Wpisy archiwalne w kategorii
> 100km
Dystans całkowity: | 21568.63 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1129:10 |
Średnia prędkość: | 19.10 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 96075 m |
Maks. tętno maksymalne: | 192 (99 %) |
Maks. tętno średnie: | 156 (80 %) |
Suma kalorii: | 61075 kcal |
Liczba aktywności: | 157 |
Średnio na aktywność: | 137.38 km i 7h 11m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 22 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 3: Pierwsze górki
Pobudka planowo. Zbieramy się bardzo sprawnie i tuż po siódmej pedałujemy już ostro w kierunku granicy z Czarnogórą. Droga prowadzi w głąb lądu, pod górę, wita nas tam tak potężna mgła, że nawet na chwilę włączamy światła. Na granicy z Czarnogórą wreszcie ktoś postanawia przybić nam pieczątkę do paszportu (bardzo na to czekałem). I tak oto wjeżdżamy do Czarnogóry i na długo zostawiamy za sobą tę "bezpieczną" Unię. Tuż po przekroczeniu granicy mija się z nami starsza sakwiarka, z krótkiej rozmowy dowiadujemy się, że jest Australijką i własnie przez rok jedzie sobie przez świat, obecnie w kierunku Wiednia.
Robimy przystanek w pierwszej większej miejscowości, przy dużym sklepie, bo musimy kupić długopis (mimo że ostrzegałem, Hipcia uparła się wziąć jakiś mały i kompaktowy, który się zaraz zużył). A przy okazji kupiliśmy colę i trochę żarcia.
Pierwsza część Czarnogóry, którą mijamy, jest taka bardziej turystyczna, ale jednak mniej obrzydliwa od Chorwacji: sporo hoteli, info o pensjonatach i (niestety) spory ruch. Cierpliwie brniemy w kierunku Zatoki Kotorskiej (po drodze Hipcia wjeżdża do tunelu w ciemnych okularach i sunie środkiem, bo prawie nic nie widzi...). Zatokę postanawiamy przepłynąć w poprzek, promem. Tamtędy było bliżej do samego Kotoru i krócej narażaliśmy się na wyjątkowo mocny wiatr w twarz. Okazało się być to dobrą decyzją: droga zrobiła się bardzo wąska, ze znikomym ruchem (głównie osobowym plus pojedyncze ciężarówki, autokary jeździły naokoło). Przejeżdżaliśmy przez małe miasteczka, mijając takie cuda jak przystanki "wodobusowe" tuż nad samą wodą. Słońce grzało już ostro, więc cień pojedynczych palemek był sporą ulgą. Jak na ironię na śniadanie rozbiliśmy się w pełnym słońcu, tuż na bulwarze. Zjedliśmy tak jak zawsze, jak dwójka jaskiniowców, paprając wszystko dookoła białym serem i pchnęliśmy się dalej, opuszczając możliwość kąpieli w zatoce.
Kotor okazał się być dużym i ruchliwym miastem. Robimy szybki postój przy sklepie by kupić picie na czekający nas podjazd i nie czekając na dodatkową zachętę pedałujemy byle dalej. A zaczyna się podjazd. Zatrzymujemy się na zakręcie serpentyny by zrobić kilka fotek panoramy, po czym znikamy żegnani życzeniami szerokiej drogi przez turystów, którzy również tam stali. Do ich rady - "pijcie dużo" - zamierzaliśmy się zastosować. Droga prowadziła stałym nachyleniem 3-4%, w pełnym słońcu. W jednym miejscu mamy odrobinę wątpliwości, bo ślad prowadzi nas ostrą szutrówką pod górę; zagadnięci mieszkańcy sugerują nam inną - dłuższą, ale zapewne mniej stromą (szutrówka, jak się okazało, mogła mieć coś około 12%).
Zaczyna się: nachylenie się nie zmienia, stale jedziemy 3-4%, spokojnie, pod górę. Mijamy jednego niespiesznie uciekającego przed nami zielonego węża i kilka wygrzewających się jaszczurek. Po chwili wyprzedza nas sakwiarz (poznajemy po bagażniku) bez sakw, który najwyraźniej jechał zrobić sobie podjazd. Jest wąsko, kilka razy autobusy mieszczą się na styk, kilka razy stajemy, żeby nie stresować wymijających nas kierowców. Raz robi się nawet ciekawy koreczek, mija nas tam auto z rowerami na bagażniku, z którego głośno dopingują nas jakieś dzieciaki. Chwilę później okazuje się, że była to rodzina rowerzysty, który nas wyprzedzał. W międzyczasie wszystko otula mgła. Włączamy światła, bo nie wygląda, jakby miała odpuścić.
Przemy dalej. Wszystko wygląda jak przełęcz i faktycznie, jedna droga prowadzi w dół. Ale my skręcamy w prawo, na teren parku narodowego (płacąc w ojro za wjazd) i zaczyna się: nachylenie 9-12%, miejscami 13. Samochodów prawie nie ma, zasuwamy po pustym i wąskim asfalcie; pogoda postanowiła znienacka się poprawić. Mijamy jednego tubylca zbierającego głóg ("It's for tea, really!") i po chwili wyjeżdżamy już pod podjazdem pod Mauzoleum Niegosza. Ponieważ jest to tylko podjazd na szczyt i z powrotem, wiedząc, że nie ma tam po co wyjeżdżać, postanawiamy odpuścić i (uprzednio się ubrawszy) fundujemy sobie soliiiiiidny zjazd. Zatem naszym nowym rekordem wysokości zostaje 1516 m n.p.m.
Zjeżdżamy do samego Cetinje, gdzie pytamy o drogę (GPS GPS-em, ufaj, ufaj i jeszcze raz kontroluj), po czym fundujemy sobie kolejny długachny zjazd do doliny rzeki Crnojevića. Rijeka Crnojevića okazuje się być maleńką wioseczką, w której większość domów wygląda na opuszczone i zaniedbane, ale nad rzeką miała piękny bulwar i kilka restauracyjek. Właścicielka sklepu otwiera go specjalnie dla kilku osób, korzystamy z okazji, sklepik jest maleńki (ale raczej nie ma szans na zakupy), kupujemy to, co najpotrzebniejsze: coś słodkiego i wodę (przy przelewaniu okazało się, że w sakwie wieziemy jeszcze jej zapas z Kotoru). A w zasadzie kupiliśy to, co było.
Nocować chcieliśmy nad Jeziorem Szkoderskim, licząc na to, że droga prowadziła będzie tuż przy nim. Tymczasem wśród zapadającego powoli zmroku asfalt prowadzi nas objeżdżając coraz to inne szczyty i zbocza - raz po stronie jeziora, raz po drugiej stronie. Jest już zupełnie ciemno. Na drodze nie ma żadnego ruchu, więc nie marnujemy czasu na niepotrzebne włączanie świateł: suniemy na batmana, światła włączając tylko gdy gdzieś daleko widać samochód. Niepokoją nas zbliżające się grzmoty, sugerujące, że któraś z burz, które zasuwają nocami, w końcu się po nas przejedzie. Miejscówek nie ma za bardzo: coś się znajduje, ale zaraz pod metalowym słupem wysokiego napięcia... kiepski pomysł. W końcu, długi kawałek później, znajdujemy skręt z ciekawą panoramą na Virpazar. Szybki rekonesans wskazuje łączkę, na której udaje się nam rozbić namiot.
Idziemy jeszcze wypić piwo z widokiem na Virpazar i kończymy je idealnie: pierwsze krople deszczu padają chwilę po opróżnieniu puszki. Szybciutko idziemy do namiotu, bo deszcz najwyraźniej się rozpędzał. I wtedy lunęło. Schowani w namiocie słyszeliśmy tylko kolejne kurtyny wody uderzające w tropik. Po zjedzeniu kolacji Hipcia uparła się, że w tym deszczu wyskoczy do rowerów po liczniki. Nadgorliwość została ukarana - wdepnęła w kałużę, która zrobiła się pod rowerami. Pod rowerami, czyli dokładnie w miejscu, gdzie pierwotnie chciałem ustawić namiot, ale zmieniłem zdanie.
Kałuża mnie zmartwiła, bo deszcz nie przestawał lać, a rozbiliśmy się w niewielkiej kotlince, co mogło sprzyjać odwiedzinom nas przez wodę. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło: lało nadal, ale my już spaliśmy.
Robimy przystanek w pierwszej większej miejscowości, przy dużym sklepie, bo musimy kupić długopis (mimo że ostrzegałem, Hipcia uparła się wziąć jakiś mały i kompaktowy, który się zaraz zużył). A przy okazji kupiliśmy colę i trochę żarcia.
Pierwsza część Czarnogóry, którą mijamy, jest taka bardziej turystyczna, ale jednak mniej obrzydliwa od Chorwacji: sporo hoteli, info o pensjonatach i (niestety) spory ruch. Cierpliwie brniemy w kierunku Zatoki Kotorskiej (po drodze Hipcia wjeżdża do tunelu w ciemnych okularach i sunie środkiem, bo prawie nic nie widzi...). Zatokę postanawiamy przepłynąć w poprzek, promem. Tamtędy było bliżej do samego Kotoru i krócej narażaliśmy się na wyjątkowo mocny wiatr w twarz. Okazało się być to dobrą decyzją: droga zrobiła się bardzo wąska, ze znikomym ruchem (głównie osobowym plus pojedyncze ciężarówki, autokary jeździły naokoło). Przejeżdżaliśmy przez małe miasteczka, mijając takie cuda jak przystanki "wodobusowe" tuż nad samą wodą. Słońce grzało już ostro, więc cień pojedynczych palemek był sporą ulgą. Jak na ironię na śniadanie rozbiliśmy się w pełnym słońcu, tuż na bulwarze. Zjedliśmy tak jak zawsze, jak dwójka jaskiniowców, paprając wszystko dookoła białym serem i pchnęliśmy się dalej, opuszczając możliwość kąpieli w zatoce.
Kotor okazał się być dużym i ruchliwym miastem. Robimy szybki postój przy sklepie by kupić picie na czekający nas podjazd i nie czekając na dodatkową zachętę pedałujemy byle dalej. A zaczyna się podjazd. Zatrzymujemy się na zakręcie serpentyny by zrobić kilka fotek panoramy, po czym znikamy żegnani życzeniami szerokiej drogi przez turystów, którzy również tam stali. Do ich rady - "pijcie dużo" - zamierzaliśmy się zastosować. Droga prowadziła stałym nachyleniem 3-4%, w pełnym słońcu. W jednym miejscu mamy odrobinę wątpliwości, bo ślad prowadzi nas ostrą szutrówką pod górę; zagadnięci mieszkańcy sugerują nam inną - dłuższą, ale zapewne mniej stromą (szutrówka, jak się okazało, mogła mieć coś około 12%).
Zaczyna się: nachylenie się nie zmienia, stale jedziemy 3-4%, spokojnie, pod górę. Mijamy jednego niespiesznie uciekającego przed nami zielonego węża i kilka wygrzewających się jaszczurek. Po chwili wyprzedza nas sakwiarz (poznajemy po bagażniku) bez sakw, który najwyraźniej jechał zrobić sobie podjazd. Jest wąsko, kilka razy autobusy mieszczą się na styk, kilka razy stajemy, żeby nie stresować wymijających nas kierowców. Raz robi się nawet ciekawy koreczek, mija nas tam auto z rowerami na bagażniku, z którego głośno dopingują nas jakieś dzieciaki. Chwilę później okazuje się, że była to rodzina rowerzysty, który nas wyprzedzał. W międzyczasie wszystko otula mgła. Włączamy światła, bo nie wygląda, jakby miała odpuścić.
Przemy dalej. Wszystko wygląda jak przełęcz i faktycznie, jedna droga prowadzi w dół. Ale my skręcamy w prawo, na teren parku narodowego (płacąc w ojro za wjazd) i zaczyna się: nachylenie 9-12%, miejscami 13. Samochodów prawie nie ma, zasuwamy po pustym i wąskim asfalcie; pogoda postanowiła znienacka się poprawić. Mijamy jednego tubylca zbierającego głóg ("It's for tea, really!") i po chwili wyjeżdżamy już pod podjazdem pod Mauzoleum Niegosza. Ponieważ jest to tylko podjazd na szczyt i z powrotem, wiedząc, że nie ma tam po co wyjeżdżać, postanawiamy odpuścić i (uprzednio się ubrawszy) fundujemy sobie soliiiiiidny zjazd. Zatem naszym nowym rekordem wysokości zostaje 1516 m n.p.m.
Zjeżdżamy do samego Cetinje, gdzie pytamy o drogę (GPS GPS-em, ufaj, ufaj i jeszcze raz kontroluj), po czym fundujemy sobie kolejny długachny zjazd do doliny rzeki Crnojevića. Rijeka Crnojevića okazuje się być maleńką wioseczką, w której większość domów wygląda na opuszczone i zaniedbane, ale nad rzeką miała piękny bulwar i kilka restauracyjek. Właścicielka sklepu otwiera go specjalnie dla kilku osób, korzystamy z okazji, sklepik jest maleńki (ale raczej nie ma szans na zakupy), kupujemy to, co najpotrzebniejsze: coś słodkiego i wodę (przy przelewaniu okazało się, że w sakwie wieziemy jeszcze jej zapas z Kotoru). A w zasadzie kupiliśy to, co było.
Nocować chcieliśmy nad Jeziorem Szkoderskim, licząc na to, że droga prowadziła będzie tuż przy nim. Tymczasem wśród zapadającego powoli zmroku asfalt prowadzi nas objeżdżając coraz to inne szczyty i zbocza - raz po stronie jeziora, raz po drugiej stronie. Jest już zupełnie ciemno. Na drodze nie ma żadnego ruchu, więc nie marnujemy czasu na niepotrzebne włączanie świateł: suniemy na batmana, światła włączając tylko gdy gdzieś daleko widać samochód. Niepokoją nas zbliżające się grzmoty, sugerujące, że któraś z burz, które zasuwają nocami, w końcu się po nas przejedzie. Miejscówek nie ma za bardzo: coś się znajduje, ale zaraz pod metalowym słupem wysokiego napięcia... kiepski pomysł. W końcu, długi kawałek później, znajdujemy skręt z ciekawą panoramą na Virpazar. Szybki rekonesans wskazuje łączkę, na której udaje się nam rozbić namiot.
Idziemy jeszcze wypić piwo z widokiem na Virpazar i kończymy je idealnie: pierwsze krople deszczu padają chwilę po opróżnieniu puszki. Szybciutko idziemy do namiotu, bo deszcz najwyraźniej się rozpędzał. I wtedy lunęło. Schowani w namiocie słyszeliśmy tylko kolejne kurtyny wody uderzające w tropik. Po zjedzeniu kolacji Hipcia uparła się, że w tym deszczu wyskoczy do rowerów po liczniki. Nadgorliwość została ukarana - wdepnęła w kałużę, która zrobiła się pod rowerami. Pod rowerami, czyli dokładnie w miejscu, gdzie pierwotnie chciałem ustawić namiot, ale zmieniłem zdanie.
Kałuża mnie zmartwiła, bo deszcz nie przestawał lać, a rozbiliśmy się w niewielkiej kotlince, co mogło sprzyjać odwiedzinom nas przez wodę. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło: lało nadal, ale my już spaliśmy.
- DST 148.36km
- Czas 09:49
- VAVG 15.11km/h
- Podjazdy 2192m
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 21 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 2: Z powrotem do Unii
Noc nie należała do przyjemnych, głównie za sprawą tego, że na parking kilka razy jeszcze ktoś zajeżdżał na wieczorne piwo, a gdzieś nad ranem jakiś samochód zajechał na nocleg. Budziłem się więc kilka razy, wyglądając na zewnątrz, do tego zawiązałem sobie zbyt szczelnie sznurek na nadgarstku, co praktycznie uniemożliwiło mi spanie na lewym boku (dopiero gdzieś nad ranem wziąłem się za siebie i przewiązałem).
Pobudka nastąpiła zgodnie z planem - pierwszy budzik o piątej rano, drugi o szóstej. Postanowiliśmy bowiem jeszcze w Warszawie dopasować rytm życia do słońca: to nie jest Norwegia, gdzie można się rozbijać w pełnym słońcu o trzeciej w nocy, tu zmrok następuje około 19:00. Pobudki więc miały być około 6:00, starty około 7:00, jazda do późnego wieczora i stosunkowo szybki (22-24) nocleg.
Na dzień dobry postanowiliśmy przejść się po terenie (odprowadzani wzrokiem pracownika pobliskiej restauracji). Zabraliśmy na śniadanie piwo Karlovačko i zeszliśmy trochę niżej. Okazało się, że same wodospady faktycznie są sporo niżej, ale do całkiem niezłej miejscówki mieliśmy dość blisko. Problem w tym, że tam prawdopodobnie był już ktoś samochodem (tak wskazała mi wczorajsza nocna obserwacja). Posiedzieliśmy trochę, zrobiliśmy kilka fotek i ruszyliśmy z powrotem. W końcu zanim zaczniemy wyrabiać dzisiejszą dniówkę musimy najpierw dokręcić 5 km do śladu.
Przy rowerach okazało się, że nikt nas nie okradł (a ponoć to normalka w takich dzikich krajach), wytoczyliśmy je na asfalt, spróbowaliśmy jeszcze poszukać drogi alternatywnej, przez okolice Medjugorie, ale okazało się, że alternatyw nie ma. Wracamy więc do Ljubušek i kierujemy się na Mostar. W nocy padało, więc asfalt jest mokry, do tego jedziemy w coraz większej mgle. Bośnia i Hercegowina jest taka... rozgrzebana. Dużo rzeczy się buduje, remontuje, szykuje, do tego od samego początku jadą z nami plakaty wyborcze.
Powoli zaczynają się pagórki, pojawia się odrobina wspinaczki, coś tam zaczyna kropić, a im wyżej jesteśmy, tym bardziej wychodzi młga. Gdzieś w okolicy dużego, szerokiego zakrętu siadamy na kamieniach i jemy śniadanie z widokiem na dolinę. Pardon: z widokiem na mgłę. Jeszcze kilka zakrętów i pojawiają się serpentyny, mgła zaczyna znikać (bo pojawiliśmy się po drugiej stronie góry), a przed nami pojawia się piękna panorama Mostaru. Do samego centrum zjeżdżamy bocznymi uliczkami (tak się nam ślad puścił, ale jakoś nie żałuję), bardzo fajnie, bo uliczki są strome (miejscami 11%), kręte i ciasne. Ładnie. Przy jednym z większych skrzyżowań widzimy pierwszy budynek noszący ślady ostrzału. Wpadamy do centrum, rezygnujemy z poświęcenia czasu na wizytę na Starym Moście, w zupełności wystarczy nam jego widok z daleka; widzimy zresztą jednego z tamtejszych skoczków, który jednak nie zebrał wystarczającej kasy i chwilę połaził po moście, po czym zrezygnował.
Droga wyprowadza nas na główną w kierunku Chorwacji. Robi się zupełnie płasko, a wiatr (odmiana) mamy w plecy. Do tego wychodzi słońce, więc jedzie się naprawdę przyjemnie. Mijamy sady cytrynowe (a przynajmniej tak to wyglądało), pojawia się powoli nazwa "Dubrovnik". A na znakach napisy cyrylicą są wielokrotnie zamazane sprejem. Czyżby jacyś lokalni buntownicy?
Jedziemy wzdłuż rzeki, mając po obu stronach góry. Temperatura powoli się podnosi. Mijamy też umieszczony na jakiejś górze stary zameczek (spory obszar objęty murami obronnymi, zamek kapitalnie wpasowany był w zbocze). Ciągle płasko... płasko... aż pojawia się napis informujący nas o przejściu granicznym. Dowiaduję się też, że przejście, do którego chcieliśmy dojechać by przekroczyć ponownie granicę, jest tylko dla ruchu lokalnego. Czeka nas więc przeprawa na wybrzeże. Najpierw jednak wita nas Metković, do którego wjeżdżamy wzdłuż nadbrzeżnej promenady. Świecące słońce i palmy sprawiają, że zaczyna to wszystko wyglądać bardziej... bardziej jak ciepłe kraje. Robimy przystanek w cieniu i kupujemy kilka jabłek i Colę - tradycyjną podstawę naszego jadłospisu. Cola jest zimna, woda, którą kupiłem, również. Bidony uzupełnione.
Droga na wybrzeże prowadzi przez góry, więc cierpliwie zaczynamy się wspinać. Na jednym z płaskich fragmentów wyprzedza nas dwóch szosowców. Standardowo: wyprzedzili i wiszą, tak jak my, 21 km/h, aż człowieka kusi by pogonić i wsiąść na koło (albo i przegonić, bo na szosie z taką prędkością to wstyd. Wstyd podwójny bo obaj mieli ogolone nogi). Na podjeździe (6%) jednak odjechali nam i po chwili byli kropką hen na granicy widoczności. Cierpliwie wdrapaliśmy się na górę (a chłodniej wcale się nie robiło), by potem cieszyć się zasłużonym, chłodnym zjazdem. Gdy obieramy już kierunek wzdłuż wybrzeża wraca nasz znany kolega - wiatr. I znowu w twarz.
Przelatujemy szybko przez przyklejony do morza fragment Bośni i cierpliwie pedałujemy w kierunku Dubrovnika, po drodze mijając się kilka razy z dwójką sakwiarzy. W jednym miejscu robimy dłuższą przerwę na jedzenie, by nas minęli i pojechali sobie w diabły, czego jak czego, ale towarzystwa nie potrzebujemy.
Nagle ruch zaczyna się wzmagać, co sugeruje, że zbliżamy się do większego miasta. Panoramę Dubrovnika widzimy już po ciemku, nie chce nam się marnować czasu na zjeżdżanie i zwiedzanie, bo to wymusiłoby na nas nocleg w samym mieście. Robimy kilka nocnych fotek, przy okazji biegając dwa razy po nowe baterie do aparatu. Ruszamy i prawie od razu robimy mały korek: za nami kupa ludzi wracających z miasta po pracy, z naprzeciwka za to jechało wesele. I też wolno. Jedziemy cierpliwie, licząc na to, że ruch w końcu się uspokoi, bo samochodów dużo, większość jadących z naprzeciwka nieprzyjemnie nas oślepiała.
W jednej z większych miejscowości pytam ludzi o sklepy, mówią, że dalej już nie będzie otwartych, robimy zakupy więc na pierwszym CPN-ie i ruszamy dalej. Sklepy, oczywiście, były. I to otwarte. Myślimy powoli o jakimś kempingu, bo przy tych szczelnie zabudowanych brzegach morza raczej będzie ciężko znaleźć coś wygodnego do spania. Mijamy jednak trzy kempingi, nawet nie myśląc o skręcie i prujemy dalej. Nasza cierpliwość zostaje wynagrodzona, znajdujemy miejscówkę za tunelem, w pobliżu miejsca wypoczynkowego. Rozbijamy się gdzieś na skraju. Korzystając z tego, że jest bardzo ciepło pijemy jeszcze piwo z widokiem na morze i chodzące hen daleko burze. Gdy weszliśmy do namiotu, po chwili (jako że nadal trwa weekend) nadjechał samochód z kilkoma Chorwatami chętnymi na wieczorne piwo. Albo nas nie widzieli, albo postanowili nie przeszkadzać. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że nasi siatkarze przekopali Brazylijczyków w finale MŚ i pozytywnie nastawieni zasypiamy.
Pobudka nastąpiła zgodnie z planem - pierwszy budzik o piątej rano, drugi o szóstej. Postanowiliśmy bowiem jeszcze w Warszawie dopasować rytm życia do słońca: to nie jest Norwegia, gdzie można się rozbijać w pełnym słońcu o trzeciej w nocy, tu zmrok następuje około 19:00. Pobudki więc miały być około 6:00, starty około 7:00, jazda do późnego wieczora i stosunkowo szybki (22-24) nocleg.
Na dzień dobry postanowiliśmy przejść się po terenie (odprowadzani wzrokiem pracownika pobliskiej restauracji). Zabraliśmy na śniadanie piwo Karlovačko i zeszliśmy trochę niżej. Okazało się, że same wodospady faktycznie są sporo niżej, ale do całkiem niezłej miejscówki mieliśmy dość blisko. Problem w tym, że tam prawdopodobnie był już ktoś samochodem (tak wskazała mi wczorajsza nocna obserwacja). Posiedzieliśmy trochę, zrobiliśmy kilka fotek i ruszyliśmy z powrotem. W końcu zanim zaczniemy wyrabiać dzisiejszą dniówkę musimy najpierw dokręcić 5 km do śladu.
Przy rowerach okazało się, że nikt nas nie okradł (a ponoć to normalka w takich dzikich krajach), wytoczyliśmy je na asfalt, spróbowaliśmy jeszcze poszukać drogi alternatywnej, przez okolice Medjugorie, ale okazało się, że alternatyw nie ma. Wracamy więc do Ljubušek i kierujemy się na Mostar. W nocy padało, więc asfalt jest mokry, do tego jedziemy w coraz większej mgle. Bośnia i Hercegowina jest taka... rozgrzebana. Dużo rzeczy się buduje, remontuje, szykuje, do tego od samego początku jadą z nami plakaty wyborcze.
Powoli zaczynają się pagórki, pojawia się odrobina wspinaczki, coś tam zaczyna kropić, a im wyżej jesteśmy, tym bardziej wychodzi młga. Gdzieś w okolicy dużego, szerokiego zakrętu siadamy na kamieniach i jemy śniadanie z widokiem na dolinę. Pardon: z widokiem na mgłę. Jeszcze kilka zakrętów i pojawiają się serpentyny, mgła zaczyna znikać (bo pojawiliśmy się po drugiej stronie góry), a przed nami pojawia się piękna panorama Mostaru. Do samego centrum zjeżdżamy bocznymi uliczkami (tak się nam ślad puścił, ale jakoś nie żałuję), bardzo fajnie, bo uliczki są strome (miejscami 11%), kręte i ciasne. Ładnie. Przy jednym z większych skrzyżowań widzimy pierwszy budynek noszący ślady ostrzału. Wpadamy do centrum, rezygnujemy z poświęcenia czasu na wizytę na Starym Moście, w zupełności wystarczy nam jego widok z daleka; widzimy zresztą jednego z tamtejszych skoczków, który jednak nie zebrał wystarczającej kasy i chwilę połaził po moście, po czym zrezygnował.
Droga wyprowadza nas na główną w kierunku Chorwacji. Robi się zupełnie płasko, a wiatr (odmiana) mamy w plecy. Do tego wychodzi słońce, więc jedzie się naprawdę przyjemnie. Mijamy sady cytrynowe (a przynajmniej tak to wyglądało), pojawia się powoli nazwa "Dubrovnik". A na znakach napisy cyrylicą są wielokrotnie zamazane sprejem. Czyżby jacyś lokalni buntownicy?
Jedziemy wzdłuż rzeki, mając po obu stronach góry. Temperatura powoli się podnosi. Mijamy też umieszczony na jakiejś górze stary zameczek (spory obszar objęty murami obronnymi, zamek kapitalnie wpasowany był w zbocze). Ciągle płasko... płasko... aż pojawia się napis informujący nas o przejściu granicznym. Dowiaduję się też, że przejście, do którego chcieliśmy dojechać by przekroczyć ponownie granicę, jest tylko dla ruchu lokalnego. Czeka nas więc przeprawa na wybrzeże. Najpierw jednak wita nas Metković, do którego wjeżdżamy wzdłuż nadbrzeżnej promenady. Świecące słońce i palmy sprawiają, że zaczyna to wszystko wyglądać bardziej... bardziej jak ciepłe kraje. Robimy przystanek w cieniu i kupujemy kilka jabłek i Colę - tradycyjną podstawę naszego jadłospisu. Cola jest zimna, woda, którą kupiłem, również. Bidony uzupełnione.
Droga na wybrzeże prowadzi przez góry, więc cierpliwie zaczynamy się wspinać. Na jednym z płaskich fragmentów wyprzedza nas dwóch szosowców. Standardowo: wyprzedzili i wiszą, tak jak my, 21 km/h, aż człowieka kusi by pogonić i wsiąść na koło (albo i przegonić, bo na szosie z taką prędkością to wstyd. Wstyd podwójny bo obaj mieli ogolone nogi). Na podjeździe (6%) jednak odjechali nam i po chwili byli kropką hen na granicy widoczności. Cierpliwie wdrapaliśmy się na górę (a chłodniej wcale się nie robiło), by potem cieszyć się zasłużonym, chłodnym zjazdem. Gdy obieramy już kierunek wzdłuż wybrzeża wraca nasz znany kolega - wiatr. I znowu w twarz.
Przelatujemy szybko przez przyklejony do morza fragment Bośni i cierpliwie pedałujemy w kierunku Dubrovnika, po drodze mijając się kilka razy z dwójką sakwiarzy. W jednym miejscu robimy dłuższą przerwę na jedzenie, by nas minęli i pojechali sobie w diabły, czego jak czego, ale towarzystwa nie potrzebujemy.
Nagle ruch zaczyna się wzmagać, co sugeruje, że zbliżamy się do większego miasta. Panoramę Dubrovnika widzimy już po ciemku, nie chce nam się marnować czasu na zjeżdżanie i zwiedzanie, bo to wymusiłoby na nas nocleg w samym mieście. Robimy kilka nocnych fotek, przy okazji biegając dwa razy po nowe baterie do aparatu. Ruszamy i prawie od razu robimy mały korek: za nami kupa ludzi wracających z miasta po pracy, z naprzeciwka za to jechało wesele. I też wolno. Jedziemy cierpliwie, licząc na to, że ruch w końcu się uspokoi, bo samochodów dużo, większość jadących z naprzeciwka nieprzyjemnie nas oślepiała.
W jednej z większych miejscowości pytam ludzi o sklepy, mówią, że dalej już nie będzie otwartych, robimy zakupy więc na pierwszym CPN-ie i ruszamy dalej. Sklepy, oczywiście, były. I to otwarte. Myślimy powoli o jakimś kempingu, bo przy tych szczelnie zabudowanych brzegach morza raczej będzie ciężko znaleźć coś wygodnego do spania. Mijamy jednak trzy kempingi, nawet nie myśląc o skręcie i prujemy dalej. Nasza cierpliwość zostaje wynagrodzona, znajdujemy miejscówkę za tunelem, w pobliżu miejsca wypoczynkowego. Rozbijamy się gdzieś na skraju. Korzystając z tego, że jest bardzo ciepło pijemy jeszcze piwo z widokiem na morze i chodzące hen daleko burze. Gdy weszliśmy do namiotu, po chwili (jako że nadal trwa weekend) nadjechał samochód z kilkoma Chorwatami chętnymi na wieczorne piwo. Albo nas nie widzieli, albo postanowili nie przeszkadzać. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że nasi siatkarze przekopali Brazylijczyków w finale MŚ i pozytywnie nastawieni zasypiamy.
- DST 193.94km
- Czas 10:06
- VAVG 19.20km/h
- Podjazdy 1607m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 20 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 1: Najtrudniejszy pierwszy krok
W nocy było gorąco, inaczej niż rok temu, gdy było nam sporo chłodniej. Zapewne zasługa to naszych nowych śpiworów. Szybko zebraliśmy wszystko i pomknęliśmy w stronę bramek. Przebicie się na drugą stronę, trochę oczekiwania na to, aż otworzą nam tę naszą bramkę (była w zamkniętej strefie, którą otworzono dopiero przed odlotem). Razem z nami startowało strasznie dużo ludzi, myśleliśmy, że o tej porze roku połączenie Oslo-Split będzie świeciło pustkami, a tu niespodzianka, samolot był prawie pełen.
Z lotu do Splitu pamiętam niewiele, zapewne dlatego, że starałem się maksymalnie dospać zarwaną noc. Pamiętam rozchmurzone niebo i ładne widoki na ziemię hen na dole. A potem za oknem zrobiło się ciemno. A na oknie pojawiły się takie dziwne, malutkie kropelki. Malutkie kropelki stawały się coraz większe, a gdy już dotknęliśmy kołami lotniska zobaczyliśmy, że za oknem trwa właśnie regularna ulewa. W Chorwacji. Ulewa. A miało tu przecież nie padać.
Jeszcze wsiadając do busa lotniskowego zobaczyliśmy, że dotarły oba rowery i dwie nasze torby z bagażem. Rowery pojawiły się postawione luzem gdzieś na lotnisku. Ruszyłem polując na bagaże i po chwili już staliśmy doprowadzając rowery do stanu umożliwiającego jazdę. Większych strat tym razem nie było - wykrzywiony i pęknięty koszyk na bidon naprawiliśmy za pomocą trytytki. Próbowałem się jeszcze dowiedzieć, jak z godzinami otwarcia przejść granicznych (informacje, które mieliśmy, były sprzed kilku lat), bezskutecznie, odesłano mnie do informacji. Pompowanie roweru (najgorsza część całej zabawy), osakwienie, przeciągnięcie się do informacji (gdzie przemyślnie zastawiłem drzwi wyjściowe z budki, żeby rozmówca mi nie uciekł). Sukces: wszystkie przejścia graniczne w Chorwacji czynne są całą dobę.
W samo południe wytaczamy się przed lotnisko odprowadzani ciekawymi spojrzeniami innych podróżnych, namierzamy naszą pozycję na GPS-ie i ruszamy za żółtą kreską, która ma nas za jakieś trzy tysiące kilometrów i trzy tygodnie doprowadzić z powrotem do Polski. Deszcz jeszcze pada, ale po chwili już przestaje. Wykorzystując (nieudaną) próbę zjechania w jakieś miejsce gdzie mogą mieć kompresor (nieczynny) chowamy przeciwdeszczowe barachło i turlamy się przed siebie. Powoli pojawiają się na horyzoncie pierwsze górki, droga idzie wzdłuż morza, więc prowadzi niewielkimi pagórkami, po których gnalibyśmy przed siebie bez opamiętania gdyby nie nasz nowy przyjaciel: mocny wiatr w twarz.
Split widać już z daleka: jest duży, na pewno ruchliwy, a przez to brzydki, zatem mijamy go tak szybko jak to możliwe, na ostatnie kilkaset metrów "obwodnicy" lądując na... ekspresówce. O tym dowiadujemy się dopiero po znaku jej końca.
Chorwacja nie robi na nas wrażenia, a jeśli już to raczej negatywne: widoki nie oszałamiają, a turystyczność wylega z każdego kąta. "Zimmer/Rooms/Sobe" przy każdym większym domu nad morzem, żadnych niezabudowanych terenów, czy dzikich plaż, wszystkie "kurorty" wyglądają tak samo...
Wkrótce dojeżdżamy do miejscowości Makarska, gdzie robimy pierwsze chorwackie zakupy (Cola i dwa jabłka). Mamy tu odbić w głąb lądu i poturlać się trochę pod górę. Względny brak spokoju na Jordańskiej Magistrali zostaje zrekompensowany: droga 512 jest pusta, prawie nikt tam nie jeździ, możemy w spokoju robić swoje. Podjazd jest łagodny, głównie 3%, z miejscami 6%, jedziemy więc sprawnie podziwiając widoki, które z tej wysokości zrobiły się w końcu interesujące. Co jakiś czas trzeba też przystanąć na łyk czegoś (wody, wody albo coli, bez skojarzeń!), bo temperatura - mimo popołudnia - jest nadal wysoka. Na przełęcz na wysokości ok 600 m docieramy, gdy słońce niemalże zaczyna się chować za horyzontem. Zjazdy następują już przy włączonych światłach, w gęstniejącej powoli mgle. Nawierzchnia jest jednak dobra, a ruch znikomy, więc można spokojnie zasuwać przed siebie.
We Vrgoracu robimy jeszcze szybkie przedwieczorne zakupy i ruszamy dalej w mrok. Za miastem asfalt robi się naprawdę ładny, tymczasem nasz ślad upiera się sprowadzić nas z drogi głównej na jakąś boczną dróżkę prowadzącą ostro w dół. Ponieważ nie widać nigdzie granicy pytamy policjantów, którzy stoją w pobliżu i przetrzepują kolejne samochody. Nie, to nie tędy, musimy jechać dalej do Prologa. Niech będzie.
Granica jest umiejscowiona pośrodku solidnego zjazdu. Pierwsza granica poza Schengen którą przekraczałem w życiu; spodziewałem się czegoś więcej niż przeskanowania paszportów i życzenia miłego wieczoru. A tu proszę - hyc, hyc i już jesteśmy w Bośni i Hercegowinie.
Asfalt troszeczkę się zepsuł. Ale tylko troszeczkę. Poza tym Bośnia różniła się wyraźnie od Chorwacji i to nie tylko za sprawą olbrzymiej ropuchy, którą minęliśmy na jezdni (serio, była wielka jak szczur): w miastach tętni życie. Ludzie chodzą, sklepy otwarte (mimo raczej późnej godziny otwarty był nawet szmateks), zupełnie inaczej niż w śpiącej o tej porze Chorwacji.
Droga prowadziła nas do miejscowości Ljubuški, w której okolicach miał się znajdować wodospad Kravica. Takie sobie miejsce, gdzie podobno biwakują i miejscowi, więc powinno być gdzie się rozbić. A poza tym - ładne widoki. Po drodze kilkukrotnie pytaliśmy o drogę; koniec końców okazało się, że dotarcie nad sam wodospad wymagało dołożenia dodatkowych 5 km. Na miejscu przywitała nas spora restauracja, duży parking i schody gdzieś na dół. Pokręciliśmy się po terenie, uznaliśmy, że wodospady są pewnie dość nisko i pewnie kolejnego ranka trzeba by pałować cały podjazd już na starcie (a czort wie, jak nisko będzie się zjeżdżało), poza tym na dole kręciły się jakieś samochody...
Znaleźliśmy kawałek równego przy postoju i ukryci za domkami rozłożyliśmy nasz namiot. Po chwili na postój zjechało się kilka samochodów, zapewnie miejscowi wyskoczyli sobie na nocnego browara. Prawdopodobnie nikt nas nie zauważył, byliśmy całkiem nieźle schowani, ale i tak rowery miałem na wszelki wypadek przywiązane do ręki.
Na dobranoc trochę polskiego jedzenia... i tak skonczył się pierwszy dzień naszej wyprawy.
Z lotu do Splitu pamiętam niewiele, zapewne dlatego, że starałem się maksymalnie dospać zarwaną noc. Pamiętam rozchmurzone niebo i ładne widoki na ziemię hen na dole. A potem za oknem zrobiło się ciemno. A na oknie pojawiły się takie dziwne, malutkie kropelki. Malutkie kropelki stawały się coraz większe, a gdy już dotknęliśmy kołami lotniska zobaczyliśmy, że za oknem trwa właśnie regularna ulewa. W Chorwacji. Ulewa. A miało tu przecież nie padać.
Jeszcze wsiadając do busa lotniskowego zobaczyliśmy, że dotarły oba rowery i dwie nasze torby z bagażem. Rowery pojawiły się postawione luzem gdzieś na lotnisku. Ruszyłem polując na bagaże i po chwili już staliśmy doprowadzając rowery do stanu umożliwiającego jazdę. Większych strat tym razem nie było - wykrzywiony i pęknięty koszyk na bidon naprawiliśmy za pomocą trytytki. Próbowałem się jeszcze dowiedzieć, jak z godzinami otwarcia przejść granicznych (informacje, które mieliśmy, były sprzed kilku lat), bezskutecznie, odesłano mnie do informacji. Pompowanie roweru (najgorsza część całej zabawy), osakwienie, przeciągnięcie się do informacji (gdzie przemyślnie zastawiłem drzwi wyjściowe z budki, żeby rozmówca mi nie uciekł). Sukces: wszystkie przejścia graniczne w Chorwacji czynne są całą dobę.
W samo południe wytaczamy się przed lotnisko odprowadzani ciekawymi spojrzeniami innych podróżnych, namierzamy naszą pozycję na GPS-ie i ruszamy za żółtą kreską, która ma nas za jakieś trzy tysiące kilometrów i trzy tygodnie doprowadzić z powrotem do Polski. Deszcz jeszcze pada, ale po chwili już przestaje. Wykorzystując (nieudaną) próbę zjechania w jakieś miejsce gdzie mogą mieć kompresor (nieczynny) chowamy przeciwdeszczowe barachło i turlamy się przed siebie. Powoli pojawiają się na horyzoncie pierwsze górki, droga idzie wzdłuż morza, więc prowadzi niewielkimi pagórkami, po których gnalibyśmy przed siebie bez opamiętania gdyby nie nasz nowy przyjaciel: mocny wiatr w twarz.
Split widać już z daleka: jest duży, na pewno ruchliwy, a przez to brzydki, zatem mijamy go tak szybko jak to możliwe, na ostatnie kilkaset metrów "obwodnicy" lądując na... ekspresówce. O tym dowiadujemy się dopiero po znaku jej końca.
Chorwacja nie robi na nas wrażenia, a jeśli już to raczej negatywne: widoki nie oszałamiają, a turystyczność wylega z każdego kąta. "Zimmer/Rooms/Sobe" przy każdym większym domu nad morzem, żadnych niezabudowanych terenów, czy dzikich plaż, wszystkie "kurorty" wyglądają tak samo...
Wkrótce dojeżdżamy do miejscowości Makarska, gdzie robimy pierwsze chorwackie zakupy (Cola i dwa jabłka). Mamy tu odbić w głąb lądu i poturlać się trochę pod górę. Względny brak spokoju na Jordańskiej Magistrali zostaje zrekompensowany: droga 512 jest pusta, prawie nikt tam nie jeździ, możemy w spokoju robić swoje. Podjazd jest łagodny, głównie 3%, z miejscami 6%, jedziemy więc sprawnie podziwiając widoki, które z tej wysokości zrobiły się w końcu interesujące. Co jakiś czas trzeba też przystanąć na łyk czegoś (wody, wody albo coli, bez skojarzeń!), bo temperatura - mimo popołudnia - jest nadal wysoka. Na przełęcz na wysokości ok 600 m docieramy, gdy słońce niemalże zaczyna się chować za horyzontem. Zjazdy następują już przy włączonych światłach, w gęstniejącej powoli mgle. Nawierzchnia jest jednak dobra, a ruch znikomy, więc można spokojnie zasuwać przed siebie.
We Vrgoracu robimy jeszcze szybkie przedwieczorne zakupy i ruszamy dalej w mrok. Za miastem asfalt robi się naprawdę ładny, tymczasem nasz ślad upiera się sprowadzić nas z drogi głównej na jakąś boczną dróżkę prowadzącą ostro w dół. Ponieważ nie widać nigdzie granicy pytamy policjantów, którzy stoją w pobliżu i przetrzepują kolejne samochody. Nie, to nie tędy, musimy jechać dalej do Prologa. Niech będzie.
Granica jest umiejscowiona pośrodku solidnego zjazdu. Pierwsza granica poza Schengen którą przekraczałem w życiu; spodziewałem się czegoś więcej niż przeskanowania paszportów i życzenia miłego wieczoru. A tu proszę - hyc, hyc i już jesteśmy w Bośni i Hercegowinie.
Asfalt troszeczkę się zepsuł. Ale tylko troszeczkę. Poza tym Bośnia różniła się wyraźnie od Chorwacji i to nie tylko za sprawą olbrzymiej ropuchy, którą minęliśmy na jezdni (serio, była wielka jak szczur): w miastach tętni życie. Ludzie chodzą, sklepy otwarte (mimo raczej późnej godziny otwarty był nawet szmateks), zupełnie inaczej niż w śpiącej o tej porze Chorwacji.
Droga prowadziła nas do miejscowości Ljubuški, w której okolicach miał się znajdować wodospad Kravica. Takie sobie miejsce, gdzie podobno biwakują i miejscowi, więc powinno być gdzie się rozbić. A poza tym - ładne widoki. Po drodze kilkukrotnie pytaliśmy o drogę; koniec końców okazało się, że dotarcie nad sam wodospad wymagało dołożenia dodatkowych 5 km. Na miejscu przywitała nas spora restauracja, duży parking i schody gdzieś na dół. Pokręciliśmy się po terenie, uznaliśmy, że wodospady są pewnie dość nisko i pewnie kolejnego ranka trzeba by pałować cały podjazd już na starcie (a czort wie, jak nisko będzie się zjeżdżało), poza tym na dole kręciły się jakieś samochody...
Znaleźliśmy kawałek równego przy postoju i ukryci za domkami rozłożyliśmy nasz namiot. Po chwili na postój zjechało się kilka samochodów, zapewnie miejscowi wyskoczyli sobie na nocnego browara. Prawdopodobnie nikt nas nie zauważył, byliśmy całkiem nieźle schowani, ale i tak rowery miałem na wszelki wypadek przywiązane do ręki.
Na dobranoc trochę polskiego jedzenia... i tak skonczył się pierwszy dzień naszej wyprawy.
- DST 145.81km
- Czas 07:38
- VAVG 19.10km/h
- Podjazdy 1496m
Piątek, 6 czerwca 2014
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Dojazd na Maraton Podróżnika
Dojazd był szczegółowo przemyślany i zaplanowany. Skoro to był "Maraton Podróżnika", to trochę nie fason było przyjechać samochodem albo pociągiem, mając z Warszawy zaledwie 130 km i całe popołudnie i wieczór do jazdy. Pierwotnie, gdzieś w styczniu, rozważałem dojazd samochodem, ale już sporo przed maratonem stwierdziliśmy, że trzeba godnie reprezentować Warszawę (co ja piszę?). Trasa została puszczona wariantem przez Węgrów, z najważniejszym fragmentem (czyli wyjazdem z Warszawy) puszczonym gdzieś bokami (a nie główną na Sulejówek).
Na całe szczęście kilka dni przed maratonem Elizium zaoferował, że może nam zrobić zakupy na cały maraton, dzięki czemu jedyne, o co musieliśmy się martwić, to to, w co się ubierzemy i na czym będziemy spać. Ten ostatni fragment miał być już wcześniej przetestowany (mieliśmy robić jakąś weekendowy wyjazd w stylu "na lekko"), ale w końcu próba generalna wypadła własnie teraz.
Pakujemy zatem podsiodłówki: namiot, maty, śpiwory (wszystko z tej trójki miało być użyte pierwszy raz), ubrania - ale bardzo oszczędnie - nogawki/spodnie, bluza/dwie bluzy, dłuższe rękawiczki, chusta. I trochę narzędzi, kilka żeli. Po namyśle decydujemy się wziąć przeciwdeszczówkę (Hipcia) i wiatrówkę (ja) plus ochraniacze na buty - w nocy miało nie spadać poniżej 10 stopni, czyli w zasadzie miało być lato w pełni, byłem i tak przekonany, że wiatrówki nawet nie założę. Moja torba wyszła nieco ponad 4 kg, Hipci - kilogram mniej.
Z pracy wyszedłem o 11:00 - godzinę wcześniej niż planowane, w domu ogarnęliśmy wszystko i 13:30 byliśmy gotowi do startu.
No to wio!
Pierwsza część, czyli wyjazd z Warszawy, była tą najmniej spokojną - jak zawsze. Znanymi terenami (i, niestety, DDR-kami) przemknęliśmy się pod Most Siekierkowski, dalej Wałem Miedzeszyńskim, wjechaliśmy w osiedla... i zorientowaliśmy się, że kluczowa ulica jest, niestety, zamknięta. Objechaliśmy to wszystko dookoła, wyjechaliśmy cholera wie gdzie, raz zajeżdżając w jakąś leśną uliczkę, w sumie cud, że wlepiony w nawigację nigdzie się nie wyrąbałem. W końcu wyjechaliśmy na jakąś główniejszą drogę, ruszamy... a nawigacja pokazuje, że jedziemy z powrotem do domu. Nawrotka na skrzyżowaniu, jakaś estakada, gdzieś, coś, jakiś korek, trochę przepychania się... i w końcu jesteśmy z powrotem na śladzie, a i ruch zrobił się mniejszy.
W końcu robią się mniejsze ulice, spokojniejsze, zygzakiem docieramy do Sulejówka i tam wbijamy na asfalt. Ruch jest znaczny, na szczęście idioci pojechali inną drogą, bo wszyscy jadą jakoś normalnie.
Gdzieś po drodze doganialiśmy rowerzystę, który potem stanął na poboczu. Kątem oka zauważyłem, że ma solidnie obładowany rower, jakiś bagażnik, plecak i coś tam jeszcze... minęliśmy nawet nie zwalniając - nie było po co zwalniać: znanych mi w realu rowerzystów jest pięciu, z tego żadnego z nich nie powinno być na tej trasie. I raczej żaden z nich nie jechałby tak obładowanym rowerem.
Jedziemy dalej, asfalt robi się ciekawy, kilka kilometrów dalej zbliżamy się do wyjechania na "pięćdziesiątkę", gdy na skrzyżowaniu dojeżdża nas minięty wcześniej rowerzysta i pyta "ej, co to, nie poznaliście?". Patrzę w prawo, no tak, twarz wygląda znajomo. I tak poznaliśmy Wilka. On chyba nawet nie potrzebował zgadywać, kogo spotkał, bo (co później mi wyjaśnił ktoś, kto na MP jechał, kto też mnie rozpoznał bez problemu) par jadących na MP nie było zbyt wiele, w tym par na czarnych Trekach było zdecydowanie mało. Pełna dekonspiracja! Ależ daliśmy ciała!
Jedziemy więc dalej już w trójkę. Tuż zaraz robimy przystanek na stacji w Dobrem (Dobrym?), idealnie w połowie trasy. Proponujemy Wilkowi przejażdżkę trochę naokoło, by zaliczyć dwie gminy w okolicy, zgodził się, a i jeszcze zerknął na swoją mapę i znalazł skrót mojej trasy i jeden na niej szutrowy fragment... zmieniliśmy więc drogę tak, by asfaltu było dosyć.
Po kilku minutach ruszyliśmy. Do tej pory robiliśmy zmiany co kilometr, więc gdy Wilk wyszedł na swoją i ciągnął przez czwarty, zapytałem, czy aby zamierza w ogóle schować się do tyłu. W końcu samo wyszło, że zmiany będą co 3-4 km.
Tuż przed stacją minął nas rowerzysta. Nie wyglądający zupełnie na maratończyka (na podróżnika owszem), wiozący nowiutkie koło na bagażniku. W związku z tym, że: 1) mimo trekkingowego roweru jechał dość szybko, 2) widziałem gdzieś podobny rower na BS, 3) bardzo się nam przyglądał, 4) coś mi tam świtało, że ktoś miał na MP przywieźć obręcz do sprzedaży, gdy go doszliśmy postanowiłem zrobić to, czego nigdy w życiu nie robiłem - zapytać, czy czasem nie jedzie na maraton. Okazało się, że nie, to jest tutejszy i jedzie do Liwa, ja zarobiłem tylko ironiczne pytanie od Hipci, czy każdego napotkanego będę pytał o to, czy jedzie z nami.
W międzyczasie stało się to, co wygoniło część rowerzystów do pociągu - zaczęło kapać. Zrazu lekko, potem coraz mocniej, gdzieś na wioskach robimy przystanek, Wilk wrzucił na siebie przeciwdeszczówkę. Nam było zbyt ciepło, pewnie z kurtkami zmoklibyśmy bardziej od spodu pocąc się. Przegapiliśmy tylko mozliwość założenia ochraniaczy na buty...
W związku z tym, że błotników nie mieliśmy, odstępy między rowerami zrobiły się trochę większe. Po chwili jazdy wyjechaliśmy na główną wjeżdżającą do Liwa, tam stanęliśmy patrząc na nawigacje - droga do zaliczenia gminy prowadziła szutrem, okazało się, że zamiast pałować nim można się cofnąć 2 km asfaltem... ale Hipcia już była 200 metrów z przodu, więc zostawiwszy Wilka, który nie chciał się wpychać w to paskudztwo pojechaliśmy machnąć kilkaset metrów tam i z powrotem.
Przestało padać, zaczynało wysychać, wyszło słońce, wjeżdżamy do Węgrowa - najbardziej przyjaznego rowerzystom miasta - ładny, szeroki asfalt - i wszędzie zakazy dla rowerów. Nawet policja nas zignorowała.
Przed Sokołowem dowiedziałem się, że trzy godziny wcześniej pisał do mnie Elizium z pytaniem o to, jakie chcę izotoniki. Rychło w czas odbieram SMS-y... W Sokołowie robimy przystanek przy Biedronce, kupujemy coś do jedzenia, uzupełniamy picie, a Wilk robi zakupy na maraton. Hipcia za to suszy już zupełnie przemoczone skarpetki. Moje można było wyciskać.
Ruszamy i po kilku kilometrach już jesteśmy prawie w Skrzeszewie. Gdy mamy trzy kilometry do celu dowiaduję się, że Elizium ma ich jeszcze 70 przed sobą. Zajeżdżamy pod działkę, Hipcia gdzieś zniknęła (zbierała czyjegoś zagubionego Wall-E'ego). W końcu wjeżdżamy.
Jak zawsze następuje konsternacja. W środku kupa ludzi, których nie znam (przynajmniej osobiście) i nasza dwójka. Przedstawiamy się, grupa jakoś niemrawo odpowiada, że "cześć", po czym, gdy już zaparkowaliśmy rowery, zwraca moją uwagę Księgowy, pochłonięty pasjonującym wyścigiem ślimaków (którym, mimo zrobionego hałasu, chyba tylko on się pasjonował).
Zwiedzamy teren, szukamy miejsca pod namiot, Hipcia, jak to ona, zaczyna już wydziwiać, kombinuje, żeby może nie przy wszystkich, tylko gdzieś na łące sie rozbić... w końcu jednak (jestem dumny!) decyduje się rozbić dla odmiany praktycznie - blisko domku, w dobrym miejscu.
Rozbijamy namiot, wrzucamy wszystko, co potrzeba do środka, po drodze rozpoznaję Transatlantyka. Przyjeżdżają kolejni ludzie, przedstawia mi się Olo, potem jakiś gość noszący zakupy przede mną okazuje się być Elizium, a zakupy - moimi zakupami. Skoro już mamy zakupy i piwo, to decydujemy się wskoczyć do środka, zajmujemy sobie strategiczne miejsce w kącie, Hipcia wystawia sobie buty do suszenia przy kominku, dosiadają się Księgowy z Agnieszką, RDK, zaczyna się rozmowa, gdzieś pojawia się Wax, któremu się przedstawiam (nieustannie mnie dziwi, dlaczego myślał, że mam 15 lat więcej), po chwili spać znika część śpiochów i zostają już sami najwytrzymalsi - m.in. Wax, Kurier i Wąski.
Gdzieś tuż przed pierwszą decydujemy się położyć spać, bo w końcu rano o szóstej pobudka. Zagłębiam się po raz pierwszy w mój puchowy śpiwór i stwierdzam, że tak to ja mogę spać...
Na całe szczęście kilka dni przed maratonem Elizium zaoferował, że może nam zrobić zakupy na cały maraton, dzięki czemu jedyne, o co musieliśmy się martwić, to to, w co się ubierzemy i na czym będziemy spać. Ten ostatni fragment miał być już wcześniej przetestowany (mieliśmy robić jakąś weekendowy wyjazd w stylu "na lekko"), ale w końcu próba generalna wypadła własnie teraz.
Pakujemy zatem podsiodłówki: namiot, maty, śpiwory (wszystko z tej trójki miało być użyte pierwszy raz), ubrania - ale bardzo oszczędnie - nogawki/spodnie, bluza/dwie bluzy, dłuższe rękawiczki, chusta. I trochę narzędzi, kilka żeli. Po namyśle decydujemy się wziąć przeciwdeszczówkę (Hipcia) i wiatrówkę (ja) plus ochraniacze na buty - w nocy miało nie spadać poniżej 10 stopni, czyli w zasadzie miało być lato w pełni, byłem i tak przekonany, że wiatrówki nawet nie założę. Moja torba wyszła nieco ponad 4 kg, Hipci - kilogram mniej.
Z pracy wyszedłem o 11:00 - godzinę wcześniej niż planowane, w domu ogarnęliśmy wszystko i 13:30 byliśmy gotowi do startu.
No to wio!
Pierwsza część, czyli wyjazd z Warszawy, była tą najmniej spokojną - jak zawsze. Znanymi terenami (i, niestety, DDR-kami) przemknęliśmy się pod Most Siekierkowski, dalej Wałem Miedzeszyńskim, wjechaliśmy w osiedla... i zorientowaliśmy się, że kluczowa ulica jest, niestety, zamknięta. Objechaliśmy to wszystko dookoła, wyjechaliśmy cholera wie gdzie, raz zajeżdżając w jakąś leśną uliczkę, w sumie cud, że wlepiony w nawigację nigdzie się nie wyrąbałem. W końcu wyjechaliśmy na jakąś główniejszą drogę, ruszamy... a nawigacja pokazuje, że jedziemy z powrotem do domu. Nawrotka na skrzyżowaniu, jakaś estakada, gdzieś, coś, jakiś korek, trochę przepychania się... i w końcu jesteśmy z powrotem na śladzie, a i ruch zrobił się mniejszy.
W końcu robią się mniejsze ulice, spokojniejsze, zygzakiem docieramy do Sulejówka i tam wbijamy na asfalt. Ruch jest znaczny, na szczęście idioci pojechali inną drogą, bo wszyscy jadą jakoś normalnie.
Gdzieś po drodze doganialiśmy rowerzystę, który potem stanął na poboczu. Kątem oka zauważyłem, że ma solidnie obładowany rower, jakiś bagażnik, plecak i coś tam jeszcze... minęliśmy nawet nie zwalniając - nie było po co zwalniać: znanych mi w realu rowerzystów jest pięciu, z tego żadnego z nich nie powinno być na tej trasie. I raczej żaden z nich nie jechałby tak obładowanym rowerem.
Jedziemy dalej, asfalt robi się ciekawy, kilka kilometrów dalej zbliżamy się do wyjechania na "pięćdziesiątkę", gdy na skrzyżowaniu dojeżdża nas minięty wcześniej rowerzysta i pyta "ej, co to, nie poznaliście?". Patrzę w prawo, no tak, twarz wygląda znajomo. I tak poznaliśmy Wilka. On chyba nawet nie potrzebował zgadywać, kogo spotkał, bo (co później mi wyjaśnił ktoś, kto na MP jechał, kto też mnie rozpoznał bez problemu) par jadących na MP nie było zbyt wiele, w tym par na czarnych Trekach było zdecydowanie mało. Pełna dekonspiracja! Ależ daliśmy ciała!
Jedziemy więc dalej już w trójkę. Tuż zaraz robimy przystanek na stacji w Dobrem (Dobrym?), idealnie w połowie trasy. Proponujemy Wilkowi przejażdżkę trochę naokoło, by zaliczyć dwie gminy w okolicy, zgodził się, a i jeszcze zerknął na swoją mapę i znalazł skrót mojej trasy i jeden na niej szutrowy fragment... zmieniliśmy więc drogę tak, by asfaltu było dosyć.
Po kilku minutach ruszyliśmy. Do tej pory robiliśmy zmiany co kilometr, więc gdy Wilk wyszedł na swoją i ciągnął przez czwarty, zapytałem, czy aby zamierza w ogóle schować się do tyłu. W końcu samo wyszło, że zmiany będą co 3-4 km.
Tuż przed stacją minął nas rowerzysta. Nie wyglądający zupełnie na maratończyka (na podróżnika owszem), wiozący nowiutkie koło na bagażniku. W związku z tym, że: 1) mimo trekkingowego roweru jechał dość szybko, 2) widziałem gdzieś podobny rower na BS, 3) bardzo się nam przyglądał, 4) coś mi tam świtało, że ktoś miał na MP przywieźć obręcz do sprzedaży, gdy go doszliśmy postanowiłem zrobić to, czego nigdy w życiu nie robiłem - zapytać, czy czasem nie jedzie na maraton. Okazało się, że nie, to jest tutejszy i jedzie do Liwa, ja zarobiłem tylko ironiczne pytanie od Hipci, czy każdego napotkanego będę pytał o to, czy jedzie z nami.
W międzyczasie stało się to, co wygoniło część rowerzystów do pociągu - zaczęło kapać. Zrazu lekko, potem coraz mocniej, gdzieś na wioskach robimy przystanek, Wilk wrzucił na siebie przeciwdeszczówkę. Nam było zbyt ciepło, pewnie z kurtkami zmoklibyśmy bardziej od spodu pocąc się. Przegapiliśmy tylko mozliwość założenia ochraniaczy na buty...
W związku z tym, że błotników nie mieliśmy, odstępy między rowerami zrobiły się trochę większe. Po chwili jazdy wyjechaliśmy na główną wjeżdżającą do Liwa, tam stanęliśmy patrząc na nawigacje - droga do zaliczenia gminy prowadziła szutrem, okazało się, że zamiast pałować nim można się cofnąć 2 km asfaltem... ale Hipcia już była 200 metrów z przodu, więc zostawiwszy Wilka, który nie chciał się wpychać w to paskudztwo pojechaliśmy machnąć kilkaset metrów tam i z powrotem.
Przestało padać, zaczynało wysychać, wyszło słońce, wjeżdżamy do Węgrowa - najbardziej przyjaznego rowerzystom miasta - ładny, szeroki asfalt - i wszędzie zakazy dla rowerów. Nawet policja nas zignorowała.
Przed Sokołowem dowiedziałem się, że trzy godziny wcześniej pisał do mnie Elizium z pytaniem o to, jakie chcę izotoniki. Rychło w czas odbieram SMS-y... W Sokołowie robimy przystanek przy Biedronce, kupujemy coś do jedzenia, uzupełniamy picie, a Wilk robi zakupy na maraton. Hipcia za to suszy już zupełnie przemoczone skarpetki. Moje można było wyciskać.
Ruszamy i po kilku kilometrach już jesteśmy prawie w Skrzeszewie. Gdy mamy trzy kilometry do celu dowiaduję się, że Elizium ma ich jeszcze 70 przed sobą. Zajeżdżamy pod działkę, Hipcia gdzieś zniknęła (zbierała czyjegoś zagubionego Wall-E'ego). W końcu wjeżdżamy.
Jak zawsze następuje konsternacja. W środku kupa ludzi, których nie znam (przynajmniej osobiście) i nasza dwójka. Przedstawiamy się, grupa jakoś niemrawo odpowiada, że "cześć", po czym, gdy już zaparkowaliśmy rowery, zwraca moją uwagę Księgowy, pochłonięty pasjonującym wyścigiem ślimaków (którym, mimo zrobionego hałasu, chyba tylko on się pasjonował).
Zwiedzamy teren, szukamy miejsca pod namiot, Hipcia, jak to ona, zaczyna już wydziwiać, kombinuje, żeby może nie przy wszystkich, tylko gdzieś na łące sie rozbić... w końcu jednak (jestem dumny!) decyduje się rozbić dla odmiany praktycznie - blisko domku, w dobrym miejscu.
Rozbijamy namiot, wrzucamy wszystko, co potrzeba do środka, po drodze rozpoznaję Transatlantyka. Przyjeżdżają kolejni ludzie, przedstawia mi się Olo, potem jakiś gość noszący zakupy przede mną okazuje się być Elizium, a zakupy - moimi zakupami. Skoro już mamy zakupy i piwo, to decydujemy się wskoczyć do środka, zajmujemy sobie strategiczne miejsce w kącie, Hipcia wystawia sobie buty do suszenia przy kominku, dosiadają się Księgowy z Agnieszką, RDK, zaczyna się rozmowa, gdzieś pojawia się Wax, któremu się przedstawiam (nieustannie mnie dziwi, dlaczego myślał, że mam 15 lat więcej), po chwili spać znika część śpiochów i zostają już sami najwytrzymalsi - m.in. Wax, Kurier i Wąski.
Gdzieś tuż przed pierwszą decydujemy się położyć spać, bo w końcu rano o szóstej pobudka. Zagłębiam się po raz pierwszy w mój puchowy śpiwór i stwierdzam, że tak to ja mogę spać...
- DST 146.38km
- Czas 05:18
- VAVG 27.62km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 29 marca 2014
Kategoria > 100km, zaliczając gminy, szypko
Definicja słowa "lekko".
Tydzień temu mieliśmy trochę dłuższy wyjazd, dlatego też w tym tygodniu nie chciałem niczego dłuższego. Po prostu, dla odmiany, chciałem trochę posiedzieć w domu a nie na siodełku. Kiedyś, gdy na takie dni planowaliśmy "lekką" trasę, to kończyła się ona po dziesięciu, no, dwudziestu kilometrach. Teraz - "lekka" trasa według Hipci to nie wiecej niż dwieście z groszami. Znak czasów...
Pierwszą trasą był Białystok, nie chciało nam (mi) się jednak zrywać o szóstej rano by zdążyć na Warszawę Gdańską na pociąg. Postanowiliśmy uderzyć w inne miejsce. Gdzieś około południa wytoczyliśmy szosy na asfalt i ruszyliśmy przed siebie. Czekały na nas dwa pociągi powrotne z Kutna.
Aż do Sochaczewa jedzie się świetnie: wiatr nie przeszkadza (czasem pomaga), średnia powyżej 30 km/h, słońce świeci... nie ma co narzekać. Narzekać można było w mieście, bo przez ruch uliczny musieliśmy sporo pozwalniać. Na szczęście wypadliśmy na "pięćdziesiątkę" (zupełnie niechcący) i (tradycyjnie na tej drodze ignorując zakaz dla rowerów) dojechaliśmy do "92", tam skręciliśmy na Poznań. Zakaz dla rowerów wyparował, za to pojawiło się piękne, szerokie pobocze.
Pierwszy postój w Łowiczu, na jakiejś stacji, uwinęliśmy się szybko i zaraz byliśmy z powrotem w trasie. Przed Kutnem dwukrotnie zbijaliśmy w boczne drogi, żeby zaliczyć dwie gminy, nie wpłynęło to znacząco na średnią. Nie rwaliśmy jakoś szaleńczo, ale też nie obijaliśmy się, a średnia wisiała wysoko - nadal powyżej 30 km/h.
Przed Kutnem postanowiliśmy ruszyć w górę, na północ, zaliczyć jeszcze jedną gminę - Strzelce. Tam stanęliśmy i zaczęliśmy analizować: na pierwszy pociąg mogliśmy jeszcze spokojnie zdążyć, przed drugim mogliśmy jeszcze zaliczyć jedną gminę. Po chwili już jechaliśmy na północ, w kierunku Gostynina. Szybkie zaliczenie (Gostynin ma też gminę miejską, nie ma tak łatwo) i powrót do Kutna. W Gostyninie założylimy bluzy, w Kutnie, na stacji - całą resztę. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z tego, jakiego mieliśmy farta nie decydując się na powrót do Warszawy przez Płock - mielibyśmy do zrobienia około 130 km późnym wieczorem, wieczorem chłodniejszym niż tydzień temu. A ubrania mieliśmy zdecydowanie cieńsze niż podczas tamtego wyjazdu...
Do samego dworcaudało się średnia się utrzymywała bez zmian. Nie "udało się", bo byliśmy spokojnie i daleko od granicy. Rekord ustanowiony: 175 km ze średnią większą od 30 km/h.
Na stacji przekiblowaliśmy pół godziny i wróciliśmy do domu pociągiem Przewozów Regionalnych. Takim jeszcze nie jechaliśmy: wagon bez przedziałów, pamiętający bardzo stare czasy, wieszaków na rowery było sześć, ale większość z powyginanymi hakami... Ja tam na takie bzdury nie narzekam, ale ktoś ze współpasażerów całkiem głośno to komentował.
W Warszawie dla świętego spokoju docisnęliśmy ostatnie kilometry, żeby czasem się nam cyfry nie zepsuły przez ślamazarną jazdę.
Zaliczonych gmin: 8 (Łódzkie +6, Mazowieckie +2).
Pierwszą trasą był Białystok, nie chciało nam (mi) się jednak zrywać o szóstej rano by zdążyć na Warszawę Gdańską na pociąg. Postanowiliśmy uderzyć w inne miejsce. Gdzieś około południa wytoczyliśmy szosy na asfalt i ruszyliśmy przed siebie. Czekały na nas dwa pociągi powrotne z Kutna.
Aż do Sochaczewa jedzie się świetnie: wiatr nie przeszkadza (czasem pomaga), średnia powyżej 30 km/h, słońce świeci... nie ma co narzekać. Narzekać można było w mieście, bo przez ruch uliczny musieliśmy sporo pozwalniać. Na szczęście wypadliśmy na "pięćdziesiątkę" (zupełnie niechcący) i (tradycyjnie na tej drodze ignorując zakaz dla rowerów) dojechaliśmy do "92", tam skręciliśmy na Poznań. Zakaz dla rowerów wyparował, za to pojawiło się piękne, szerokie pobocze.
Pierwszy postój w Łowiczu, na jakiejś stacji, uwinęliśmy się szybko i zaraz byliśmy z powrotem w trasie. Przed Kutnem dwukrotnie zbijaliśmy w boczne drogi, żeby zaliczyć dwie gminy, nie wpłynęło to znacząco na średnią. Nie rwaliśmy jakoś szaleńczo, ale też nie obijaliśmy się, a średnia wisiała wysoko - nadal powyżej 30 km/h.
Przed Kutnem postanowiliśmy ruszyć w górę, na północ, zaliczyć jeszcze jedną gminę - Strzelce. Tam stanęliśmy i zaczęliśmy analizować: na pierwszy pociąg mogliśmy jeszcze spokojnie zdążyć, przed drugim mogliśmy jeszcze zaliczyć jedną gminę. Po chwili już jechaliśmy na północ, w kierunku Gostynina. Szybkie zaliczenie (Gostynin ma też gminę miejską, nie ma tak łatwo) i powrót do Kutna. W Gostyninie założylimy bluzy, w Kutnie, na stacji - całą resztę. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z tego, jakiego mieliśmy farta nie decydując się na powrót do Warszawy przez Płock - mielibyśmy do zrobienia około 130 km późnym wieczorem, wieczorem chłodniejszym niż tydzień temu. A ubrania mieliśmy zdecydowanie cieńsze niż podczas tamtego wyjazdu...
Do samego dworca
Na stacji przekiblowaliśmy pół godziny i wróciliśmy do domu pociągiem Przewozów Regionalnych. Takim jeszcze nie jechaliśmy: wagon bez przedziałów, pamiętający bardzo stare czasy, wieszaków na rowery było sześć, ale większość z powyginanymi hakami... Ja tam na takie bzdury nie narzekam, ale ktoś ze współpasażerów całkiem głośno to komentował.
W Warszawie dla świętego spokoju docisnęliśmy ostatnie kilometry, żeby czasem się nam cyfry nie zepsuły przez ślamazarną jazdę.
Zaliczonych gmin: 8 (Łódzkie +6, Mazowieckie +2).
- DST 182.82km
- Czas 06:02
- VAVG 30.30km/h
- VMAX 44.74km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 1 marca 2014
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Wydłubać oczko pajączku
Pogoda zanosiła się znośna, dzień był wolny, więc postanowiliśmy ruszyć się na jakąś trasą na dotarcie szos. Z dostępnych opcji wybraliśmy atak na Pniewy, czyli wydłubanie oczka naszemu "pajączkowi". Dla niewtajemniczonych - załatanie dziury na mapie gmin.
Po przygotowaniu rowerów, zamocowaniu nowej torby od Rafała i - nowość - przyczepieniu na kierownicy ściagawki dotyczącej trasy ruszyliśmy znaną trasą w kierunku Grodziska Mazowieckiego. Zrazu pogoda zaczęła dokazywać i mżyć, ale po chwili wyszło piękne słońce. Słońce słońcem, a droga drogą: szosa na Żyrardów była bardzo uczęszczana i zmiany robiliśmy na "jak się uda". W Milanówku zaczyna się gmina Grodzisk i tym samym rozpoczyna się najbardziej nieprzyjazny rowerom fragment: zakazy dla rowerów postawione bez ładu i składu (ot tak, walnijmy sobie półtora kilometra zakazu), po skręcie na Radziejowice też trzeba było kilka kilometrów walić niezgodnie z przepisami. Alternatywa dla asfaltu proponowana przez inżyniera ruchu nie zachęcała do jazdy, a już na pewno nie do jazdy na szosie. Za olanie przepisów zostałem pokarany: syf z drogi, rozmiękły po opadach deszczu, skroplił się na mnie, przy wybitnej współpracy tylnego koła Hipci. Uwaliłem się tak, że zaraz po skręcie 579 trzeba było się zatrzymać i wytrzeć mordę. I okulary, przez które nic nie szło widzieć.
W końcu zrobiło się luźniej, spokojniej, asfalt się polepszył i można było jechać swoje. A "swoje" zachęcało do jazdy: rower sam jechał. Boczną drogą dojeżdżamy do Mszczonowa i wbijamy się w pięćdziesiątkę, na jej szerokie pobocze (przy okazji olewając kolejny zakaz - tym razem alternatywy nie było).
Krótki postój po 55 km przy skręcie w 876, decydujemy się przejechać jednak przez Grójec i tam zadecydować, czy mamy jeszcze czas, czy trzeba już zjeżdżać do domu. Lecimy dalej. Przy starcie wiedzieliśmy, że wiatr będzie wiał z południowego wschodu, a najdłuższy kawałek pokonaliśmy jadąc właśnie w tym kierunku. Po drodze zaliczamy gminę Pniewy i tym samym Pajączek Gminojadek zmutował w Jednookiego Pająka Zniszczenia.
Mimo wiatru w Grójcu zameldowaliśmy się stosunkowo szybko, postanawiamy przedłużyć jeszcze trasę i zaliczyć jedną gminę - Jasieniec. Do Warki docieramy już po zmroku, korzystając z przerwy na przejeździe kolejowym przemontowuję moje tylne światło nieco niżej, bo raziło Hipcię, z Warki wylatujemy na Górę Kalwarię terenem, który znaliśmy sprzed dwóch lat, z naszego wyjazdu do Rzeszowa (najwyższy czas pobić tamten rekord...). W Górze Kalwarii 79 na Piaseczno. Znowu ruchliwie, znowu głośno i nierówno, na domiar złego zrobiło się ślisko, na którymś z dołków konkretnie uślizgnęło mi się tylne koło, na szczęście bez konsekwencji. Przyczepił się też do nas na kole jakiś koleżka, który jechał za nami środkiem pasa, blokując wszystko i wszystkich. Po kilku kilometrach wyprzedził nas i trzymał się 50 m z przodu trzymając to samo tempo.
W Piasecznie krótka przerwa na dojście hipciowych rąk do siebie i powrót znaną i zjeżdżoną trasą do domu.
Zaliczone gminy: 2.
Pobity rekord średniej na dystansie > 100 km. Gdybyśmy nie musieli zjeżdżać do domu pewnie z tą średnią udałoby się pokonać i 200 km.
Zdjęć nie ma i nie będzie. Nie mogliśmy tracić czasu na fotki, po prostu jechaliśmy.
Po przygotowaniu rowerów, zamocowaniu nowej torby od Rafała i - nowość - przyczepieniu na kierownicy ściagawki dotyczącej trasy ruszyliśmy znaną trasą w kierunku Grodziska Mazowieckiego. Zrazu pogoda zaczęła dokazywać i mżyć, ale po chwili wyszło piękne słońce. Słońce słońcem, a droga drogą: szosa na Żyrardów była bardzo uczęszczana i zmiany robiliśmy na "jak się uda". W Milanówku zaczyna się gmina Grodzisk i tym samym rozpoczyna się najbardziej nieprzyjazny rowerom fragment: zakazy dla rowerów postawione bez ładu i składu (ot tak, walnijmy sobie półtora kilometra zakazu), po skręcie na Radziejowice też trzeba było kilka kilometrów walić niezgodnie z przepisami. Alternatywa dla asfaltu proponowana przez inżyniera ruchu nie zachęcała do jazdy, a już na pewno nie do jazdy na szosie. Za olanie przepisów zostałem pokarany: syf z drogi, rozmiękły po opadach deszczu, skroplił się na mnie, przy wybitnej współpracy tylnego koła Hipci. Uwaliłem się tak, że zaraz po skręcie 579 trzeba było się zatrzymać i wytrzeć mordę. I okulary, przez które nic nie szło widzieć.
W końcu zrobiło się luźniej, spokojniej, asfalt się polepszył i można było jechać swoje. A "swoje" zachęcało do jazdy: rower sam jechał. Boczną drogą dojeżdżamy do Mszczonowa i wbijamy się w pięćdziesiątkę, na jej szerokie pobocze (przy okazji olewając kolejny zakaz - tym razem alternatywy nie było).
Krótki postój po 55 km przy skręcie w 876, decydujemy się przejechać jednak przez Grójec i tam zadecydować, czy mamy jeszcze czas, czy trzeba już zjeżdżać do domu. Lecimy dalej. Przy starcie wiedzieliśmy, że wiatr będzie wiał z południowego wschodu, a najdłuższy kawałek pokonaliśmy jadąc właśnie w tym kierunku. Po drodze zaliczamy gminę Pniewy i tym samym Pajączek Gminojadek zmutował w Jednookiego Pająka Zniszczenia.
Mimo wiatru w Grójcu zameldowaliśmy się stosunkowo szybko, postanawiamy przedłużyć jeszcze trasę i zaliczyć jedną gminę - Jasieniec. Do Warki docieramy już po zmroku, korzystając z przerwy na przejeździe kolejowym przemontowuję moje tylne światło nieco niżej, bo raziło Hipcię, z Warki wylatujemy na Górę Kalwarię terenem, który znaliśmy sprzed dwóch lat, z naszego wyjazdu do Rzeszowa (najwyższy czas pobić tamten rekord...). W Górze Kalwarii 79 na Piaseczno. Znowu ruchliwie, znowu głośno i nierówno, na domiar złego zrobiło się ślisko, na którymś z dołków konkretnie uślizgnęło mi się tylne koło, na szczęście bez konsekwencji. Przyczepił się też do nas na kole jakiś koleżka, który jechał za nami środkiem pasa, blokując wszystko i wszystkich. Po kilku kilometrach wyprzedził nas i trzymał się 50 m z przodu trzymając to samo tempo.
W Piasecznie krótka przerwa na dojście hipciowych rąk do siebie i powrót znaną i zjeżdżoną trasą do domu.
Zaliczone gminy: 2.
Pobity rekord średniej na dystansie > 100 km. Gdybyśmy nie musieli zjeżdżać do domu pewnie z tą średnią udałoby się pokonać i 200 km.
Zdjęć nie ma i nie będzie. Nie mogliśmy tracić czasu na fotki, po prostu jechaliśmy.
- DST 167.72km
- Czas 06:32
- VAVG 25.67km/h
- VMAX 45.64km/h
- Sprzęt Stefan
Poniedziałek, 6 stycznia 2014
Kategoria sakwy, > 100km, do czytania
Trzecia ("zimowa") Hip-rawka. Dzień 3
Mieliśmy sporo czasu na wyleżenie się. A mimo to i tak wyskoczyliśmy ze śpiworów normalnie. Nie było po co się spieszyć, przed nami cały dzień jazdy, pociąg był dopiero późno w nocy. Zwinęliśmy namiot, przy okazji orientując się, że nasza świetnie zakonspirowania miejscówka w dzień była trochę mniej zakonspirowana, przynajmniej dla kogoś, kto chciałby przejechać się leśną drogą, która prowadziła kilkanaście metrów od namiotu. Wyłazimy na asfalt i ruszamy.
Drugi poranek © Hipek99
Pierwsze kilkanaście kilometrów to szlajanie się po bocznych dróżkach by wyjechać na główną, wojewódzką (przy okazji zaliczając gminę Skarszewy).
Start po gminnych drogach © Hipek99
Potem wpadamy na drogę 222 i ruszamy prosto na północ (po drodze robiąc skandalicznie szybki przystanek na stacji). Ruch jakoś taki większy, wiatr średnio przeszkadza, ale dziś już to nie ma znaczenia. Pozostaje jeszcze tylko jedno pytanie: jak daleko zajedziemy? Robimy skręt w 226 na Warcz, po kilku kilometrach odbicie w pola by zaliczyć jeszcze jedną gminę, po czym wracamy na główną.
Jakimiś szutrami zasuwamy by coś zaliczyć © Hipek99
Tu się uprawia kamienie © Hipek99
Po drodze pojawia się sporo napisów i to na budynkach, i to na drzewach - protestów przeciwko poszukiwaniom gazu łupkowego. My jednak bez protestu jedziemy dalej: dojechanie do Kościerzyny to cel oczywiście osiągalny, ale co dalej? Wszystko zależy od wiatru, teoretycznie moglibyśmy rzucić się na Bytów, ale jeśli potem dostaniemy wiatr w twarz, to może być ciężko.
Protest © Hipek99
Tymczasem jedziemy sobie spokojnie, mijając polsko-kaszubskie nazwy miejscowości, ot, taka lokalna atrakcja. Wkrótce pojawia sie znak z narysowanym niedźwiedziem: wjeżdżamy do gminy Kościerzyna. W samym mieście przystanek pod jakimś opuszczonym budynkiem, po przeliczeniu decydujemy się pojechać krótszą, ale spokojniejszą opcją drogami 214 i 228.
Witamy w Kościerzynie © Hipek99
Powoli zaczyna robić się szarawo, mijamy dwa jeziora i spotykamy spory teren na którym trwają poszukiwania gazu łupkowego... to był zawsze temat który poruszano hen daleko, w telewizji, a tu, proszę, jesteśmy właśnie w takim miejscu. Tylko jedno zaczyna przeszkadzać: ciche kap! kap! kap! Po chwili, gdy już zasuwaliśmy na Kartuzy, zrobiła się z tego regularna zlewa. Deszcz leje, samochody jakby sobie nagle przypomniały, że jest niedziela i trzeba do miasta do sklepu jechać, paskudny asfalt (co szczególnie dawało znać na zjazdach, gdy auta z naprzeciwka jeszcze dodatkowo oślepiały)... zdecydowanie najbardziej paskudny fragment całej drogi. W Kartuzach przystanek na potrzeby nawigacji (nie wiem, naprawdę, czemu ludzie patrzyli na nas jak na kosmitów), po czym zbijamy do DK20. Po drodze deszcz w końcu ustał, a już na samej krajówce bajka. Jechało się elegancko aż do Żukowa, gdzie zrobiliśmy przystanek przy Orlenie (wcześniej próbowałem innej stacji ale tam nie mieli parówek. Granda!). Tam wsunęliśmy spory obiad.
Tutaj należy podkreślić, że w wyniku gleby na lodzie Hipcia nabiła sobie potężnego sińca na kolanie, który właśnie rozkwitał i przy każdym ruchu przypominał o sobie. W domu kolano okazało się potężnie spuchnięte, przez trzy dni zbijaliśmy opuchliznę i konieczne stało się zrezygnowanie z treningów przez tydzień.
Po przystanku mieliśmy dużo czasu na to, żeby dojechać na miejsce. DK 20 nadal kusiła ładnym asfaltem, więc bardzo spokojnie (Gdynia: 30 km - co to jest?) jechaliśmy przed siebie aż... wjechaliśmy do Gdyni. To było zaskoczeniem, bo nie zakładałem, że w ogóle o nią zahaczymy, myślałem, że Dąbrowa to miejscowość, a nie dzielnica. Tu straciliśmy trochę czasu na nawigację, bo nie byłem pewien kiedy będzie skręt... w końcu się udało i z wielkiej dwupasmówki wjechaliśmy w boczną dróżkę prowadzącą przez rezerwat przyrody. Czekał nas długi zjazd po ładnym asfalcie (aż na poziom morza) i jeden kretyn, który nieoświetlony na jednym z zakrętów łapał stopa. Nie wiem, skąd ci ludzie się biorą, ale ewolucja działa zdecydowanie za wolno. W końcu pojawiła się tablica z napisem "Sopot" a po jej przekroczeniu udało nam się w końcu połączyć wszystkie nasze zdobyte gminy w graf spójny!
Po zjeździe trafiliśmy na jakąś główną ulicę z zakazem dla rowerów, początkowo nawet się zastosowaliśmy, ale zaraz potem szlag mnie trafił i zjechałem na asfalt. Do ciężkiej cholery, jeśli zakazujecie jazdy rowerom, to trzeba dać jakąś alternatywę! Kawałek dalej zjechaliśmy na dworzec, ustaliwszy co i gdzie się znajduje, postanowiliśmy wykorzystać dostępny czas i zjechać nad Zatokę. Ignorując zupełnie zakazy dla rowerów wyjechaliśmy sobie na molo (ha, ciekawe komu się udaje tak komfortowo przejechać rowerem po molo sopockim).
Molo w Sopocie © Hipek99
Przy powrocie na dworzec przy okazji zrobiliśmy również zdjęcie słynnego znaku ograniczenia prędkości...
Słynna ścieżka rowerowa © Hipek99
Potem trzeba było tylko czekać na maleńkiej sopockiej stacyjce... Pociąg nadjechał, rowery się podwiesiły, a my po chwili usnęliśmy.
Drugi poranek © Hipek99
Pierwsze kilkanaście kilometrów to szlajanie się po bocznych dróżkach by wyjechać na główną, wojewódzką (przy okazji zaliczając gminę Skarszewy).
Start po gminnych drogach © Hipek99
Potem wpadamy na drogę 222 i ruszamy prosto na północ (po drodze robiąc skandalicznie szybki przystanek na stacji). Ruch jakoś taki większy, wiatr średnio przeszkadza, ale dziś już to nie ma znaczenia. Pozostaje jeszcze tylko jedno pytanie: jak daleko zajedziemy? Robimy skręt w 226 na Warcz, po kilku kilometrach odbicie w pola by zaliczyć jeszcze jedną gminę, po czym wracamy na główną.
Jakimiś szutrami zasuwamy by coś zaliczyć © Hipek99
Tu się uprawia kamienie © Hipek99
Po drodze pojawia się sporo napisów i to na budynkach, i to na drzewach - protestów przeciwko poszukiwaniom gazu łupkowego. My jednak bez protestu jedziemy dalej: dojechanie do Kościerzyny to cel oczywiście osiągalny, ale co dalej? Wszystko zależy od wiatru, teoretycznie moglibyśmy rzucić się na Bytów, ale jeśli potem dostaniemy wiatr w twarz, to może być ciężko.
Protest © Hipek99
Tymczasem jedziemy sobie spokojnie, mijając polsko-kaszubskie nazwy miejscowości, ot, taka lokalna atrakcja. Wkrótce pojawia sie znak z narysowanym niedźwiedziem: wjeżdżamy do gminy Kościerzyna. W samym mieście przystanek pod jakimś opuszczonym budynkiem, po przeliczeniu decydujemy się pojechać krótszą, ale spokojniejszą opcją drogami 214 i 228.
Witamy w Kościerzynie © Hipek99
Powoli zaczyna robić się szarawo, mijamy dwa jeziora i spotykamy spory teren na którym trwają poszukiwania gazu łupkowego... to był zawsze temat który poruszano hen daleko, w telewizji, a tu, proszę, jesteśmy właśnie w takim miejscu. Tylko jedno zaczyna przeszkadzać: ciche kap! kap! kap! Po chwili, gdy już zasuwaliśmy na Kartuzy, zrobiła się z tego regularna zlewa. Deszcz leje, samochody jakby sobie nagle przypomniały, że jest niedziela i trzeba do miasta do sklepu jechać, paskudny asfalt (co szczególnie dawało znać na zjazdach, gdy auta z naprzeciwka jeszcze dodatkowo oślepiały)... zdecydowanie najbardziej paskudny fragment całej drogi. W Kartuzach przystanek na potrzeby nawigacji (nie wiem, naprawdę, czemu ludzie patrzyli na nas jak na kosmitów), po czym zbijamy do DK20. Po drodze deszcz w końcu ustał, a już na samej krajówce bajka. Jechało się elegancko aż do Żukowa, gdzie zrobiliśmy przystanek przy Orlenie (wcześniej próbowałem innej stacji ale tam nie mieli parówek. Granda!). Tam wsunęliśmy spory obiad.
Tutaj należy podkreślić, że w wyniku gleby na lodzie Hipcia nabiła sobie potężnego sińca na kolanie, który właśnie rozkwitał i przy każdym ruchu przypominał o sobie. W domu kolano okazało się potężnie spuchnięte, przez trzy dni zbijaliśmy opuchliznę i konieczne stało się zrezygnowanie z treningów przez tydzień.
Po przystanku mieliśmy dużo czasu na to, żeby dojechać na miejsce. DK 20 nadal kusiła ładnym asfaltem, więc bardzo spokojnie (Gdynia: 30 km - co to jest?) jechaliśmy przed siebie aż... wjechaliśmy do Gdyni. To było zaskoczeniem, bo nie zakładałem, że w ogóle o nią zahaczymy, myślałem, że Dąbrowa to miejscowość, a nie dzielnica. Tu straciliśmy trochę czasu na nawigację, bo nie byłem pewien kiedy będzie skręt... w końcu się udało i z wielkiej dwupasmówki wjechaliśmy w boczną dróżkę prowadzącą przez rezerwat przyrody. Czekał nas długi zjazd po ładnym asfalcie (aż na poziom morza) i jeden kretyn, który nieoświetlony na jednym z zakrętów łapał stopa. Nie wiem, skąd ci ludzie się biorą, ale ewolucja działa zdecydowanie za wolno. W końcu pojawiła się tablica z napisem "Sopot" a po jej przekroczeniu udało nam się w końcu połączyć wszystkie nasze zdobyte gminy w graf spójny!
Po zjeździe trafiliśmy na jakąś główną ulicę z zakazem dla rowerów, początkowo nawet się zastosowaliśmy, ale zaraz potem szlag mnie trafił i zjechałem na asfalt. Do ciężkiej cholery, jeśli zakazujecie jazdy rowerom, to trzeba dać jakąś alternatywę! Kawałek dalej zjechaliśmy na dworzec, ustaliwszy co i gdzie się znajduje, postanowiliśmy wykorzystać dostępny czas i zjechać nad Zatokę. Ignorując zupełnie zakazy dla rowerów wyjechaliśmy sobie na molo (ha, ciekawe komu się udaje tak komfortowo przejechać rowerem po molo sopockim).
Molo w Sopocie © Hipek99
Przy powrocie na dworzec przy okazji zrobiliśmy również zdjęcie słynnego znaku ograniczenia prędkości...
Słynna ścieżka rowerowa © Hipek99
Potem trzeba było tylko czekać na maleńkiej sopockiej stacyjce... Pociąg nadjechał, rowery się podwiesiły, a my po chwili usnęliśmy.
- DST 166.42km
- Czas 09:37
- VAVG 17.31km/h
- Sprzęt Zenon
Trzecia ("zimowa") Hip-rawka. Dzień 1
Pomysł na Hip-rawkę rzuciła Hipcia. Długi weekend sobie nadchodził i mieliśmy dwie opcje - Tatry lub rowery. Hipcia, o ile w grudniu chciała Tatry, o tyle teraz chciała na rower. Dobrze, niech będzie i rower. Spakowanie się nie nastręczało trudności, rowery były też gotowe, więc wystarczyło tylko wrzucić wszystko w sakwy, wstać rano i około 9:00 wypchnąć się na drogę.
Trasa też była ustalona. W jednej z pierwszych opcji mieliśmy wylądować docelowo w okolicach Białegostoku, żeby nie jechać tak, jak ostatnio - prosto na Nasielsk. Skończyło się właśnie tym ostatnim - a zatem tak, jak w zeszłym roku, docelowo atakujemy Pomorze.
Pierwsze kilometry lecą spokojnie i nudno. Standardowo, zasuwamy przez Most Północny, robiąc obowiązkową fotę.
Fota z Mostu Północnego być musi i basta! © Hipek99
Robimy, tak jak ostatnio, krótki przystanek w Komornicy (krótszy niż poprzednio), do Nasielska trafiamy teraz już bezbłędnie, nie marnując czasu na poszukiwanie drogi. Stamtąd wypadamy w kierunku na Nowe Miasto, by zaraz potem skręcić i przejechać się sympatyczną dróżką wzdłuż torów. Lądujemy w jakiejś wiosce, tłukąc się podrzędnymi drogami (asfalt był opcjonalny).
Boczna droga. Jedziemy zaliczyć gminę © Hipek99
Celem była gmina Sońsk, którą zaliczyliśmy już w Gąsocinie. Tam zmieniamy plan i zamiast jechać do Sońska (a potem tłuc się terenem do "50"), tniemy ładnym, unioeuropejskim asfaltem na zachód. Na "50" skręcamy na Ciechanów i tam, zamknąwszy pierwszą setkę, robimy przystanek na ciepłe jedzenie. Czyli, klasycznie: kawa i parówki na CPN-ie.
Przystanek w Ciechanowie © Hipek99
Średnia wyszła nam ładna - 21,5 km/h, co, biorąc pod uwagę, że wiatr nie przeszkadzał, ale i też nie pomagał, było wynikiem dobrym. Przy przystanku włączyłem stoper, żeby zobaczyć, jak długo będzie trwala "krótka" przerwa. Kupienie, zjedzenie, wypicie, spakowanie się i ubranie się nieco cieplej, zajęło nam całe 30 minut, czyli daleko, daleko od oczekiwanego czasu.
Powoli zaczęło się robić chłodno - wcześniej na temperaturę nie można było narzekać. Temperatura spadła, wilgoć wzrosła.
Wskakujemy ponownie na siodło i przewiózłszy się po ciechanowskich kocich łbach wyskakujemy na drogę w kierunku Mławy, którą przecinamy i po chwili lądujemy w Mławce - ale już w województwie Warmińsko-Mazurskim. Teraz zasuwamy blisko znanych z grudnia terenów (wkrótce pojawiła się "Pętla Grunwaldzka"), na dzień dobry wita nas powiat dzia(ł)dowski. Tym razem musimy jednak odwiedzić Dzia(ł)dowo, bo okazało się, że ma teren miejski. Zapada zmrok, asfalty... asfalty są takie, że nikogo nie powinno dziwić, że "ł" w nazwie miejscowości i powiatu biorę w nawias. Nawierzchnia jest, po prostu, dziadowska.
Dojeżdżając do Działdowa, na kilku zjazdach zauważamy, że nawierzchnia ładnie się skrzy. Temperatura w kilku miejscach spada poniżej zera, ale nie jest ślisko, niemniej jednak po drodze pojawiają się gęste mgły. W samym Działdowie robi się jednak jeszcze bardziej lodowiskowo, ławka, na której ustalamy dalsze plany jest pokryta cienką warstewką szronu (podobnie jak nasze rowery), dróżka rowerowa też ładnie błyszczy. Przystanek w Biedronce położonej na skrzyżowaniu, szybkie zakupy i ruszamy dalej. Jedzie się świetnie, średnia ciągle powyżej 21 km/h, godzina wczesna, pić sie nie chce, jedzenie zżarte, więc mamy nadzieję na konkretne pobicie rekordu jazdy z sakwami.
Nagle na jednym ze zjazdów zaczynam czuć, ze rower zaczyna śmigać w boki. Opuszczam nogę, dotykam asfaltu... ślisko. Lód. Powoli przyhamowuję, odwracam głowę, żeby zakrzyknąć Hipci i słyszę hałas oznajmiający, że krzyczeć już nie trzeba, bo ona właśnie się dowiedziała. Zebrała się z asfaltu, wchodzę na niego spokojnie... oj. Elegancka, równa i przyjemna szklaneczka. Chodzenie po tym jest już wyzwaniem. Ruszamy dalej - poboczem. Wąskim, piaskowym, ale przyczepnym poboczem. W końcu to tylko jakaś taka paskudna, leśna niecka. Podjazd - i faktycznie, przyczepność wraca. Wskakujemy na asfalt, na początku czujnie, potem swobodnie zaczynamy nabierać prędkości, kolejna wioska, zjazd, sprawdzam nogą, kurka, znowu! Odwracam się i... tym razem inaczej. Hipcia, niczym dama, kładzie się na boku i elegancko, jak syrenka na fali, zaczyna szorować w dół. Swobodnie puszczony przed nią rower, pląsa jak konik morski, tańczy, kręcąc się dookoła swej osi. Wracamy na pobocze. Brudne, dziurawe, pokryte gałęziami, ale jednak poboczem
Dalsza jazda to szorowanie poboczem (ewentualnie chodnikami na wioskach) i krótkie epizody asfaltu. Hipcia po dwóch glebach nie chce już ryzykować trzeciej, do Lidzbarka jedziemy więc wolno, spokojnie, mordując średnią. Po drodze tylko raz, dość szybko, uciekamy z asfaltu słysząc z tyłu, że ktoś świetnie się bawi na lodzie. Gdy nas tylko ujrzał, zwolnił i minął bardzo spokojnie. W Lidzbarku odbijamy na Lubawę. Tu pojawił się nowy asfalt, był przyczepny, ale nie chcemy już ryzykować, że ugrzęźniemy gdzieś między polami w kolejnej partii lodu, więc zaraz za miastem wskakujemy w las i rozbijamy namiot.
Kolacja mistrzów. Na puszce napisane jest "Winter Party" © Hipek99
Trasa też była ustalona. W jednej z pierwszych opcji mieliśmy wylądować docelowo w okolicach Białegostoku, żeby nie jechać tak, jak ostatnio - prosto na Nasielsk. Skończyło się właśnie tym ostatnim - a zatem tak, jak w zeszłym roku, docelowo atakujemy Pomorze.
Pierwsze kilometry lecą spokojnie i nudno. Standardowo, zasuwamy przez Most Północny, robiąc obowiązkową fotę.
Fota z Mostu Północnego być musi i basta! © Hipek99
Robimy, tak jak ostatnio, krótki przystanek w Komornicy (krótszy niż poprzednio), do Nasielska trafiamy teraz już bezbłędnie, nie marnując czasu na poszukiwanie drogi. Stamtąd wypadamy w kierunku na Nowe Miasto, by zaraz potem skręcić i przejechać się sympatyczną dróżką wzdłuż torów. Lądujemy w jakiejś wiosce, tłukąc się podrzędnymi drogami (asfalt był opcjonalny).
Boczna droga. Jedziemy zaliczyć gminę © Hipek99
Celem była gmina Sońsk, którą zaliczyliśmy już w Gąsocinie. Tam zmieniamy plan i zamiast jechać do Sońska (a potem tłuc się terenem do "50"), tniemy ładnym, unioeuropejskim asfaltem na zachód. Na "50" skręcamy na Ciechanów i tam, zamknąwszy pierwszą setkę, robimy przystanek na ciepłe jedzenie. Czyli, klasycznie: kawa i parówki na CPN-ie.
Przystanek w Ciechanowie © Hipek99
Średnia wyszła nam ładna - 21,5 km/h, co, biorąc pod uwagę, że wiatr nie przeszkadzał, ale i też nie pomagał, było wynikiem dobrym. Przy przystanku włączyłem stoper, żeby zobaczyć, jak długo będzie trwala "krótka" przerwa. Kupienie, zjedzenie, wypicie, spakowanie się i ubranie się nieco cieplej, zajęło nam całe 30 minut, czyli daleko, daleko od oczekiwanego czasu.
Powoli zaczęło się robić chłodno - wcześniej na temperaturę nie można było narzekać. Temperatura spadła, wilgoć wzrosła.
Wskakujemy ponownie na siodło i przewiózłszy się po ciechanowskich kocich łbach wyskakujemy na drogę w kierunku Mławy, którą przecinamy i po chwili lądujemy w Mławce - ale już w województwie Warmińsko-Mazurskim. Teraz zasuwamy blisko znanych z grudnia terenów (wkrótce pojawiła się "Pętla Grunwaldzka"), na dzień dobry wita nas powiat dzia(ł)dowski. Tym razem musimy jednak odwiedzić Dzia(ł)dowo, bo okazało się, że ma teren miejski. Zapada zmrok, asfalty... asfalty są takie, że nikogo nie powinno dziwić, że "ł" w nazwie miejscowości i powiatu biorę w nawias. Nawierzchnia jest, po prostu, dziadowska.
Dojeżdżając do Działdowa, na kilku zjazdach zauważamy, że nawierzchnia ładnie się skrzy. Temperatura w kilku miejscach spada poniżej zera, ale nie jest ślisko, niemniej jednak po drodze pojawiają się gęste mgły. W samym Działdowie robi się jednak jeszcze bardziej lodowiskowo, ławka, na której ustalamy dalsze plany jest pokryta cienką warstewką szronu (podobnie jak nasze rowery), dróżka rowerowa też ładnie błyszczy. Przystanek w Biedronce położonej na skrzyżowaniu, szybkie zakupy i ruszamy dalej. Jedzie się świetnie, średnia ciągle powyżej 21 km/h, godzina wczesna, pić sie nie chce, jedzenie zżarte, więc mamy nadzieję na konkretne pobicie rekordu jazdy z sakwami.
Nagle na jednym ze zjazdów zaczynam czuć, ze rower zaczyna śmigać w boki. Opuszczam nogę, dotykam asfaltu... ślisko. Lód. Powoli przyhamowuję, odwracam głowę, żeby zakrzyknąć Hipci i słyszę hałas oznajmiający, że krzyczeć już nie trzeba, bo ona właśnie się dowiedziała. Zebrała się z asfaltu, wchodzę na niego spokojnie... oj. Elegancka, równa i przyjemna szklaneczka. Chodzenie po tym jest już wyzwaniem. Ruszamy dalej - poboczem. Wąskim, piaskowym, ale przyczepnym poboczem. W końcu to tylko jakaś taka paskudna, leśna niecka. Podjazd - i faktycznie, przyczepność wraca. Wskakujemy na asfalt, na początku czujnie, potem swobodnie zaczynamy nabierać prędkości, kolejna wioska, zjazd, sprawdzam nogą, kurka, znowu! Odwracam się i... tym razem inaczej. Hipcia, niczym dama, kładzie się na boku i elegancko, jak syrenka na fali, zaczyna szorować w dół. Swobodnie puszczony przed nią rower, pląsa jak konik morski, tańczy, kręcąc się dookoła swej osi. Wracamy na pobocze. Brudne, dziurawe, pokryte gałęziami, ale jednak poboczem
Dalsza jazda to szorowanie poboczem (ewentualnie chodnikami na wioskach) i krótkie epizody asfaltu. Hipcia po dwóch glebach nie chce już ryzykować trzeciej, do Lidzbarka jedziemy więc wolno, spokojnie, mordując średnią. Po drodze tylko raz, dość szybko, uciekamy z asfaltu słysząc z tyłu, że ktoś świetnie się bawi na lodzie. Gdy nas tylko ujrzał, zwolnił i minął bardzo spokojnie. W Lidzbarku odbijamy na Lubawę. Tu pojawił się nowy asfalt, był przyczepny, ale nie chcemy już ryzykować, że ugrzęźniemy gdzieś między polami w kolejnej partii lodu, więc zaraz za miastem wskakujemy w las i rozbijamy namiot.
Kolacja mistrzów. Na puszce napisane jest "Winter Party" © Hipek99
- DST 190.83km
- Czas 10:09
- VAVG 18.80km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 15 grudnia 2013
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Druga (urodzinowa) Hip-rawka. Dzień 2
W nocy było ciepło. Nawet za gorąco. Deszcz kapiący w sufit namiotu przyjemnie usypiał, przeszkadzało tylko jedno miejsce na suficie, z którego zwykle kapią krople, trzeba było podwiesić tam kapelusz. Już rano, gdy po raz nasty mówiłem "jeszcze pięć minut", kap! kap! zmieniło się w pac! pac! Coś najwyraźniej chodziło dookoła namiotu. Nie człowiek - zwierzę. Chodziło, ale tak jakoś dziwnie, dookoła, zmieniając kierunki, pojawiając się raz z jednej, raz przenikając bezgłośnie na drugą jego stronę. Wyjrzałem zatem z namiotu i... biało. Piękne, wielkie płaty śniegu spadają sobie na las, rowery przykryte białym puszkiem... do tego Hipcia niedokładnie wytarła obiektyw z pary i z jednej strony mamy dodatkowy, artystyczny efekt zaparowanego aparatu. Śnieg czy nie, trzeba wyjść. Szybkie śniadanie, po nim ruszamy do pakowania. Jak zwykle bez rękawiczek (żeby ich nie moczyć) zebrałem wszystko do kupy i, już kończąc, rzuciłem żartując, że chyba pozwolę sobie założyć rękawiczki. Usłysząłem fuknięcie, po czym zorientowałem się, że przez cały czas mojego pakowania Hipcia grzała sobie ręce zwinąwszy je w piąstki. "A bez rękawiczek ich sobie zagrzać nie możesz?" - zapytała z przekąsem. "Mogę" - odpowiedziałem - "ale zajmie to trochę dłużej".
Wypchaliśmy rowery na asfalt, teraz pokryty topniejącym śniegiem, a następnie pchnęliśmy się w kierunku Nidzicy. Śnieg już od chwili nie padał, było tylko mokro; tuż za Nidzicą przywitał nas wiatr. Teren zrobił się bardzo pagórkowaty, wiatr bił mocno w twarz, więc prędkość była fatalna. W Uzdowie, gdzie mieliśmy odbić w kierunku Grunwaldu, mieliśmy średnią nieco powyżej 15 km/h i z ulgą przystanęliśmy na Statoilu. Dalej droga prowadziła w innym kierunku, więc zrobiło się trochę spokojniej, chociaż i tak wiatr tym razem dawał z boku, przeszkadzając w jeździe. Minęliśmy znak zachęcający do odwiedzenia pola bitwy i w okolicach skrętu na Marwałd przystanęliśmy, by sprawdzić, czy Grunwald się już zaliczył. Okazało się, że moja mapa nagle przestała pokazywac granice gmin, pozostało więc liczyć na to, że trasę nakreśliłem poprawnie i Grunwald, jeśli nie zaliczył się do tej pory, to zaliczy się później.
Po kolejnej porcji rowerowego rzemiosła wyjechaliśmy do Lubawy, a stamtąd wyjechaliśmy na Iławę. W międzyczasie zaczął padać deszcz. Już nie mżawka, a porządny, polski, regularny deszcz. Droga na Iławę okazała się być w przebudowie, kilku kierowców na pewno nas trochę bardziej nie lubi, ale nikt się nie niepokoił, nikt nie trąbił, kazdy czekał na swoją kolejkę, a my staraliśmy się w miarę możliwości być pomocnymi i współpracowaliśmy gdy mieli okazję do wyprzedzenia. Iława przywitała nas śmieszką rowerową, która wyprowadziła nas na skrzyżowanie z główną. Z niej odbiliśmy na chwilę do Lidla, zrobić zakupy, po czym ponownie już mokliśmy na kolejnej śmieszce rowerowej, która wyprowadziła nas prosto na drogę na Grudziądz. Krajówka jak krajówka - nawet szeroka, ruch niewielki, deszcz i cholerny boczny wiatr. Tak, wolę jednak deszcz od wiatru. Za Kisielicami odbiliśmy w prawo, w kierunku Prabutów, tam, stojąc pod jakimś przystankiem, analizowaliśmy mapę. Hipcia chciała koniecznie odwiedzić Kwidzyn, ale wówczas trasa do planowanego miejsca noclegowego sięgnęłaby do drugiej w nocy i wpłynęłaby na kolejny dzień (a na niego mieliśmy przygotowany raczej sztywny grafik). W końcu jednak uznaliśmy, że jedziemy przez Prabuty, powinno się zrobić około 170 km, co jest dystansem względnie akceptowalnym. Ruszyliśmy dalej - omijając skręt na Kwidzyn. Z metra na metr droga się zepsuła. Dziura na dziurze, nierówny asfalt, na zjazdach ciemno, nawet nie ma się jak rozpędzić... zmarnowaliśmy tam sporo czasu.
W Prabutach (które okazały się być większym miastem) zrobiliśmy przerwę na Orlenie. Zjedliśmy po dwie parówki i mając świadomość tego, że zostało nam do pokonania tylko 30 km, zastanawialiśmy się, po co kupiliśmy w Lidlu parówki... jakoś nie mieliśmy na nie najmniejszej ochoty. Dalsza droga to przebijanie się przez ciemność i początki dosychania, bo deszcz w końcu się znudził i sobie poszedł. Gdzieś tuż przed Iławą zaszyliśmy się w lesie, tym razem liściastym, rozbiliśmy się w niewielkiej dolince, wczołgaliśmy do namiotu... tym razem już nawet się nie przebierałem - wszystkiemu, co miałem na sobie należało się suszenie.
Wypchaliśmy rowery na asfalt, teraz pokryty topniejącym śniegiem, a następnie pchnęliśmy się w kierunku Nidzicy. Śnieg już od chwili nie padał, było tylko mokro; tuż za Nidzicą przywitał nas wiatr. Teren zrobił się bardzo pagórkowaty, wiatr bił mocno w twarz, więc prędkość była fatalna. W Uzdowie, gdzie mieliśmy odbić w kierunku Grunwaldu, mieliśmy średnią nieco powyżej 15 km/h i z ulgą przystanęliśmy na Statoilu. Dalej droga prowadziła w innym kierunku, więc zrobiło się trochę spokojniej, chociaż i tak wiatr tym razem dawał z boku, przeszkadzając w jeździe. Minęliśmy znak zachęcający do odwiedzenia pola bitwy i w okolicach skrętu na Marwałd przystanęliśmy, by sprawdzić, czy Grunwald się już zaliczył. Okazało się, że moja mapa nagle przestała pokazywac granice gmin, pozostało więc liczyć na to, że trasę nakreśliłem poprawnie i Grunwald, jeśli nie zaliczył się do tej pory, to zaliczy się później.
Po kolejnej porcji rowerowego rzemiosła wyjechaliśmy do Lubawy, a stamtąd wyjechaliśmy na Iławę. W międzyczasie zaczął padać deszcz. Już nie mżawka, a porządny, polski, regularny deszcz. Droga na Iławę okazała się być w przebudowie, kilku kierowców na pewno nas trochę bardziej nie lubi, ale nikt się nie niepokoił, nikt nie trąbił, kazdy czekał na swoją kolejkę, a my staraliśmy się w miarę możliwości być pomocnymi i współpracowaliśmy gdy mieli okazję do wyprzedzenia. Iława przywitała nas śmieszką rowerową, która wyprowadziła nas na skrzyżowanie z główną. Z niej odbiliśmy na chwilę do Lidla, zrobić zakupy, po czym ponownie już mokliśmy na kolejnej śmieszce rowerowej, która wyprowadziła nas prosto na drogę na Grudziądz. Krajówka jak krajówka - nawet szeroka, ruch niewielki, deszcz i cholerny boczny wiatr. Tak, wolę jednak deszcz od wiatru. Za Kisielicami odbiliśmy w prawo, w kierunku Prabutów, tam, stojąc pod jakimś przystankiem, analizowaliśmy mapę. Hipcia chciała koniecznie odwiedzić Kwidzyn, ale wówczas trasa do planowanego miejsca noclegowego sięgnęłaby do drugiej w nocy i wpłynęłaby na kolejny dzień (a na niego mieliśmy przygotowany raczej sztywny grafik). W końcu jednak uznaliśmy, że jedziemy przez Prabuty, powinno się zrobić około 170 km, co jest dystansem względnie akceptowalnym. Ruszyliśmy dalej - omijając skręt na Kwidzyn. Z metra na metr droga się zepsuła. Dziura na dziurze, nierówny asfalt, na zjazdach ciemno, nawet nie ma się jak rozpędzić... zmarnowaliśmy tam sporo czasu.
W Prabutach (które okazały się być większym miastem) zrobiliśmy przerwę na Orlenie. Zjedliśmy po dwie parówki i mając świadomość tego, że zostało nam do pokonania tylko 30 km, zastanawialiśmy się, po co kupiliśmy w Lidlu parówki... jakoś nie mieliśmy na nie najmniejszej ochoty. Dalsza droga to przebijanie się przez ciemność i początki dosychania, bo deszcz w końcu się znudził i sobie poszedł. Gdzieś tuż przed Iławą zaszyliśmy się w lesie, tym razem liściastym, rozbiliśmy się w niewielkiej dolince, wczołgaliśmy do namiotu... tym razem już nawet się nie przebierałem - wszystkiemu, co miałem na sobie należało się suszenie.
Wychodzi rano człowiek z namiotu, a tu© Hipek99
Poranek w lesie© Hipek99
Rowery nie zostały oszczędzone© Hipek99
Zamek w Nidzicy© Hipek99
Droga w kierunku Uzdowa© Hipek99
Grunwald tuż tuż. Ale my skręciliśmy trochę wczesniej© Hipek99
Gdzieś na krótkim przystanku© Hipek99
Grunwald został z boku, my skręcamy na Marwałd© Hipek99
- DST 170.84km
- Czas 10:20
- VAVG 16.53km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 15 czerwca 2013
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Norwegia 2013: (17)
Rozdział 17: Przez odmieniony płaskowyż
Rano wiało i nie chciało się nam ruszać, zresztą mieliśmy tyle czasu, że pośpiech nie był wcale wskazany. Wykopaliśmy się na jezdnię dopiero o wpół do dziesiątej. Hipci było chłodno, kropił deszcz, a wiatr dawał z boku lub w twarz. Po chwili już mijaliśmy most przy skręcie na Kokelv, a stamtąd, po krótkiej wspinaczce zjechaliśmy prawie do samego Olderfjordu. Tam zrobiliśmy przerwę w sklepie z pamiątkami, dokupiliśmy magnes na lodówkę do naszej kolekcji i zaszliśmy do sąsiedniego sklepu (który okazał się otwarty).
Akurat kończyliśmy banany, gdy zaczęło padać. Starszy sakwiarz z długaśną brodą, który pakował się przy nas, schował się do sklepu, my poczekaliśmy chwilę, po czym wzruszyliśmy ramionami i pchnęliśmy się w górę w kierunku Alty. Po chwili podjazdu deszcz padać przestał, a wiatr zaczął wiać w plecy. Przełęcz na dwustu z kawałkiem osiągnęliśmy dość szybko, po czym zjechaliśmy do Skeidi, przecięliśmy zjazdem miejscowość i odbiliśmy w lewo. Po chwili zaczęliśmy się wspinać po łagodnym podjeździe, robiąc przerwę na jedzenie przy drodze.
Płaskowyż wyglądał dziś zupełnie inaczej: bez wiatru było jakoś spokojniej, przyjemniej, był czas na rozglądnięcie się, akurat spotkaliśmy dwa duże stada reniferów. Gdzieś po drodze minęliśmy niewielką tutejszą osadę domków letniskowych, dziś, ze względu na sobotę, osada żyła, pełna ludzi i samochodów. Zaraz po tym, jak osiągnęliśmy najwyższy punkt na drodze, zatrzymało nas brodate cuś. Cuś było Austriakiem, który już przez 67 dni jechał z Austrii na Nordkapp; pytał nas o miejscówki, sam planował się walnąć przy strumyku. Miejsce miał dobre, bo ukryte za mostem przed niespodziewanym wiatrem, zatem opowiedzieliśmy mu o dalszym terenie, ale wyglądał na zdecydowanego rozbić się właśnie tam.
W końcu wjechaliśmy do Alta Kommune. Do tej pory deszcz robił sobie tylko pułapki, mżąc i dwukrotnie tylko zmuszając nas do zalożenia czegoś na siebie. Teraz zaczął ostro padać, a potem lać. Na zjeździe było to zdecydowanie nieprzydatne, szczególnie niezadowolona była Hipcia, której taki deszcz niewiarygodnie przeszkadza w wyraźnym widzeniu, na szczęście, gdy już zjeżdżaliśmy z przełęczy, zaczęło się wypogadzać. Na dole, przy jeziorze Leirbotnvannet, niedaleko skrzyżowania z drogą 883, osiągnęliśmy graniczne "około 30 km" pozostałych do lotniska. Weszliśmy w las szeroką, wyjeżdżoną drogą, którą zwykle bywalcy podjeżdżali pod swój parking dla łódek i znaleźliśmy sobie wygodną, płaską polankę. Mimo że była dopiero dwudziesta, nie było sensu dalej się pchać, bo i po co? Miejsce było dobre.
Przy ostatnich kroplach deszczu rozbiliśmy namiot, przepakowaliśmy rzeczy, uzupełniając wory transportowe bagażem podręcznym, przygotowując się już na następny dzień, w międzyczasie przestało padać i wyszło słońce. Z sakwy wyciągnęliśmy ostatnie dwa piwa i spożyliśmy je sobie: jedno na zbudowanej naprędce ławce nad brzegiem, drugie już w namiocie. Tam spokojnie uzupełniliśmy dwa zaległe dni relacji w notatkach, popatrzyliśmy chwilę na poblask słońca na pobliskiej górze, które właśnie po zejściu w dół, wędrowało uparcie w górę, po czym gdzieś w okolicach północy zalegliśmy spać. Przyzwyczajeni do wygodnego, miękkiego mchu, nie mogliśmy jakoś pogodzić się z tym, że dwa centymetry pod nami jest twarda, udeptana ziemia.
Rano wiało i nie chciało się nam ruszać, zresztą mieliśmy tyle czasu, że pośpiech nie był wcale wskazany. Wykopaliśmy się na jezdnię dopiero o wpół do dziesiątej. Hipci było chłodno, kropił deszcz, a wiatr dawał z boku lub w twarz. Po chwili już mijaliśmy most przy skręcie na Kokelv, a stamtąd, po krótkiej wspinaczce zjechaliśmy prawie do samego Olderfjordu. Tam zrobiliśmy przerwę w sklepie z pamiątkami, dokupiliśmy magnes na lodówkę do naszej kolekcji i zaszliśmy do sąsiedniego sklepu (który okazał się otwarty).
Akurat kończyliśmy banany, gdy zaczęło padać. Starszy sakwiarz z długaśną brodą, który pakował się przy nas, schował się do sklepu, my poczekaliśmy chwilę, po czym wzruszyliśmy ramionami i pchnęliśmy się w górę w kierunku Alty. Po chwili podjazdu deszcz padać przestał, a wiatr zaczął wiać w plecy. Przełęcz na dwustu z kawałkiem osiągnęliśmy dość szybko, po czym zjechaliśmy do Skeidi, przecięliśmy zjazdem miejscowość i odbiliśmy w lewo. Po chwili zaczęliśmy się wspinać po łagodnym podjeździe, robiąc przerwę na jedzenie przy drodze.
Płaskowyż wyglądał dziś zupełnie inaczej: bez wiatru było jakoś spokojniej, przyjemniej, był czas na rozglądnięcie się, akurat spotkaliśmy dwa duże stada reniferów. Gdzieś po drodze minęliśmy niewielką tutejszą osadę domków letniskowych, dziś, ze względu na sobotę, osada żyła, pełna ludzi i samochodów. Zaraz po tym, jak osiągnęliśmy najwyższy punkt na drodze, zatrzymało nas brodate cuś. Cuś było Austriakiem, który już przez 67 dni jechał z Austrii na Nordkapp; pytał nas o miejscówki, sam planował się walnąć przy strumyku. Miejsce miał dobre, bo ukryte za mostem przed niespodziewanym wiatrem, zatem opowiedzieliśmy mu o dalszym terenie, ale wyglądał na zdecydowanego rozbić się właśnie tam.
W końcu wjechaliśmy do Alta Kommune. Do tej pory deszcz robił sobie tylko pułapki, mżąc i dwukrotnie tylko zmuszając nas do zalożenia czegoś na siebie. Teraz zaczął ostro padać, a potem lać. Na zjeździe było to zdecydowanie nieprzydatne, szczególnie niezadowolona była Hipcia, której taki deszcz niewiarygodnie przeszkadza w wyraźnym widzeniu, na szczęście, gdy już zjeżdżaliśmy z przełęczy, zaczęło się wypogadzać. Na dole, przy jeziorze Leirbotnvannet, niedaleko skrzyżowania z drogą 883, osiągnęliśmy graniczne "około 30 km" pozostałych do lotniska. Weszliśmy w las szeroką, wyjeżdżoną drogą, którą zwykle bywalcy podjeżdżali pod swój parking dla łódek i znaleźliśmy sobie wygodną, płaską polankę. Mimo że była dopiero dwudziesta, nie było sensu dalej się pchać, bo i po co? Miejsce było dobre.
Przy ostatnich kroplach deszczu rozbiliśmy namiot, przepakowaliśmy rzeczy, uzupełniając wory transportowe bagażem podręcznym, przygotowując się już na następny dzień, w międzyczasie przestało padać i wyszło słońce. Z sakwy wyciągnęliśmy ostatnie dwa piwa i spożyliśmy je sobie: jedno na zbudowanej naprędce ławce nad brzegiem, drugie już w namiocie. Tam spokojnie uzupełniliśmy dwa zaległe dni relacji w notatkach, popatrzyliśmy chwilę na poblask słońca na pobliskiej górze, które właśnie po zejściu w dół, wędrowało uparcie w górę, po czym gdzieś w okolicach północy zalegliśmy spać. Przyzwyczajeni do wygodnego, miękkiego mchu, nie mogliśmy jakoś pogodzić się z tym, że dwa centymetry pod nami jest twarda, udeptana ziemia.
- DST 115.54km
- Czas 08:16
- VAVG 13.98km/h
- VMAX 53.37km/h
- Sprzęt Zenon