Wpisy archiwalne w kategorii
do czytania
Dystans całkowity: | 96832.03 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 4314:10 |
Średnia prędkość: | 22.38 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 164904 m |
Maks. tętno maksymalne: | 194 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 169 (87 %) |
Suma kalorii: | 202907 kcal |
Liczba aktywności: | 1948 |
Średnio na aktywność: | 49.73 km i 2h 13m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 26 czerwca 2017
Kategoria do czytania, transport
Deszcz zawsze czeka na ostatnią chwilę
Jeśli miało padać, to wiadomo było, że strzeli od razu gdy będę wychodził z pracy. Tak twierdzą Prawa Murphy'ego i mają rację.
Lunęło tak, że już po chwili na ulicach były głębokie kałuże, a po kwadransie miejscami jechałem z w pełni zanurzoną obręczą.
Lunęło tak, że już po chwili na ulicach były głębokie kałuże, a po kwadransie miejscami jechałem z w pełni zanurzoną obręczą.
- DST 20.63km
- Czas 01:08
- VAVG 18.20km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 25 czerwca 2017
Kategoria trening, > 100km, szypko, do czytania
Okolice Łowicza
Puściłem trasę tak na oko, w części kompletnie nieznanymi mi trasami. O dziwo, do samego końca, poza pojedynczymi fragmentami, nie było dziur.
Pierwszy problem pojawił się po czterdziestu kilometrach - gdzieś za Błoniem. Poczułem delikatne szaprnięcie, a gdy się zatrzymałem, okazało się, że faktycznie, jedna ze szprych pożegnała się z nami.
Ustawiłem hamulec w pozycji "prawie nie obciera" i ruszyłem dalej. Tym razem bez książki, bo empetrójka nagle postanowiła strzelić focha.
Odfochała się chwilę później, wtedy zatrzymałem się ponownie, wyciągnąłem słuchawki, po raz kolejny poprawiłem hamulec i porządnie przykleiłem szprychę (taśma izolacyjna na sztycy ratuje życie!).
W Łowiczu zorientowałem się, że: a) jest chyba gorąco, co potwierdził termometr wskazując 28 stopni; b) braknie mi picia.
Zatrzymałem się więc na Orlenie, zakupiłem zapasy, z dziwnym uczuciem, że i tak braknie, i hajda!
Teraz droga krajowa nr 92, dobrze mi znana i, co ważne, z wiatrem. Jechało się samo. Za Sochaczewem powrót na stare, znane tereny. I, oczywiście, pod sam koniec brakło mi picia. Ale te ostatnie pół godziny jakoś dociągnąłem na oparach...
Pierwszy problem pojawił się po czterdziestu kilometrach - gdzieś za Błoniem. Poczułem delikatne szaprnięcie, a gdy się zatrzymałem, okazało się, że faktycznie, jedna ze szprych pożegnała się z nami.
Ustawiłem hamulec w pozycji "prawie nie obciera" i ruszyłem dalej. Tym razem bez książki, bo empetrójka nagle postanowiła strzelić focha.
Odfochała się chwilę później, wtedy zatrzymałem się ponownie, wyciągnąłem słuchawki, po raz kolejny poprawiłem hamulec i porządnie przykleiłem szprychę (taśma izolacyjna na sztycy ratuje życie!).
W Łowiczu zorientowałem się, że: a) jest chyba gorąco, co potwierdził termometr wskazując 28 stopni; b) braknie mi picia.
Zatrzymałem się więc na Orlenie, zakupiłem zapasy, z dziwnym uczuciem, że i tak braknie, i hajda!
Teraz droga krajowa nr 92, dobrze mi znana i, co ważne, z wiatrem. Jechało się samo. Za Sochaczewem powrót na stare, znane tereny. I, oczywiście, pod sam koniec brakło mi picia. Ale te ostatnie pół godziny jakoś dociągnąłem na oparach...
- DST 162.98km
- Czas 05:14
- VAVG 31.14km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 24 czerwca 2017
Kategoria trening, > 100km, do czytania, szypko
Mały Kampinos i Domaniew
Pokręciłem się po okolicy. Miała być ŻW, ale uznałem, że to za daleko i... później okazało się, że nie miałem racji i spokojnie bym się wyrobił.
- DST 124.37km
- Czas 03:56
- VAVG 31.62km/h
- Sprzęt Stefan
Poniedziałek, 19 czerwca 2017
Kategoria do czytania, transport
Poniedziałkowo
Jak na poniedziałek, to sporo jazdy: dpd, a potem odwiezienie auta do doktora.
- DST 27.31km
- Czas 01:34
- VAVG 17.43km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 18 czerwca 2017
Kategoria trening, > 100km, do czytania
Relaks w Karkonoszach - dzień czwarty
Każdy urlop kiedyś się kończy. Pożegnaliśmy goscinny Karpacz i podwieźliśmy się do Janowic Wielkich. Tam, pod czujnym okiem obywateli obserwujących nas ze schodków pod leżącym nieopodal dworcem, zdjęliśmy rowery i ruszyliśmy przed siebie.
"Przed siebie" było bardziej pionowe niż poziome i, tak konkretnie, było podjazdem kończacym się w Miedziance. Gdzie, swoją drogą, mieści się browar, z którego nie udało mi się napić na urlopie. Dalsza część polegała na przecięciu trasy tegorocznego MP i toczenie się drogą krajową numer pięć w kierunku Kamiennej Góry. Tam z kolei odbiliśmy trasą, którą jechaliśmy - samochodem - ledwie dwa dni wcześniej, wioząc się do Nowej Rudy.
Robiąc jedną odbitkę dotarliśmy do Szczawna-Zdroju, gdzie dwie staruszki próbowały popełnić (rytualne?) samobójstwo, wbiegając nam po prostu pod koła.
Dalej czekała nas długa wspinaczka w Wałbrzychu i zjazd w kierunku Świdnicy, po którym ze zdziwieniem zauważyliśmy, że góry... zniknęły. Dookoła było płasko jak na Mazowszu!
W Strzegomiu wyjechaliśmy na ósemkę i w dużym ruchu (którego większość kierowała się, na szczęście, w stronę przeciwną) dotarliśmy do skrętu w spokojną już piątkę.
Pozostała końcówka. Wspinaczka do Miedzianki i ostry zjazd prosto do samochodu...
"Przed siebie" było bardziej pionowe niż poziome i, tak konkretnie, było podjazdem kończacym się w Miedziance. Gdzie, swoją drogą, mieści się browar, z którego nie udało mi się napić na urlopie. Dalsza część polegała na przecięciu trasy tegorocznego MP i toczenie się drogą krajową numer pięć w kierunku Kamiennej Góry. Tam z kolei odbiliśmy trasą, którą jechaliśmy - samochodem - ledwie dwa dni wcześniej, wioząc się do Nowej Rudy.
Robiąc jedną odbitkę dotarliśmy do Szczawna-Zdroju, gdzie dwie staruszki próbowały popełnić (rytualne?) samobójstwo, wbiegając nam po prostu pod koła.
Dalej czekała nas długa wspinaczka w Wałbrzychu i zjazd w kierunku Świdnicy, po którym ze zdziwieniem zauważyliśmy, że góry... zniknęły. Dookoła było płasko jak na Mazowszu!
W Strzegomiu wyjechaliśmy na ósemkę i w dużym ruchu (którego większość kierowała się, na szczęście, w stronę przeciwną) dotarliśmy do skrętu w spokojną już piątkę.
Pozostała końcówka. Wspinaczka do Miedzianki i ostry zjazd prosto do samochodu...
- DST 132.50km
- Czas 04:55
- VAVG 26.95km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 17 czerwca 2017
Kategoria trening, > 50 km, do czytania
Relaks w Karkonoszach - dzień trzeci
Kolejna wycieczka miała się już na dwieście procent zakończyć deszczem. Zakończyła się nieco szybciej.
Na podjeździe, na którym planowałem się upodlić, ledwo kilka minut po jego rozpoczęciu, zobaczyłem nagły ruch w okolicy prawej kostki i coś czarnego uniemożliwiło mi jazdę. Na całe szczęście był to podjazd, więc zatrzymałem się w miejscu. Na zjeździe byłoby już po frytkach.
Tylna przerzutka wisiała sobie, w niewiarygodny wręcz sposób zaplątana w łańcuch i szprychy, ale na szczęście tak, że niczego nie uszkodziła.
Doprowadziłem plątaninę do porządku i zjechałem na dół, gdzie rozpocząłem poszukiwania czynnego serwisu. Na szczęście było jeszcze wcześnie, więc dzięki pomocy kolegów udało mi się namierzyć jeden serwis, który nie dość, że był otwarty, to jeszcze mógł mieć pasujący hak. Pozostałe serwisy odpowiadały krótko: hak tylko na zamówienie.
Ruszyłem z buta w kierunku samochodu: pod górkę pchałem, z górki toczyłem się. Hipcia dopadła mnie po jakichś czterech kilometrach mojej pielgrzymki, zamieniliśmy się rowerami, na jej, sprawnym, dojechałem do auta i po chwili jechaliśmy w stronę Jeleniej Góry.
W serwisie działo się, tak jak zawsze dzieje się w serwisach w weekendy, tuż przed zamknięciem. Wszyscy nagle potrzebuja kupić rower, ustalić cenę, dopytać i pomacać. Chłopaki robią jakieś pilne naprawy, a w to wszystko wjeżdżam ja.
Na naprawę czekałem prawie godzinę. Gdy przyszło do płacenia, pojawił się problem - nie mam karty, została w hotelu. Ale od czego mamy najnowsze technologie i BLIK-a? Okazało się, że nie działa. Zabrałem rower i ruszyłem w poszukiwaniu czynnego Euronetu, bo tam można było w ten sposób wypłacać kasę. Jest. Nieczynny.
Wróciłem do serwisu i zapłaciłem w najbardziej okrężny sposób - zrobiłem przelew.
Po wszystkim wróciliśmy pod ścianę płaczu i tam (już w siąpiącej mżawce) nadrobiłem zaległości w podjeżdżaniu w kółko. Potem tylko skromny powrót do samochodu i czas na ostatnią porcję czeskiego piwa z widokiem na - dla odmiany - deszczowy Karpacz.
Na podjeździe, na którym planowałem się upodlić, ledwo kilka minut po jego rozpoczęciu, zobaczyłem nagły ruch w okolicy prawej kostki i coś czarnego uniemożliwiło mi jazdę. Na całe szczęście był to podjazd, więc zatrzymałem się w miejscu. Na zjeździe byłoby już po frytkach.
Tylna przerzutka wisiała sobie, w niewiarygodny wręcz sposób zaplątana w łańcuch i szprychy, ale na szczęście tak, że niczego nie uszkodziła.
Doprowadziłem plątaninę do porządku i zjechałem na dół, gdzie rozpocząłem poszukiwania czynnego serwisu. Na szczęście było jeszcze wcześnie, więc dzięki pomocy kolegów udało mi się namierzyć jeden serwis, który nie dość, że był otwarty, to jeszcze mógł mieć pasujący hak. Pozostałe serwisy odpowiadały krótko: hak tylko na zamówienie.
Ruszyłem z buta w kierunku samochodu: pod górkę pchałem, z górki toczyłem się. Hipcia dopadła mnie po jakichś czterech kilometrach mojej pielgrzymki, zamieniliśmy się rowerami, na jej, sprawnym, dojechałem do auta i po chwili jechaliśmy w stronę Jeleniej Góry.
W serwisie działo się, tak jak zawsze dzieje się w serwisach w weekendy, tuż przed zamknięciem. Wszyscy nagle potrzebuja kupić rower, ustalić cenę, dopytać i pomacać. Chłopaki robią jakieś pilne naprawy, a w to wszystko wjeżdżam ja.
Na naprawę czekałem prawie godzinę. Gdy przyszło do płacenia, pojawił się problem - nie mam karty, została w hotelu. Ale od czego mamy najnowsze technologie i BLIK-a? Okazało się, że nie działa. Zabrałem rower i ruszyłem w poszukiwaniu czynnego Euronetu, bo tam można było w ten sposób wypłacać kasę. Jest. Nieczynny.
Wróciłem do serwisu i zapłaciłem w najbardziej okrężny sposób - zrobiłem przelew.
Po wszystkim wróciliśmy pod ścianę płaczu i tam (już w siąpiącej mżawce) nadrobiłem zaległości w podjeżdżaniu w kółko. Potem tylko skromny powrót do samochodu i czas na ostatnią porcję czeskiego piwa z widokiem na - dla odmiany - deszczowy Karpacz.
- DST 57.54km
- Czas 02:35
- VAVG 22.27km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 16 czerwca 2017
Kategoria trening, > 100km, do czytania
Relaks w Karkonoszach - dzień drugi
Na dzień drugi prognozowane deszcze miały wystąpić już na sto procent. Co prawda chętniej przejechałbym się do Czech, ale robota, czyli zaliczanie gmin, sama się nie zrobi.
Po śniadaniu zapakowaliśmy się do auta i obserwując jak bardzo nie pada deszcz, dojechaliśmy do Nowej Rudy. Zaparkowawszy nie bez problemu, na jakimś osiedlu (chociaż przypadkowo, bo celowałem w płatny parking, gdy miejsce samo rzuciło się w oczy), wydobyliśmy maszyny i ruszyliśmy w kierunku gminnych zdobyczy.
Wiatr wiał w plecy, po pierwszym podjeździe było prawie wylącznie z górki, a na drodze krajowej numer óśm było płaskawo, ale nadal z wiatrem z tyłu.
Co prawda krajówka nie należała do najmniej ruchliwych, a na jednym ze zjazdów samochody trochę mi przeszkadzały gdy zjeżdzałem prawie 80 km/h (byłoby osiemdziesiąt, ale musiałem hamować, bo zaczęli zwalniać), ale z ulgą przyjęliśmy jej opuszczenie w Ząbkowicach Śląskich.
Tu wakacje się skończyły, bo wiatr huknął z boku, a przy okazji zobaczyliśmy to, co do tej pory mieliśmy ukryte za plecami - ciemne chmury przykrywające wierzchołki pagórków.
Za chwilę spadł deszcz i wiatr postanowił jeszcze sie nami pobawić, ale nie było tego wiele - ledwie kilkanaście minut walki, po czym ruszyliśmy dziarsko... pod wiatr. W końcu trzeba jakoś wrócić.
Mijając pojedyncze, zwalone gałęzie, dotarliśmy do początku podjazdu pod wisienkę na dzisiejszym torcie - przelęcz Woliborską. Powspinałem się, popatrzyłem, jak Hipcia wciąga to z blatu, pomarudziłem i doścignąłem ją na dziurawym zjeździe.
W Nowej Rudzie byliśmy sporo przed zaplanowaną godziną, wiec zrobiliśmy sobie jeszcze rundkę, przy okazji podziwiając drogowskaz z napisem "Świerki" - już słynny podjazd znany z tras (g)MRDP.
Później pozostało wbić się do auta, wrzucić rowery na dach. Ruszaliśmy razem z pierwszymi kroplami kolejnego, popołudniowego deszczu.
Po śniadaniu zapakowaliśmy się do auta i obserwując jak bardzo nie pada deszcz, dojechaliśmy do Nowej Rudy. Zaparkowawszy nie bez problemu, na jakimś osiedlu (chociaż przypadkowo, bo celowałem w płatny parking, gdy miejsce samo rzuciło się w oczy), wydobyliśmy maszyny i ruszyliśmy w kierunku gminnych zdobyczy.
Wiatr wiał w plecy, po pierwszym podjeździe było prawie wylącznie z górki, a na drodze krajowej numer óśm było płaskawo, ale nadal z wiatrem z tyłu.
Co prawda krajówka nie należała do najmniej ruchliwych, a na jednym ze zjazdów samochody trochę mi przeszkadzały gdy zjeżdzałem prawie 80 km/h (byłoby osiemdziesiąt, ale musiałem hamować, bo zaczęli zwalniać), ale z ulgą przyjęliśmy jej opuszczenie w Ząbkowicach Śląskich.
Tu wakacje się skończyły, bo wiatr huknął z boku, a przy okazji zobaczyliśmy to, co do tej pory mieliśmy ukryte za plecami - ciemne chmury przykrywające wierzchołki pagórków.
Za chwilę spadł deszcz i wiatr postanowił jeszcze sie nami pobawić, ale nie było tego wiele - ledwie kilkanaście minut walki, po czym ruszyliśmy dziarsko... pod wiatr. W końcu trzeba jakoś wrócić.
Mijając pojedyncze, zwalone gałęzie, dotarliśmy do początku podjazdu pod wisienkę na dzisiejszym torcie - przelęcz Woliborską. Powspinałem się, popatrzyłem, jak Hipcia wciąga to z blatu, pomarudziłem i doścignąłem ją na dziurawym zjeździe.
W Nowej Rudzie byliśmy sporo przed zaplanowaną godziną, wiec zrobiliśmy sobie jeszcze rundkę, przy okazji podziwiając drogowskaz z napisem "Świerki" - już słynny podjazd znany z tras (g)MRDP.
Później pozostało wbić się do auta, wrzucić rowery na dach. Ruszaliśmy razem z pierwszymi kroplami kolejnego, popołudniowego deszczu.
- DST 100.72km
- Czas 03:47
- VAVG 26.62km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 15 czerwca 2017
Kategoria trening, > 50 km, do czytania
Relaks w Karkonoszach - dzień pierwszy
Plan na przedłużony, czerwcowy weekend mieliśmy. Miało to być koszenie pomorskich gmin. Takie dosłowne, choć wczesne żniwa, po których nie zostaje nic w całości.
Ale tak na cztery dni? I po dwieście kilometrów dziennie? Widział to kto?!
Zmieniliśmy więc nieco nasze plany: postanowiliśmy pojechać w dawno nie odwiedzane Karkonosze (w końcu byliśmy tam całe dwa tygodnie wczesniej), pojeździć na rowerze i odpocząć. Zwłaszcza, że zapowiadano pogodową tragedię - więc po co się tłuc cały dzień, skoro można zmoknąć tylko przez chwilę i potem sączyć coś spokojnie patrząc na kapiący za oknem deszcz?
Pierwszego dnia wybraliśmy się pobawić w Przesiece. Pogoda miała być bezdeszczowa, pierwszy dzień spośród kilku tragicznych.
Dojechawszy tam prawie po śladach Maratonu Podróżnika pokatowaliśmy sobie podjazdy, po czym grzecznie, nabijając kolejne metry przewyższenia, przez jakąś przełęcz, która nie wiadomo jak wyrosła po drodze, wróciliśmy do Karpacza.
Potem postanowiliśmy się wybrać w góry, co nie było do końca dobrym pomysłem, bo kontuzja stopy (chodzę - boli, jadę na rowerze - nie boli) skutecznie nas przepędziła ze szlaku.
Ale tak na cztery dni? I po dwieście kilometrów dziennie? Widział to kto?!
Zmieniliśmy więc nieco nasze plany: postanowiliśmy pojechać w dawno nie odwiedzane Karkonosze (w końcu byliśmy tam całe dwa tygodnie wczesniej), pojeździć na rowerze i odpocząć. Zwłaszcza, że zapowiadano pogodową tragedię - więc po co się tłuc cały dzień, skoro można zmoknąć tylko przez chwilę i potem sączyć coś spokojnie patrząc na kapiący za oknem deszcz?
Pierwszego dnia wybraliśmy się pobawić w Przesiece. Pogoda miała być bezdeszczowa, pierwszy dzień spośród kilku tragicznych.
Dojechawszy tam prawie po śladach Maratonu Podróżnika pokatowaliśmy sobie podjazdy, po czym grzecznie, nabijając kolejne metry przewyższenia, przez jakąś przełęcz, która nie wiadomo jak wyrosła po drodze, wróciliśmy do Karpacza.
Potem postanowiliśmy się wybrać w góry, co nie było do końca dobrym pomysłem, bo kontuzja stopy (chodzę - boli, jadę na rowerze - nie boli) skutecznie nas przepędziła ze szlaku.
- DST 55.39km
- Czas 02:31
- VAVG 22.01km/h
- Sprzęt Stefan
Poniedziałek, 12 czerwca 2017
Kategoria do czytania, transport
W strugach deszczu
Jeszcze zanim wyszedłem z pracy, zadzwoniła do mnie Hipcia i powiedziała, że ściana deszczu właśnie ją zgoniła na Orlen. Gdy przyszedłem do pokoju, już przebrany, koledzy zgodnie powiedzieli mi, że najlepsze już przegapiłem, na zewnątrz został tylko deszcz.
Wyszedłem. Olbrzymie krople zawierały w sobie nieodwracalną obietnicę przemoczenia. Gdy docierałem do roweru, byłem już prawie kompletnie mokry.
Im durniejsza pogoda, tym lepszy mam humor, więc - skoro okazało się to być ulewnym, ale ciepłym, wiosennym deszczem - nie mogłem się powstrzymać od podgwizdywania i podśpiewywania sobie.
Za długo nie potrwało - może 20 minut (co wystarczyło, warto nadmienić, do kompletnego przemoczenia mnie) - i znów wyszło słońce.
Wyszedłem. Olbrzymie krople zawierały w sobie nieodwracalną obietnicę przemoczenia. Gdy docierałem do roweru, byłem już prawie kompletnie mokry.
Im durniejsza pogoda, tym lepszy mam humor, więc - skoro okazało się to być ulewnym, ale ciepłym, wiosennym deszczem - nie mogłem się powstrzymać od podgwizdywania i podśpiewywania sobie.
Za długo nie potrwało - może 20 minut (co wystarczyło, warto nadmienić, do kompletnego przemoczenia mnie) - i znów wyszło słońce.
- DST 14.06km
- Czas 00:44
- VAVG 19.17km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 11 czerwca 2017
Kategoria do czytania, > 100km, trening
Na kebaba
Planowaliśmy zjeść obiad w sąsiednim lokalu, ale jakos tak wyszło, że pojechaliśmy tam przez Domaniew, Błonie i Kampinos.
Na miejscu okazało się, że oblężenie trwa i trzeba się czymś najeść, ale w domu.
Na miejscu okazało się, że oblężenie trwa i trzeba się czymś najeść, ale w domu.
- DST 103.62km
- Czas 03:29
- VAVG 29.75km/h
- Sprzęt Stefan