
Niedaleko przed Opocznem zwalnia przy mnie samochód, a wychyla się z niego Zdzisiu Piekarski. Pyta, czy czegoś poza pogodą nam trzeba. A trzeba Wam wiedzieć, że już na wyjeździe z Płocka, czyli dobre kilka godzin temu ustaliłem, że hałas generowany przez hipciowe hamulce to nie błoto, tylko starte do końca okładziny i trący o obręcz plastik uchwytu. Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy nie szukać kogoś w okolicy, kto mógłby mieć zapasowe okładziny, ewentualnie zatrzymać jakiegoś szosowca i przekupić go, by sprzedał nam swoje... a tu nagle zdarza się okazja! Bogowie go zesłali!

Pytam, czy jakimś cudem ma przy sobie okładziny. Mówi "jedźcie, za chwilę będę". Dojeżdża do nas za Opocznem, wręcza nam komplet okładzin i jedne zapasowe klocki. W zestawie do tego, co mamy, czyli jednego zapasowego kompletu okładzin, to więcej niż potrzebujemy! Po raz pierwszy mam okazję doświadczyć tego, jak fantastycznie jest być otoczonym przez osoby śledzące maraton. I tak mi się wydaje, że mówienie, że na ultramaratonie człowiek jest sam, to jakieś brednie. Zawsze w okolicy jest ktoś, kto pomoże. A czasami po prostu, zupełnie niespodziwanie, pojawia się w samochodzie i ma dla Ciebie okładziny, dzięki którym będziesz w stanie bezpiecznie ukończyć maraton!

Za Końskimi robimy szybki postój na Orlenie. Chciałem sobie przesuszyć rękawiczki w toalecie, ale akurat, pierwszy raz w życiu, napotkałem Orlena ze zdemontowaną dmuchawą. Kończy się więc na zatankowaniu kawy na wynos i ruszeniu dalej, w deszcz.

Chwilę wcześniej dostaję SMS od Tomka: "Kurwa, o 19 kończy mi się tachograf. Gdzie dojadę, tam śpię".

Ruszamy. Deszcz leje. Po jakimś czasie odczytuję SMS z informacją, że ma przestać padać o 20:00. W głowie zaczyna kiełkować mi plan, który po chwili przedstawiam Hipci. W skrócie: wbijamy do hotelu, suszymy się suszarkami, śpimy chwilę i, gdy przestanie padać, ruszamy dalej, po prysznic i chwałę. Hipcia wstępnie się zgadza. Ale w sumie nie wiemy, gdzie zamierzamy się zatrzymać. Tłuczemy się po dziurach za Końskimi i ustalamy, że sprawdzimy we Włoszczowej. Oczywiście tam przelatujemy przez całą miejscowość; zastaję Hipcię na wylocie, stojącą pod przystankiem. Aha! Jednak spodnie przeciwdeszczowe, które przed startem były tak wyklinane i wyśmiewane jako obraz mojej obsesji w ramach akcji "bezpieczny jak prezerwatywa". A teraz jakoś się przydają.

Dostaję od Tomka SMS z namiarem na hotel w "Kroczycach". Gdziekolwiek to, kuźwa, jest. Pierwsze na "k", o którym wiem, to Koniecpol. Jeszcze na przystanku ustalam, że jest tam jakiś hotel. Potem ruszamy. Hipcia wie, gdzie jedzie, a ja nie. Kabel do ładowania jakoś odmówił posłuszeństwa, jedyny, który działa i jest dostępny od zaraz, to ten u Hipci. Wrzucam więc do niej mojego Garmina i staram się jechać na tyle blisko, by był w stanie łapać to, co nadają moje czujniki.

I tak docieramy do Koniecpola. Jesteśmy jednak ustabilizowani termicznie i stawanie tak sobie nie ma większego sensu. Ruszamy więc dalej. Sprawdzam na szybko w telefonie ("na szybko" to eufemizm, ręce, wytrzęsione na wybojach, przestają odmawiać posłuszeństwa, więc sprawdzenie czegokolwiek na telefonie to wyprawa po złote runo) i ustalam, że te tajemnicze "Kroczyce" są od nas oddalone o niecałe 40 km. Więc, skoro tam już jest Tomek, to możemy i tam dociągnąć.

Robi się ciemno. Po stromych asfaltach płyną potoki wody. Do tego zaczyna być "jurajsko". A w sytuacji, gdy hamulców za bardzo nie ma , robi się czujnie. Zwłaszcza, że kilka razy trzeba się bardzo ostro wdrapać, a potem puścić w szalony balet odblasków świateł latarni, gdzie nawet najlepsze hamulce nie uchronią, gdy nagle okaże się, że ta czarna plama z przodu, to nie studzienka, ani nawet łata, a po prostu dziura. Po prostu pędź albo hamuj, nic pośrodku.

Dziur nie było. Na szczęście jurajskie asfalty okazały się bardzo przyzwoite i po nieskończonej ilości krótkich, ostrych zjazdów z górki na pazurki i małych wrednych, ale rozgrzewających podjazdów, lądujemy pod hotelem "Jura" w Kroczycach. Wbijam do środka i zapytuję recepcjonistę:
- Dzień dobry, jakiś pokój dwuobowy na jedną noc?
- Zaraz spojrzę... nie ma.
- A może jakiś jednoosobowy, albo ewentualnie trójka?
- Też nie ma. Akurat jedna grupa wyjechała, druga przyjedzie jutro, nie mamy posprzątane.
- A tutaj nocuje nasz kolega, z rowerem...
- Tak, ale on wyjeżdża o 21:00.
- A mogę chociaż podejść do pokoju, zobaczyć, czy już się tam kręci? Bo może po prostu przejmiemy jego pokój?

Recepcjonista prowadzi mnie na zewnątrz, na niewielki "dziedziniec", z którego po niewielkich schodkach wchodzi się do niewielkiej sieni. Gdyby trzymać się dworskich skojarzeń, to byłby to pawilon, w którym mieszka służba: niewielki, parterowy i wyraźnie różniący się od dwupiętrowego gmaszyska właściwej części hotelu. Na szczęście pada, więc kolega poprzestaje na wskazaniu mi, które to drzwi i chowa się w środku. Dzięki temu mogę spróbować wprowadzić w życie mój plan: nikt normalny przecież nie będzie zamykał na klucz pokoju do posprzątania... jeśli Tomek śpi, to zobaczę ten drugi pokój, jeśli się nadaje do czegokolwiek, to prześpimy się i w nieposprzątanym.

Klamka jest taka, jak w starych dworach. Zanim szarpnę, nasłuchuję. Cisza. Gdy naciskam klamkę, drzwi łomocą jak szalone i przesuwają się prawie o centymetr... Szlag. Zamknięte. Po drugiej stronie. Też zamknięte. Mhm. Czyli Tomek śpi, wszystko zamknięte.

Z jego punktu widzenia wyglądało to trochę inaczej. Obudziwszy się chwilę wcześniej, usłyszał stukanie na chodniku. "Jakaś siksa na szpilkach o tej godzinie? - niemożliwe - To musi być Hipek.".

Nie zdążyłem odejść dziesięciu metrów, a z drzwi sieni wychyliła się głowa i wezwała mnie z powrotem. Szybkie ustalenia: Tomek ma dwa dodatkowe łóżka, więc wbijamy do niego na kwadrat. Załatwiam temat z recepcjonistą, do tego wypożyczam dwie suszarki do włosów, płacę mokrym banknotem i walcujemy się z Hipcią naokoło na "nasz" dziedziniec. Wbijamy do środka. Zaczynamy procedurę suszenia, rozbierania się, a po chwili ruszam spacerem do restauracji. Bo jeszcze dla nas będzie ona chwilę otwarta. Zamawiam pełen zestaw obiadowy i z dwoma browarami (Hipcia nie chce) ostrożnie drepczę w stronę pokoju.

I to jest moment, w którym Tomkowi spełniły się marzenia. Leży pod kołderką, zdala od deszczu i chłodu, a ja wchodzę do pokoju i wręczam mu piwo, prosto do łóżka.

Ściągamy mokre szmaty. Suszarki idą w ruch. Termoaktywne bluzki idą do suszenia, podobnie jak rękawiczki. I co się tylko nawinie. W międzyczasie pani z obsługi przynosi nam, na dwie rundy, obiad. Jemy. Suszarki chodzą. Tomek zjadł drugi obiad i, uśpiony jednostajnym mruczeniem, usypia. Po chwili zakładam na siebie wilgotnego jeszcze Brubecka, na każde udo zakładam buffa, kładę na sobie rękawiczki i idę spać. Suszarki przejmuje Hipcia. Budzik ustawiony na pół godziny (w końcu wszystkie prognozy mówią, że pada najdalej do 21:00!). Zasypiam momentalnie. Podobnie jak Hipcia, która zasnęła z obiema włączonymi suszarkami skierowanymi na siebie. Żeśmy tam nie spłonęli...
  • DST 723.84km
  • Czas 30:56
  • VAVG 23.40km/h
  • Sprzęt Czorny
Niedziela, 27 sierpnia 2017 Kategoria > 400 km, solo

MRDP - 8

  • DST 571.90km
  • Czas 31:56
  • VAVG 17.91km/h
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 19 sierpnia 2017 Kategoria > 400 km, solo

MRDP - 1

Trzeba wpisać statystyki, bo do relacji jeszcze kawał drogi...
  • DST 765.70km
  • Czas 38:30
  • VAVG 19.89km/h
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 1 lipca 2017 Kategoria Hipek poleca, > 400 km, do czytania, solo

Pierścień Tysięcy Kropel

Na Pierścień planowałem... nie jechać. Po pierwszym miałem mocne postanowienie, że ja już się w to nie bawię, po drugim definitywnie postanowiłem, że próby śmierci z przegrzania to wyjątkowo nieelegancki sposób na odebranie sobie życia. Więc w tym roku... tak, zapisałem się po raz trzeci. W sumie nie wiem, dlaczego; chyba tylko dlatego, że termin jest rozsądnie oddalony od MRDP i najbardziej pasuje na maraton "tuż przed".

Prognozy pogody były... takie jak rok temu. Też wróżono Armageddon, miały być powodzie i rozwscieczony Zeus, a tymczasem była patelnia i coś tam nad ranem sobie popierdziało z chmury. Nie miałem więc wielkich oczekiwań. Nastawiałem się na dwie fazy: 1) przeżyć upał; 2) przeżyć noc.

Do bazy położonej w dobrze już znanych Swiękitkach dotarliśmy wczesnym wieczorem. Właśnie trwała odprawa techniczna, gdy ślizgając się na błocie toczyliśmy się w kierunku jakiegoś miejsca do zaparkowania. Wjazd na parking, jak zwykle, polegał na trafieniu między zaparkowane na kancie auto i małe drzewko, tym razem utrudniony przez rozjeżdżone w koleinach błoto.

Zawinęliśmy się w najdalszy kąt pola i zabraliśmy za rozstawianie namiotu. To znaczy: ja bawiłem się z wiatrem, a Hipcia poszła do toalety. Po chwili przyszedł Tomek i, po krótkim namyśle, postanowił przenieść się obok nas. Tym samym cały team Sanatorium zajął sobie ten sam fragment terenu, ograniczony drzewami, taśmą i naszym samochodem.

Wieczór upłynął na piciu piwa, rozmowach i... piciu piwa. Dość szybko poszliśmy spać, chociaż Hipcia nie spała za dobrze. Całą noc padał deszcz, a wiatr przygwizdywał nam na rurkach przy lemondce.

Pobudka zadzwoniła o szóstej. Niespiesznie zebraliśmy się i powoli zaczęlismy oporządzać i przygotowywać do startu. Wszystko szło świetnie aż do momentu, gdy okazało się, że połowa jest jeszcze rozbebeszona, a do startu tylko dwadzieścia minut!

Ostatnią rzeczą, nad którą się zastanawiałem przed ruszeniem, to ubranie. Prognozowana była - jak na razie - niewysoka temperatura, a ranek był nieco chłodny, więc postanowiłem ruszyć w bluzie, na którą uprzednio przepiąłem numer startowy.

Skoro już o numerach mowa, to może też dwa słowa o pakiecie. W porównaniu z poprzednimi edycjami organizowanych przez Roberta maratonów, ten pakiet był jednym z najlepszych. Numer startowy i wygodny, pojemny worek na przepak to standard (chociaż nowość na Pierścieniu), smycze PTJ to gadżet... ale akurat mi się przyda, ale plusem była duża płachta z naklejkami: na kask, na rower (zamiast numeru przypinanego trytytkami) i, jeśli ktoś potrzebował, na kurtkę. Klej nie był jakoś morderczy, a naklejki wielorazowe - w tym sensie, że źle przyklejoną można było korygować; tak właśnie zrobiłem ze swoim numerem na rower, który przyklejałem chyba trzy razy.

W końcu potoczyliśmy się w kierunku startu. Pokonawszy kilka błotnych pułapek, odebrawszy trackery, stanęliśmy pod nadmuchiwaną "ścianką", oddani na łaskę fotoreporterów, kibiców i nieubłaganie odliczającego w dół licznika.

W końcu: start!

Start - PK 1

I... ruszyliśmy na piechotę. Początek był błotnisty, dopiero na drodze wsiedliśmy i całą szóstką zaczęlismy jechać przed siebie. Minęliśmy stojących strażaków i... co dalej? W zeszłym roku nie trzeba było się rozpędzać, bo zaraz czekał na nas kolejny postój, przed startem ostrym.

Nasza zdezorientowana grupka potoczyła się jeszcze przez chwilę, a potem nagle wszyscy zaczęli mnie wyprzedzać. Hipcia krzyknęła "a ty co?!" i zorientowałem się, że to chyba już.

Włączyłem Garmina i powoli ruszyłem za nimi. Chwilę zajęło mi ustawienie się, sprawdzenie muzyki i weryfikacja poprawności systemów (czyt.: cyferki na wyświetlaczu się zmieniały) i zacząłem się toczyć. Po jakichś dwóch kilometrach przyspieszyłem i wyprzedziłem KIESWY-ego i Hipcię, a po chwili również CFCFana. Ułożyłem się wygodnie na lemondce i czekałem na dziury. Bo albowiem ten odcinek miał być najbardziej dziurawy.

Dziur nie stwierdziłem, przynajmniej zbyt wielu. Ruch nie był duży i można było bez problemu omijać istniejące nierówności. Ale, tak szczerze mówiąc, niezbyt się na nich skupiałem. Muzyka grała, wiatr wiał w plecy, więc jechało się samo... to czego chcieć więcej?

Na punkt w Jezioranach zjechałem, praktycznie mijając się z CFCFanem, który właśnie ruszał. Tymczasem ja utknąłem w kilkuosobowej kolejce. Obsługa punktu bardzo starannie podbijała karty i kaligrafowała godzinę.

PK 1 - PK 2 (Mragowo)

W koncu udało się ruszyć. Miałem jeszcze zapas picia, więc nie było potrzeby uzupełniania zapasów. Wyjeżdżając minąłem się z Hipcią, wetknąłem słuchawki w uszy i ruszyłem.

Robiło się coraz cieplej, trochę zacząłem myśleć o tym, że założenie bluzy nie było dobrym pomysłem.

Wyprzedziło mnie kilku kolegów z kolejnych grup solo. Ja z kolei minąłem kilku solistów, w pewnym momencie dogonił mnie Zdzisiek Kalinowski i jechał za mną, równo, jakieś 150-300 m z tyłu.

Razem dojechaliśmy do Mrągowa. Tutaj małe zaskoczenie: do picia była tylko półlitrowa butelka wody. Zatankowałem, wrzuciłem do kieszeni banana i ruszyłem dalej.

PK 2 - PK 3 (Wydminy)

Ruszamy znowu razem, ale szybko muszę się zatrzymać. Woda nie spada z nieba, trzeba o nią samemu zadbać. A moje zapasy chwilowo wypływały ze mnie dość obficie, mocząc całą bluzę. Za ciepło!

Zaparkowałem na przystanku, zdjąłem bluzę, przepiąłem numer startowy na krótką koszulkę (a zdjęcie jej naprawdę wymagało zachodu) i w końcu mogłem jechać i tracić trochę mniej wody

Ten fragment (historycznie) pamiętam jak przez mgłę: zasypiający i pólprzytomny, rok temu pokonywałem ją w drugą stronę. Teraz szło dużo lepiej, do tego miałem okazję zobaczyć to, czego w poprzednich edycjach nie było widać po ciemku.

Na fragmencie prostej dogonił mnie gnający Rysiek Herc. Minął, zagadał i pojechał dalej.

Za Rynem był fragment dziurawej drogi, na którym rok wcześniej padał deszcz i, co pamiętam bardzo dobrze, na chwilę udało mi się rozbudzić. Teraz dziury były nadal, a na fragmencie prostej około pięciu solistów, w tym ja.

Jechali w miarę równym tempem, więc sporą część księżycowego traktu przejechałem z nimi, potem jednak przyspieszyłem i po chwili zostałem sam. Akurat teren był do tego stworzony - lekko z górki, potem... lekko z górki, więc przyspieszenie poszło gładko. Zastanawiałem się, czy to był dobry pomysł, ale nie lubię jeździć w grupach solistów, bo siłą rzeczy jest to nierówna jazda - chyba że się jedzie na samym początku.

Droga byla spokojna, chociaż momentami z naprzeciwka wyjeżdżały samochody rajdowe, sporo było też takich z nalepkami za szybą; pewnie transport między etapami, akurat wtedy, gdy my jechaliśmy. Problemów nie miałem, ale inni koledzy skarżyli się na zbyt radosną jazdę zawodników.

Mijam przystanek, na którym rok wcześniej spałem, ledwo siedemnaście (!) kilometrów za punktem.

W Wydminach wida nas obsługa znana z żyrardowskiego punktu na BBT. Dostaję do pełna izotoniku, banany, wrzucam do ust plasterek cytryny i ruszam gonić Ryśka, z którym minąłem się wyjeżdżając.

Gdy ja opuszczam punkt, akurat zjeżdża Tomek Niepokój. Rzucam "to ja Ci jeszcze trochę pouciekam" i jadę dalej.

PK 3 - PK 4 (Dowspuda)

Z tym fragmentem mam pewien kłopot. Bo nie mam z nim związanych wielkich wspomnień. Jechałem przed siebie, wiatr wiał; po jakimś czasie dogoniłem kolegę, który jechał za Ryśkiem (wiadomo, w odstępie), gdy ten mnie dogonił. Wyprzedziłem go i dalej jechaliśmy już razem, w tym samym odstępie.

Spodziewałem się, że od punktu będę jechał sam, ale kolega mnie zaskoczył: podbił kartę i zniknął zanim zdążyłem zauważyć. Ja musiałem jeszcze uzupełnić bidony (wyrażeń "uzupełnienie bidonu" i "strata czasu" nie wolno wstawiać w jednym zdaniu), zamieniłem kilka słów z Ryśkiem, który właśnie brał się za pierogi i zebrałem do dalszej trasy.

PK 4 - PK 5 (Sejny)

Kolega nie uciekł mi daleko. Po chwili widziałem go kilkaset metrów z przodu. Znikał między pagórkami, ale co jakiś czas się pojawiał.

Augustów to symbol ulgi, wieczoru i chłodu, tak przynajmniej było na poprzednich pierscieniach. Teraz było jeszcze wcześnie. Sporo ludzi, sporo aut i... bruk. Jakiś fragment objechałem chodnikiem, ale większość musiałem przyjąć na ręce i nogi.

Za miastem czekała miła prosta. Stabilnie pod górę, jakieś 30 km i łącznie 20 m. Tutaj trochę przyspieszyłem. Moja umowa z Pierścieniem właśnie zaczęła kończyć preferencyjne warunki i zaraz miała przejść na standardową stawkę (czyt.: zaraz będzie pod wiatr). A że dobrze mi się jechało...

Dość szybko zauważyłem, że kilkaset metrów za mną coś się czai. No, wiadomo kto. Dogoniłem kolegę z Dowspudy, przegoniłem jeszcze jednego solistę i, cały czas z Ryśkiem daleko na ogonie, leciałem korzystając z końcówki wiatru. Zmęczony nie byłem, to była ledwo dziesiąta godzina jazdy, więc jeszcze miałem z czego popychać korby.

Zamajaczył przede mną zawodnik i rachunki przestały mi się zgadzać. Po chwili skojarzyłem, że to musi być CFCFan. Faktycznie, był to on. A skoro startował razem ze mną, to znaczy, że chwilowo, wirtualnie, zacząłem wygrywać ja.

Do Sejn wjechałem razem z Ryśkiem, na punkt wjechaliśmy już w tym samym momencie.

Równa połowa, 305 km. Fajnie było pomysleć, że potrzebowałem mniej niż dziesięciu godzin, ale to głównie zasługa wiatru, nie moja. Teraz czekała druga połowa, na której będę spłacał zaciągnięty kredyt.

Na punkcie uwijam się szybko. Przecież wystarczy uzupełnić bidony i mozna ruszać.

PK 5 - PK 6 (Wiżajny)

Z punktu ruszam przed Ryśkiem, ale nie mam zludzeń, że mnie dogoni. Co ciekawe, Tomek mnie nadal nie przegonił... a to już 300 km. Obija się jak nic.

Początek jest lekko pod górkę, a wiatr nie przeszkadza, ale im bliżej punktu, tym mocniej się odzywa.

W końcu podjazd pod Wiżajnami! Czekałem na niego, bo wystarczy dojechać na górę i: a) od tego miejsca do mety już bardziej w dół niż w górę; b) wyżej na tym wyścigu już nie wyjadę.

Podjechawszy pierwsze kilka metrów w górę obejrzałem się na szeroką perspektywę za sobą. Rysiek był ponad pięćset metrów z tyłu, ale nie miałem złudzeń, że to się zmieni. Faktycznie, gdy dojeżdżałem

Po kilku metrach w pionie, mając za plecami pełną perspektywę, obejrzałem się. Rysiek już się czaił... ale tylko dwadzieścia metrów za mną. Puściłem się do zjazdu i po chwili odzyskałem swoją przewagę. Pan Niuton zrobił swoje.

Na punkt zajechaliśmy niedługo po sobie. Podziękowałem za jedzenie, wychyliłem do dna Tigera, który był w pakiecie, wrzuciłem do kieszeni żelki "serduszka" i ruszyłem dalej, na wyjeździe mijając się, po raz ostatni, z CFCFanem.

PK 6-PK 7 (Gołdap)

Rysiek na pożegnanie rzucił mi, że będzie gonił, ale ja nieszczególnie uciekałem. Powoli konczyło się paliwo i jechałem już zauważalnie wolniej. Albo wiatr przeszkadzał.

Zaczął padać drobniutki deszczyk. Potem przybrał na sile; przydał mi się daszek od czapeczki, który opuściłem na nos, dzięki czemu miałem suche okulary. Co prawda jazda na lemondce odpadała (chyba że ktoś bardzo lubi jeździć na ślepo), ale przynajmniej wiatr nie wysuszał mi oczu.

Do tej pory śledziłem dystans między punktami. Oczywiście nie zrobiłem sobie rozpiski z tym, ile do kolejnego punktu; wystarczyła mi wiedza, że są blisko, ale za każdym razem na punkcie odejmowałem dystanse z karty startowej i wiedziałem, ile jechać. Teraz tego nie zrobiłem. Nie miałem pojęcia, jak daleko do Gołdapi, nie wiedziałem, ile muszę jeszcze jechać... bo czy to ważne? Trzeba jechać przed siebie i już.

Więc jechałem. Jechałem. O, jakiś podjazd. O... Garmin zdechł. Tak sam z siebie. Zanim ponownie się połączył, minęło kilka chwil, dodatkowo przez kilkaset metrów nie mógł odnaleźć satelit. Po chwili strachu okazało się, że... udało się! Mam sygnał! Nie będę musiał nawigować z telefonu!

Do Gołdapi wjeżdżam wczesnym wieczorem. Robiło się już szaro. Ryśka nie było widać, Tomka też nie. Jechałem sobie, muzyka grała, fajnie bylo, no. Gdyby tylko nie ten wiatr...

Punkt jest zorganizowany po lewej stronie drogi. Machają do mnie. Wbijam do środka. Pytam o izotonik i okazuje się że jest! Do tego biorę do ręki jabłko i jak najszybciej ruszam.

PK 7 - PK 8 (Sztynort)

Zmrok zapadł szybko. Po chwili zaczął padać deszcz. No ale co mi tam deszcz? Przecież jest ciepło. Jadę sobie więc. Wesoło jest. Przecież jest jakieś trzynaście stopni, sobie kapie...

Kapie, kapie...

Kapie, kapie...

W końcu uznałem, że czas się zatrzymać. Co prawda pierwotnie chciałem dojechać do Sztynortu i tam się ubrać, ale uznałem, że mimo całej radości z jazdy w deszczu tracę jednak sporo energii na grzanie - hej, to nie jest już przecież pierwsza godzina jazdy! - i czas jednak się ubrać.

Parkuję na poboczu. Wciągam kurtkę (wciąganie kurtki na mokre ręce to zawsze przyjemne zajęcie), zakładam nogawki (przeciskanie nogawek przez bloki szosowe to moje drugie, ulubione zajęcie) i, w przeciwieństwie do tego, co zwykle mi się działo przy okazji, nie muszę walczyć z jakimś czającym się w cieniu skurczu, który próbuje mi się dobrać do pleców.

Robi się ciepło. Dość szybko rozpinam kurtkę, bo robi się za ciepło, ale po chwili zjazdu wszystko się stabilizuje.

Tłukę się po dziurach do Sztynortu. Znowu mam farta: dziury dostałem wtedy, gdy nikt nie jeździ, cała droga jest tylko moja. Niewiele to zmienia, ale przynajmniej bawiąc się w slalomy nie nudzę się.

PK zorganizowany jest nie tak jak zwykle, nad jeziorem, a w restauracji naprzeciwko. Wita mnie tam ekipa z Żyrardowa i Weronika, która szybko uzupelnia mi bidony; biorę jeszcze tylko arbuza i ruszam przed siebie.

PK 8 - PK 9 (Reszel)

Prędkość spada. Nie wiem, czy to kwestia wiatru, czy wyczerpanych baterii, ale coś jakoś idzie jak krew z nosa. I mam dziwne wrażenie, że wszystko, co tu jest zbudowane, jest pod górkę. Cały czas jadę pod górkę. Deszcz sobie pada. Albo leje. Wszystko mi spada do ust, co kilka sekund wypluwam spływające mi do ust strużki wody.

No i tyle. Na szosie na Kętrzyn idzie przyjemniej, bo asfalt znacząco się poprawia, ale, tak, ciągle jest pod górę.

Jadę, pluję, jadę, pluję.

Dojeżdżam do Reszla. Na rynku snuje się kilka osób, jakaś głośna młodzież bawi się w chowanego albo coś takiego; przez chwilę zastanawiam się, czy nie wnieść roweru do środka. Ale środka... czego? Niby jest jakaś restauracja, niby coś się świeci, ale jakoś tak mizernie. Czynne toto?

Otwieram drzwi. Wchodzę. Nikogo nie ma. Rozglądam się i wychodzę; ewidentnie jest otwarte, więc ktoś się na pewno znajdzie. Wracam do roweru, wyciągam kartę i wracam do restauracji. Okazuje się, że ktoś tam jest. Podbija mi kartę i mogę ruszać. Spieszę się, bo wiem, że po chwili w cieple będę musiał się swoje wytrząść.

PK 9 - PK 10 (Lidzbark Warmiński)

Trzęsę się. Bo, jak do tej pory było pod górkę, tak teraz dostałem zjazd. Żeby mi nie było za ciepło.

Bez obaw. Wszystko wyrównane. Ciepło jest. Spać się chce. Coś się już nie kręci w tym rowerze. Ale nikogo nie ma z tyłu, więc bieduję na podjazdach i morduję się na zjazdach. Wiatr cholernie przeszkadza, ale już się przyzwyczaiłem.

Zrobiło się jasno. No i, gdyby nie to, że nogi już nie chcą kręcić, to byłoby naprawdę fajnie.

Z tyłu pojawiaja się dwa światełka. Doganiają mnie. Dwóch chlopaków, w tym Rysiek. Wyprzedzają, ja nie próbuję jechać ich tempem, na wjeździe do Lidzbarka mają kilkaset metrów przewagi.

Punkt kontrolny to jakaś pomyłka. W aucie siedzi chłopak, a w bagażniku ma zapasy. Ja już niczego nie potrzebuję, więc podbijam kartę i ruszam dalej.

PK 10 - Meta

Do punktu się podjeżdżało, więc teraz dlugi zjazd. Na samym początku mijam Tomka, który chyba kładzie się spać na lemondce.

Teraz już koncówka, ale jakoś nadal się nie chce jechać. Deszcz sobie leje, ja kręcę, po chwili wyprzedza mnie poprzednia dwójka, ale Tomka nie widać.

W końcu robi się rozsądny asfalt, więc, bez rozbijania sobie przedramion, mogę położyć się na lemondce i pojechać trochę szybciej.

Do Ornety jadę sam. Dopiero za nią z tyłu pojawia się światełko. Zaczynam uciekać, ale tak dla zabawy... chociaż po skręcie na Wapnik wyglada na to, że uciekłem... Po chwili jest. Siedzi. Zbliża się.

Capnął mnie dosłownie kilka kilometrów przed metą. Jedziemy obok siebie przez chwilę, wymieniamy kilka słów i Tomek rusza dalej. Mi już nie chce się walczyć o urwanie trzydziestu sekund.

Na metę dojeżdżam tuż po Tomku. Koniec jazdy na dziś.

Odbieramy medale, dostajemy coś dobrego do jedzenia. Teraz ta ciężka część: zdjąć z siebie ciuchy i nie pomoczyć namiotu. Udaje mi się to, ale kosztem wiszenia jak pająk niemalże pod kopułą namiotu. Spać się nie położę; za chwilę przyjedzie Hipcia.

Gdy przyjechała, została tylko pomaratonowa rzeczywistość: trochę snu, trochę jedzenia, wyczyszczenie rowerów z błota i... można się zbierać. A deszcz padał. Skończył gdzieś koło południa, gdy wyjeżdżaliśmy, nieznośnie zaczynało przygrzewać słońce.


  • DST 611.40km
  • Czas 22:11
  • VAVG 27.56km/h
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 3 czerwca 2017 Kategoria Hipek poleca, > 400 km, do czytania, zaliczając gminy

Dookoła Ślęży

Irytujący dźwięk budzika rozdarł ciszę w pokoju. Jeden z najbardziej denerwujących sygnałów domyślnie wgranych do telefonu informował wszem i wobec, że czas nocnego wypoczynku się zakończył. Zanim zdążył się zorientować, urządzenie umilkło, zgaszone jednym, pewnym ruchem dłoni, która nagle wychynęła spod skotłowanej kołdry tuż obok niego.

Hipek przeciągnął się i obrócił na bok, w uniwersalnym, znanym na całym świecie ruchu oznaczającym "jeszcze pięć minut". Nie leżał dużo dłużej. Powoli podniósł się i mrucząc sobie tylko znane wyrazy, powoli usiadł na łóżku. Powiódł zaspanym spojrzeniem dookoła.

Pokój, który im się, zupełnie przypadkowo, trafił, był jednym z lepszych w "części hotelowej" ośrodka w Sulistrowicach. Owa przypominała parterowy pawilon, z jednym tylko korytarzem, na pierwszy rzut oka kojarząca się raczej z hotelem robotniczym niż ośrodkiem wypoczynkowym. Gdyby tu zawędrowały osoby wychodzące z założenia, że hotel trzygwiazdkowy to survival, to zapewne opuściłyby ten przybytek nawet bez prób rozpakowywania się. W ten weekend jednak prawie cały ośrodek zajmowały osoby z forum podróżniczego, dla których - w większości - równe łóżko i bieżąca woda były aż nadto względem potrzeb.

W porównaniu z innymi pokojami, ich był większy. Mieściła się tam stara, duża szafa, umywalka, mały stolik i dwa fotele z wypalonymi śladami po papierosach - co bardzo ironicznie współgrało z naklejką z napisem "zakaz palenia" na drzwiach. Oprócz tego mieściły się dwa łóżka, małe i większe. Miejsca było dość, że nawet po wstawieniu do środka obu, gotowych już do jazdy rowerów, można było zupełnie swobodnie przemieszczać się, a nawet mijać.

Podniósł się leniwie i w piżamie poczłapał nastawić wodę na kawę. W sąsiednich pokojach zaczął się już ruch, ale jak na razie korytarz był kompletnie pusty. Po chwili spędzonej w pokoju, gdzie podziwiał niewiarygodnie wyglądającą mieszankę, którą na śniadanie spożywała Hipcia, wrócił po czajnik i zalał sobie kubek do pełna. Sytuacja na korytarzu nie zmieniła się. W pokoju usiadł i spokojnie wwlekł na siebie spodenki. Tym razem, po raz pierwszy od początku jeżdżenia w ultramaratonach, postanowił jechać nie tylko w spodenkach, ale również w koszulce jednego z ukończonych maratonów. Powód był prosty: uczeni twierdzą, że w jasnych koszulkach jest chłodniej.

W międzyczasie za oknem zaczął się leniwy ruch. Pojedynczy ludzie podchodzili do zaparkowanych na szerokim, wyasfaltowanym parkingu samochodów, zabierali stamtąd różne rzeczy. Niedługo później zaczęły pojawiać się pierwsze rowery. Ubrani w obcisłe ciuchy zawodnicy zaczęli się pojawiać niemalże znikąd, zbijać w osobne grupki, rozmawiać i komentować. Hipek wyprowadził oba rowery kolejno na zewnątrz, ustawił je pod ścianą "hotelu", na pierwszym wolnym miejscu, w rzędzie elegancko stojących maszyn czekających już na wyruszenie w trasę.

Pierwsze grupy właśnie startowały. W tym roku postanowiono o odwróceniu kolejności startów, dlatego też, startując w ostatniej grupie wyjeżdżającej na dystans 500 km, miał jeszcze czas na spokojne zebranie się. Rzucił okiem na pierwszych, rozpoczynających właśnie swą przygodę kolarzy i z niepokojem zerknął na niebo. Zapowiadała się idealna, czysta, niczym niezmącona, upalna pogoda, wprost idealna na katowanie się na podjazdach, gdy wlekący się pod górę kolarz swoją dynamiką nie wzbudza nawet podmuchu w stojącym, gorącym powietrzu, już nie mówiąc o możliwości ochłodzenia się o nie. Z przekąsem pomyślał, że na podjazdach będzie można przynajmniej się łapać powietrza i odeń odpychać, co znacząco ułatwi utrzymanie równowagi.

W pokoju przebrał buty na szosowe, wrzucił na plecy bukłak pełen wody i zabierając Hipcię, która z dużym prawdopodobieństwem skończyła już śniadanie, z butelką izotonika w ręce poczłapał w kierunku startu. Pozostało jeszcze około kwadransa, więc włączył odbiorniki GPS, by spokojnie zaktualizowały swoją pozycję, upewnił się, że trasa poprawnie się wyświetla i posnuł się trochę po okolicy, zagadując kilka osób na zwyczajne, kulturalne, przedstartowe pogaduszki.

W końcu wystartowała przedostatnia grupa. Zabrali rowery i potoczyli się na start. Słońce już zaczynało przygrzewać. Tuż obok pojawił się Tomek Niepokój, w nowym stroju Maratonu Północ-Południe. Jak można było przypuszczać, mówił coś o rześkiej temperaturze. Takiemu to dobrze, pomyślał Hipek, w słońcu zmarznie, w nocy się ubierze.

Z tłumu kibiców rzucono "ci za to nie wyglądają na zestresowanych, raczej na zblazowanych". I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, cała grupa zaczęła wyglądać na jeszcze bardziej znudzoną startem, niż pierwotnie to wyglądało. Rozpoczęło się ziewanie, przewracanie oczami i wykładanie się na kierownicy. Ten festiwal obijania się przerwało odliczanie do startu i po chwili kilka par kół rowerowych z szuraniem rozsypanego gdzieniegdzie żwiru, pomknęło w kierunku bramy wyjazdowej z ośrodka.

Na wstępie przywitał ich podjazd do głównej drogi. Ale to tylko tak na rozgrzewkę, bo po chwili cała grupa rozciągnęła się w zjeździe. Pierwszy ruszył WujekG. Na czele drugiej grupy jechała Hipcia. "Zapewne już niedługo" - pomyślał Hipek i w tej chwili po lewej stronie zobaczył ruch.

Gdyby umiał przewidywać przyszłość, to zapewne nie zdziwiłby się widząc rozmowę na Messengerze z poniedziałku bezpośrednio po maratonie, gdzie wytykał Tomkowi odejście od pierwotnych założeń:
Hipek: Nawet na mp miałeś jechać swoje i wytrzymałeś bez gonienia Gubały niecałe 800 m.
Tomek: No bo Wojtek uciekał...


Walka o zwycięstwo rozpoczęła się więc niecały kilometr od startu. Rowery przyspieszyły w okolice 50 km/h i pomknęły w dół zjazdu, próbując błyskawicznie skasować "ucieczkę". Pomknęły, ale prawie wszystkie, bo nasz bohater ze spokojem skontastował, że właśnie sprawy ułożyły się bardzo dobrze. Od tego momentu mogli jechać spokojnie, swoim tempem, nie narażając się na to, że staną się ofiarami strategii "Na Casanovę", którą można pokrótce opisać jako "wykorzystaj i porzuć".

Dość szybko mijają pierwszego zawodnika, który siedział na przystanku i najprawdopodobniej zajmował się swoim przednim kołem. Przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy jazdy, bo pozbawiony koła rower stał na betonie obok przystanku. Przedniego koła nie było nigdzie widać.

Początek trasy był idealny. Ładny, równy jak stół asfalt prowadził przyjemnymi terenami, droga meandrowała pomiędzy sięgającymi widnokręgu łąkami, wspinała się na niewielkie pagórki i łagodnie z nich opadała. Wiatr, najbardziej irytujący przeciwnik na maratonach, tym razem uprzejmie wiał w plecy i pomagał, jak tylko mógł. Sielanka trwała.

Niedaleko Strzegomia z przodu zauważyli znajomą sylwetkę. Koszulka w rozpoznawalnych z daleka, biało-czerwonych barwach, w charakterystyczny wzór, jazda bez kasku i pozycja, która wskazywała na jazdę na prostej kierownicy. Gdy podjechali bliżej, okazało się, że mieli rację w swoich przypuszczeniach - Wigor. Okazało się, że ów dość szybko odpuścił mocne tempo swojej grupki i teraz jedzie sobie spokojniej.

Gdy pokonywali właśnie przyjemnie zadrzewioną, wąską aleję, powoli doganiając widoczną już od kilku kilometrów grupę czterech kolarzy, a Hipek zastanawiał się, dlaczego właśnie jezdnią, skoro tuż obok prowadziła bardzo przyjemna, równiejsza nawet, droga rowerowa, z kontemplacji wyrwał go fakt pojawienia się obok dwóch zawodników. Dwóch, którzy powinni być już daleko z przodu: WujkaG i Ryśka Herca. Obaj wyjaśnili ze śmiechem, że kawałek wcześniej zgubili drogę i ruszyli do przodu, gonić czołówkę.

Pierwszy większy podjazd na maratonie okazał się być niewielką ścianką, długości około trzech kilometrów, mającą kulminacyjne nachylenie około siedmiu procent. Można tu było też bardzo szybko zauważyć, jak góry rozdają karty: grupa, która jeszcze przed chwilą jechała razem, błyskawicznie rozsypała się na długości dwustu metrów. Tu już każdy jechał sam i samodzielnie walczył z grawitacją.

Na szczycie okazało się, że tuż przed nimi jedzie kolejna, jeszcze większa grupa. Po skręcie w lewo, w wojewódzką "365", zaczęli ją powoli doganiać. Na miejscu okazało się, że jedzie tam sporo znajomych twarzy, między innymi Dodoelk, Młody i Wąski. Kilkaset metrów przed grupą, skupiony na drodze i własnych słuchawkach, trwał,omijający nierówności, sam Pan Prezes Elizium. Na widok naszych bohaterów wykrzyknął tylko "No, dopiero teraz?!".

Asfalt wyraźnie się zepsuł. Na pierwszym jego fragmencie z tyłu wyskoczyła niewielka grupka pościgowa, ale po chwili zostali z tyłu. Trzyosobowa grupa pomknęła w dół, mając na oku kogoś jadącego z przodu: w stroju GMRDP, ale kompletnie nierozpoznawalnego. Pech chciał, że akurat trzymał takie samo tempo i jego przewaga malała, ale powoli. Gdy w końcu go złapali, okazał się być nim Skaut. I tak oto grupka z trzyosobowej stała się już czteroosobową. Nie na długo jednak. Obaj koledzy, Wigor i Skaut, odjechali na jakimś zjeździe i na niewielkim pagórku w okolicach Kaczorowa wyrobili sobie dwustumetrową przewagę. Na jednym z zakrętów okazało się, że niespodzianek jednak tu nie brak: przystanek techniczny zrobił Wigor, za to z przodu pozostał Skaut z jakimś nieznanym jeszcze zawodnikiem.

Przed skrętem z drogi wojewódzkiej zaszły kolejne zmiany: Skaut wyparował gdzieś, prawdodpodobnie pojechawszy szybciej, za to kolega, który z nim jechał zaczął... wracać. Wszystko się wyjaśniło, gdy ujrzawszy naszą dwójkę, zawrócił tuż za nimi. Był to Pumpernikiel, który... nie miał nawigacji. A nawigacja akurat tu była potrzebna: szykował się podjazd pod przełęcz, ale najpierw trzeba było dwukrotnie skręcić, by znaleźć się na niewielkiej, wąskiej i nagle wyjątkowo stromej drodze.

Pierwszy z dwóch największych pagórków na tej trasie, przełęcz Rędzińska. Od Wieściszowic podjazd miał około trzech kilometrów o nachyleniu średnio 10%, za to z drugiej strony zapowiadał się łagodniejszy zjazd - około pięciu kilometrów o nachyleniu niecałych 6%. Rozpoczęła się powolna, cierpliwa wspinaczka, zacienionym podjazdem. Sam podjazd chwilowo był olbrzymim festiwalem bikewalkingu - po samą górę było widać zawodników pchających rowery. Część zawodników jechała, część pchała, jak komu było wygodniej.

Plany związane z przełęczą w tym dniu mieli nie tylko zawodnicy Maratonu. Dobrze zorganizowana grupa bawiąca się zjazdami stała w okolicy zaparkowanego samochodu. Zabezpieczenie na dole i na górze porozumiewało się za pomocą krótkofalówek, co sprawiało wrażenie bezpieczeństwa. Z góry zjechał najpierw ktoś na czymś w rodzaju nietypowej deskorolki. Ale to, co później się zdarzyło, przekreśliło domysły o rozsądku organizatorów tej zabawy. Z góry zleciało dwóch facetów na małych, trójkołowych rowerkach, które wprowadzali w poślizg i ślizgali się po całej dostępnej szerokości drogi - od pustej, prawej krawędzi, do zajętej, lewej, tuż przy kolumnie pchających lub jadących rowerzystów. Gdy jeden ze zjeżdżających przemknął w swoim "kontrolowanym" poślizgu kilkanaście centymetrów od jadącej Hipci, Hipek mruknął pod nosem coś o obcinaniu łbów idiotom. Mądrzejszym pomysłem mógł być tylko zjazd na byle czym, pod warunkiem, że "byle czym" będzie, na przykład, stary Żuk, pozbawiony hamulców.

Przełęcz była sztywna, twarda, trzymała nachylenie mocno, ale, co warto zauważyć, zacieniona, dzięki czemu słońce nie dawało się aż tak bardzo w znaki. Gdy skończył się las i droga zaczęła powoli wyjeżdżać w górę, dało się zauważyć dużą grupę rowerzystów na szczycie. W okolicy zaparkowanego samochodu stała już grupka rozgadanych i roześmianych rowerzystów. W tej grupie stali między innymi Księgowy, Rapsik i Jelona. Tyle w każdym razie udało się na szybko zauwaćyć.

Przełęcz Rędzińska była również pierwszym punktem kontrolnym maratonu, ale myliłby się ten, który uznałby, że jest to wystarczający powód do zatrzymania się. Bezwzrokowe pisanie na Solidzie to jest niezbyt trudna sztuczka, a przy dobrze skonfigurowanym telefonie można wysłać obowiązkowego SMS-a w ciągu kilku sekund i po chwili już trzymać dwie dłonie na kierownicy i przygotowywać się do zjazdu.

Przełęcze już są tak skonstruowane, że z jednej strony miewają podjazd, a z drugiej zjazd. Pojedyncze wyjątki, takich jak Passo di Crocedomini w Alpach, na którą się najpierw zjeżdża, a później się z niej zjeżdża, są tylko ciekawostkami geograficznymi, dowodem na dobry humor Opatrzności, która tworzyła ten piękny świat, albo po prostu doskonałym powodem na to, by mieszać w rocznikach statystycznych, regułach infrastruktury drogowej i wszystkich miejscach, gdzie próbuje się sprowadzić rzeczywistość do zasad, reguł i cyferek. Rędzińska była przełęczą skonstruowaną na sposób tradycyjny; skoro więc z jednej strony miała podjazd, z drugiej można było z niej zjechać. Czysto informacyjnie warto wspomnieć, że przełęcze umożłiwiają również zjazd tą stroną, którą się podjechało i nie jest to również ostatnia forma ich opuszczenia. Nie dotyczy to jednak omawianego przypadku, gdyż ślad wgrany na GPS-a prowadził w dół, drugim, łagodniejszym już zboczem.

W drugą stronę, pod górę, widoczny z daleka, w pomarańczowej koszulce, wehikuł swój pchał Hansglopke, a kawałek później, żwawym kurcgalopkiem, goniła go Starsza Pani. Na tym skończyła się lista mijanych tu trzysetkowiczów. Po chwili na zjeździe wyprzedził ich wygodnie ułożony na lemondce Rapsik i dookoła wyparowali wszyscy zawodnicy.

Kolejnym wyzwaniem było wdrapanie się na Przełęcz Kowarską. Rapsik, który jeszcze przed chwilą był jedną z kilku niewielkich figurek majaczących na zakrętach, teraz nagle jął się konsekwentnie przybliżać razem z pozostałymi, doganianymi zawodnikami. W końcu zostali z tyłu. Z niewielkiej grupki wyrwała się jedynie dwójka, z których do samej przełęczy pozostała tylko jedna - Byczys - wydoczny z daleka w swoim nowym stroju MPP.

Im bardziej skrzyżowanie na samej przełęczy się zbliżało, tym bardziej stawało się znajomym. W końcu nastąpiło olśnienie - to tutaj zjeżdża się z przełęczy Okraj i to właśnie to miejsce było tym, które zapisało się w ich pamięci podczas powrotu z poprzedniej wyprawy w Alpy. Nie było jednak co wspominać, krótkie "to tu, pamiętasz?" zabrzmiało w powietrzu i zaczął się zjazd. Hipek, który do tej pory jechał z tyłu, korzystając z rozcinajacej powietrze jak brzytwa Hipci, teraz wypchnął się na początek i ruszył w dół zbocza. Trzy leniwe pchnięcia nogami, wygodna pozycja na kierownicy i po chwili już z zadowoleniem zauważył, że pierwszą cyfrą w oknie wskazującym prędkość, była czwórka. Obejrzał się kontrolnie, by sprawdzić, czy reszta grupy trzyma się koła i prawie zamarł. Hipcia z Byczysem właśnie zaczynali się rozpędzać, jakieś dwieście metrów z tyłu. Na zjeździe nie było co się łapać, więc popędził w dół i pozwolił się dogonić dopiero na wypłaszczeniu, tuż przed skrętem na Kowary. Razem już skierowali się wąskimi dróżkami prowadzącymi przez niewielkie wioski w okolice Podgórzyna.

Tutaj trzeba było skręcić w bok z drogi głównej, rowery zwolniły odrobinę, a chwilę później Byczys wyskoczył do przodu i pojechał sam. Hipek przeprowadził za to przeliczenie posiadanych zapasów wody i stwierdził, że albo tankują teraz, w ostatnim przyjaznym sklepie, który miał znajdować się gdzieś w okolicy, albo liczą na to, że na obecnych zapasach podjadą nadchodzący podjazd i przelecą cały czeski fragment. W ostateczności, tuż za granicą, będą zmuszeni do kupienia wody. Decyzja została podjęta, rowery zatrzymały się przy starym, niskim budynku z łuszczącym się tynkiem, pod którym, jak gargulec łypiący z murów na wszystkich zbliżających się do zamku, tkwił, zapewne od wielu lat, lokalny mieszkaniec. Hipek otworzył ostrożnie suwak torby podsiodłowej, której, jak to ostatnio modne w firmie Topeak, słabym punktem był właśnie suwak, wydobył garść banknotów i ruszył do środka. Próbował uporządkować kilka rzuconych podczas zatrzymywania się cyfr, które obrazowały docelową pojemność bidonów i oczekiwaną pojemność przyniesionych ze sklepu łupów, ale w końcu machnął ręką, oszacował ilość z górką i zaczął przeglądać zasoby sklepu.

Jak to zwykle w małych, wioskowych sklepach, asortyment był dość ubogi, ale na szczęście tego, czego potrzebowali, było pod dostatkiem. Wyrzucił na ladę kilka butelek wody, zapłacił i wybiegł. Jedną butelkę otrzymała Hipcia, z drugiej zaczął napełniać swoje bidony, rejestrując kątem oka, że do ostrożnie obserwującego ich obywatela dołączył drugi i teraz obaj, wymieniając ciche uwagi, przyglądali się procedurze napełniania wszystkich bidonów i bukłaków.

Zostało pół butelki wody. Hipek z westchnieniem ulgi przyjął ten fakt i, nie zastanawiając się nad tym, co zrobić z nadmiarem wody, bez wahania wylał ją na swoją głowę. Gdy wyparskiwał właśnie nadmiar, który zalewał mu oczy i nos, przed sklep zajechał Vuki, który właśnie nadłożył trochę trasy, upewniając się, że w kierunku granicy sklepów już nie będzie i aktualnie zjeżdżał po zakupy. Gdy odstawiał rower, z tyłu nadjechał kolejny zawodnik. Czas ruszać.

Przełęcz Karkonoska to jeden z najbardziej znanych i owianych legendą polskich podjazdów. Dla niektórych jest celem samym w sobie, dla innych możliwością sprawdzenia się, niektórzy twierdzą, że jest tam aż 30%, a niektórzy, że nachylenie wcale nie dochodzi nawet do 25%. Pojawia się w wielu rozmowach i opowieściach i nieustannie kusi by podjechać i samemu zobaczyć, jak to jest.

Trasa prowadziła powoli pod górę. Gdzieś tu, przed samym podjazdem, zlokalizowany miał być punkt kontrolny, przy zabytkowym tramwaju, który upamiętniał linię, która właśnie w tym miejscu miała swój końcowy przystanek. Tutaj też zaczęło robić się stromo. Do samej Przesieki podjazd prowadził wąską dróżką wijącą się pomiędzy budynkami, starymi, pamiętającymi dawną epokę pensjonatami wyposażonymi w archaiczne neony i prezentującym coraz więcej zieleni dookoła. Im wyżej, tym widoki stawały się ładniejsze i było ich więcej.

Na jednym z zakrętów zobaczyli kilku kolegów, w tym Wigora, Turystę i Krzyśka Sobieckiego, którzy pod jednym z okolicznych budynków uzupełniali wodę. Jak się okazało, ostatni sklep był właśnie tutaj i udało się go im zupełnie przypadkowo odnaleźć. Podniesienie dłoni wystarczyło za krótkie pozdrowienie.

W Przesiece, na zakręcie sporej serpentyny, można było zauważyć tory do try w pentaque, później zabudowania zaczęły powoli zanikać i rosnące dookoła drzewa i łąki zostały przejęte przez las. Żeby rozpocząć podjazd, trzeba było sforsować jeszcze jedną przeszkodę - duży, zielony szlaban zagradzał drogę, zmuszając do obejścia go dookoła po sypkim piasku. Potem już był tylko asfalt. Asfalt stromego podjazdu, lichy cień ofiarowany przez, nie wiedzieć czemu, niezbyt gęsto rosnące drzewa i słońce, uparcie świecące z góry. W związku z tym, że wiatru prawie nie było, a słońce nie przestawało grzać, postanowił wylać sobie trochę wody na głowę. To był zły pomysł: mieszanka wylanej wody i potu, który tkwił uwięziony w czapeczce pod kaskiem i najwyraźniej czekał na kroplę, która przeleje czarę, wylała się na twarz wodospadem słonej wody, odbierając na chwilę oddech i, na dłuższą chwilę, możliwość widzenia świata.

Najbardziej stromy fragment zaatakował niedługo później. Wdrapywali się cierpliwie. Hipcia była już kilkanaście metrów z przodu, gdy Hipek usłyszał dziwny syk w okolicy tylnego koła. Nie taki, jaki wydaje powietrze ulatujące z dętki... To znaczy taki sam, ale dużo dłuższy i nieprzerwany. Powietrze z cienkiej, szosowej dętki, umknęłoby w jednej chwili, w jednym, krótkim, złowrogim syknięciu niby trzaśnięcie biczem, tymczasem dźwięk, który słyszał z tyłu, brzmiał raczej jak gaz uchodzący z butli. Przez chwilę tylko przemknęło mu przez myśl, że szkoda by było zsiadać na podjeździe i nie podjechać go na raz, ale ciekawość i, co ważniejsze, rozsądek, zwyciężyły i zatrzymał się. Powodem złowieszczego dźwięku był najzwyklejszy listek, który tkwił sobie bezczelnie, zaklinowany pod szczęką tylnego hamulca i szeleścił w najlepsze, obcierając o oponę.

Miejsce, w którym się zatrzymał, nie należało do najlepszych na takie zabawy. Niecałe dwa metry dalej w asfalcie ziały dwie duże dziury, zostawiając między sobą wąski, kilkunastocentymetrowy pasek, po którym można było przejechać. Wbicie się z powrotem na rower, wpięcie w pedały i przejechanie przez wąski most pomiędzy dziurami wymagało nieco ekwilibrystycznych zdolności, ale za drugim razem szczęśliwie się udało.

Gdy dojeżdżał do skrzyżowania z Drogą Sudecką, Hipcia miała już dobre pięćdziesiąt metrów przewagi i właśnie podejmowała dalszą część wspinaczki. Zauważył, że niebieska koszulka jednego z zawodników, która do tej pory migała daleko między drzewami, znacznie się do niego zbliżyła, dlatego, że ów cierpliwie pchał rower pod górę. Po chwili dowiedział się, dlaczego tak robił. Najbardziej - jak do tej pory - stroma część podjazdu zaatakowała bez ostrzeżenia. Chciał spojrzeć i samodzielnie zweryfikować mityczne procenty nachylenia, ale Garmin, ustalający prędkość na podstawie satelit, poniżej pewnej prędkości przestał cokolwiek pokazywać, więc na pulpicie z przodu widniały dwa zera: stoisz w miejscu, więc nachylenia też nie ma.

Postać z przodu okazała się być Memorkiem. Dogonił go, gdy nachylenie stawało się lżejsze, zamienił kilka zdań i ruszył dalej. Hipcia właśnie wisiała z przodu, mając już dobre sto pięćdziesiąt metrów przewagi. W myślach stwierdził, że przy dwudziestu procentach nachylenia, osiem to jest prawie płasko i nieco przyspieszył, powoli, mozolnie rozpoczynając odrabianie strat. Daleko z przodu Hipcia dojechała do jakiejś figurki, która wyszła na asfalt spod jakiejś choinki. Poza konturami nie widział nic i nie był w stanie się domyślić, kto to może być, ale gdy gromki dźwięk powitania rozniósł się po lesie i, odbijając od wierzchołków drzew, spłoszył kilka co bardziej strachliwych ptaków, wszystko stało się jasne. Gdy podjechał bliżej, przypuszczenia potwierdziły się. Waxmund cierpliwie katował podjazd. Wymienili kilka uwag dotyczących samego podjazdu i, ponieważ właśnie zaczął się drugi, najbardziej wymagający odcinek, obaj skupili się na rytmicznym pedałowaniu.

Hipek z zadowoleniem stwierdził, że udało mu się odrobić mniej więcej jedną trzecią straty, a gdy Hipcia na jakiejś muldzie nie utrzymała równowagi i musiała zeskoczyć z roweru, z przyjemnością zatrzymał się na chwilę, zauważając, że to samo zrobił z tyłu Wax.

Chwilę później z góry dało się słyszać szuranie kół o naniesiony na drogę żwir i z góry zjechał na rowerze kamikaze. Krzycząc "uwaga!" pomknął w dół, bogowie jedni wiedzą, czy siejąc dla nich pogardę, czy próbując osobiście się z nimi spotkać. Na szlaku, wśród kilku osób, które były w okolicy, zapanowała konsternacja. Gdy kilka osób wymieniało półgłosem uwagi, Hipek uznał, że należało podjąć wspinaczkę. Hipcia zaczęła kontynuować podróż i nie można było pozwolić, by zbyt długo musiała czekać na szczycie.

Na ostatnim wypłaszczeniu zdjął wetknięte na czas podjazdu w kask okulary i założył na oczy. Momentalnie zaparowały, wskutek czego na środku asfaltu przez chwilę czekał, aż będzie w stanie zobaczyć, która z asfaltowych odnóg prowadzi w dół. Ruszyli, jeszcze na samym początku mijając Byczysa, który właśnie z uśmiechem kręcił się koło lodówki z zimnymi napojami.

Wiatr przyjemnie chłodził na zjeździe. Już na pierwszych zakrętach przegonił ich Wax i zostali sami. W końcu wyjechali z lasu i rozpoczęli długi, lekko nachylony zjazd w kierunku Vrchlabi. Tam bezbłędnie trafili w wyraźnie oznaczony na mapie skręt w prawo i, przebiwszy się przez miejscowość, wyjechali na główną drogą prowadzącą w kierunku Trutnova, powoli zbliżając się do majaczącego kilkaset metrów z przodu Waxmunda. Wyprzedzili go na podjeździe pod Černý Důl; chwilę później droga poprowadziła ich zjazdem praktycznie do samego Trutnova. Przez miasto przebili się prawie bez problemów, pomijając incydent z pomyleniem zjazdów z ronda i próbą opuszczenia miasta nie tą odnogą, którą trzeba było. Na szczęście pomyłkę udało się dość szybko naprawić.

Ochota na spieszenie się opuściła ich nagle. Na pagórkach prowadzących prosto w kierunku Polski, zaczęli miejscami jechać obok siebie, rozmawiać i obijać się. Tak, jak wcześniej milcząco pracowali, wymieniając tylko zdawkowe uwagi, tak teraz zaczęły się żarty i śmiechy, dyskusje na temat dalszej części drogi i tej już przejechanej, opinie na temat obu najtrudniejszych przełęczy. Sielanka trwała, a zachodzące powoli słońce dyskretnie dodawało uroku całej jeździe. Można by było uznać, że nie jest to ultramaraton, którego połowy nawet jeszcze nie przejechali, a wycieczka dwójki Polaków, który wybrali się zwiedzić Czechy i właśnie wracają do hotelu.

Na podjeździe mignęła pomarańczowa koszulka. Chwilę później okazało się, że jest to facet na poziomym rowerze. Gdyby sprawdzili wcześniej trasę krótszego z maratonowych dystansów, wiedzieliby, że ten fragment wszyscy mają wspólny i jadą razem aż do punktu żywieniowego. Tymczasem szczerze zaskoczeni przywitali się z Hansemglopke i ruszyli dalej.

Do Mieroszowa prowadziła znana z GMRDP droga, którą półtora roku temu pokonali, ale jadąc w drugą stronę. Po niewielkich, irytujących pagórkach i niezbyt równym asfalcie. Tuż przed miastem ostrym skrętem skierowali się w stronę granicy. Chwilę później widzieli z daleka widoczne litery "PŻ" na wielkim plakacie przypiętym do drzewa. Gdy zajedżali na punkt żywieniowy, z niego właśnie ruszał zawodnik w charakterystycznej, rozpoznawalnej z daleka koszulce - Szafar.

Na punkcie uwinęli się błyskawicznie. Mimo stołów uginających się od wszelakich dóbr i przemiłej obsługi, skupili się tylko na najpotrzebniejszych rzeczach: soku pomarańczowym i wodzie, bananach wrzuconych do kieszeni i kawałku pomarańczy wziętym do ust. Najwięcej problemów sprawił bukłak Hipci, który uparcie nie chciał się zamknąć. W końcu wszystko się domknęło i można było potoczyć się dalej, w kierunku kolejnego, czeskiego odcinka.

Zjazd do Czech był nieprzyjemny. Po wąskiej drodze w kierunku Polski przemykał sznur samochodów, z których pierwsi kierowcy widzieli jadących we dwójkę rowerzystów, ale jadący dalej byli już zaskoczeni, co zmuszało do kilkakrotnego zwolnienia i jazdy po piaszczystym poboczu. Gdy w końcu wyjechali na drogę prowadzącą przez znany, piaskowcowy wspinaczowy rejon Adršpachu, po krótkiej wspinaczce można było puścić się w dół niezbyt szeroką drogą prowadzącą przez klimatyczne, przyjemne wioseczki. Hipcia nieszczególnie spieszyła się na zjazdach, wybierała drogę rozważnie i z godnością, dlatego też Hipek, śmiało korzystający ze zjazdów i z racji większej masy jeżdżący na nich sporo szybciej, kilka razy musiał zwolnić i poczekać. Niezbyt wielkie było to pocieszenie po lekcjach, które dostawał praktycznie na każdym podjeździe, ale lepsze to, niż nic.

Do Polski wjechali w tak niespodziewany sposób, że Hipcia nawet nie zdążyła się zorientować, że po drugiej stronie rzeczki jedzie już w innym kraju. Znany z Gór MRDP podjazd Szosą Stu Zakrętów pokonali obok siebie, gawędząc i wspominając wyścig sprzed półtora roku. W pewnym momencie z tyłu pojawiła się dwójka, szybko zbliżających się rowerzystów. Byli to Martink i Przemielony, których obu, jak okazało się dopiero później, minęli na punkcie żywieniowym. Po wymienieniu kilku słów ruszyli żwawo do góry, by na szczycie podjazdu ubrać się cieplej przed nadchodzącą nocą.

Na ubieranie się jeszcze było za wcześniej, przynajmniej zdaniem Hipków. Minęli chłopaków na szczycie podjazdu i ruszyli do zjazdu. Natychmiast dało się czuć chłód wieczora, który powoli zaczynał wypełniać doliny i zaczynał powoli dawać się we znaki. Nieco cieplej zrobiło się po zjeździe, gdy od strony Radkowa ruszyli bardzo przyjemną dróżką prowadzącą po pagórkach, między polami. W końcu wyjechali na drogę wojewódzką, która prowadziła przez kolejne pagórki. Zapadł zmrok. Termometr wskazał trzynaście stopni powyżej zera. Temperatura bardzo dobra do jazdy na krótko, pod warunkiem, że nie jedzie się po pagórkach i co chwilę zjedża w niewielkie dolinki, oddając powietrzu całe, skumulowane ciepło. Do końca trasy planowane były kolejne zjazdy i podjazdy, więc Hipek zaproponował szybki postój na założenie jedynej warstwy wierzchniej, jaką posiadali w bagażu - kurtek przeciwdeszczowych. Gdy zakładali ubrania, z tyłu nadjechał Szafar. Spytał, czy wszystko w porządku i ruszył dalej przed siebie.

Cienka warstwa kurtki od razu podniosła komfort jazdy. Szybko dotarli do kolejnego punktu kontrolnego umieszczonego w Bystrzycy Kłodzkiej. Nie zatrzymywali się na brukowanym zjeździe, obowiązkowe SMS-y wysłali dopiero na dole, mijając po raz kolejny Szafara, który momentalnie ich dogonił, przejechał się chwilę w towarzystwie i pojechał dalej.

Na horyzoncie nawigacji było widać już szpileczkę oznaczającą początek podjazdu pod Puchaczówkę. Hipek już od dłuższej chwili próbował sobie przypomnieć ten podjazd; pamiętał, że pokonali go w przeciwnym kierunku, ale nie był w stanie go umieścić nigdzie na linii czasu historycznego już wyścigu. Podjazd był ciemny. Nudny i ciemny. Hipcia majaczyła kilkanaście metrów z przodu, a Hipkowi, jak zwykle przy takich okazjach, na ramieniu usiadł mały demon prześladujący ultramaratończyków - Zamułek. Siedząc lekko na prawym ramieniu cicho chichotał, który to dźwięk przypominał łagodny, kojący szum drzew, a co jakiś czas leniwie wyciągał jedno ze skrzydełek i jakby od niechcenia przesuwał po oczach Hipka. Po chwili ów po raz pierwszy posłusznie zamknął oczy. Obudziło go zsunięcie się na prawą stronę jezdni. Rozbudził się, nagłym ruchem głowy strącając Zamułka, który, fukając obrażony, zatoczył cztery kółka nad jego głową i usiadł, znów usypiająco chichocząc, tym razem na lewym ramieniu. Ponownie jak przed chwilą, Hipek opierał się, ale po dłuższej walce przymknął oczy i zsunął się z jezdni, tym razem na jej lewą stronę. To wystarczyło. Wyciągnął z torebki na ramie tabletkę z kofeiną, wrzucił do ust i popił sokiem z bidonu, po czym, mruknąwszy w stronę odfruwającego Zamułka kilka zaklęć, ruszył gonić tkwiące niedaleko czerwone światełko Hipci.

Przestrzeń z teraz i przestrzeń sprzed kilkunastu miesięcy zeszły się razem dopiero na zjeździe, na widok szyldu z napisem "Puchaczówka". Odżyły wspomnienia o przysypianiu na początku podjazdu, którym opuszczali Stronie Śląskie. Teraz do niego wjeżdżali. Prosto ze Stronia wjechali do Lądku Zdrój. Puste, wymarłe miasto dzieliło się ciszą tylko przez chwilę. Głośna muzyka z dyskoteki przytłumiła klekotanie rowerów, które powoli toczyły się pod górkę po bruku. Ostatni, większy podjazd. Rozmawiając o cyklu opowiadań, którego właśnie słuchał Hipek, i tłukąc się po dziurawej drodze, wyskrobali się do Czech, gdzie czekała ich miła niespodzianka - długi, prosty zjazd po ładnym, gładkim asfalcie, który doprowadził ich do samej granicy.

Stąd zostało już niewiele. Droga prowadziła po kolejnych pagórkach. Na horyzoncie zrobiło się najpierw szaro, później dało się rozpoznawać pojedyncze kontury. W końcu, nie wiadomo, kiedy, światła stały się niepotrzebne. Asfalty za to pogorszyły się znacznie. Sporo dziur, łat i nierówności pozwalało się cieszyć porą dnia. O tak wczesnej godzinie samochody były rzadkością, więc można było jechać całą szerokością drogi, niekiedy pokonując całe setki metrów lewą stroną, gdyż ta akurat w tym miejscu była dużo równiejsza. Tym, którzy ten fragment będą pokonywali kilka godzin później, gdy rozpocznie się poranny ruch, można było tylko współczuć - ograniczeni do wąskiego paska przy prawej krawędzi, będą musieli tłuc się, zaliczając wszystkie dziury po kolei i meandrować w poszukiwaniu tych, w które nie powinno się wjeżdżać i tych, w które wjechać można.

W okolicy Sieroszowa pokonali kolejne, większe wzniesienie i, radośnie patrząc dookoła, na piękną panoramę okolic, budząc śpiące po wioskach psy, zjeżdżali sobie prosto w kierunku Henrykowa. A tam czekał bruk. Pierwszą jego część udało się bezproblemowo objechać chodnikiem, ale na drugiej części, wyprowadzającej na kolejne niewielkie wzniesienie, trzeba było już swoje wycierpieć.

Do mety zostało około pięćdziesięciu kilometrów. To był dobry moment na końcowe przyspieszenie. Założenie było proste: Hipcia zasuwa na podjazdach, pilnując, żeby jednym, przypadkowym pchnięciem nie zgubić sapiącego z tyłu Hipka, on natomiast robi porządny tunel na zjazdach i pozwala je pokonywać tak szybko, jak to możliwe.

Przelecieli przez kilka rozświetlonych porannym słońcem wiosek, przelecieli Niemczę, na skrzyżowaniu, które oznaczono na mapie jako niebezpieczne, prawie nie musieli zwalniać - droga w obie strony była puściuteńka. Przyspieszanie blokowały kolejne dziury w asfalcie, które udawało się lepiej lub gorzej omijać, jeżdżąc od prawej do lewej, zygzakując i klucząc, niemalże w parodii tańca pijanego rowerzysty, który nad ranem, w niedzielę, właśnie wraca z wesela, a zagrywane przez całą noc disco-polo jeszcze gra mu w duszy i dodatkowo przeszkadza w równej jeździe.

Pozostał ostatni podjazd. Przełęcz Tąpadła. Póki mógł, trzymał koło. Jadąc razem minęli jednego z zawodników z krótszego dystansu, który właśnie pchał swój rower pod górę. Później już trzymanie koła było coraz trudniejsze, aż do momentu tuż przed przełęczą, gdy w końcu odpuścił. Zjechali się po kilkuset metrach, w okolicy pustego parkingu, który przelecieli, nie mając pojęcia, że kilka godzin później zawodnicy będą w tym miejscu musieli kluczyć między turystami krążącymi między samochodami a szlakiem prowadzącym na Ślężę.

Ostatni zjazd, na sam koniec, był już przyjemnym podsumowaniem całości. Ostatnim wyzwaniem pozostał sprint po szutrowej, grząskiej ścieżce w kierunku domku numer pięć, pod którą miało mieścić się biuro mety maratonu.

Na metę wpadł zasapany. Wysłał ostatnie SMS-y, przyjął medal i gratulacje ukończenia trasy i błędnym wzrokiem powiódł dookoła. Na ławce nieopodal w porannym słońcu grzało się kilku kolegów z Kórnika, którzy ukończyli dystans 300, przy stole stał jeszcze Szafar, który przyjechał dosłownie kilka minut wcześniej. Poza tym ruch był niewielki: kto ukończył, ten już spał, kto nie - ten jeszcze jechał.

Poczłapali leniwie w kierunku swojego pokoju. Rowery zostały postawione na korytarzu. Prysznic. Kilka łyków coli. Położyć się spać.

Obudziła go kolejna kropla potu spływająca po twarzy. O ile poprzednie mógł zignorować, o tyle ta właśnie spowodowała, że kompletnie się rozbudził. Godzinna drzemka, przerywana kręceniem się i krótkimi seriami irytujących snów miała niewiele wspólnego z faktycznym snem.

Poszwędali się nieco po terenie ośrodka, zjedli nadpsute kotlety w restauracji. Po kolejnej, krótkiej drzemce, z której tym razem wyrwał go kropiący deszcz, Hipek uznał, że to już. Trzeba się zbierać i ruszać. Spakowali rowery do samochodu, pożegnali się i ruszyli... w kierunku przeciwnym. Niedaleko w końcu był Elizium, który właśnie zbliżał się do mety, nie można było opuścić maratonu bez pożegnania się i pokibicowania.

Odnaleźli go kilka kilometrów przed przełęczą. Tłukł się z poważną miną po dziurach i w pierwszej chwili nawet nie zauważył dwójki wychylonych z samochodu ludzi. Chwilę dalej udało się zatrzymać i zamienić kilka słów. Po chwili Elizium ruszył w kierunku bazy, natomiast szary samochód powoli potoczył się w kierunku drogi krajowej numer osiem.

  • DST 494.11km
  • Czas 21:32
  • VAVG 22.95km/h
  • Sprzęt Czorny

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl