Czwartek, 20 lutego 2014
Kategoria do czytania, transport
Transport w rytmie reggae
Wyleciałem z pracy stosunkowo szybko, bo Hipcia wychodziła od siebie za kilka minut, a ja miałem chytry plan. Plan był taki, że skradnę się błyskawicznie do Łopuszańskiej, równie błyskawicznie przelecę dwa wiadukty i zaczekam na nią na Orlenie, a jak mi się uda, to niezauważenie załapię się za nią w tunel. Prawie się udało: na Jerozolimskich dostałem konkretnie wiatrem i straciłem kilka minut. Potem Łopuszańska, tam już wiatru nie było, ale strata się nie odrobiła: na drugim wiadukcie, na samym szczycie... minęliśmy się. Korzystając z tego, że ci z tyłu nie jechali, a ci z przodu stali na światłach, przeskoczyłem przez krawężnik za barierką i począłem gonić. Dogoniłem, migające światełko czekało na mnie na chodniku. A skoro już byliśmy akurat tam, to postanowiliśmy pojechać jak większość - ze spacerkiem przez tory, dołem. Trochę strata czasu to takie noszenie roweru, a potem jazda po nierównej kostce... no, ale jak kto woli.
Z domu pojechaliśmy sobie na ściankę i z powrotem. Nic wyjątkowego, sprawne wiosłowanie na krótkim dystansie, przynajmniej jeśli chodzi o jazdę. Na ścianie bowiem nas skomplementowano: że robimy postępy i mamy konkretne podejście do treningu. I widać to po wynikach.
Został jeszcze ranek, musiałem się bujnąć na Wilanów do szpitala. Wrzuciłem sobie na uszy moją nową zdobycz - "Ile lat" Natural Dread Killaz - i pomknąłem przed siebie. Załatwiłem, co miałem załatwić, po czym wróciłem (znowu ciągiem Hynka-Marynarska), po drodze wyprzedzony przez Klusię, która akurat do pracy jechała samochodem. Nie trąbiła na mnie, całe szczęście, bo byłoby mi głupio odruchowo pozdrowić ją międzynarodowym znakiem pokoju.
Została ostatnia prosta. Wyprzedzam jakiegoś hipstera (drugi już na mojej drodze, pierwszy, wyposażony w jakieś szprychówki - jak widać, aktywny uczestnik WMK - przy Wilanowskiej jechał środkiem pasa tamując cały ruch), wsiadam na koło komuś innemu, po czym, w okolicy wiaduktu, czuję, że tylne koło zrobiło się miękkie. Ostatnie dwa-trzy kilometry jadę na obręczy, opona jest szeroka, więc na szczęście nie spadła. Decathlon mam blisko, podszedłem na piechotę i (wstyd!) zapłaciłem za wymianę dętki. Alternatywą było jednak pchanie się do domu autobusem i potem przyjeżdżanie po rower, więc czuję się usprawiedliwiony.
Tym oto sposobem w dzień roboczy wykręciłem pod sześćdziesiąt kilometrów.
Na deser kawałek z płyty NDK. Trzepactwo, co prawda, w dżinsach i to na takich rowerach, że pożal się Święty Potworze, zero pr0, ale: rowery są, słońce jest, wszystko się buja, pozytywny nastrój, dobra muzyka, a na filmie nikt nie jedzie po chodniku, tylko albo DDR, albo jezdnia. I tak ma być! Jah bless!
Z domu pojechaliśmy sobie na ściankę i z powrotem. Nic wyjątkowego, sprawne wiosłowanie na krótkim dystansie, przynajmniej jeśli chodzi o jazdę. Na ścianie bowiem nas skomplementowano: że robimy postępy i mamy konkretne podejście do treningu. I widać to po wynikach.
Został jeszcze ranek, musiałem się bujnąć na Wilanów do szpitala. Wrzuciłem sobie na uszy moją nową zdobycz - "Ile lat" Natural Dread Killaz - i pomknąłem przed siebie. Załatwiłem, co miałem załatwić, po czym wróciłem (znowu ciągiem Hynka-Marynarska), po drodze wyprzedzony przez Klusię, która akurat do pracy jechała samochodem. Nie trąbiła na mnie, całe szczęście, bo byłoby mi głupio odruchowo pozdrowić ją międzynarodowym znakiem pokoju.
Została ostatnia prosta. Wyprzedzam jakiegoś hipstera (drugi już na mojej drodze, pierwszy, wyposażony w jakieś szprychówki - jak widać, aktywny uczestnik WMK - przy Wilanowskiej jechał środkiem pasa tamując cały ruch), wsiadam na koło komuś innemu, po czym, w okolicy wiaduktu, czuję, że tylne koło zrobiło się miękkie. Ostatnie dwa-trzy kilometry jadę na obręczy, opona jest szeroka, więc na szczęście nie spadła. Decathlon mam blisko, podszedłem na piechotę i (wstyd!) zapłaciłem za wymianę dętki. Alternatywą było jednak pchanie się do domu autobusem i potem przyjeżdżanie po rower, więc czuję się usprawiedliwiony.
Tym oto sposobem w dzień roboczy wykręciłem pod sześćdziesiąt kilometrów.
Na deser kawałek z płyty NDK. Trzepactwo, co prawda, w dżinsach i to na takich rowerach, że pożal się Święty Potworze, zero pr0, ale: rowery są, słońce jest, wszystko się buja, pozytywny nastrój, dobra muzyka, a na filmie nikt nie jedzie po chodniku, tylko albo DDR, albo jezdnia. I tak ma być! Jah bless!
- DST 54.84km
- Czas 02:24
- VAVG 22.85km/h
- Sprzęt Jaszczur
Komentarze
Ale się rozpisałeś..., to literackie wprawki, przed opisem styczniowej Hip-rawki? A co, Ty też zapasowej dętki, ani łatek i pompki nie wozisz? Ile w decathlonie biorą za usługę wymiany dętki? W sklepie są po ok.12 zł
yurek55 - 18:16 czwartek, 20 lutego 2014 | linkuj
Reaggae i PRO? To już prędzej na monocyklach by pasowało.
mors - 16:56 czwartek, 20 lutego 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!