Wtorek, 23 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 4: Dziwny kraj pośrodku Europy
W nocy nieustannie padało, przestało gdzieś nad ranem. Zebraliśmy się sprawnie, wydobyliśmy rowery z (już) niewielkiego jeziorka i po chwili zjeżdżaliśmy w kierunku Virpazaru. Przelecieliśmy przez miasto (przy okazji pierwszy raz na tej wyprawie przekraczając tory kolejowe) i poturlaliśmy się przed siebie. Droga prowadziła góra-dół: to wdrapywaliśmy się na 400 m, to z nich zjeżdżaliśmy. Podjazdy były z tych ostrzejszych, po 5-8%, a czasem więcej, jechało się więc wolno. Ruch za to był znikomy; przy wymijaniu i wyprzedzaniu kilka razy na wszelki wypadek zatrzymywaliśmy się.
Chmur na niebie już nie było, wyszło słońce i - w tych momentach w których trawersowaliśmy właściwe zbocze - mieliśmy piękną panoramę na jezioro. Ciężko było jechać, człowiek najchętniej siedziałby i sobie patrzył. Na szczęście w sukurs przyszedł nam wiatr, który czasami wiał ostro w twarz i wymuszał zwolnienie. I cieszenie się widokami.
Przejechaliśmy przez kilka wioseczek: wszystkie zabite dechami, wszystkie sprzedające wino i brandy, wszystkie obsiane dookoła winnicami. W końcu droga odbiła w głąb lądu i dostaliśmy zasłużony zjazd. Zasłużony, bo do tej pory w dwie godziny i czterdzieści minut zrobiliśmy po pagórkach nieco ponad 30 km. Zjechaliśmy do niewielkiej doliny, pojawiły się zabudowania i większa miejscowość. Kilka razy słyszymy klaksony (niespotykane dotąd), kilka razy też mijają nas samochody na amerykańskich rejestracjach. Po raz pierwszy też widzimy... osiołki. Które, do spółki z jednym koniem, pasły się przy drodze.
Po zjeździe czas na podjazd. Pedałujemy ostro aż na samą przełęcz; moje dane wskazywaly na 480 m n.p.m., na znaku napisane było... 900. Robimy chwilę przerwy, podczas której wybieram się pieszo kawałek za ustawione na wzgórzu anteny. I tak oto mijam posterunek graniczny i nielegalnie przekraczam granicę. Ale zaraz wróciłem, przejście było tylko przejściem turystycznym.
Zaczynamy zjazd: droga jest dziurawa i nierówna, tymczasem Hipcia, która przy którymś z poprzednich zjazdów mówiła mi, że zjeżdżam jak Szatan (to chyba komplement) pruje nie zwracając uwagi na nic. Nieskończone nierówności w końcu powodują, że wypada mi przedni błotnik, udało się go osadzić na miejscu pogrubiając uchwyt przy pomocy taśmy izolacyjnej. Ze zjazdu widać już płaską dolinę po drugiej stronie granicy. My zjeżdżamy prawie na zero, po czym skręcamy w drogę główną. Asfalt się polepsza, ale na drodze pojawiają się znaki zwiastujące to, co napotkamy drugiego dnia: a to krówka się pasie, a to narżnięte na drodze, a to ktoś za nami przyklaksoni. Wiatr oczywiście w twarz - i to z każdej strony w twarz. Bardzo mocny i zmienny, nawet czasem dla zmyłki wiał z boku i usiłował zdmuchiwać z drogi.
Dojeżdżamy do granicy. Stajemy tam, gdzie auta, nie zastanawiamy się nawet nad tym, czy jest przejście piesze. Woła nas strażniczka, zabiera paszporty i każe się zameldować na wejściu dla pieszych. Czekamy... czekamy... akurat mieli problemy z dostawą prądu. W końcu paszporty zostają nam zwrócone i ruszamy. Pierwsze metry. Pierwsze kilometry. Witamy w Albanii, mirë se vini në Shqipëri.
Tutaj drobna uwaga: Silna Ekipa Zniechęcająca, czyli dwójka, która, jeszcze przed wyjazdem, próbowała nas usilnie namówić na "normalny" urlop, o Albanii mówiła negatywnie. Co prawda opierali się tylko na tym, że wiedzieli, że to daleko, na tyle daleko, że nawet w telewizji o tym nie mówią, a jak coś jest daleko, to jest nieznane, a w nieznanym jest niebezpiecznie i się umiera (polecam bajkę o Misi Chrupci z filmu "Krudowie"). Ale Albania miała być dzika, zła, pełna ludzi, którzy jak nie zabiją od razu, to z roweru zrzucą i okradną, a jak nie zrzucą, to przynajmniej okradną bez zrzucania. A potem zabiją, na pewno. Z drugiej strony bardziej wiarygodne źródła mówiły o Albanii jako o kraju bardzo miłych ludzi, którzy jednak jeżdżą nie wiadomo jak, bez żadnych zasad, ładu i składu. I że w ogóle strach się bać. Że w Polsce kierowcy łagodni jak baranki. To drugie brzmiało nawet wiarygodnie, ale wiadomo - trzeba sprawdzić.
Nic nie zapowiadało jednak tragedii: kierowcy owszem, jeździli, owszem, trąbili, ale raz, że jeździli bardzo wolno, a dwa, że wszystko wyglądało jakoś tak cywilizowanie. Owszem, pojawiały się obrazki typu "krówka pędzona środkiem drogi", ale wszystko miało sens. Po krótkiej chwili dojechaliśmy do Shkodër, gdzie zrobiliśmy przerwę, bo szukaliśmy bankomatu. Stanęliśmy na stacji, tuż przy myjni (pierwsza, albańska myjnia). Pani na stacji oczywiście nie miała terminalu, na hasło "bank" wskazała mi, gdzie go szukać. Niestety, czeka nas jazda do centrum. Zanim wyjechaliśmy byliśmy świadkami potrącenia - autobus potrącił skuterzystę. Czort wie z czyjej winy.
Ruszyliśmy do centrum, ale zanim gdziekolwiek dojechaliśmy, Hipcia zauważyła logo bankomatu tuż przy rondzie. Zostawiłem ją z rowerami i ruszyłem szukać kogoś, kto mówi po angielsku i będzie mi w stanie przybliżyć jakie tu są ceny (inaczej: ile kasy mam wybrać). Znalazłem człowieka, przepytałem na wspomnianą okoliczność, wypłaciłem kasę, wróciłem do Hipci. I ruszyliśmy dalej.
Płaska dolina. Mocny wiatr w plecy. Dobry asfalt. Nic tylko zasuwać przed siebie. I zasuwaliśmy, z prędkością grubo powyżej 30 km/h. Samochody jeździły bardzo bezpiecznie i wolno, w zasadzie ich się nie zauważało. Kilka razy zatrzymujemy się - na zakupy i szukanie alternatyw: możemy jechać do samej Tirany albo dojechać bokami do Fushë-Kruje. W końcu decydujemy się porzucić gościnną i wygodną drogę główną i w Lezhë odbijamy w drogę boczną. Niemal z automatu psuje się asfalt, pojawiają się dziury, czasem jedzie się bardzo wolno, ale pojawiają się i lepsze fragmenty. Gdy przejeżdżamy przez pojedyncze wioseczki wszyscy się interesują: każdy patrzy, niektórzy pomachają, ktoś tam zatrąbi. Mamy wrażenie, że w Albanii życie toczy się głównie na ulicy.
W międzyczasie robię po raz pierwszy wchodzę do lokalnego supermarketu. Robi mi się smutno. Na dużych, szerokich półkach stoją obok siebie np. trzy saszetki z przyprawami, zajmujące miejsce które u nas normalnie zajmują tekturowe pojemniki wypełnione saszetkami od początku do końca. Trzy opakowania makaronu stojące obok siebie; po paczce ciastek... wygląda to strasznie biednie. Biorę kilka rzeczy (odwiedzając sklep na dwie tury) - ekspedientka zabiera mi z ręki puszkę z tuńczykiem wskazując, że jest przeterminowana. Daje mi inny rodzaj - te są jeszcze ważne. Kupujemy co się da (w tym dwa albańskie piwa), nie wiemy jeszcze gdzie i kiedy będziemy spali.
Wyjeżdżając z miejscowości myślimy o przebiciu się do samego Kruje, stajemy przy innym sklepiku, gdzie kupujemy banany i jabłka. Tu - ciekawostka - sprzedawca pisze mi na kartce cyfrę sześć, szturcha go (chyba) matka, po czym szybko przekreśla i zmienia ją na dziewiątkę. Ciekawe, czy cena "lotnie" się zmieniła, czy dziewiątkę napisał patrząc od siebie (czyli dla mnie była widoczna szóstka). Dowiadujemy się tutaj, że do Kruje nie dojedziemy. Szlak podobno prowadzi przez górę, miejscami pieszą, stromą ścieżką, zdaje się to potwierdzać GPS.
Jedziemy więc główną: słońce zaczyna powoli zachodzić. Ludzie niezmiennie się nami interesują, dzieci machają i krzyczą... Robi się coraz ciemniej, w końcu robi się noc. Asfalt zepsuł się chwilę temu: czasem pojawia się szutrówka, czasem olbrzymie dziurska przez które powinno się jeździć traktorem. Bujamy się tak z nikczemną prędkością aż do rządku latarni, który zwiastuje nam wjazd do Fushë-Kruje. Zjeżdżamy w kierunku centrum i napotykamy supermarket. Oczywiście nie można tam zapłacić kartą, ale za to można zrobić zakupy. I po raz pierwszy posłuchać zachodniej muzyki.
W sklepie spotykam mojego nowego przyjaciela - jedyny, który tam chyba mówił po angielsku (a potrzebowałem się dowiedzieć który ser to feta, a który normalny). Po załatwieniu kwestii sera postanawiam go podpytać o dalszą drogę. Wszystko nam wyjaśnia. Zaczynamy ruszać i wtedy orientuję się, że mam dziurę w dętce. Szlag.
Rozsakwienie roweru, zdjęcie koła, namierzenie dziury... łatamy. Dupa. Nie łatamy. Klej został w pudełku przedziurawiony przez jedną ze spinek i wylał się cały. Zakładam zapas. Zaczynam pompować koło... ale po chwili rezygnuję: skoro to jest tak samochodowy kraj, to ktoś na pewno będzie miał pompkę samochodową. Pierwszy zagadnięty każe mi poczekać i wyciąga ze sklepu młodego chłopaka. Ten mówi po angielsku, słucha w czym rzecz, i każe mi iść ze sobą. Kawałek dalej dzwoni do jednej z bram, potem dzwoni telefonem, wychodzi inny chłopak, który prowadzi tutaj lokalny serwis. Kompresorem pompuje mi koło do 5 bar (mimo zapewnień, że opona jest do 6 nie chce mi wbić więcej), a na pytanie o możliwość sprzedaży kleju do dętek daje mi w prezencie sporą jego tubkę. I tak z nowym kołem wracam do roweru.
A przy rowerze odkrywam, że nie dość niespodzianek: szlag trafił jedną ze szprych. Nie obciera zanadto, więc postanawiam jechać; w Tiranie na pewno znajdzie się jakiś serwis. Ruszamy więc. Droga robi się ciemna, ale szeroka, ruch jest niewielki, więc jedzie się dobrze. Niepokoi tylko to, że im bliżej Tirany, tym więcej zabudowań. Gdy skręcamy w stronę samego miasta, z naszej drogi robi się ekspresówka (choć bez znaków), kilka razy mija nas policja (ignorując, oczywiście), kilka razy jedziemy też boczną, równoległą uliczką, wzdłuż zabudowań. W końcu uznajemy, że na pewno nie da się zanocować w krzakach (myśleliśmy o jednym pustostanie, ale Hipcia była temu niechętna, bo ktoś mógł nas zobaczyć). Pytamy w kilku hotelach, ale jest tam drogo, a przynajmniej drożej niż chcielibyśmy wydać, mając przed sobą perspektywę jeszcze odrobiny jazdy.
W końcu wjeżdżamy do Tirany. Pojawiają się autobusy, chodniki, otwarte sklepy, wygląda to zupełnie inaczej niż za miastem. W którymś momencie zauważamy informację o hotelu w jakiejś bramie. Wchodzimy, pytamy i za rozbójniczą cenę 40 € za chwilę ładujemy się do pokoju. W pokoju same atrakcje: klimatyzacja, łazienka, woda, łóżko - czyli wszystko, czego potrzebujemy. Rozwaliliśmy wszystko, co było w sakwach, w celu wysuszenia po deszczu i delektowaliśmy się albańskim piwem.
Albania okazała się być krajem innym niż wszystko co do tej pory widzieliśmy. O ile fakt jazdy na skuterach bez kasków to nic szczególnego (chociaż wożenie na nich tylu towarów ile czasem widzieliśmy już brzmi cokolwiek nietypowo), ale interesowanie się turystami, machanie do nich jest już odrobinę nowe. Do tego jeszcze:
- klakson jako wszechobecna forma komunikacji,
- jazda na osiołkach (też chcę takiego!),
- wszechobecne myjnie,
- stacje benzynowe co kilometr albo dwa,
- sklepy: w każdym mieście był salon sukien ślubnych, kilku wulkanizatorów i kilka sklepów z częściami, do tego co chwilę bary i restauracje,
- zamiłowanie do rogali typu 7-days (w sklepach mają ich na kopy, w kilkunastu wersjach),
- policja jeżdżąca na awaryjkach albo cały czas z migającym kogutem.
Jednym słowem: przyjemnie tu.
Chmur na niebie już nie było, wyszło słońce i - w tych momentach w których trawersowaliśmy właściwe zbocze - mieliśmy piękną panoramę na jezioro. Ciężko było jechać, człowiek najchętniej siedziałby i sobie patrzył. Na szczęście w sukurs przyszedł nam wiatr, który czasami wiał ostro w twarz i wymuszał zwolnienie. I cieszenie się widokami.
Przejechaliśmy przez kilka wioseczek: wszystkie zabite dechami, wszystkie sprzedające wino i brandy, wszystkie obsiane dookoła winnicami. W końcu droga odbiła w głąb lądu i dostaliśmy zasłużony zjazd. Zasłużony, bo do tej pory w dwie godziny i czterdzieści minut zrobiliśmy po pagórkach nieco ponad 30 km. Zjechaliśmy do niewielkiej doliny, pojawiły się zabudowania i większa miejscowość. Kilka razy słyszymy klaksony (niespotykane dotąd), kilka razy też mijają nas samochody na amerykańskich rejestracjach. Po raz pierwszy też widzimy... osiołki. Które, do spółki z jednym koniem, pasły się przy drodze.
Po zjeździe czas na podjazd. Pedałujemy ostro aż na samą przełęcz; moje dane wskazywaly na 480 m n.p.m., na znaku napisane było... 900. Robimy chwilę przerwy, podczas której wybieram się pieszo kawałek za ustawione na wzgórzu anteny. I tak oto mijam posterunek graniczny i nielegalnie przekraczam granicę. Ale zaraz wróciłem, przejście było tylko przejściem turystycznym.
Zaczynamy zjazd: droga jest dziurawa i nierówna, tymczasem Hipcia, która przy którymś z poprzednich zjazdów mówiła mi, że zjeżdżam jak Szatan (to chyba komplement) pruje nie zwracając uwagi na nic. Nieskończone nierówności w końcu powodują, że wypada mi przedni błotnik, udało się go osadzić na miejscu pogrubiając uchwyt przy pomocy taśmy izolacyjnej. Ze zjazdu widać już płaską dolinę po drugiej stronie granicy. My zjeżdżamy prawie na zero, po czym skręcamy w drogę główną. Asfalt się polepsza, ale na drodze pojawiają się znaki zwiastujące to, co napotkamy drugiego dnia: a to krówka się pasie, a to narżnięte na drodze, a to ktoś za nami przyklaksoni. Wiatr oczywiście w twarz - i to z każdej strony w twarz. Bardzo mocny i zmienny, nawet czasem dla zmyłki wiał z boku i usiłował zdmuchiwać z drogi.
Dojeżdżamy do granicy. Stajemy tam, gdzie auta, nie zastanawiamy się nawet nad tym, czy jest przejście piesze. Woła nas strażniczka, zabiera paszporty i każe się zameldować na wejściu dla pieszych. Czekamy... czekamy... akurat mieli problemy z dostawą prądu. W końcu paszporty zostają nam zwrócone i ruszamy. Pierwsze metry. Pierwsze kilometry. Witamy w Albanii, mirë se vini në Shqipëri.
Tutaj drobna uwaga: Silna Ekipa Zniechęcająca, czyli dwójka, która, jeszcze przed wyjazdem, próbowała nas usilnie namówić na "normalny" urlop, o Albanii mówiła negatywnie. Co prawda opierali się tylko na tym, że wiedzieli, że to daleko, na tyle daleko, że nawet w telewizji o tym nie mówią, a jak coś jest daleko, to jest nieznane, a w nieznanym jest niebezpiecznie i się umiera (polecam bajkę o Misi Chrupci z filmu "Krudowie"). Ale Albania miała być dzika, zła, pełna ludzi, którzy jak nie zabiją od razu, to z roweru zrzucą i okradną, a jak nie zrzucą, to przynajmniej okradną bez zrzucania. A potem zabiją, na pewno. Z drugiej strony bardziej wiarygodne źródła mówiły o Albanii jako o kraju bardzo miłych ludzi, którzy jednak jeżdżą nie wiadomo jak, bez żadnych zasad, ładu i składu. I że w ogóle strach się bać. Że w Polsce kierowcy łagodni jak baranki. To drugie brzmiało nawet wiarygodnie, ale wiadomo - trzeba sprawdzić.
Nic nie zapowiadało jednak tragedii: kierowcy owszem, jeździli, owszem, trąbili, ale raz, że jeździli bardzo wolno, a dwa, że wszystko wyglądało jakoś tak cywilizowanie. Owszem, pojawiały się obrazki typu "krówka pędzona środkiem drogi", ale wszystko miało sens. Po krótkiej chwili dojechaliśmy do Shkodër, gdzie zrobiliśmy przerwę, bo szukaliśmy bankomatu. Stanęliśmy na stacji, tuż przy myjni (pierwsza, albańska myjnia). Pani na stacji oczywiście nie miała terminalu, na hasło "bank" wskazała mi, gdzie go szukać. Niestety, czeka nas jazda do centrum. Zanim wyjechaliśmy byliśmy świadkami potrącenia - autobus potrącił skuterzystę. Czort wie z czyjej winy.
Ruszyliśmy do centrum, ale zanim gdziekolwiek dojechaliśmy, Hipcia zauważyła logo bankomatu tuż przy rondzie. Zostawiłem ją z rowerami i ruszyłem szukać kogoś, kto mówi po angielsku i będzie mi w stanie przybliżyć jakie tu są ceny (inaczej: ile kasy mam wybrać). Znalazłem człowieka, przepytałem na wspomnianą okoliczność, wypłaciłem kasę, wróciłem do Hipci. I ruszyliśmy dalej.
Płaska dolina. Mocny wiatr w plecy. Dobry asfalt. Nic tylko zasuwać przed siebie. I zasuwaliśmy, z prędkością grubo powyżej 30 km/h. Samochody jeździły bardzo bezpiecznie i wolno, w zasadzie ich się nie zauważało. Kilka razy zatrzymujemy się - na zakupy i szukanie alternatyw: możemy jechać do samej Tirany albo dojechać bokami do Fushë-Kruje. W końcu decydujemy się porzucić gościnną i wygodną drogę główną i w Lezhë odbijamy w drogę boczną. Niemal z automatu psuje się asfalt, pojawiają się dziury, czasem jedzie się bardzo wolno, ale pojawiają się i lepsze fragmenty. Gdy przejeżdżamy przez pojedyncze wioseczki wszyscy się interesują: każdy patrzy, niektórzy pomachają, ktoś tam zatrąbi. Mamy wrażenie, że w Albanii życie toczy się głównie na ulicy.
W międzyczasie robię po raz pierwszy wchodzę do lokalnego supermarketu. Robi mi się smutno. Na dużych, szerokich półkach stoją obok siebie np. trzy saszetki z przyprawami, zajmujące miejsce które u nas normalnie zajmują tekturowe pojemniki wypełnione saszetkami od początku do końca. Trzy opakowania makaronu stojące obok siebie; po paczce ciastek... wygląda to strasznie biednie. Biorę kilka rzeczy (odwiedzając sklep na dwie tury) - ekspedientka zabiera mi z ręki puszkę z tuńczykiem wskazując, że jest przeterminowana. Daje mi inny rodzaj - te są jeszcze ważne. Kupujemy co się da (w tym dwa albańskie piwa), nie wiemy jeszcze gdzie i kiedy będziemy spali.
Wyjeżdżając z miejscowości myślimy o przebiciu się do samego Kruje, stajemy przy innym sklepiku, gdzie kupujemy banany i jabłka. Tu - ciekawostka - sprzedawca pisze mi na kartce cyfrę sześć, szturcha go (chyba) matka, po czym szybko przekreśla i zmienia ją na dziewiątkę. Ciekawe, czy cena "lotnie" się zmieniła, czy dziewiątkę napisał patrząc od siebie (czyli dla mnie była widoczna szóstka). Dowiadujemy się tutaj, że do Kruje nie dojedziemy. Szlak podobno prowadzi przez górę, miejscami pieszą, stromą ścieżką, zdaje się to potwierdzać GPS.
Jedziemy więc główną: słońce zaczyna powoli zachodzić. Ludzie niezmiennie się nami interesują, dzieci machają i krzyczą... Robi się coraz ciemniej, w końcu robi się noc. Asfalt zepsuł się chwilę temu: czasem pojawia się szutrówka, czasem olbrzymie dziurska przez które powinno się jeździć traktorem. Bujamy się tak z nikczemną prędkością aż do rządku latarni, który zwiastuje nam wjazd do Fushë-Kruje. Zjeżdżamy w kierunku centrum i napotykamy supermarket. Oczywiście nie można tam zapłacić kartą, ale za to można zrobić zakupy. I po raz pierwszy posłuchać zachodniej muzyki.
W sklepie spotykam mojego nowego przyjaciela - jedyny, który tam chyba mówił po angielsku (a potrzebowałem się dowiedzieć który ser to feta, a który normalny). Po załatwieniu kwestii sera postanawiam go podpytać o dalszą drogę. Wszystko nam wyjaśnia. Zaczynamy ruszać i wtedy orientuję się, że mam dziurę w dętce. Szlag.
Rozsakwienie roweru, zdjęcie koła, namierzenie dziury... łatamy. Dupa. Nie łatamy. Klej został w pudełku przedziurawiony przez jedną ze spinek i wylał się cały. Zakładam zapas. Zaczynam pompować koło... ale po chwili rezygnuję: skoro to jest tak samochodowy kraj, to ktoś na pewno będzie miał pompkę samochodową. Pierwszy zagadnięty każe mi poczekać i wyciąga ze sklepu młodego chłopaka. Ten mówi po angielsku, słucha w czym rzecz, i każe mi iść ze sobą. Kawałek dalej dzwoni do jednej z bram, potem dzwoni telefonem, wychodzi inny chłopak, który prowadzi tutaj lokalny serwis. Kompresorem pompuje mi koło do 5 bar (mimo zapewnień, że opona jest do 6 nie chce mi wbić więcej), a na pytanie o możliwość sprzedaży kleju do dętek daje mi w prezencie sporą jego tubkę. I tak z nowym kołem wracam do roweru.
A przy rowerze odkrywam, że nie dość niespodzianek: szlag trafił jedną ze szprych. Nie obciera zanadto, więc postanawiam jechać; w Tiranie na pewno znajdzie się jakiś serwis. Ruszamy więc. Droga robi się ciemna, ale szeroka, ruch jest niewielki, więc jedzie się dobrze. Niepokoi tylko to, że im bliżej Tirany, tym więcej zabudowań. Gdy skręcamy w stronę samego miasta, z naszej drogi robi się ekspresówka (choć bez znaków), kilka razy mija nas policja (ignorując, oczywiście), kilka razy jedziemy też boczną, równoległą uliczką, wzdłuż zabudowań. W końcu uznajemy, że na pewno nie da się zanocować w krzakach (myśleliśmy o jednym pustostanie, ale Hipcia była temu niechętna, bo ktoś mógł nas zobaczyć). Pytamy w kilku hotelach, ale jest tam drogo, a przynajmniej drożej niż chcielibyśmy wydać, mając przed sobą perspektywę jeszcze odrobiny jazdy.
W końcu wjeżdżamy do Tirany. Pojawiają się autobusy, chodniki, otwarte sklepy, wygląda to zupełnie inaczej niż za miastem. W którymś momencie zauważamy informację o hotelu w jakiejś bramie. Wchodzimy, pytamy i za rozbójniczą cenę 40 € za chwilę ładujemy się do pokoju. W pokoju same atrakcje: klimatyzacja, łazienka, woda, łóżko - czyli wszystko, czego potrzebujemy. Rozwaliliśmy wszystko, co było w sakwach, w celu wysuszenia po deszczu i delektowaliśmy się albańskim piwem.
Albania okazała się być krajem innym niż wszystko co do tej pory widzieliśmy. O ile fakt jazdy na skuterach bez kasków to nic szczególnego (chociaż wożenie na nich tylu towarów ile czasem widzieliśmy już brzmi cokolwiek nietypowo), ale interesowanie się turystami, machanie do nich jest już odrobinę nowe. Do tego jeszcze:
- klakson jako wszechobecna forma komunikacji,
- jazda na osiołkach (też chcę takiego!),
- wszechobecne myjnie,
- stacje benzynowe co kilometr albo dwa,
- sklepy: w każdym mieście był salon sukien ślubnych, kilku wulkanizatorów i kilka sklepów z częściami, do tego co chwilę bary i restauracje,
- zamiłowanie do rogali typu 7-days (w sklepach mają ich na kopy, w kilkunastu wersjach),
- policja jeżdżąca na awaryjkach albo cały czas z migającym kogutem.
Jednym słowem: przyjemnie tu.
- DST 184.72km
- Czas 10:59
- VAVG 16.82km/h
- Podjazdy 1572m
- Sprzęt Zenon
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!