Wpisy archiwalne w kategorii
> 100km
Dystans całkowity: | 21568.63 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1129:10 |
Średnia prędkość: | 19.10 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 96075 m |
Maks. tętno maksymalne: | 192 (99 %) |
Maks. tętno średnie: | 156 (80 %) |
Suma kalorii: | 61075 kcal |
Liczba aktywności: | 157 |
Średnio na aktywność: | 137.38 km i 7h 11m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 11 marca 2018
Kategoria > 100km, do czytania, trening
Pierwszy Szopen
Mówią, że już niedługo ma wrócić chłód. Ale po co? Przecież jest bardzo dobrze.
Wyległo towarzystwo. Temperatura bardzo wysoka, jak na tę porę roku - w porywach piętnaście stopni, więc minąłem sporo pojedynczych kolarzy i jeden solidny peleton.
Sam uznałem, że czas po raz pierwszy w tym roku odwiedzić Szopena, więc ruszyłem tam przez Błonie. Za Szczytnem niemiła niespodzianka - droga chyba nie wytrzymała konfrontacji z zimą i będzie miała dwa krótkie, szutrowe kawałki.
Powrót średnio przyjemny - z mocnym bocznym wiatrem. No i pierwsza - nie licząc TdWOŚP - stówka zrobiona!
Wyległo towarzystwo. Temperatura bardzo wysoka, jak na tę porę roku - w porywach piętnaście stopni, więc minąłem sporo pojedynczych kolarzy i jeden solidny peleton.
Sam uznałem, że czas po raz pierwszy w tym roku odwiedzić Szopena, więc ruszyłem tam przez Błonie. Za Szczytnem niemiła niespodzianka - droga chyba nie wytrzymała konfrontacji z zimą i będzie miała dwa krótkie, szutrowe kawałki.
Powrót średnio przyjemny - z mocnym bocznym wiatrem. No i pierwsza - nie licząc TdWOŚP - stówka zrobiona!
- DST 105.38km
- Czas 03:45
- VAVG 28.10km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 13 stycznia 2018
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Tour de WOŚP - rozgrzewka
Krótki wypad po gminy z Kalisza do Kórnika.
Dokładniejszy opis pojawi się w relacji z całego TdWOŚP.
Dokładniejszy opis pojawi się w relacji z całego TdWOŚP.
- DST 133.32km
- Czas 05:05
- VAVG 26.23km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 10 listopada 2017
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Antywyprawka: dojazd
Pobudka przerywa sen w momencie, w którym dawno jej nie słyszałem. Jest jeszcze ciemno. Jedynym jasnym punktem w pokoju jest ekran telefonu, który w tym momencie głośno oznajmia, że właśnie minęło wpół do piątej i trzeba wstać. Przygotowana kawiarka. Tylko przekręcić kurek, by zaczęło się grzać. Po chwili siedzę już z ciepłym kubkiem w rękach. I ze zdumieniem stwierdzam, że wcale nie chce mi się spać.
Noc nadal otula miasto, gdy jedziemy w kierunku dworca, żegnani obojętnymi spojrzeniami jadących do pracy ludzi. My mamy wolne. Już na wstępie okazuje się, że hipciowy suport stawia nieoczekiwany opór, po wszystkim okaże się, że już dawno powinien być zostać wymieniony. Tymczasem wychodzi na to, że Hipcia będzie miała nieoczekiwany trening siłowy.
Na dworcu jesteśmy sporo przed czasem. Okazuje się, że gdzieś za winklem jest mała cukiernia, w której sprzedają pączki. Hipcia znika na chwilę, po czym wraca z pełną reklamówką.
Wagon jest pustawy. Rowery zostają powieszone w jakiejś klitce, w której co prawda nie przeszkadzają, ale też nie zostaje wiele miejsca. Kolejny z tych "nowszych" składów, które projektował ktoś, kto nie widział na oczy roweru w skali 1:1.
Całą drogę do Bielska-Białej drzemiemy. Na początku jazda nie jest szczególnie przyjemna, bo trzeba poczekać, aż wagon się nagrzeje, ale potem robi się nawet przyjemnie. A gdy już odkryłem WARS-a, to nawet i kawa, po raz kolejny tego dnia, uprzejemniła poranek.
Ale w końcu trzeba było wyjść. Krótki spacer po peronie i zaczynamy przebijanie się przez miasto. Na szczęście to mija szybko. Tu jakaś droga rowerowa, tu jezdnia, tu... pomyliliśmy skręt, ale w końcu udaje się. Początek jest bardzo przyjemny. A to wiatr wieje w plecy, a to mamy jakiś solidny zjazd... Niby teren bardziej górzysty, niby wiatr wcale aż tak bardzo nie pomaga, niby opony grubsze, a jedziemy jednak dobre 2-3 km/h szybciej niż tydzień wcześniej na Litwę.
Profil trasy zakładał kilka podjazdów (w tym jedną ściankę pod 15%). Dzięki temu mogliśmy jechać sporo wolniej i do woli nacieszyć się tym, co oferowała atmosfera okolicznych wsi. A, jak to mi później wyjaśniono, tutejsi mieszkańcy mają oryginalne podejście do segregacji śmieci: dzielą je na palne i niepalne, te palne, z kolei, na palne w dzień i palne w nocy. Dość powiedzieć, że praktycznie cały dzień jechaliśmy w zapachu palonej gumy i topionego plastiku.
Gdy zaczynało się ściemniać, akurat wjeżdżaliśmy do Suchej Beskidzkiej. Zrobiliśmy sobie przerwę obiadową na stacji. Dwie duże zapiekanki, dwa solidne kubki kawy, odpoczynek i... po chwili kolejny postój, pod Biedronką. Tym razem siedzę i czekam dobrze pół godziny, bo akurat całe miasto przyjechało robić zakupy i kolejki sięgają kilkunastu osób. Gdy w końcu ruszamy jest już kompletnie ciemno.
Ruch znika chwilę po tym, jak wjeżdżamy na trasę MRDP i ruszamy w kierunku Jeleśni. Jest to boczna droga, więc można spokojnie jechać obok siebie i rozmawiać. Przy okazji odkrywamy kolejny dowód na to, że zasada pt. "Trasę MRDP puszczamy tak blisko granicy jak się tylko da" jest stosowana wybiórczo: jeśli można ją zignorować, ale w zamian dodać podjazd - to się doda.
W Koszarawie krótki, ostatni już postój na kolejne zakupy (w końcu nie musieliśmy wszystkiego tachać pod górę, skoro można było część kupić wyżej?). Po zakupach, już z pełnymi sakwami, czeka na nas tylko ostatni podjazd. Zaczyna się obiecująco i spokojnie, ale jego końcówka to już sól kolarstwa - nie chce nam się już zdzierać ścięgien po ostatnim asfaltowym fragmencie, więc przechodzimy do spaceru, wpychamy fragment po kamienistej drodze, a końcówkę robimy już w siodle, w tym zjazd po niezbyt przyjemnie podmokłej łące.
Płonie ognisko. Przy nim siedzi dwóch dżentelmenów - Krzysiek i Michał. Niewielka wiata daje schronienie przed wiatrem. Wieczór zapowiada się bardzo przyjemnie. Wypoczywamy. Bobrujemy po krzakach w poszukiwaniu drewna. Uzupełniamy elektrolity.
Po dwóch godzinach pojawia się dwóch kolejnych, tym razem Ricardo z Tomkiem. Ten ostatni przywiózł z domu prawie gotowe ciasto na podpłomyki, więc zabieramy się za gotowanie.
A potem następuje coś dziwnego. W naszym kierunku idzie typ z osakwionym rowerem. Obchodzi nas dookoła, na nasze pytania nie odpowiada wcale. Stawia rower obok wiaty, nadal ignorując pytania, jedynie wypowiadając "nie po oczach" (pod adresem naszych czołówek), zagląda do środka, po czym... zabiera rower i znika, również bez słowa.
Nie minął szok związany z nietypowymi odwiedzinami, a tu, znienacka, pojawia się dwóch kolejnych - tym razem z plecakami. Ci akurat nie mieli problemów. Znaleźli sobie miejscówkę i dosiedli się do ogniska.
Impreza kończy się gdzieś po drugiej w nocy. Wypiliśmy to, co było do wypicia, zjedliśmy solidną kolację, więc trzeba wskoczyć w bivvy, bo rano trzeba będzie ruszać.
Noc nadal otula miasto, gdy jedziemy w kierunku dworca, żegnani obojętnymi spojrzeniami jadących do pracy ludzi. My mamy wolne. Już na wstępie okazuje się, że hipciowy suport stawia nieoczekiwany opór, po wszystkim okaże się, że już dawno powinien być zostać wymieniony. Tymczasem wychodzi na to, że Hipcia będzie miała nieoczekiwany trening siłowy.
Na dworcu jesteśmy sporo przed czasem. Okazuje się, że gdzieś za winklem jest mała cukiernia, w której sprzedają pączki. Hipcia znika na chwilę, po czym wraca z pełną reklamówką.
Wagon jest pustawy. Rowery zostają powieszone w jakiejś klitce, w której co prawda nie przeszkadzają, ale też nie zostaje wiele miejsca. Kolejny z tych "nowszych" składów, które projektował ktoś, kto nie widział na oczy roweru w skali 1:1.
Całą drogę do Bielska-Białej drzemiemy. Na początku jazda nie jest szczególnie przyjemna, bo trzeba poczekać, aż wagon się nagrzeje, ale potem robi się nawet przyjemnie. A gdy już odkryłem WARS-a, to nawet i kawa, po raz kolejny tego dnia, uprzejemniła poranek.
Ale w końcu trzeba było wyjść. Krótki spacer po peronie i zaczynamy przebijanie się przez miasto. Na szczęście to mija szybko. Tu jakaś droga rowerowa, tu jezdnia, tu... pomyliliśmy skręt, ale w końcu udaje się. Początek jest bardzo przyjemny. A to wiatr wieje w plecy, a to mamy jakiś solidny zjazd... Niby teren bardziej górzysty, niby wiatr wcale aż tak bardzo nie pomaga, niby opony grubsze, a jedziemy jednak dobre 2-3 km/h szybciej niż tydzień wcześniej na Litwę.
Profil trasy zakładał kilka podjazdów (w tym jedną ściankę pod 15%). Dzięki temu mogliśmy jechać sporo wolniej i do woli nacieszyć się tym, co oferowała atmosfera okolicznych wsi. A, jak to mi później wyjaśniono, tutejsi mieszkańcy mają oryginalne podejście do segregacji śmieci: dzielą je na palne i niepalne, te palne, z kolei, na palne w dzień i palne w nocy. Dość powiedzieć, że praktycznie cały dzień jechaliśmy w zapachu palonej gumy i topionego plastiku.
Gdy zaczynało się ściemniać, akurat wjeżdżaliśmy do Suchej Beskidzkiej. Zrobiliśmy sobie przerwę obiadową na stacji. Dwie duże zapiekanki, dwa solidne kubki kawy, odpoczynek i... po chwili kolejny postój, pod Biedronką. Tym razem siedzę i czekam dobrze pół godziny, bo akurat całe miasto przyjechało robić zakupy i kolejki sięgają kilkunastu osób. Gdy w końcu ruszamy jest już kompletnie ciemno.
Ruch znika chwilę po tym, jak wjeżdżamy na trasę MRDP i ruszamy w kierunku Jeleśni. Jest to boczna droga, więc można spokojnie jechać obok siebie i rozmawiać. Przy okazji odkrywamy kolejny dowód na to, że zasada pt. "Trasę MRDP puszczamy tak blisko granicy jak się tylko da" jest stosowana wybiórczo: jeśli można ją zignorować, ale w zamian dodać podjazd - to się doda.
W Koszarawie krótki, ostatni już postój na kolejne zakupy (w końcu nie musieliśmy wszystkiego tachać pod górę, skoro można było część kupić wyżej?). Po zakupach, już z pełnymi sakwami, czeka na nas tylko ostatni podjazd. Zaczyna się obiecująco i spokojnie, ale jego końcówka to już sól kolarstwa - nie chce nam się już zdzierać ścięgien po ostatnim asfaltowym fragmencie, więc przechodzimy do spaceru, wpychamy fragment po kamienistej drodze, a końcówkę robimy już w siodle, w tym zjazd po niezbyt przyjemnie podmokłej łące.
Płonie ognisko. Przy nim siedzi dwóch dżentelmenów - Krzysiek i Michał. Niewielka wiata daje schronienie przed wiatrem. Wieczór zapowiada się bardzo przyjemnie. Wypoczywamy. Bobrujemy po krzakach w poszukiwaniu drewna. Uzupełniamy elektrolity.
Po dwóch godzinach pojawia się dwóch kolejnych, tym razem Ricardo z Tomkiem. Ten ostatni przywiózł z domu prawie gotowe ciasto na podpłomyki, więc zabieramy się za gotowanie.
A potem następuje coś dziwnego. W naszym kierunku idzie typ z osakwionym rowerem. Obchodzi nas dookoła, na nasze pytania nie odpowiada wcale. Stawia rower obok wiaty, nadal ignorując pytania, jedynie wypowiadając "nie po oczach" (pod adresem naszych czołówek), zagląda do środka, po czym... zabiera rower i znika, również bez słowa.
Nie minął szok związany z nietypowymi odwiedzinami, a tu, znienacka, pojawia się dwóch kolejnych - tym razem z plecakami. Ci akurat nie mieli problemów. Znaleźli sobie miejscówkę i dosiedli się do ogniska.
Impreza kończy się gdzieś po drugiej w nocy. Wypiliśmy to, co było do wypicia, zjedliśmy solidną kolację, więc trzeba wskoczyć w bivvy, bo rano trzeba będzie ruszać.
- DST 131.33km
- Czas 07:11
- VAVG 18.28km/h
- Sprzęt Zenon
MRDP - 3
- DST 191.60km
- Czas 13:45
- VAVG 13.93km/h
- Sprzęt Czorny
Sobota, 5 sierpnia 2017
Kategoria Hipek poleca, > 100km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
W Sanatorium najweselej jest nad ranem
Sierpień nadszedł. Tak z zaskoczenia. A wraz z nim znacznie zbliżył się termin MRDP. Wyjazd, na którym będzie można przetestować wszystko i jeszcze kilka innych rzeczy, wisiał od pewnego czasu w powietrzu. Postanowiliśmy go zrealizować, tym razem nie we dwójkę, a całym zespołem.
Pierwsze plany zakładały wyjazd do Kórnika, gdzie pod przykrywką obecności na KMT mieliśmy wymknąć się na bok i zaliczyć sobie kilka gmin. Okazało się to jednak niezupełnie dobrym pomysłem. Dojazd i powrót to lekko ponad trzy godziny w samochodzie (w końcu nie każdy realizuje się na autostradzie jako mały pirat). Do tego start mieliśmy mieć zaplanowany na sobotnie popołudnie, więc wiązałoby się to albo z jazdą rano w sobotę, albo ze szwędaniem się bez celu od sobotniego ranka. Zatem uznaliśmy, że plan zmienimy i zakręcimy gdzieś, gdzie można dotrzeć szybciej i tracąc mniej czasu, który, im bliżej mrdp, tym cenniejszy się robi. Z przykrością musieliśmy więc powiadomić Pana Organizatora o naszej nieobecności na kórnickich imprezach.
Okazało się, że wszystko udało się dopiąć na styk. Część prac zrobiłem jeszcze w sobotę rano, tak, że na dworzec wychodziliśmy w lekkim pośpiechu. Na tyle lekkim, że dziurę w palcu, którą wyżłobiłem sobie dzień wcześniej, przy okazji grzebania przy kablach, zaplastrowałem w takim pośpiechu, że dopiero sięgając do klamki poczułem, że zaklejony został inny palec niż ten dziurawy.
Na dworcu zostało akurat tyle czasu, żeby zakupić coś do picia i - już w trójkę - załadować się do TLK Kolberg jadącego w kierunku Olsztyna. Jest to, przypomnę, jeden z najlepszych dostępnych składów, które projektował ktoś, kto nigdy nie widział roweru poza obrazami w skali i najwyraźniej tę skalę kiepsko przeniósł na rzeczywistość. Nie mieliśmy jednego biletu na rower, ale postawiliśmy rowery zajmując trzy miejsca tak, że niby nie chcemy, żeby wisiały, a do tego będzie wygodniej przechodzić.
Półtorej godziny podróży przeszło dość szybko, konduktor też - co nie jest regułą - bez marudzenia wystawił nam brakujący bilet.
W końcu wypakowaliśmy się w Mławie. Trzy szosówki. Trzy osoby. Od groma kabli. Ruszamy.
Po drodze mieliśmy między innymi testować opcje ładowania różnych dziwnych rzeczy z dynama w piaście, dlatego też rozmyślnie wziąłem z domu lekko rozładowanego Garmina, lekko rozładowany powerbank i tak samo naładowany telefon. Zacząłem od ładowania powerbanka.
Pierwszy problem napotkaliśmy już po chwili - zatrzymało nas wesele, zatrzymane przez bramę. Później wypadliśmy na DK 7. Tam mieliśmy dobry asfalt i szerokie pobocze, więc Tomek postanowił przetestować naszą strategię startową na MRDP i poprowadził nas lekko pod 40 km/h, z bocznym wiatrem. Po kilku interwałach i podjazdach pokonanych grubo powyżej 30 km/h, uznaliśmy, że wszystko już wiemy. Zawróciliśmy na drodze technicznej, na którą wpadliśmy zamiast wyjechania na ekspresówkę i pojechaliśmy boczkiem przez jakieś wioski.
Tam rozpoczęliśmy kolejną część testów, czyli testy elektryki. Jechaliśmy sobie spokojnie, w trójkę, obok siebie, dyskutując i przy okazji pozwalając pracować naszym prądnicom. Lampki w ładowanych urządzeniach migały, prąd płynął, asfalt powoli umykał spod kół.
Po drodze pojawia się pierwsze "ups". Mój kabelek do ładowania Garmina nie działa. Na szczęście na składzie mamy kilka zapasowych. Czytaj: aktualnie nieużywanych. Hipci jest przyklejony na sztywno, więc ratuje mnie Tomek. Garmin zostaje naładowany na tyle, na ile starczyło powerbanka, czyli jakieś 66%, zakładam, że do końca dnia mi to starczy. Wpinam dalej powerbanka.
Droga szybko zawróciła w stronę Mławy, tu wygrywam lotny finisz przy wjeździe do miejscowości (głównie dlatego, że tylko ja wiedziałem, że się ścigamy). Czeka nas kilka kilometrów po DK 7 i... szukanie sklepu. W końcu zbliża się noc, trzeba coś zakupić.
Podkrajewo to maleńka wioseczka. Ale mieli ABC, w którym zaopatrzyliśmy się w całkiem sporo rzeczy. Między innymi do bagażu zapakowany został jakiś energetyk, śliwki, ciastka i coś na kolację. Hipcia i Tomek zakładają na siebie cieplejsze rzeczy, postanawiam to zrobić i ja, żeby później nie poświęcać czasu na niepotrzebne postoje na ubieranie się. Postój i tak wydarza się dość szybko, bo, w przeciwieństwie do Orlenów, ABC nie mają toalet dla klientów. A skoro już się zatrzymaliśmy, to przecież można przy okazji założyć spodnie...
Koniec z ładowaniem powerbanka, teraz elekstryczność zostaje przepięta na lampkę. Na razie świecimy sobie głównie po nogach, ale powoli, w miarę tego, jak promienie słońca znikają za horyzontem, orientujemy się, że świecimy różnie: jedno w gwiazdy, drugie w podłogę, trzecie nie wiadomo gdzie.
Gdy robi się już zupełnie ciemno (nie licząc zbliżającego się do pełni księżyca), akurat tak sobie gawędzimy, że - w grupie trzech ludzi mających nawigację - przegapiamy właściwy skręt i musimy do niego wracać około pół kilometra. Ale przy okazji stajemy pod remizą, gdzie trwa impreza albo wesele i akurat przygrywa nam ten kawałek:
Zagrzewani do tańca skoczną nutą regulujemy wszystkie lampki, kręcimy kółka po parkingu, sprawdzając ustawienie świateł i, w końcu, można ruszać dalej.
Dalej robi się ciemno. Nawet Tomkowi wyłącza się Dzień Kucyka i przestaje galopować na widok każdego wzniesienia. Prowadzimy zajęcia w podgrupach albo w pełnej grupie. Gawędzimy, szwędamy się, straszymy zwierzęta... i w końcu zaczyna padać. Bo miało padać.
Przy jakimś nieczynnym, wiejskim sklepie zakładamy na siebie kurtki, bo ulewa robi się naprawdę spora, po czym... po chwili przestaje. Ale potem znowu zaczyna. Turlamy się powolutku w stronę Rypina bo tam, jak wcześniej sprawdziłem, jest Orlen. Będzie można coś zjeść przed noclegiem!
Tutaj taka adnotacja na marginesie: ja na pewno zginę na tym mrdp. Skoro teraz w kilka godzin mogę załadować sobie do pełna smartfona, to cały świat stoi przede mną. Na nudniejszych kawałkach trasy będzie można oglądać filmy, teledyski, rozmawiać, grać w szachy... Na pewno coś mnie zabije.
Ale przynajmniej Orlen był tam, gdzie Google powiedziało, że będzie.
Kawa smakowała wybornie! Do tego trochę zapasów poupychanych w torby, w zwolnione przez kurtki miejsce i po długim, bo pewnie półgodzinnym siedzeniu na stacji, umknęliśmy gonieni przez skoczne rytmy, jeśli dobrze pamiętam, wygrywane przez samego Króla.
Las był tam, gdzie mapa mówiła, że będzie. Pojawił się znak "leśny postój", więc, by nie kusić losu i nie zachęcać różnych miłych ludzi, którzy mogą się tam w nocy pojawić, by rozwiązać nasze problemy, skręciiśmy trochę wcześniej. Jeszcze siąpiło, więc zbunkrowaliśmy się pod tarpem i po kolacji grzecznie poszliśmy spać.
Pierwsze plany zakładały wyjazd do Kórnika, gdzie pod przykrywką obecności na KMT mieliśmy wymknąć się na bok i zaliczyć sobie kilka gmin. Okazało się to jednak niezupełnie dobrym pomysłem. Dojazd i powrót to lekko ponad trzy godziny w samochodzie (w końcu nie każdy realizuje się na autostradzie jako mały pirat). Do tego start mieliśmy mieć zaplanowany na sobotnie popołudnie, więc wiązałoby się to albo z jazdą rano w sobotę, albo ze szwędaniem się bez celu od sobotniego ranka. Zatem uznaliśmy, że plan zmienimy i zakręcimy gdzieś, gdzie można dotrzeć szybciej i tracąc mniej czasu, który, im bliżej mrdp, tym cenniejszy się robi. Z przykrością musieliśmy więc powiadomić Pana Organizatora o naszej nieobecności na kórnickich imprezach.
Okazało się, że wszystko udało się dopiąć na styk. Część prac zrobiłem jeszcze w sobotę rano, tak, że na dworzec wychodziliśmy w lekkim pośpiechu. Na tyle lekkim, że dziurę w palcu, którą wyżłobiłem sobie dzień wcześniej, przy okazji grzebania przy kablach, zaplastrowałem w takim pośpiechu, że dopiero sięgając do klamki poczułem, że zaklejony został inny palec niż ten dziurawy.
Na dworcu zostało akurat tyle czasu, żeby zakupić coś do picia i - już w trójkę - załadować się do TLK Kolberg jadącego w kierunku Olsztyna. Jest to, przypomnę, jeden z najlepszych dostępnych składów, które projektował ktoś, kto nigdy nie widział roweru poza obrazami w skali i najwyraźniej tę skalę kiepsko przeniósł na rzeczywistość. Nie mieliśmy jednego biletu na rower, ale postawiliśmy rowery zajmując trzy miejsca tak, że niby nie chcemy, żeby wisiały, a do tego będzie wygodniej przechodzić.
Półtorej godziny podróży przeszło dość szybko, konduktor też - co nie jest regułą - bez marudzenia wystawił nam brakujący bilet.
W końcu wypakowaliśmy się w Mławie. Trzy szosówki. Trzy osoby. Od groma kabli. Ruszamy.
Po drodze mieliśmy między innymi testować opcje ładowania różnych dziwnych rzeczy z dynama w piaście, dlatego też rozmyślnie wziąłem z domu lekko rozładowanego Garmina, lekko rozładowany powerbank i tak samo naładowany telefon. Zacząłem od ładowania powerbanka.
Pierwszy problem napotkaliśmy już po chwili - zatrzymało nas wesele, zatrzymane przez bramę. Później wypadliśmy na DK 7. Tam mieliśmy dobry asfalt i szerokie pobocze, więc Tomek postanowił przetestować naszą strategię startową na MRDP i poprowadził nas lekko pod 40 km/h, z bocznym wiatrem. Po kilku interwałach i podjazdach pokonanych grubo powyżej 30 km/h, uznaliśmy, że wszystko już wiemy. Zawróciliśmy na drodze technicznej, na którą wpadliśmy zamiast wyjechania na ekspresówkę i pojechaliśmy boczkiem przez jakieś wioski.
Tam rozpoczęliśmy kolejną część testów, czyli testy elektryki. Jechaliśmy sobie spokojnie, w trójkę, obok siebie, dyskutując i przy okazji pozwalając pracować naszym prądnicom. Lampki w ładowanych urządzeniach migały, prąd płynął, asfalt powoli umykał spod kół.
Po drodze pojawia się pierwsze "ups". Mój kabelek do ładowania Garmina nie działa. Na szczęście na składzie mamy kilka zapasowych. Czytaj: aktualnie nieużywanych. Hipci jest przyklejony na sztywno, więc ratuje mnie Tomek. Garmin zostaje naładowany na tyle, na ile starczyło powerbanka, czyli jakieś 66%, zakładam, że do końca dnia mi to starczy. Wpinam dalej powerbanka.
Droga szybko zawróciła w stronę Mławy, tu wygrywam lotny finisz przy wjeździe do miejscowości (głównie dlatego, że tylko ja wiedziałem, że się ścigamy). Czeka nas kilka kilometrów po DK 7 i... szukanie sklepu. W końcu zbliża się noc, trzeba coś zakupić.
Podkrajewo to maleńka wioseczka. Ale mieli ABC, w którym zaopatrzyliśmy się w całkiem sporo rzeczy. Między innymi do bagażu zapakowany został jakiś energetyk, śliwki, ciastka i coś na kolację. Hipcia i Tomek zakładają na siebie cieplejsze rzeczy, postanawiam to zrobić i ja, żeby później nie poświęcać czasu na niepotrzebne postoje na ubieranie się. Postój i tak wydarza się dość szybko, bo, w przeciwieństwie do Orlenów, ABC nie mają toalet dla klientów. A skoro już się zatrzymaliśmy, to przecież można przy okazji założyć spodnie...
Koniec z ładowaniem powerbanka, teraz elekstryczność zostaje przepięta na lampkę. Na razie świecimy sobie głównie po nogach, ale powoli, w miarę tego, jak promienie słońca znikają za horyzontem, orientujemy się, że świecimy różnie: jedno w gwiazdy, drugie w podłogę, trzecie nie wiadomo gdzie.
Gdy robi się już zupełnie ciemno (nie licząc zbliżającego się do pełni księżyca), akurat tak sobie gawędzimy, że - w grupie trzech ludzi mających nawigację - przegapiamy właściwy skręt i musimy do niego wracać około pół kilometra. Ale przy okazji stajemy pod remizą, gdzie trwa impreza albo wesele i akurat przygrywa nam ten kawałek:
Zagrzewani do tańca skoczną nutą regulujemy wszystkie lampki, kręcimy kółka po parkingu, sprawdzając ustawienie świateł i, w końcu, można ruszać dalej.
Dalej robi się ciemno. Nawet Tomkowi wyłącza się Dzień Kucyka i przestaje galopować na widok każdego wzniesienia. Prowadzimy zajęcia w podgrupach albo w pełnej grupie. Gawędzimy, szwędamy się, straszymy zwierzęta... i w końcu zaczyna padać. Bo miało padać.
Przy jakimś nieczynnym, wiejskim sklepie zakładamy na siebie kurtki, bo ulewa robi się naprawdę spora, po czym... po chwili przestaje. Ale potem znowu zaczyna. Turlamy się powolutku w stronę Rypina bo tam, jak wcześniej sprawdziłem, jest Orlen. Będzie można coś zjeść przed noclegiem!
Tutaj taka adnotacja na marginesie: ja na pewno zginę na tym mrdp. Skoro teraz w kilka godzin mogę załadować sobie do pełna smartfona, to cały świat stoi przede mną. Na nudniejszych kawałkach trasy będzie można oglądać filmy, teledyski, rozmawiać, grać w szachy... Na pewno coś mnie zabije.
Ale przynajmniej Orlen był tam, gdzie Google powiedziało, że będzie.
Kawa smakowała wybornie! Do tego trochę zapasów poupychanych w torby, w zwolnione przez kurtki miejsce i po długim, bo pewnie półgodzinnym siedzeniu na stacji, umknęliśmy gonieni przez skoczne rytmy, jeśli dobrze pamiętam, wygrywane przez samego Króla.
Las był tam, gdzie mapa mówiła, że będzie. Pojawił się znak "leśny postój", więc, by nie kusić losu i nie zachęcać różnych miłych ludzi, którzy mogą się tam w nocy pojawić, by rozwiązać nasze problemy, skręciiśmy trochę wcześniej. Jeszcze siąpiło, więc zbunkrowaliśmy się pod tarpem i po kolacji grzecznie poszliśmy spać.
- DST 188.27km
- Czas 07:08
- VAVG 26.39km/h
- Sprzęt Czorny
Niedziela, 30 lipca 2017
Kategoria trening, > 100km, szypko, do czytania
Na patelni
Postanowiłem przejechać się w ciepełku. Słoneczko grzeje, więc po co kisić się w domu?
Podpatrzyłem ciekawą trasę na Stravie, która prowadziła nieznanymi mi ścieżkami w okolicy Pilaszkowa. Droga okazała się być bardzo przyjemnym skrótem prowadzącym do Białutów przez Witki, więc będę z niej korzystał.
Już na prostej za Białutami poczułem, że kleję się do asfaltu, a rower... zostawia z tyłu ślad wyrżnięty w asfalcie. Jak w śniegu!
W Sochaczewie, na Bliskiej, szybki postój na picie. Miałem zapas, ale zapasów nigdy za mało. Objechałem Kampinos (mijając po drodze jadącą w przeciwnym kierunku Hipcię), a później tak, jak w oryginalnej trasie poleciałem dla zmylenia na Leszno, a potem odbiłem do Czosnowa przez Truskawkę i Janówek. I przez Krogulca...
Taka przejażdżka w pięknych warunkach przyrody, to czysta przyjemność!
Podpatrzyłem ciekawą trasę na Stravie, która prowadziła nieznanymi mi ścieżkami w okolicy Pilaszkowa. Droga okazała się być bardzo przyjemnym skrótem prowadzącym do Białutów przez Witki, więc będę z niej korzystał.
Już na prostej za Białutami poczułem, że kleję się do asfaltu, a rower... zostawia z tyłu ślad wyrżnięty w asfalcie. Jak w śniegu!
W Sochaczewie, na Bliskiej, szybki postój na picie. Miałem zapas, ale zapasów nigdy za mało. Objechałem Kampinos (mijając po drodze jadącą w przeciwnym kierunku Hipcię), a później tak, jak w oryginalnej trasie poleciałem dla zmylenia na Leszno, a potem odbiłem do Czosnowa przez Truskawkę i Janówek. I przez Krogulca...
Taka przejażdżka w pięknych warunkach przyrody, to czysta przyjemność!
- DST 153.21km
- Czas 04:54
- VAVG 31.27km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 29 lipca 2017
Kategoria trening, > 100km, szypko, do czytania
Okolica
Kolejne odwiedziny u Fryderyka. Wiatr z zachodu mordował, a gdy zawróciłem w stronę Warszawy, to nagle przestał pomagać, a przed miastem... zaczął wiać w twarz. Wypas.
- DST 102.10km
- Czas 03:08
- VAVG 32.59km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 23 lipca 2017
Kategoria trening, > 100km, szypko, do czytania
Mój rower ma hamulec w nogach. Wiem dobrze, że to ci się podoba.
Pojechałem po swoich śladach sprzed miesiąca.
Na początku, zaraz za Kaputami, na kole usiadł mi kolega. Powiózł się około kilometra, po czym dał zmianę. Powiozłem się też jakiś kilometr i grzecznie odpuściłem, bo kolejnej zmiany bym nie chciał dawać, bo jechał mocniej niż planowałem, poza tym zakładałem, że na lesznieńskiej szosie pojedzie w prawo, na Leszno, a ja planowałem jechać na Błonie. I tak się stało, w istocie.
Minąłem Pass (nazwa miejscowości, gdyby ktoś się zastanawiał) i przez Gole i Kaski przeleciałem na zachodnią stronę DK 50.
Termometr wskazywał trzydzieści stopni, więc gdy zobaczyłem chmury na horyzoncie, wiedziałem, że mają dobre zamiary. Chwilę wcześniej ktoś usiadł mi na kole i tak jechaliśmy razem, w mżawce, a potem w ulewie. Pasażer zniknął mi gdziś w okolicach Bolimowa, a deszcz wcale nie przestał współpracować.
W Łowiczu po raz drugi postój na Orlenie, uzupełnienie picia i ruszamy... pod wiatr. Chwilę później wymija mnie kolega na MTB, po chwili wyprzedza i leci... w kolejnej ulewie. Po kilku kilometrach zacząłem go powoli dochodzić... pasowało to na trening, po co miałby się ścigać? I w istocie: gdy dojechałem do Sochaczewa, akurat zawrócił i ruszał na kolejną rundę.
Od Sochaczewa prawie nie padało, ale im bliżej Warszawy, tym większe kałuże. Na rondzie w Zaborowie jechałem dookoła poniżej 10 km/h, podobnie jak w innych "podejrzanych" miejscach (a i tak kilka razy lekko uciekło mi koło).
I tuż pod blokiem, na przedostatnim zakręcie, przy podporządkowanej, przy prawie zerowej prędkości, wziąłem się i wydupczyłem. Jak pech, to pech... ale dobrze, że dopiero na końcówce.
A już drugi dzień po głowie chodzi mi poniższe... i nuciłem to przez całą trasę. Parodia tego, jeśli ktoś się zastanawia, ale chyba sporo lepsza niż oryginał, co?
height="405" width="590" frameborder="0" allowtransparency="true" scrolling="no" src="https://www.strava.com/activities/1097953970/embed/b381d62481cb7c3e351c659f0f4c973e880fd2cf">
Na początku, zaraz za Kaputami, na kole usiadł mi kolega. Powiózł się około kilometra, po czym dał zmianę. Powiozłem się też jakiś kilometr i grzecznie odpuściłem, bo kolejnej zmiany bym nie chciał dawać, bo jechał mocniej niż planowałem, poza tym zakładałem, że na lesznieńskiej szosie pojedzie w prawo, na Leszno, a ja planowałem jechać na Błonie. I tak się stało, w istocie.
Minąłem Pass (nazwa miejscowości, gdyby ktoś się zastanawiał) i przez Gole i Kaski przeleciałem na zachodnią stronę DK 50.
Termometr wskazywał trzydzieści stopni, więc gdy zobaczyłem chmury na horyzoncie, wiedziałem, że mają dobre zamiary. Chwilę wcześniej ktoś usiadł mi na kole i tak jechaliśmy razem, w mżawce, a potem w ulewie. Pasażer zniknął mi gdziś w okolicach Bolimowa, a deszcz wcale nie przestał współpracować.
W Łowiczu po raz drugi postój na Orlenie, uzupełnienie picia i ruszamy... pod wiatr. Chwilę później wymija mnie kolega na MTB, po chwili wyprzedza i leci... w kolejnej ulewie. Po kilku kilometrach zacząłem go powoli dochodzić... pasowało to na trening, po co miałby się ścigać? I w istocie: gdy dojechałem do Sochaczewa, akurat zawrócił i ruszał na kolejną rundę.
Od Sochaczewa prawie nie padało, ale im bliżej Warszawy, tym większe kałuże. Na rondzie w Zaborowie jechałem dookoła poniżej 10 km/h, podobnie jak w innych "podejrzanych" miejscach (a i tak kilka razy lekko uciekło mi koło).
I tuż pod blokiem, na przedostatnim zakręcie, przy podporządkowanej, przy prawie zerowej prędkości, wziąłem się i wydupczyłem. Jak pech, to pech... ale dobrze, że dopiero na końcówce.
A już drugi dzień po głowie chodzi mi poniższe... i nuciłem to przez całą trasę. Parodia tego, jeśli ktoś się zastanawia, ale chyba sporo lepsza niż oryginał, co?
height="405" width="590" frameborder="0" allowtransparency="true" scrolling="no" src="https://www.strava.com/activities/1097953970/embed/b381d62481cb7c3e351c659f0f4c973e880fd2cf">
- DST 166.30km
- Czas 04:53
- VAVG 34.05km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 20 lipca 2017
Kategoria trening, > 100km, szypko, do czytania
Szopen nadal gra
Miałem wyjść od razu po pracy, ale akurat zdążyłem na ostatnie dwadzieścia kilometrów etapu TdF, więc zostałem do samego końca. Takie widoki, proszę państwa, to ja mógłbym w pracy codziennie.
Odwiedziłem Szopena, sprawdziłem, czy wszystko gra, po czym, tym razem przez Domaniew, wróciłem do domu.
Odwiedziłem Szopena, sprawdziłem, czy wszystko gra, po czym, tym razem przez Domaniew, wróciłem do domu.
- DST 113.66km
- Czas 03:29
- VAVG 32.63km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 16 lipca 2017
Kategoria trening, > 100km, szypko, do czytania
Szopen po raz drugi
Prawie po wczorajszych śladach. Z tą różnicą, że z powrotem pojechałem sobie przez Kampinos, bo nie chciało mi się tłuc przez Gawratową Wolę, bo w tę stronę są tam bardziej nieprzyjemne asfalty.
Po godzinie skończyła mi się książka i musiałem resztę zabawy doturlać na zapasach muzyki wyciągniętej z głębi empetrójki. Całe szczęście, że rano pomyślałem i zgrałem, bo inaczej musiałbym szukać radia pod Warszawą, a, wbrew pozorom, złapanie czegoś, co nadaje się do jazdy, nie jest tak łatwe kilkadziesiąt kilometrów od Stolicy...
A, no i po raz pierwszy w życiu udało mi się zrobić 100 km poniżej trzech godzin. Kolejna granica pękła!
Po godzinie skończyła mi się książka i musiałem resztę zabawy doturlać na zapasach muzyki wyciągniętej z głębi empetrójki. Całe szczęście, że rano pomyślałem i zgrałem, bo inaczej musiałbym szukać radia pod Warszawą, a, wbrew pozorom, złapanie czegoś, co nadaje się do jazdy, nie jest tak łatwe kilkadziesiąt kilometrów od Stolicy...
A, no i po raz pierwszy w życiu udało mi się zrobić 100 km poniżej trzech godzin. Kolejna granica pękła!
- DST 103.75km
- Czas 03:03
- VAVG 34.02km/h
- Sprzęt Stefan