Wpisy archiwalne w miesiącu
Listopad, 2011
Dystans całkowity: | 777.53 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 41:17 |
Średnia prędkość: | 18.83 km/h |
Liczba aktywności: | 26 |
Średnio na aktywność: | 29.91 km i 1h 35m |
Więcej statystyk |
Piątek, 11 listopada 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, > 50 km
Pomykając nocną, mroźną Warszawą...
W piątek był plan, żeby się gdzieś wybrać. "Gdzieś", było raczej nieokreślone, więc siedzieliśmy sobie w domu zajmując się nicnierobieniem. W międzyczasie prawdziwi obywatele zrobili prawdziwie polskie święcenie Święta Niepodległości, więc darowaliśmy sobie wyjazd, bo nasza planowana wtedy trasa przejazdu przebiegała dziwnie blisko zamkniętych ulic. Dopiero gdzieś po 21:00 zrobił się względny spokój, więc zaczęliśmy się pakować, przy okazji zmieniając nieco plan trasy.
Wyjeżdżamy chyba koło 22:00, kierując się na północ. Wsiadamy w pustą Powstańców... i jedziemy. Darujemy sobie turlanie po DDRach, bo droga pusta, możemy spokojnie sunąć obok siebie zajmując połowę prawego pasa. Podobnie zresztą trasa wygląda już przez całą wyprawę: samochodów jak na lekarstwo, na palcach jednej ręki można policzyć miejsca, gdzie decydujemy się jednak jechać gęsiego, by nie tamować ruchu. Przez całą wyprawę również można traktować światła i linie jako wyznaczniki i sugestie, nie jako rzeczywiste obowiązki zatrzymywania się, czy tam niejechania pod prąd. Nie znaczy to, oczywiście, że prawo łamaliśmy: nie, jak porządni Obywatele i Cykliści, staliśmy na tym czerwonym na pustych ulicach.
Pierwszy przystanek - parking przy ZOO, gdzie, z okazji moich imienin, które wypadały nazajutrz, ustawiamy sobie waypointa Hipopotamiarnia. Murek niestety jest szczelny, pod kasami naklejanie vlepek jest złym pomysłem, wybór pada na opuszczony budynek, gdzieś na wschód od parkingu. Zwiedzam tenże, cały jest zasypany skrzynkami na butelki, a gdzieś głębiej służy za toaletę. Biorę naklejkę, załatwiam to, co z nią trzeba załatwić, po czym podnoszę się i widzę, że na zewnątrz zrobiło się podejrzanie jasno. Na widok radiowozu uspokajam się, bo z wszystkich samochodów, które mogą zatrzymać się przy nas, na opuszczonym parkingu, przy opuszczonym domu, ten akurat kojarzy się jakoś najprzyjemniej. Panowie łażą z latarkami dookoła, świecą mi do sakwy, przychodzę, grzecznie pytam, w czym mogę pomóc... no i teraz weź człowieku wytłumacz, co robiłeś w tym domu. Wybieram najlepszą opcję: mówię całą prawdę i tylko prawdę, prezentując upaćkany klejem paluch, pozostałe vlepki i pudełko z pinezkami. Chłopaki najwyraźniej uznają, że tak głupie tłumaczenie musi być prawdziwe, dlatego też życząc miłego wieczoru i przestrzegając (w okolicy byl rozbój i chyba jego sprawców szukali), jadą sobie w swoją stronę. Dobrze, że skończyło się na pogadance, bo o ile jeszcze dwie flaszki - jedną w sakwie i jedną pod siodłem, dałbym radę jakoś wytłumaczyć, o tyle z pałką i gazem, które zabrałem na wypadek, gdyby najlepsza broń przed stęsknionymi towarzystwa patriotami (rower) zawiodła, byłoby trudniej.
Vlepka podklejona, kierujemy się dalej w głąb Bródna. Surf zostawił sobie bowiem takiego stwora, stamtąd pojechaliśmy sobie przez okolice Stadionu Narodowego i Most Poniatowskiego pod Muzeum Wojska Polskiego (kompletujący tym samym drugą "świeżynkę" do kolekcji). Przy okazji, po raz pierwszy w życiu (albo pierwszy raz od dawna) widzieliśmy nocne miasto z tego mostu. Ładnie to wygląda. Stadion, oba brzegi i ten most kolejowy, przy którym wiszą te "płachty", na który tak wszyscy narzekali, moim zdaniem też prezentuje się bardzo ładnie. Oczywiście nie zabraliśmy aparatu, więc zdjęć nie ma. Gdybyśmy go zabrali i zrobili te zdjęcia, pewnie też bym ich tu nie wrzucił, taki już coś leniwy jestem. Ale może kiedyś...
Pod Muzeum mamy punkt decyzyjny: możemy wracać do domu, albo skoczyć sobie na Słuzewiec, żeby pojechać tu i ówdzie. Decydujemy się na ten drugi wariant, wskakujemy na puściutką Puławską, zahaczamy pierwszą kapliczkę, po czym tuż obok muru wyścigów (wylądowała tam nowiutka tablica pamięci, ktoś chce waypointa?) wpadamy w chmurę zimna. Która to towarzyszy nam aż do powrotu do Rzymowskiego. Drugą kapliczkę zdobywamy równo obszczekani przez dwa wilczury, na szczęście za siatką.
Do domu wracamy spokojnie i radośnie; na Górczewskiej tylko jakiś pacan postanawia sobie trąbnąć, najwyraźniej zaskoczony, że gdy on zawraca nagle znikąd pojawiają się rowerzyści; na sam koniec jeszcze wskakujemy w Osiedle Przyjaźń, gdy wracamy na Górczewską, ścigający się z drugim kretynem kretyn w BMW trąbi na nas z odległości 500m; w nagrodę dostaje palec, który to palec chyba zauważa, bo na naszej wysokości kontrolnie trąbi sobie jeszcze raz, krótko. Na wysokości naszego bloku okazuje się, że na liczniku jest 49km. To cóż, trzeba dokręcić do pięćdziesięciu: dodatkowe kółko przez kładkę nad S8 i w końcu w domu. Godzina druga w nocy. Nie ma chyba lepszej pory na wyprawy rowerowe niż noc.
Wyjeżdżamy chyba koło 22:00, kierując się na północ. Wsiadamy w pustą Powstańców... i jedziemy. Darujemy sobie turlanie po DDRach, bo droga pusta, możemy spokojnie sunąć obok siebie zajmując połowę prawego pasa. Podobnie zresztą trasa wygląda już przez całą wyprawę: samochodów jak na lekarstwo, na palcach jednej ręki można policzyć miejsca, gdzie decydujemy się jednak jechać gęsiego, by nie tamować ruchu. Przez całą wyprawę również można traktować światła i linie jako wyznaczniki i sugestie, nie jako rzeczywiste obowiązki zatrzymywania się, czy tam niejechania pod prąd. Nie znaczy to, oczywiście, że prawo łamaliśmy: nie, jak porządni Obywatele i Cykliści, staliśmy na tym czerwonym na pustych ulicach.
Pierwszy przystanek - parking przy ZOO, gdzie, z okazji moich imienin, które wypadały nazajutrz, ustawiamy sobie waypointa Hipopotamiarnia. Murek niestety jest szczelny, pod kasami naklejanie vlepek jest złym pomysłem, wybór pada na opuszczony budynek, gdzieś na wschód od parkingu. Zwiedzam tenże, cały jest zasypany skrzynkami na butelki, a gdzieś głębiej służy za toaletę. Biorę naklejkę, załatwiam to, co z nią trzeba załatwić, po czym podnoszę się i widzę, że na zewnątrz zrobiło się podejrzanie jasno. Na widok radiowozu uspokajam się, bo z wszystkich samochodów, które mogą zatrzymać się przy nas, na opuszczonym parkingu, przy opuszczonym domu, ten akurat kojarzy się jakoś najprzyjemniej. Panowie łażą z latarkami dookoła, świecą mi do sakwy, przychodzę, grzecznie pytam, w czym mogę pomóc... no i teraz weź człowieku wytłumacz, co robiłeś w tym domu. Wybieram najlepszą opcję: mówię całą prawdę i tylko prawdę, prezentując upaćkany klejem paluch, pozostałe vlepki i pudełko z pinezkami. Chłopaki najwyraźniej uznają, że tak głupie tłumaczenie musi być prawdziwe, dlatego też życząc miłego wieczoru i przestrzegając (w okolicy byl rozbój i chyba jego sprawców szukali), jadą sobie w swoją stronę. Dobrze, że skończyło się na pogadance, bo o ile jeszcze dwie flaszki - jedną w sakwie i jedną pod siodłem, dałbym radę jakoś wytłumaczyć, o tyle z pałką i gazem, które zabrałem na wypadek, gdyby najlepsza broń przed stęsknionymi towarzystwa patriotami (rower) zawiodła, byłoby trudniej.
Vlepka podklejona, kierujemy się dalej w głąb Bródna. Surf zostawił sobie bowiem takiego stwora, stamtąd pojechaliśmy sobie przez okolice Stadionu Narodowego i Most Poniatowskiego pod Muzeum Wojska Polskiego (kompletujący tym samym drugą "świeżynkę" do kolekcji). Przy okazji, po raz pierwszy w życiu (albo pierwszy raz od dawna) widzieliśmy nocne miasto z tego mostu. Ładnie to wygląda. Stadion, oba brzegi i ten most kolejowy, przy którym wiszą te "płachty", na który tak wszyscy narzekali, moim zdaniem też prezentuje się bardzo ładnie. Oczywiście nie zabraliśmy aparatu, więc zdjęć nie ma. Gdybyśmy go zabrali i zrobili te zdjęcia, pewnie też bym ich tu nie wrzucił, taki już coś leniwy jestem. Ale może kiedyś...
Pod Muzeum mamy punkt decyzyjny: możemy wracać do domu, albo skoczyć sobie na Słuzewiec, żeby pojechać tu i ówdzie. Decydujemy się na ten drugi wariant, wskakujemy na puściutką Puławską, zahaczamy pierwszą kapliczkę, po czym tuż obok muru wyścigów (wylądowała tam nowiutka tablica pamięci, ktoś chce waypointa?) wpadamy w chmurę zimna. Która to towarzyszy nam aż do powrotu do Rzymowskiego. Drugą kapliczkę zdobywamy równo obszczekani przez dwa wilczury, na szczęście za siatką.
Do domu wracamy spokojnie i radośnie; na Górczewskiej tylko jakiś pacan postanawia sobie trąbnąć, najwyraźniej zaskoczony, że gdy on zawraca nagle znikąd pojawiają się rowerzyści; na sam koniec jeszcze wskakujemy w Osiedle Przyjaźń, gdy wracamy na Górczewską, ścigający się z drugim kretynem kretyn w BMW trąbi na nas z odległości 500m; w nagrodę dostaje palec, który to palec chyba zauważa, bo na naszej wysokości kontrolnie trąbi sobie jeszcze raz, krótko. Na wysokości naszego bloku okazuje się, że na liczniku jest 49km. To cóż, trzeba dokręcić do pięćdziesięciu: dodatkowe kółko przez kładkę nad S8 i w końcu w domu. Godzina druga w nocy. Nie ma chyba lepszej pory na wyprawy rowerowe niż noc.
- DST 51.06km
- Czas 02:44
- VAVG 18.68km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Czwartek, 10 listopada 2011
Kategoria do czytania, transport
Powrót z pracy przed długim weekendem
Szału nie było: wróciłem po prostu z pracy. A potem, w tłumie ludzi, ruszyliśmy do hipermarketu, zrobić zapasy przed nadciągającym czerwonym świętem. Dwa razy o mało co odruchowo nie zasygnalizowałem skrętu, zamyślony pchając wózek. Co zresztą zdarza mi się również, gdy zamyślony idę korytarzem. Ot, odruch.
- DST 10.17km
- Czas 00:24
- VAVG 25.42km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Czwartek, 10 listopada 2011
Kategoria do czytania, transport
Poprawiamy technikę pedałowania
Jako że już tak mam, że jedyne części ciała, które są w stanie mi zmarznąć, to stopy i dłonie, czas nadszedł, by zadbać o komfort dla tychże. W tymże celu poprosiłem Panią moją najmilszą, żeby odkopała mi moje pokrowce na buty. W nich pojechałem na kurs... a akurat wieczór był ciepły :/ Na szczęście, gdy już wracaliśmy, zrobiło się chłodniej i można było rzec, że pokrowce funkcję swą spełniają. Trzeba jeszcze odkopać jesienne rękawiczki i Hipek gotów na zimowe zmagania.
Czas, gdy lewej nogi nie było i musiałem pedałować mocniej prawą (a momentami tylko prawą, gdy lewa zwisała wypięta i odpoczywała), uświadomił mi, że z moją techniką pedałowania jest coś nie tak. Konkretnie: że jej nie ma. Samo ćwiczenie pedałowania jedną tylko nogą pokazało, w których momentach nie dokładam siły, a jedynie transportuję pedał na miejsce. Od dwóch dni zmieniam sobie przełożenie na cięższe i ćwiczę nieprzerwane dostarczanie mocy w korbę. Łydki nie czują się dobrze z tym pomysłem.
Jadąc do pracy odstawiłem Hipcię do przystanku II (Siedmiogrodzka/Karolkowa) i zwinąłem kuper do starego miejsca pracy, odebrać przesyłkę, która jakimś cudem tam trafiła. Smar do łańcucha. W samą porę.
Ostatni kilometr przycisnąłem maksymalnie. To dobry pomysł, tak sobie strzelić na sam koniec. Nogi już rozgrzane, więc można spokojnie zasuwać. Trzeba to też wprowadzić na stałe, jako element tras dojazdowych.
Można by też tak po kursie - ostatnie dwa kilometry (asfalt/ładna ścieżka) pocisnąć na maks... Tylko weź sobie tu człowieku po szesnastu godzinach poza domem, tuż przed północą, ciśnij na maksa...
Czas, gdy lewej nogi nie było i musiałem pedałować mocniej prawą (a momentami tylko prawą, gdy lewa zwisała wypięta i odpoczywała), uświadomił mi, że z moją techniką pedałowania jest coś nie tak. Konkretnie: że jej nie ma. Samo ćwiczenie pedałowania jedną tylko nogą pokazało, w których momentach nie dokładam siły, a jedynie transportuję pedał na miejsce. Od dwóch dni zmieniam sobie przełożenie na cięższe i ćwiczę nieprzerwane dostarczanie mocy w korbę. Łydki nie czują się dobrze z tym pomysłem.
Jadąc do pracy odstawiłem Hipcię do przystanku II (Siedmiogrodzka/Karolkowa) i zwinąłem kuper do starego miejsca pracy, odebrać przesyłkę, która jakimś cudem tam trafiła. Smar do łańcucha. W samą porę.
Ostatni kilometr przycisnąłem maksymalnie. To dobry pomysł, tak sobie strzelić na sam koniec. Nogi już rozgrzane, więc można spokojnie zasuwać. Trzeba to też wprowadzić na stałe, jako element tras dojazdowych.
Można by też tak po kursie - ostatnie dwa kilometry (asfalt/ładna ścieżka) pocisnąć na maks... Tylko weź sobie tu człowieku po szesnastu godzinach poza domem, tuż przed północą, ciśnij na maksa...
- DST 39.77km
- Czas 01:53
- VAVG 21.12km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Środa, 9 listopada 2011
Kategoria do czytania, transport
Kilometronabijacz
Dziwny dziś dzień.
Wczoraj i przedwczoraj było ciepło - prawie nikt nie jeździł. W poniedziałem pierwszego rowerzystę spotkaliśmy dopiero na Prymasa. Dziś - mimo że mgliście i chłodniej niż ostatnio - wysyp rowerzystów.
Na przystankach ludzi brak. Jakiś bojkot komunikacji miejskiej; wyrwany znak przystanku przy Górczewskiej/Prymasa tylko potwierdza. Zbuntowani ludzie wsiedli jak jeden mąż do samochodów i stali w korkach. Nietypowo dużych korkach.
A noga się już naprawiła i może w zasadzie pedałować tak, jak powinna.
Hipcię odstawiłem jak wczoraj do przystanku nr. III (Jana Pawła). Kiedyś, gdy nie wiedziała, co to BS, mówiła, że fajnie, że ją odprowadzam. Teraz - mówi mi, że nabijam kilometry, żeby ją wyprzedzić w rankingu. I bądź tu, człowieku, miły :]
Wczoraj i przedwczoraj było ciepło - prawie nikt nie jeździł. W poniedziałem pierwszego rowerzystę spotkaliśmy dopiero na Prymasa. Dziś - mimo że mgliście i chłodniej niż ostatnio - wysyp rowerzystów.
Na przystankach ludzi brak. Jakiś bojkot komunikacji miejskiej; wyrwany znak przystanku przy Górczewskiej/Prymasa tylko potwierdza. Zbuntowani ludzie wsiedli jak jeden mąż do samochodów i stali w korkach. Nietypowo dużych korkach.
A noga się już naprawiła i może w zasadzie pedałować tak, jak powinna.
Hipcię odstawiłem jak wczoraj do przystanku nr. III (Jana Pawła). Kiedyś, gdy nie wiedziała, co to BS, mówiła, że fajnie, że ją odprowadzam. Teraz - mówi mi, że nabijam kilometry, żeby ją wyprzedzić w rankingu. I bądź tu, człowieku, miły :]
- DST 25.31km
- Czas 01:05
- VAVG 23.36km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Wtorek, 8 listopada 2011
Kategoria do czytania, transport, waypointgame
Z czołówką na... czole
Po niedzielnym autorowerze zostawiliśmy jedną z lampek w samochodzie, rano przed pracą nie było czasu, żeby po nią iść, więc z pracy wracałem z czołówką. Noga wygląda na dobrze się czującą: staram się nie gnać, ale i tak samo wyszło około 30km/h przez Połczyńską i Lazurową. Przy okazji teraz, gdy po remoncie wyczyszczono mi amortyzator, jestem w stanie odróżnić stany zablokowanego i odblokowanego. A dzięki temu również mogę docenić, jak wiele daje na asfalcie sztywny widelec... Jest fajnie, mimo że do odblokowania/zablokowania muszę się zatrzymać i odciążyć koło - inaczej się nie da, zresztą blokada jest przy widelcu, a nie, jak to ma Hipcia, przy kierownicy.
Na kurs pojechaliśmy już normalnym, rozsądnym tempem, bez ciągnięcia mnie w tunelu i ledwoosiągania 25km/h. Po kursie mieliśmy jechać na Służew, odwiedzić dwa nowe waypointy, ale w międzyczasie sprawdziłem, że dopiero co opublikował się Miś. Wybór był prosty: kapliczek już naodwiedzaliśmy się do znudzenia, a taki Miś jest tylko jeden. Szumiąc gumami i dysząc parą ruszyliśmy zatem w kierunku Połczyńskiej, tam zrobiliśmy zejście i już byliśmy nad stawem. Na którym - wypisz, wymaluj - stał sobie Miś. W nocy przypominał raczej jakiegoś minotaura, czy inne straszydło, ale chwilowo się nie ruszał, więc spokojnie spisaliśmy kod. Potem okazało się, że Hipcia zadbała o oprawę wyprawy i, skoro mieliśmy szlajać się nocami, zabrała coś na rozgrzanie się. Miś nadal się nie ruszał, więc postanowiliśmy sprawić, żeby się poruszył... niestety, mieliśmy tylko porcję na rozgrzewkę, a nie porcję po której Misie same zaczynają się ruszać, więc zniechęceni wróciliśmy do domu.
Do pracy rano udało się zebrać zaskakująco sprawnie, więc, dzięki zapasowi czasowemu, mogłem odstawić Hipcię aż do standardowej miejscówki na Grzybowskiej. Na odwózkę pod samą pracę czasu nie starczyło; musielibyśmy wyjść z domu najpóźniej 7:45, żeby się udało.
Na kurs pojechaliśmy już normalnym, rozsądnym tempem, bez ciągnięcia mnie w tunelu i ledwoosiągania 25km/h. Po kursie mieliśmy jechać na Służew, odwiedzić dwa nowe waypointy, ale w międzyczasie sprawdziłem, że dopiero co opublikował się Miś. Wybór był prosty: kapliczek już naodwiedzaliśmy się do znudzenia, a taki Miś jest tylko jeden. Szumiąc gumami i dysząc parą ruszyliśmy zatem w kierunku Połczyńskiej, tam zrobiliśmy zejście i już byliśmy nad stawem. Na którym - wypisz, wymaluj - stał sobie Miś. W nocy przypominał raczej jakiegoś minotaura, czy inne straszydło, ale chwilowo się nie ruszał, więc spokojnie spisaliśmy kod. Potem okazało się, że Hipcia zadbała o oprawę wyprawy i, skoro mieliśmy szlajać się nocami, zabrała coś na rozgrzanie się. Miś nadal się nie ruszał, więc postanowiliśmy sprawić, żeby się poruszył... niestety, mieliśmy tylko porcję na rozgrzewkę, a nie porcję po której Misie same zaczynają się ruszać, więc zniechęceni wróciliśmy do domu.
Do pracy rano udało się zebrać zaskakująco sprawnie, więc, dzięki zapasowi czasowemu, mogłem odstawić Hipcię aż do standardowej miejscówki na Grzybowskiej. Na odwózkę pod samą pracę czasu nie starczyło; musielibyśmy wyjść z domu najpóźniej 7:45, żeby się udało.
- DST 48.18km
- Czas 02:23
- VAVG 20.22km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Poniedziałek, 7 listopada 2011
Kategoria do czytania, transport
Dzień dobry, panie taksówkarzu
Nareszcie udało się pojechać z rana do pracy. Trasa normalna, z wyjątkiem może momentu, w którym na skrzyżowaniu Górczewskiej z Prymasa, złotówiarz zastawia przejazd dla rowerzystów. Przejeżdżam przed nim, on w tym momencie rusza... w zasadzie się oparł o mnie. Do tej pory nie wiem, dlaczego nie wezwałem Policji: rozwalił mnie facet tekstem, że przez przejście się rower przeprowadza. I że nie ma czegoś takiego jak "przejazd". Teraz wydaje mi się, że nie wezwałem władz, bo tak się zająłem zjeżdżaniem go od ostatnich (a pojechałem sobie, hej!), że zapomniałem, że można mu jeszcze koło dupy zrobić. Przypomniałem sobie o tym dwieście metrów dalej.
- DST 10.03km
- Czas 00:30
- VAVG 20.06km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 6 listopada 2011
Kategoria autorower, do czytania, waypointgame, < 25km
Autorower w Konstancinie-Jeziornej
Jak się powiedziało "A", wypada powiedzieć "Psik". W drugi dzień weekendu pakujemy rowery i ruszamy na zdobywanie waypointów w Konstancinie-Jeziornej. Nauczeni dniem poprzednim, ubieramy się jeszcze cieplej, co w konsekwencji i tak okazuje się nie w pełni wystarczające (ręce i stopy); gdy wróciliśmy do samochodu, termometr pokazał 2 stopnie.
Pierwsza część wycieczki - ciekawa: wyjeżdżamy z Konstancina, i ruszamy wzdłuż torów i pól, próbując tędy dostać się do sąsiedniej wioski. Turlamy się powolutku w świetle lampek, co chwilę ogrzewając się rudym napitkiem. Potem wracamy do Konstancina i zaczynamy Serię. Seria - to konstancińskie wille, których, kurka... jest mnogo. Sama jazda po dzielnicy willowej jest przyjemna, spokój, cisza... ale przejechanie kilkuset metrów - postój na kod i tak w kółko... irytuje i męczy. I na pewno nie grzeje. Zatem z przyjemnością powitaliśmy końcówkę, gdzie można było więcej jechac niż stać. Jednym z waypointów z końcówki był Obiekt kanalizacyjny w Oborach. Na początku, objeżdżamy dworek dookoła, potem stwierdzamy, że jednak może trzeba zawrócić. Tu, przy zawracaniu, przyczepia się do mnie pies, który goni mnie uparcie po dziurawej drodze. Gazu wyciągnąć nie dam rady, gdy jest za blisko nogawki, wykonuję kontrolny kop w tył, trafiam podeszwą, czyli blokiem, skutecznie: Hipcię tylko raz szczeknął, potem, gdy jechaliśmy, tylko warczał cicho zza ogrodzenia. Najchętniej bym sprzedał kopa nie psu, a właścicielowi, który nie pilnuje zwierzaka, bo to nie wina psiaka, że nas pogonił... trudno. Na sam obiekt zajeżdżamy, czeka nas tylko znalezienie odpowiedniej drogi podejścia, wspinaczka na "balkonik" i odpisanie kodu. I pokrzywy! Pierwszy raz w życiu poparzyłem się pokrzywami w listopadzie! :D
Potem tylko powrót do samochodu, ogrzewanie na maksa i do domu.
Pierwsza część wycieczki - ciekawa: wyjeżdżamy z Konstancina, i ruszamy wzdłuż torów i pól, próbując tędy dostać się do sąsiedniej wioski. Turlamy się powolutku w świetle lampek, co chwilę ogrzewając się rudym napitkiem. Potem wracamy do Konstancina i zaczynamy Serię. Seria - to konstancińskie wille, których, kurka... jest mnogo. Sama jazda po dzielnicy willowej jest przyjemna, spokój, cisza... ale przejechanie kilkuset metrów - postój na kod i tak w kółko... irytuje i męczy. I na pewno nie grzeje. Zatem z przyjemnością powitaliśmy końcówkę, gdzie można było więcej jechac niż stać. Jednym z waypointów z końcówki był Obiekt kanalizacyjny w Oborach. Na początku, objeżdżamy dworek dookoła, potem stwierdzamy, że jednak może trzeba zawrócić. Tu, przy zawracaniu, przyczepia się do mnie pies, który goni mnie uparcie po dziurawej drodze. Gazu wyciągnąć nie dam rady, gdy jest za blisko nogawki, wykonuję kontrolny kop w tył, trafiam podeszwą, czyli blokiem, skutecznie: Hipcię tylko raz szczeknął, potem, gdy jechaliśmy, tylko warczał cicho zza ogrodzenia. Najchętniej bym sprzedał kopa nie psu, a właścicielowi, który nie pilnuje zwierzaka, bo to nie wina psiaka, że nas pogonił... trudno. Na sam obiekt zajeżdżamy, czeka nas tylko znalezienie odpowiedniej drogi podejścia, wspinaczka na "balkonik" i odpisanie kodu. I pokrzywy! Pierwszy raz w życiu poparzyłem się pokrzywami w listopadzie! :D
Potem tylko powrót do samochodu, ogrzewanie na maksa i do domu.
- DST 20.72km
- Czas 01:40
- VAVG 12.43km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 5 listopada 2011
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km, autorower
Autorower w Wawrze
Pierwsza wycieczka z gatunku "autorower". Po wszystkich ostatnich wycieczkach nie chciało nam się za bardzo jechać z domu na Wawer, więc pakujemy rowery na samochód, dowozimy kupry na Wawer i tam robimy przesiadkę na jednoślady. Przy okazji dowiaduję się, czy da się prowadzić auto w butach SPD. Da się, jest nawet wygodnie.
Wycieczka nie była długa, ot taka, na rozpędzenie ale przez dwa tygodnie względnie bez roweru zgubiliśmy gdzieś ślad pogody i teraz wyjechaliśmy średnio przygotowani. Znaczy - ubrani za lekko. Cała prawie trasa przebiegła asfaltem, bez większych wrażeń, ot, typowe jeżdżenie od kapliczki do kościoła i spisywanie kodów. Pod koniec zrobiło się ciekawiej, bo zajechaliśmy pod las, gdzie pałętamy się po cmentarzu, a potem jedziemy w ciemny las (cała trasa była robiona po zmroku), szukać wierzby. Przy przecięciu z ul. Podkowy mylimy drogę i wyjeżdżamy komuś pod dom. Ów, pewnie zaniepokojony, że ktoś mu pod domem łazi i świeci latarkami, kieruje nas na właściwą drogę.
Wycieczka nie była długa, ot taka, na rozpędzenie ale przez dwa tygodnie względnie bez roweru zgubiliśmy gdzieś ślad pogody i teraz wyjechaliśmy średnio przygotowani. Znaczy - ubrani za lekko. Cała prawie trasa przebiegła asfaltem, bez większych wrażeń, ot, typowe jeżdżenie od kapliczki do kościoła i spisywanie kodów. Pod koniec zrobiło się ciekawiej, bo zajechaliśmy pod las, gdzie pałętamy się po cmentarzu, a potem jedziemy w ciemny las (cała trasa była robiona po zmroku), szukać wierzby. Przy przecięciu z ul. Podkowy mylimy drogę i wyjeżdżamy komuś pod dom. Ów, pewnie zaniepokojony, że ktoś mu pod domem łazi i świeci latarkami, kieruje nas na właściwą drogę.
- DST 34.99km
- Czas 02:24
- VAVG 14.58km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Piątek, 4 listopada 2011
Kategoria do czytania
Odbieramy rower z serwisu!
Dwieście metrów, bo tyle przejechałem na rowerze od serwisu do samochodu i testując go pod blokiem. Dystans żaden, ale muszę wkleić sobie wpis świadczący o tym, że mam już rower :) Kosztował swoje, ale za tę cenę mam teraz rower jak nowy.
- DST 0.02km
- Czas 00:01
- VAVG 1.20km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Wtorek, 1 listopada 2011
Kategoria nie do końca rowerowo, do czytania
Po tatrzańskich szlakach
Czas strzelić sobie pierwszy zerodystansowy wpis. A co mi tam szkodzi!
Dzień pierwszy:
Start - wczesnym północkiem z Warszawy, lądowanie w Zakopanem w okolicach siódmej. Po całej trasie za kółkiem dostaje leniwca i w rezultacie pod Łysą Polaną meldujemy się dopiero około 9:00. W towarzystwie szkolnych wycieczek, rodzin i skromnej liczby takich jak my (w tym znakomitej ilości przyjaciół zza południowej granicy), meldujemy się na czerwonym szlaku i radośnie ruszamy w stronę Morskiego Oka. Sam szlak jest tak niesamowicie ciekawy, że szkoda mi czasu na opisywanie: spacer asfaltem, jak po parku, tylko że cały czas pod górę. Pod Morskim Okiem obalamy sobie po piwku i ruszamy dalej. Obchodzimy Morskie Oko, wspinamy się na Czarny Staw pod Rysami (po drodze dowiadując się od napotkanej rodziny, że nam zazdroszczą, bo możemy iść dalej: tak, trzeba było jeszcze grubsze kurtki zalożyć, to na pewno by się Wam udało). Staw obchodzimy dookoła, juz samotnie, bo wszyscy kończą zabawę na skałkach przed szlakiem i podchodzimy w górę. Za nami nikt nie idzie. Po chwili przydają się raki, za nami nadal nikogo, z góry schodzą Turyści (można ich poznać po sprzęcie i ubiorze) i Prawdziwi Turyści (tych poznajemy po jesiennych kurtkach, adidasach i dżinsach). Po chwili mijamy długie, czerwone ślady po kimś, kto najwyraźniej miał dużego pecha i po kogo wcześniej wyleciał helikopter: spotkany po drodze człowiek mówi, że ktoś zmarł, ale komunikaty TOPRu, które Hipcia sprawdziła po przyjeździe, mówią o turystce w adidasach, która poślizgnęła się na śniegu. Dalej ślady prowadzą na wschód, podążamy za nimi, w ten sposób tracąc łącznie z 20 minut przez kogoś, kto poszedł oglądać widok, albo zwyczajnie się wysikać: niewidoczne z dołu, a wyraźne z góry pozostałe ślady prowadzą w górę w innym miejscu, gdybyśmy wczesniej byli na tym szlaku, pewnie byśmy to wiedzieli. Wychodzimy, po drodze jednak analizujemy czas i okazuje się, że wyjść damy radę, ale przy świetle dziennym nie zdążymy opuścić przynajmniej tej strefy, która jest niebezpieczna. Podejście zostawiamy jako nieudane i schodzimy w dół. Zmrok łapie nas w okolicy zejścia na Morskie Oko, droga prosta, czołówki mocne, więc spokojnie, bez przygód schodzimy w dół, zrozpaczeni po nieudanym podejściu, przy Wodogrzmotach Mickiewicza zostawiamy waypointa.
Dzień drugi:
Wstaliśmy jakoś z samego rana i ruszyliśmy czerwonym na Czerwone Wierchy. Po półtoragodzinnym spacerze na Przysłop Miętusi zalegamy na ławeczce w słońcu. Niesamowite: słońce grzeje, piękny widok, a my siedzimy sobie ubrani na krótko i pijemy piwo... w ostatnich dniach października. Trzeba jednak ruszać dalej: żółty szlak na Małołączniak kusi i zachęca, zatem ruszamy pod górę. Samo podejście trudne nie jest, chociaż w jednym miejscu umieszczono łańcuchy, ale to chyba bardziej profilaktycznie niż z rzeczywistej potrzeby. Na szczycie siadamy na sniegu obserwując panoramę Zakopanego, racząc się herbatą i zostawiając waypointa. Dalej droga wiedzie czerwonym, w stronę Krzesanicy (piwo+waypoint), a jeszcze dalej - Ciemniaka. Tu robimy dłuższy przystanek, spożywając prawie cały alkohol, jaki mieliśmy i zostawiając jeszcze jednego waypointa. Stamtąd schodzimy kawałek czerwonym, a potem odbijamy na zielony, w kierunku schroniska przy Hali Ornak. Na sam koniec zostaje nam jeszcze niesamowicie nudny spacer Doliną Kościeliska (dobrze, że pustą o tej godzinie) i powrót do samego Kościeliska Drogą pod Reglami.
Dzień trzeci:
Z rana budzi mnie Hipcia. Ma ambicję zaatakować Orlą Perć, ja za to widzę, jak fantastycznie czują się moje nogi (w tym lewa kostka) i próbuję sugerować inną trasę. Nie ma, że boli, trzeba ruszać tyłek, Hipci nie przegadasz. Zgadza się tylko na wyjechanie na Kasprowy i zejście do Murowańca, zamiast podejścia z Kuźnic. I tak czynimy: przed dziewiątą jesteśmy już na górze, schodzimy, szybkie śniadanie przy schronisku i ruszamy w kierunku Czarnego Stawu. Tam - żółty szlak i drogowskaz na Granaty. Wio, pod górę. Na początku jeszcze czysto, widać kamienie, a droga, prócz tego, ze pod górę, nie robi żadnych trudności. Potem nagle zaczyna się śnieg, widząc, że dalej będzie cały czas biało, zakładamy raki. Zaraz po zalożeniu, widzimy, że ślady prowadzą w górę, po sniegu. Oznaczeń szlakowych brak, zatem popełniamy drugi raz ten sam błąd i idziemy za śladami. Kilka metrów w górę to ludzkie ślady, potem to, co nas prowadzi, to ślady staczającego się śniegu, złudnie przypominającego ludzkie stopy. Na razie idzie się dobrze, idziemy więc wyżej, w końcu widzimy, że zaczynają się skały, robi się bardzo stromo i nie ma najmniejszych szans, żeby tamtędy prowadził szlak. Za nami fantastyczny widok na żleb, którym się wspięliśmy, niesamowita stromizna, ale zleźć trzeba, na szczęście raki spokojnie wystarczą do schodzenia: idąc twarzą do zbocza leziemy stabilnie w dół, powoli, ale bezpiecznie. W połowie zejścia odwracamy się i widzimy na dole człowieka idącego w ślad za nami. Gdy się mijamy, okazuje się, że facet porwał się na to zbocze, mając jedynie buty i rękawiczki. Kawałkiem kamienia ciosał sobie stopnie i szedł w górę. Gdy informujemy go, że tamtędy raczej szlak nie może prowadzić, wlazł po tym śniegu jeszcze 15 metrów (!), usiadł sobie, wyjął mapę i stwierdził, że to na pewno tędy. Ale, że może to dobry pomysł, żeby zawrócić; niemniej jednak, czas ma niezły, zdąży znaleźć szlak i jeszcze przejść. Schodził wolniej niż wchodził, więc mamy nadzieję, że pomyślał i zawrócił, zamiast pchać się dalej. My znaleźliśmy szlak schodząc (a gdybyśmy najpierw spojrzeli na mapę, to pewnie byłoby to szybciej) i ruszyliśmy do góry. Po chwili śnieg się skończył, by kawałek dalej znów się zacząć, niestety, zdjęliśmy już raki, więc stracilismy na to zdejmowanie i zakładanie trochę czasu. W końcu - szczyt. Na Krzyżne nie ma co już ruszać, stawiamy zatem waypointa i ruszamy w kierunku pozostałych Granatów. Po chwili napotykamy "skok nad przepaścią", który srodze mnie zawiódł, bo ani skok to nie był, ani przepaść żadna. Dalej to już tylko droga do ostatniego Granatu, gdzie również zostawiamy WP i spokojne zejście w dół zielonym szlakiem, przy początku którego zostawiamy ostatniego waypointa. Pozostaje tylko doturlać się pod Murowaniec i zejść, naszym ulubionym zejściem do Kuźnic. W lesie, jeszcze przed rozwidleniem na niebieski/żółty spotykamy w lesie dwie pary ślepi. Patrzą na mnie, my patrzymy na nie, ale nikt nie atakuje nikogo, mijamy się nawzajem. Co to był za stwór? Nie wiadomo.
Dzień pierwszy:
Start - wczesnym północkiem z Warszawy, lądowanie w Zakopanem w okolicach siódmej. Po całej trasie za kółkiem dostaje leniwca i w rezultacie pod Łysą Polaną meldujemy się dopiero około 9:00. W towarzystwie szkolnych wycieczek, rodzin i skromnej liczby takich jak my (w tym znakomitej ilości przyjaciół zza południowej granicy), meldujemy się na czerwonym szlaku i radośnie ruszamy w stronę Morskiego Oka. Sam szlak jest tak niesamowicie ciekawy, że szkoda mi czasu na opisywanie: spacer asfaltem, jak po parku, tylko że cały czas pod górę. Pod Morskim Okiem obalamy sobie po piwku i ruszamy dalej. Obchodzimy Morskie Oko, wspinamy się na Czarny Staw pod Rysami (po drodze dowiadując się od napotkanej rodziny, że nam zazdroszczą, bo możemy iść dalej: tak, trzeba było jeszcze grubsze kurtki zalożyć, to na pewno by się Wam udało). Staw obchodzimy dookoła, juz samotnie, bo wszyscy kończą zabawę na skałkach przed szlakiem i podchodzimy w górę. Za nami nikt nie idzie. Po chwili przydają się raki, za nami nadal nikogo, z góry schodzą Turyści (można ich poznać po sprzęcie i ubiorze) i Prawdziwi Turyści (tych poznajemy po jesiennych kurtkach, adidasach i dżinsach). Po chwili mijamy długie, czerwone ślady po kimś, kto najwyraźniej miał dużego pecha i po kogo wcześniej wyleciał helikopter: spotkany po drodze człowiek mówi, że ktoś zmarł, ale komunikaty TOPRu, które Hipcia sprawdziła po przyjeździe, mówią o turystce w adidasach, która poślizgnęła się na śniegu. Dalej ślady prowadzą na wschód, podążamy za nimi, w ten sposób tracąc łącznie z 20 minut przez kogoś, kto poszedł oglądać widok, albo zwyczajnie się wysikać: niewidoczne z dołu, a wyraźne z góry pozostałe ślady prowadzą w górę w innym miejscu, gdybyśmy wczesniej byli na tym szlaku, pewnie byśmy to wiedzieli. Wychodzimy, po drodze jednak analizujemy czas i okazuje się, że wyjść damy radę, ale przy świetle dziennym nie zdążymy opuścić przynajmniej tej strefy, która jest niebezpieczna. Podejście zostawiamy jako nieudane i schodzimy w dół. Zmrok łapie nas w okolicy zejścia na Morskie Oko, droga prosta, czołówki mocne, więc spokojnie, bez przygód schodzimy w dół, zrozpaczeni po nieudanym podejściu, przy Wodogrzmotach Mickiewicza zostawiamy waypointa.
Dzień drugi:
Wstaliśmy jakoś z samego rana i ruszyliśmy czerwonym na Czerwone Wierchy. Po półtoragodzinnym spacerze na Przysłop Miętusi zalegamy na ławeczce w słońcu. Niesamowite: słońce grzeje, piękny widok, a my siedzimy sobie ubrani na krótko i pijemy piwo... w ostatnich dniach października. Trzeba jednak ruszać dalej: żółty szlak na Małołączniak kusi i zachęca, zatem ruszamy pod górę. Samo podejście trudne nie jest, chociaż w jednym miejscu umieszczono łańcuchy, ale to chyba bardziej profilaktycznie niż z rzeczywistej potrzeby. Na szczycie siadamy na sniegu obserwując panoramę Zakopanego, racząc się herbatą i zostawiając waypointa. Dalej droga wiedzie czerwonym, w stronę Krzesanicy (piwo+waypoint), a jeszcze dalej - Ciemniaka. Tu robimy dłuższy przystanek, spożywając prawie cały alkohol, jaki mieliśmy i zostawiając jeszcze jednego waypointa. Stamtąd schodzimy kawałek czerwonym, a potem odbijamy na zielony, w kierunku schroniska przy Hali Ornak. Na sam koniec zostaje nam jeszcze niesamowicie nudny spacer Doliną Kościeliska (dobrze, że pustą o tej godzinie) i powrót do samego Kościeliska Drogą pod Reglami.
Dzień trzeci:
Z rana budzi mnie Hipcia. Ma ambicję zaatakować Orlą Perć, ja za to widzę, jak fantastycznie czują się moje nogi (w tym lewa kostka) i próbuję sugerować inną trasę. Nie ma, że boli, trzeba ruszać tyłek, Hipci nie przegadasz. Zgadza się tylko na wyjechanie na Kasprowy i zejście do Murowańca, zamiast podejścia z Kuźnic. I tak czynimy: przed dziewiątą jesteśmy już na górze, schodzimy, szybkie śniadanie przy schronisku i ruszamy w kierunku Czarnego Stawu. Tam - żółty szlak i drogowskaz na Granaty. Wio, pod górę. Na początku jeszcze czysto, widać kamienie, a droga, prócz tego, ze pod górę, nie robi żadnych trudności. Potem nagle zaczyna się śnieg, widząc, że dalej będzie cały czas biało, zakładamy raki. Zaraz po zalożeniu, widzimy, że ślady prowadzą w górę, po sniegu. Oznaczeń szlakowych brak, zatem popełniamy drugi raz ten sam błąd i idziemy za śladami. Kilka metrów w górę to ludzkie ślady, potem to, co nas prowadzi, to ślady staczającego się śniegu, złudnie przypominającego ludzkie stopy. Na razie idzie się dobrze, idziemy więc wyżej, w końcu widzimy, że zaczynają się skały, robi się bardzo stromo i nie ma najmniejszych szans, żeby tamtędy prowadził szlak. Za nami fantastyczny widok na żleb, którym się wspięliśmy, niesamowita stromizna, ale zleźć trzeba, na szczęście raki spokojnie wystarczą do schodzenia: idąc twarzą do zbocza leziemy stabilnie w dół, powoli, ale bezpiecznie. W połowie zejścia odwracamy się i widzimy na dole człowieka idącego w ślad za nami. Gdy się mijamy, okazuje się, że facet porwał się na to zbocze, mając jedynie buty i rękawiczki. Kawałkiem kamienia ciosał sobie stopnie i szedł w górę. Gdy informujemy go, że tamtędy raczej szlak nie może prowadzić, wlazł po tym śniegu jeszcze 15 metrów (!), usiadł sobie, wyjął mapę i stwierdził, że to na pewno tędy. Ale, że może to dobry pomysł, żeby zawrócić; niemniej jednak, czas ma niezły, zdąży znaleźć szlak i jeszcze przejść. Schodził wolniej niż wchodził, więc mamy nadzieję, że pomyślał i zawrócił, zamiast pchać się dalej. My znaleźliśmy szlak schodząc (a gdybyśmy najpierw spojrzeli na mapę, to pewnie byłoby to szybciej) i ruszyliśmy do góry. Po chwili śnieg się skończył, by kawałek dalej znów się zacząć, niestety, zdjęliśmy już raki, więc stracilismy na to zdejmowanie i zakładanie trochę czasu. W końcu - szczyt. Na Krzyżne nie ma co już ruszać, stawiamy zatem waypointa i ruszamy w kierunku pozostałych Granatów. Po chwili napotykamy "skok nad przepaścią", który srodze mnie zawiódł, bo ani skok to nie był, ani przepaść żadna. Dalej to już tylko droga do ostatniego Granatu, gdzie również zostawiamy WP i spokojne zejście w dół zielonym szlakiem, przy początku którego zostawiamy ostatniego waypointa. Pozostaje tylko doturlać się pod Murowaniec i zejść, naszym ulubionym zejściem do Kuźnic. W lesie, jeszcze przed rozwidleniem na niebieski/żółty spotykamy w lesie dwie pary ślepi. Patrzą na mnie, my patrzymy na nie, ale nikt nie atakuje nikogo, mijamy się nawzajem. Co to był za stwór? Nie wiadomo.
- Sprzęt Unibike Viper