Wpisy archiwalne w kategorii
sakwy
Dystans całkowity: | 17279.86 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1079:39 |
Średnia prędkość: | 15.81 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 110525 m |
Liczba aktywności: | 118 |
Średnio na aktywność: | 146.44 km i 9h 13m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 28 września 2014
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Rozdział 9: Po cichu przez granicę
Pobudka nastąpiła w nieco lepszych warunkach niż dzień wcześniej: było chłodno, ale cieplej niż wczoraj, za to bardzo wilgotno. Na dobry początek dostajemy podjazd, niezbyt stromy, ale irytujący. Mijamy dwie serbskie miejscowości (co można poznać po fladze), w jednej z nich chcę kupić baterie (w kiosku, na którym za szybką wisiała i polska flaga). Niestety, alkaicznych nie ma, kupiłem zwykłe, które jednak nie działały. Hipcia za to znalazła kotka, który cały zmarznięty biegał i miauczał. Ale złapać się nie dał.
Pozdrowieni po polsku (ktoś do nas zagadał "jak sie maś", usłyszawszy, że jesteśmy z Polski) pięliśmy się w górę. Pojawił się piękny widok na ośnieżone szczyty, ale ciężko robiło się fotki, bo można było robić po jednej i czekać, aż baterie zyskają trochę mocy. Doturlaliśmy się na przełęcz 1515 m, tam też chciałem kupić baterie, niestety, były też niealkaiczne. Kicha. Zacząłem się poważnie obawiać, że aparat po prostu się zamoczył, bo mimo grzania starych baterii w rękawiczce przestał reagować na cokolwiek. A tu, jak na złość, pojawił się piękny widok na piękną dolinę. I co z tego, jak nie mamy aparatu? Maleństwo w telefonie starczy zaledwie na kilka fotek. Na szczęście gdzieś pośrodku zjazdu okazało się, że aparat jednak zaczął reagować. Uff...
Droga prowadziła nas czymś w rodzaju kanionu. Zjechaliśmy sobie aż do Prizen, które okazalo się być dużym miastem, miastem które składało się w zasadzie z samych salonów sukien ślubnych i innych, ze szczególnym uwzględnieniem sukien kiczowatych. Trafiliśmy na sklep tuż przy sporym pomniku poświęconym NATO, kupiliśmy tam zapas baterii, banany, spławiliśmy małych romskich żebraków, którzy usiłowali od nas wyciągnąć jakąś kasę i wyjechaliśmy z miasta.
Kosowo wygląda jak każdy kraj. Zwykły, rolniczy. Pod warunkiem, oczywiście, że w każdym kraju przy mostach nośność przedstawia się w podziale na czołgi i ciężarówki. Do tego kilka razy mijała nas transportówka KFOR-u, a Hipcia zobaczyła w krzakach znak "Uwaga miny", czego nie mogłem jej wybaczyć, bo widziała i nie pozwoliła się zatrzymać.
Droga prowadziła szeroką doliną. Ruch był spory, tutejsi kierowcy zdawali się zbytnio nami nie przejmować, dlatego też byliśmy wyprzedzani sporo bliżej niż w ciągu całego poprzedniego tygodnia (niemniej jednak nadal bezpieczniej niż w Polsce). Raz łapiemy koło za wozem, drugi raz za samym traktorem. Kierowca tego drugiego miał wielką radochę z tego, że jakieś dziwaki wiozą mu się na kole, machał do napotkanych kolegów, do nas i w ogóle świetnie się tym bawił. Nie dociągnął nas za daleko, ale była to miła przerwa od... tak, od wiatru wiejącego prosto w twarz.
W tym momencie zaczęła się nuda: wyprzedzające samochody, prosta i płaska droga, dookoła pola... jedna różnica to taka, że zrobiło się na tyle ciepło, że oboje rozebraliśmy się do krótkich spodenek. Minęło nas też wesele - dla odmiany od poprzednio spotkanych - ciche i nietrąbiące.
W końcu dojechaliśmy do Peć (Pejë), które było stolicą całego "powiatu". Duże miasto, minęło nas tu drugie wesele, tym razem roztrąbione i głośne. Hipcia poszła na zakupy, ja czekałem przy rowerach, w międzyczasie w okolicy zaczęła kręcić się grupka romskich dzieciaków. Gdy Hipcia wróciła podeszli do rowerów i zaczęli a to sprawdzać, czy bidon się wyciąga, a to wciskać przyciski na GPS-ie; cierpliwie odciągałem tałatajstwo ograniczajac się do delikatnego strzelenia w łapę.
Przed wyjazdem z miasta stanęliśmy jeszcze przy informacji turystycznej. Potwierdziliśmy to, co już wiedzieliśmy: droga po stronie czarnogórskiej, prowadząca serpentynami jest szutrowa i w części może być piesza, nie wiadomo czy granica jest otwarta i czy nas ktoś przepuści.
Przy zachodzącym słońcu popchaliśmy się więc pod górę, wąwozem Rogovo. Cel był prosty: dotrzeć w okolice "przejścia granicznego", które miało być przejściem turystycznym, mogło go wcale nie być... w zasadzie to nikt o tym za dużo w internecie nie pisał. Pogranicznicy przy wjeździe powiedzieli, że spokojnie da się tam przekroczyć granicę, więc jechaliśmy. Pod górę, fantastycznym, wysokim kanionem, w sporym ruchu samochodowym w kierunku przeciwnym - tamte okolice to popularne wśród lokalnej ludności miejsce wypoczynkowe, więc wszyscy wracali na wieczór do domu. Minęliśmy się raz z jednym lokalnym rowerzystą, ów potem nas dogonił gdy ubieraliśmy się i chwilę pogadaliśmy. Powiedział, że kosowscy pogranicznicy na pewno nas puszczą, ale nie wiadomo, czy puszczą nas Czarnogórcy, pogadaliśmy o Polsce (był tam kilka razy) i pojechał dalej w górę. Ponownie dogoniliśmy go, gdy odpoczywał w jakiejś wiacie, postanowiłem podpytać jeszcze. Powtórzył to, co mówił wcześniej o pogranicznikach, powiedział, że w Czarnogórze czeka nas szutrowa i stroma droga w górę, a potem zjazd aż do Andrychowic (na wszelki wypadek nie mówiłem, że mam namiot), a w Andrychowicach jest niebezpiecznie. Lepiej więc pojechać do niedalekiej wioski, wziąć hotel i rano spokojnie przejechać przez granicę.
Na tym skończyliśmy: on pojechał w dół, my powlekliśmy się w górę. O zmierzchu dojechaliśmy do Kuciste, gdzie, zgodnie z przewidywaniami, zaczęła się gruntowa droga prowadząca do granicy. W międzyczasie zrobiło się zupełnie ciemno. Droga z gruntowej przeszła w szutrówkę, prowadzącą po luźnych kamieniach w górę. I tak jechaliśmy sobie, bez włączania świateł, robiąc sporo hałasu. Granica za 100 m. 50. 20. 10? Już?!
Tak to jednak wyglądało: przekroczyliśmy granicę, nikt nie pilnował, nikt nie zatrzymywał. Jedziemy dalej. Może mapa się myli? Po chwili napotkaliśmy olbrzymie krzyżaki przeciwczołgowe. Tu też nikogo nie było... Niepokój budziło tylko to, że teraz musimy się wspiąć bardzo wysoko po tym szutrze...
Nagle... zaczął się asfalt. Mignęło coś między drzewami: znak drogowy. A, most. Pewnie walnęli asfalt tylko przy okazji naprawy mostu i zaraz się skończy. Nie skończył się. Droga poszła pod górę, asfalt był ładny i względnie nowy. Uświadomiliśmy sobie, że mieszkańcy Kosowa po prostu szalenie nie lubią się z Czarnogórcami i nigdy nie powiedzą, że po stronie czarnogórskiej jest coś zrobione (albo po prostu tego nie wiedzą).
I zrobiło się przyjemnie. Ostatni kamień spadł z serca, bo byliśmy teraz juz przekonani, że wyjedziemy na samą górę bez żadnych problemów. Nad nami rozgwieżdżone niebo, pod kołami przyjemny asfalt i gwarancja braku ruchu (bo niby skąd i dokąd miałby ktoś tu jechać?!). Po dłuższej chwili dopiero - gdy Hipcia przestała widzieć białe linie po bokach drogi - włączyliśmy światła. Zastanawiałem się nad tym, czy w tych okolicach mieszkają misie - widziałem ich fotki na tablicach informacyjnych po stronie Kosowa, nie byłoby przyjemnie, gdyby któryś nam teraz przeszkodził w drodze... Albo w noclegu.
Cyferka na GPS-ie podbijała się w górę, byliśmy coraz wyżej. Jakieś 100 m poniżej przełęczy gdzieś z góry usłyszeliśmy szczekanie psa. Oho, przełęcz jest zamieszkała. Stanęliśmy przed decyzją: rozbijać się gdzieś w okolicy, czy jechać w górę (według mapy miał być tam jakiś kemping). Przebiegliśmy się po okolicy - miejsce się znalazło: brzydkie, nawet równe, ale z niezłym widokiem. Po chwili zastanowienia postanowiliśmy jednak podjechać na przełęcz i zobaczyć - a nuż uda się rozbić gdzieś z boku, przy chałupie?
Wyjechaliśmy więc na przełęcz. A tam... pusto. Wielka, żwirowa, utwardzona przestrzeń (prawdopodobnie "kemping", który mieliśmy na mapie, czyli po prostu miejsce postawienie na kampera), dwa opuszczone budynki, a za nimi trawa. I sporo miejsca by się rozbić. I... i tak zrobiliśmy. Schowani na wszelki wypadek od drogi postawiliśmy namiot za tymi zabudowaniami, dość szybko wleźliśmy do środka, bo wiało, a temperatura spadła w okolice zera i po chwili już zasypialiśmy, słuchając jak trzepocze folia na zaklejonych oknach rudery. Ani chybi wyłażą do nas zombiaki...
Pozdrowieni po polsku (ktoś do nas zagadał "jak sie maś", usłyszawszy, że jesteśmy z Polski) pięliśmy się w górę. Pojawił się piękny widok na ośnieżone szczyty, ale ciężko robiło się fotki, bo można było robić po jednej i czekać, aż baterie zyskają trochę mocy. Doturlaliśmy się na przełęcz 1515 m, tam też chciałem kupić baterie, niestety, były też niealkaiczne. Kicha. Zacząłem się poważnie obawiać, że aparat po prostu się zamoczył, bo mimo grzania starych baterii w rękawiczce przestał reagować na cokolwiek. A tu, jak na złość, pojawił się piękny widok na piękną dolinę. I co z tego, jak nie mamy aparatu? Maleństwo w telefonie starczy zaledwie na kilka fotek. Na szczęście gdzieś pośrodku zjazdu okazało się, że aparat jednak zaczął reagować. Uff...
Droga prowadziła nas czymś w rodzaju kanionu. Zjechaliśmy sobie aż do Prizen, które okazalo się być dużym miastem, miastem które składało się w zasadzie z samych salonów sukien ślubnych i innych, ze szczególnym uwzględnieniem sukien kiczowatych. Trafiliśmy na sklep tuż przy sporym pomniku poświęconym NATO, kupiliśmy tam zapas baterii, banany, spławiliśmy małych romskich żebraków, którzy usiłowali od nas wyciągnąć jakąś kasę i wyjechaliśmy z miasta.
Kosowo wygląda jak każdy kraj. Zwykły, rolniczy. Pod warunkiem, oczywiście, że w każdym kraju przy mostach nośność przedstawia się w podziale na czołgi i ciężarówki. Do tego kilka razy mijała nas transportówka KFOR-u, a Hipcia zobaczyła w krzakach znak "Uwaga miny", czego nie mogłem jej wybaczyć, bo widziała i nie pozwoliła się zatrzymać.
Droga prowadziła szeroką doliną. Ruch był spory, tutejsi kierowcy zdawali się zbytnio nami nie przejmować, dlatego też byliśmy wyprzedzani sporo bliżej niż w ciągu całego poprzedniego tygodnia (niemniej jednak nadal bezpieczniej niż w Polsce). Raz łapiemy koło za wozem, drugi raz za samym traktorem. Kierowca tego drugiego miał wielką radochę z tego, że jakieś dziwaki wiozą mu się na kole, machał do napotkanych kolegów, do nas i w ogóle świetnie się tym bawił. Nie dociągnął nas za daleko, ale była to miła przerwa od... tak, od wiatru wiejącego prosto w twarz.
W tym momencie zaczęła się nuda: wyprzedzające samochody, prosta i płaska droga, dookoła pola... jedna różnica to taka, że zrobiło się na tyle ciepło, że oboje rozebraliśmy się do krótkich spodenek. Minęło nas też wesele - dla odmiany od poprzednio spotkanych - ciche i nietrąbiące.
W końcu dojechaliśmy do Peć (Pejë), które było stolicą całego "powiatu". Duże miasto, minęło nas tu drugie wesele, tym razem roztrąbione i głośne. Hipcia poszła na zakupy, ja czekałem przy rowerach, w międzyczasie w okolicy zaczęła kręcić się grupka romskich dzieciaków. Gdy Hipcia wróciła podeszli do rowerów i zaczęli a to sprawdzać, czy bidon się wyciąga, a to wciskać przyciski na GPS-ie; cierpliwie odciągałem tałatajstwo ograniczajac się do delikatnego strzelenia w łapę.
Przed wyjazdem z miasta stanęliśmy jeszcze przy informacji turystycznej. Potwierdziliśmy to, co już wiedzieliśmy: droga po stronie czarnogórskiej, prowadząca serpentynami jest szutrowa i w części może być piesza, nie wiadomo czy granica jest otwarta i czy nas ktoś przepuści.
Przy zachodzącym słońcu popchaliśmy się więc pod górę, wąwozem Rogovo. Cel był prosty: dotrzeć w okolice "przejścia granicznego", które miało być przejściem turystycznym, mogło go wcale nie być... w zasadzie to nikt o tym za dużo w internecie nie pisał. Pogranicznicy przy wjeździe powiedzieli, że spokojnie da się tam przekroczyć granicę, więc jechaliśmy. Pod górę, fantastycznym, wysokim kanionem, w sporym ruchu samochodowym w kierunku przeciwnym - tamte okolice to popularne wśród lokalnej ludności miejsce wypoczynkowe, więc wszyscy wracali na wieczór do domu. Minęliśmy się raz z jednym lokalnym rowerzystą, ów potem nas dogonił gdy ubieraliśmy się i chwilę pogadaliśmy. Powiedział, że kosowscy pogranicznicy na pewno nas puszczą, ale nie wiadomo, czy puszczą nas Czarnogórcy, pogadaliśmy o Polsce (był tam kilka razy) i pojechał dalej w górę. Ponownie dogoniliśmy go, gdy odpoczywał w jakiejś wiacie, postanowiłem podpytać jeszcze. Powtórzył to, co mówił wcześniej o pogranicznikach, powiedział, że w Czarnogórze czeka nas szutrowa i stroma droga w górę, a potem zjazd aż do Andrychowic (na wszelki wypadek nie mówiłem, że mam namiot), a w Andrychowicach jest niebezpiecznie. Lepiej więc pojechać do niedalekiej wioski, wziąć hotel i rano spokojnie przejechać przez granicę.
Na tym skończyliśmy: on pojechał w dół, my powlekliśmy się w górę. O zmierzchu dojechaliśmy do Kuciste, gdzie, zgodnie z przewidywaniami, zaczęła się gruntowa droga prowadząca do granicy. W międzyczasie zrobiło się zupełnie ciemno. Droga z gruntowej przeszła w szutrówkę, prowadzącą po luźnych kamieniach w górę. I tak jechaliśmy sobie, bez włączania świateł, robiąc sporo hałasu. Granica za 100 m. 50. 20. 10? Już?!
Tak to jednak wyglądało: przekroczyliśmy granicę, nikt nie pilnował, nikt nie zatrzymywał. Jedziemy dalej. Może mapa się myli? Po chwili napotkaliśmy olbrzymie krzyżaki przeciwczołgowe. Tu też nikogo nie było... Niepokój budziło tylko to, że teraz musimy się wspiąć bardzo wysoko po tym szutrze...
Nagle... zaczął się asfalt. Mignęło coś między drzewami: znak drogowy. A, most. Pewnie walnęli asfalt tylko przy okazji naprawy mostu i zaraz się skończy. Nie skończył się. Droga poszła pod górę, asfalt był ładny i względnie nowy. Uświadomiliśmy sobie, że mieszkańcy Kosowa po prostu szalenie nie lubią się z Czarnogórcami i nigdy nie powiedzą, że po stronie czarnogórskiej jest coś zrobione (albo po prostu tego nie wiedzą).
I zrobiło się przyjemnie. Ostatni kamień spadł z serca, bo byliśmy teraz juz przekonani, że wyjedziemy na samą górę bez żadnych problemów. Nad nami rozgwieżdżone niebo, pod kołami przyjemny asfalt i gwarancja braku ruchu (bo niby skąd i dokąd miałby ktoś tu jechać?!). Po dłuższej chwili dopiero - gdy Hipcia przestała widzieć białe linie po bokach drogi - włączyliśmy światła. Zastanawiałem się nad tym, czy w tych okolicach mieszkają misie - widziałem ich fotki na tablicach informacyjnych po stronie Kosowa, nie byłoby przyjemnie, gdyby któryś nam teraz przeszkodził w drodze... Albo w noclegu.
Cyferka na GPS-ie podbijała się w górę, byliśmy coraz wyżej. Jakieś 100 m poniżej przełęczy gdzieś z góry usłyszeliśmy szczekanie psa. Oho, przełęcz jest zamieszkała. Stanęliśmy przed decyzją: rozbijać się gdzieś w okolicy, czy jechać w górę (według mapy miał być tam jakiś kemping). Przebiegliśmy się po okolicy - miejsce się znalazło: brzydkie, nawet równe, ale z niezłym widokiem. Po chwili zastanowienia postanowiliśmy jednak podjechać na przełęcz i zobaczyć - a nuż uda się rozbić gdzieś z boku, przy chałupie?
Wyjechaliśmy więc na przełęcz. A tam... pusto. Wielka, żwirowa, utwardzona przestrzeń (prawdopodobnie "kemping", który mieliśmy na mapie, czyli po prostu miejsce postawienie na kampera), dwa opuszczone budynki, a za nimi trawa. I sporo miejsca by się rozbić. I... i tak zrobiliśmy. Schowani na wszelki wypadek od drogi postawiliśmy namiot za tymi zabudowaniami, dość szybko wleźliśmy do środka, bo wiało, a temperatura spadła w okolice zera i po chwili już zasypialiśmy, słuchając jak trzepocze folia na zaklejonych oknach rudery. Ani chybi wyłażą do nas zombiaki...
- DST 159.44km
- Czas 11:33
- VAVG 13.80km/h
- Podjazdy 2526m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 27 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 8: AAAAAAAserwisanta zatrudnię.
Rankiem zbudziły nas śpiewy z pobliskiego meczetu. Trochę inne to niż dzwony, ale pewnie gdybym miał tego słuchać co ranek, to też bym oszalał. Zebraliśmy się sprawnie i ruszyliśmy przed siebie. Temperatura wyjściowa to 5 stopni, ale za chwilę spadło do czterech. Słońce świeciło, ale hen, nad górami, my jechaliśmy w cieniu, wzdłuż rzeki, co momentalnie spowodowało, że zrobiło nam się nieco chłodniej niż powinno być. Gdy tylko dojechaliśmy do pierwszego fragmentu drogi, który był w słońcu, zrobiliśmy tam przerwę: Hipcia założyła grubsze skarpetki, trochę się pogrzała, a do tego zjedliśmy śniadanie.
Droga wzdłuż jeziora doprowadziła nas do większej miejscowości, która okazała się byc kurortem turystycznym, zrobiło się ciepło, bo wyjechaliśmy z doliny. Skoro cieplej, to dostaliśmy długi zjazd (po kiepskim asfalcie) do drogi głównej; nie chciało mi się hamować więc nie hamowałem, średnia prędkość ze zjazdu wyszła większa niż 50 km/h, bo ta cyfra ani razu nie zniknęła z mojego licznika. Przy skrzyżowaniu z główną musiałem prawie minutę czekać na Hipcię, która do hamowania miała inne podejście niż ja. Po kolejnym zjeździe wjechaliśmy do Gostivaru. Na wjeździe podpytałem lokalesów o drogę boczną, wioskami. Twierdzą, że jest asfaltowa.
Zjechaliśmy jednak do miasta poszukać najpierw sklepu. Jest tu ciekawie - na wjeździe widzimy i kościół, i meczet. Zakupy w sklepie zakończyły się częściowym sukcesem - nie było piwa, ale ekspedientka mrugając powiedziała mi, że piwo jest po drugiej stronie ulicy. Faktycznie - było. W międzyczasie ponownie na zakupy poszła Hipcia kupując chleb produkcji muzułmańskiej.
Ruszyliśmy więc drogą zboczem doliny, przez małe, muzułmańskie wioski; droga była wąska, kupa ludzi, samochodów... stwierdziliśmy, że mamy dość jeżdżenia góra-dół po nierównym asfalcie, rozglądając się, czy aby ktoś nie postanowi nam wjechać w bok, po czym zjechaliśmy do głównej. Minęliśmy pola kukurydzy i psy, które na widok człowieka kuliły się i uciekały. Smutne to.
Im bliżej głównej byliśmy, tym dziwniej ona wyglądała. Ale tak, okazało się, że to autostrada i to, jak się okazało, Autostrada Matki Teresy. Z wiatrem w twarz. Wiatrem Matki Teresy. Oczywiście autostrada tam wygląda zupełnie inaczej niż u nas, dopuszczalna prędkość to ok 110 km/h, a i tak wszyscy jeżdżą sporo wolniej; dużo niebezpieczniej jest na zwykłej polskiej dwujezdniowej krajówce. Nikt oczywiście się nas nie czepiał, autostrada się skończyła, bezczelnie ominęliśmy bramki, po czym zjechaliśmy do Tetova. Okazało się być duże i ruchliwe, niemalże cywilizowane. Zrobiliśmy sobie zakupy w piekarni, wciągnęliśmy bardzo dobre drożdżówki i podpytałem o serwis. Pierwotnie zapytany facet nic nie wiedział, ale chwilę później wyszedł do nas z kafejki i skierował nas do jakiegoś warsztatu.
Jechaliśmy i jechaliśmy, a gdy już zwątpiłem... nagle pojawił sie serwis. Bez większego przekonania wszedłem i zapytałem o szprychy. Serwisant nie mówił po angielsku, za to jego kolega owszem. I tak za pośrednictwem tłumacza dogadywaliśmy się. Rower zostal pozbawiony koła i okazało się, co tak naprawdę było powodem pęknięcia: szprychy od strony kasety były przeorane... najprawdopodobniej łańcuchem. Kiedy to się wydarzyło - nie mam pojęcia. Ani ja, ani serwis, w którym centrowałem koło przed wyprawą, tego nie zauważyliśmy. Siedziałem sobie przy chłopakach i rozmawialiśmy o świecie; jeden nawet znał coś po polsku - "kulwamać". Dostałem maleńki taborecik, zresztą taki również wyniesiono Hipci, która czekała na zewnątrz i jakoś nie chciała wchodzić do środka. Nie dziwię jej się, wszyscy w środku palili.
Szprychy zostały wymienione, koło nacentrowane, do tego mechanik zupełnie bez pytania nasmarował mi łańcuch, doregulował hamulce i psiknął czymś do suportu. Potem przyszła kolej na część finansową. I tu zaskoczenie - "Jesteś tu gościem, nic nie płacisz, szerokiej drogi". Ponieważ się uparłem na to, że jednak zapłacę, mechanik zgodził się wziąć 100 denarów - czyli jakieś... sześć złotych.
Od razu jechało się lepiej, koło przestało obcierać, a ja przestałem się martwić. Wiatr za to nie przestał i wiał w twarz, ale teraz... a teraz to sobie wiej, mam to gdzieś! Przy wylotówce Hipcia zrobiła jeszcze większe zakupy w ichniejszym odpowiedniku naszej Biedronki, ja w tym czasie siedziałem na słońcu i suszyłem buty. I skarpetki.
Pchnęliśmy się dalej, z wiatrem w twarz, ale w słońcu. Zjedzone drożdżówki okazały się zatrute, Hipcię zaczął boleć brzuch... i tak turlaliśmy się lekko pod górę aż do granicy. Chciałem tam zapytać o drogę i przejście graniczne, ale machano nam, żebyśmy jechali i nie zawracali głowy, więc zagadnąłem tylko o to ostatnie. Niewiele się dowiadując.
Kosowo.
Do tej pory słyszeliśmy o nim tylko w telewizji. No i czytaliśmy w artykułach na Wikipedii. Niektórzy rodzinni panikarze byli przekonani, że tutaj to każdy chodzi z bronią i najpierw strzelają, a potem pytają. A potem dobijają. Chyba, że mają czołg, to od razu rozjeżdżają. My tam wiedzieliśmy swoje.
Nikt jakoś nie strzelał. Jechaliśmy sobie szerokim zboczem aż na wysokość 1100 m, skąd, już po ciemku, zjeżdżamy do drogi głównej. Wita nas maleńka wioseczka przy skrzyżowaniu, kilka sklepów, mechanik i... golibroda, który golił klienta brzytwą.
Kupujemy ichniejsze piwo Peja i walimy dalej. W końcu spory ruch zmalał i udało się niepostrzeżenie wleźć na jakąś łąkę, gdzie między krowimi plackami ("pole minowe") położyliśmy się spać (nie mieliśmy tyle odwagi, żeby włazić w pierwsze lepsze krzaki, ale jeśli tu się pasą krowy, to na pewno min tu nie ma).
Już prawie zasypialiśmy, gdy nagle, gdzieś wysoko, nad naszymi głowami, ktoś oddał kilka strzałów... Ciekawe.
Droga wzdłuż jeziora doprowadziła nas do większej miejscowości, która okazała się byc kurortem turystycznym, zrobiło się ciepło, bo wyjechaliśmy z doliny. Skoro cieplej, to dostaliśmy długi zjazd (po kiepskim asfalcie) do drogi głównej; nie chciało mi się hamować więc nie hamowałem, średnia prędkość ze zjazdu wyszła większa niż 50 km/h, bo ta cyfra ani razu nie zniknęła z mojego licznika. Przy skrzyżowaniu z główną musiałem prawie minutę czekać na Hipcię, która do hamowania miała inne podejście niż ja. Po kolejnym zjeździe wjechaliśmy do Gostivaru. Na wjeździe podpytałem lokalesów o drogę boczną, wioskami. Twierdzą, że jest asfaltowa.
Zjechaliśmy jednak do miasta poszukać najpierw sklepu. Jest tu ciekawie - na wjeździe widzimy i kościół, i meczet. Zakupy w sklepie zakończyły się częściowym sukcesem - nie było piwa, ale ekspedientka mrugając powiedziała mi, że piwo jest po drugiej stronie ulicy. Faktycznie - było. W międzyczasie ponownie na zakupy poszła Hipcia kupując chleb produkcji muzułmańskiej.
Ruszyliśmy więc drogą zboczem doliny, przez małe, muzułmańskie wioski; droga była wąska, kupa ludzi, samochodów... stwierdziliśmy, że mamy dość jeżdżenia góra-dół po nierównym asfalcie, rozglądając się, czy aby ktoś nie postanowi nam wjechać w bok, po czym zjechaliśmy do głównej. Minęliśmy pola kukurydzy i psy, które na widok człowieka kuliły się i uciekały. Smutne to.
Im bliżej głównej byliśmy, tym dziwniej ona wyglądała. Ale tak, okazało się, że to autostrada i to, jak się okazało, Autostrada Matki Teresy. Z wiatrem w twarz. Wiatrem Matki Teresy. Oczywiście autostrada tam wygląda zupełnie inaczej niż u nas, dopuszczalna prędkość to ok 110 km/h, a i tak wszyscy jeżdżą sporo wolniej; dużo niebezpieczniej jest na zwykłej polskiej dwujezdniowej krajówce. Nikt oczywiście się nas nie czepiał, autostrada się skończyła, bezczelnie ominęliśmy bramki, po czym zjechaliśmy do Tetova. Okazało się być duże i ruchliwe, niemalże cywilizowane. Zrobiliśmy sobie zakupy w piekarni, wciągnęliśmy bardzo dobre drożdżówki i podpytałem o serwis. Pierwotnie zapytany facet nic nie wiedział, ale chwilę później wyszedł do nas z kafejki i skierował nas do jakiegoś warsztatu.
Jechaliśmy i jechaliśmy, a gdy już zwątpiłem... nagle pojawił sie serwis. Bez większego przekonania wszedłem i zapytałem o szprychy. Serwisant nie mówił po angielsku, za to jego kolega owszem. I tak za pośrednictwem tłumacza dogadywaliśmy się. Rower zostal pozbawiony koła i okazało się, co tak naprawdę było powodem pęknięcia: szprychy od strony kasety były przeorane... najprawdopodobniej łańcuchem. Kiedy to się wydarzyło - nie mam pojęcia. Ani ja, ani serwis, w którym centrowałem koło przed wyprawą, tego nie zauważyliśmy. Siedziałem sobie przy chłopakach i rozmawialiśmy o świecie; jeden nawet znał coś po polsku - "kulwamać". Dostałem maleńki taborecik, zresztą taki również wyniesiono Hipci, która czekała na zewnątrz i jakoś nie chciała wchodzić do środka. Nie dziwię jej się, wszyscy w środku palili.
Szprychy zostały wymienione, koło nacentrowane, do tego mechanik zupełnie bez pytania nasmarował mi łańcuch, doregulował hamulce i psiknął czymś do suportu. Potem przyszła kolej na część finansową. I tu zaskoczenie - "Jesteś tu gościem, nic nie płacisz, szerokiej drogi". Ponieważ się uparłem na to, że jednak zapłacę, mechanik zgodził się wziąć 100 denarów - czyli jakieś... sześć złotych.
Od razu jechało się lepiej, koło przestało obcierać, a ja przestałem się martwić. Wiatr za to nie przestał i wiał w twarz, ale teraz... a teraz to sobie wiej, mam to gdzieś! Przy wylotówce Hipcia zrobiła jeszcze większe zakupy w ichniejszym odpowiedniku naszej Biedronki, ja w tym czasie siedziałem na słońcu i suszyłem buty. I skarpetki.
Pchnęliśmy się dalej, z wiatrem w twarz, ale w słońcu. Zjedzone drożdżówki okazały się zatrute, Hipcię zaczął boleć brzuch... i tak turlaliśmy się lekko pod górę aż do granicy. Chciałem tam zapytać o drogę i przejście graniczne, ale machano nam, żebyśmy jechali i nie zawracali głowy, więc zagadnąłem tylko o to ostatnie. Niewiele się dowiadując.
Kosowo.
Do tej pory słyszeliśmy o nim tylko w telewizji. No i czytaliśmy w artykułach na Wikipedii. Niektórzy rodzinni panikarze byli przekonani, że tutaj to każdy chodzi z bronią i najpierw strzelają, a potem pytają. A potem dobijają. Chyba, że mają czołg, to od razu rozjeżdżają. My tam wiedzieliśmy swoje.
Nikt jakoś nie strzelał. Jechaliśmy sobie szerokim zboczem aż na wysokość 1100 m, skąd, już po ciemku, zjeżdżamy do drogi głównej. Wita nas maleńka wioseczka przy skrzyżowaniu, kilka sklepów, mechanik i... golibroda, który golił klienta brzytwą.
Kupujemy ichniejsze piwo Peja i walimy dalej. W końcu spory ruch zmalał i udało się niepostrzeżenie wleźć na jakąś łąkę, gdzie między krowimi plackami ("pole minowe") położyliśmy się spać (nie mieliśmy tyle odwagi, żeby włazić w pierwsze lepsze krzaki, ale jeśli tu się pasą krowy, to na pewno min tu nie ma).
Już prawie zasypialiśmy, gdy nagle, gdzieś wysoko, nad naszymi głowami, ktoś oddał kilka strzałów... Ciekawe.
- DST 147.62km
- Czas 09:43
- VAVG 15.19km/h
- Podjazdy 1737m
- Sprzęt Zenon
Piątek, 26 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 7: Przeprosiny przyjęte.
Pobudka nastąpiła... w środku nocy. Sprawdzenie zegarka potwierdziło, że jest szósta. Ale czemu tak ciemno? Nawet leniwym Grekom nie chce się zrobić porządnego poranka! Skląłem ich w myślach i wypełzłem z namiotu. Po myszach nie było śladu, też pewnie nie były zainteresowane nami. Pakowanie i sprawdzenie terenu z latarką (!). Po chwili już kręciliśmy w stronę Macedonii. Poranek był jakiś taki ponury: kałuże po świeżym deszczu, chmury zasłaniające całe niebo.
Ruszamy. Kawałek później zaczynam się śmiać na widok licznika: przy włączeniu telefonu na noc przestawiła się nam strefa czasowa i wstaliśmy o 5:00 rano zamiast o 6:00.
Okazało się, że rozbiliśmy się w dobrym momencie, bo później nie byłoby gdzie nocować: same pola i nieliczne jedynie krzaki. Chwilę później przekraczamy granicę i po raz drugi wjeżdżamy do Macedonii. Zaraz zaczyna padać (Naprawdę?! Drugi raz jesteśmy w Macedonii i drugi raz pada!). Kawałek dalej dojeżdżamy do Bitoli. To duże miasto, postanawiam się poszukać serwisu, napotkany mieszkaniec jednak z rozbrajającą szczerością mówi mi "Sorry, this is Macedonia". Trudno. Czas jechać dalej. Ślad prowadzi nas omijając widoczną w pobliżu "ekspresówkę"; pytam jednak napotkanego pracownika, który bardzo płynną angielszczyzną wyjaśnia, że ekspresówka to nie jest, możemy śmiało śmigać, to będzie na pewno lepsza droga niż ta, którą jedziemy.
W strugach deszczu, który w międzyczasie zdążył się rozkręcić, kierujemy swoje koła właśnie tam (robiąc szybki przystanek na założenie spodni przeciwdeszczowych). Teraz czeka nas wdrapanie się na dwie kolejne przełęcze, które jednak wyglądają na niezbyt strome. Faktycznie, droga prowadzi łagodnie - 1-3%.
Na śniadanie jemy efekty polowania w przydrożnej winnicy. Kradzione może nie tuczy, ale jak smakuje! Deszcz nie przestaje padać, a my powoli, acz nieubłaganie zbliżamy się do pierwszej przełęczy. Widoków żadnych nie ma, bo wszystko zasłania mgła. Następuje zjazd i wspinaczka na drugą przełęcz, okutani w mokre ubrania mijamy nadjeżdżających z naprzeciwka sakwiarzy, którzy są ubrani na krótko; dobra nasza, tam pewnie nie padało. W istocie, przy zjeździe do jeziora Ohrydzkiego kończy się mokre, a niebo robi się podejrzanie jasne.
Widząc, że pogoda poprawiła się na dobre, postanawiamy wielkodusznie przebaczyć Macedonii wcześniejsze akcje z deszczami.
Przy wjeździe do Ohrydu zatrzymuję się przy pierwszym sklepie z napisem "Giant". Pracownik wskazuje mi, że w centrum miasta jest serwis rowerowy - lepiej być nie może! Wjeżdżamy do samego miasta, wychodzi słońce, robi się ciepło. Podczas krótkiej przejażdżki co najmniej trzy osoby proponują nam nocleg. W końcu też znajdujemy serwis - próbujemy się dobić, ale jest zamknięte, zaraz nas jednak łapie chłopak, który mówi, że serwis jest jego wujka, wujek, jasne, zrobi szprychę, spoko, "he is meister!" i w ogóle. Wujek okazał się być ślepawym starszym panem, który z przyjemnością to zrobi, ale za cztery godziny, jak wrócą od rodziny.
Jak się domyślasz, Drogi Czytelniku, czterech godzin nie czekaliśmy. Zrobiłem tylko zakupy w macedońskim supermarkecie, potężnie wyposażonym w porównaniu z albańskimi sklepami, po czym zwinęliśmy się i pomknęliśmy przed siebie. Droga prowadziła nas wzdłuż jeziora, bez większych widoków, za to... tak, z wiatrem w twarz. W bardzo ruchliwej miejscowości Struga, przypominającej polskie kurorty, odbiliśmy w głąb lądu i tym razem - niespodzianka! - wiatru w twarz nie było, do tego droga prowadziła lekko, lekuchno w dół. Przystanek zrobiliśmy po chwili, stanęliśmy i przerwaliśmy jazdę na rzecz kolejnej dawki kradzionych winogron.
Gdy ruszyliśmy, już gładzeni promieniami zachodzącego słońca, zrobiło się albańsko: znowu klaksony, znowu śmieci, znowu meczety i znowu myjnie. Bynajmniej nam to nie przeszkadzało. Do tego słońce nie przestawało nas grzać, a rzeczy już dawno mieliśmy suche. Celem dzisiejszej wycieczki było osiągnięcie Debaru. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, prezentując nam naprawdę miłe dla oka widoki, w końcu koryto rozszerzyło się i uformowało Jezioro Debarskie. Do miasta dojechaliśmy o zachodzie słońca, po jeszcze jednym, niewielkim podjeździe, spróbowaliśmy zrobić zakupy w pierwszym napotkanym sklepie - coś się znalazło do jedzenia, piwa brak. Na wylotówce dobiliśmy jeszcze sakwy zakupami w supermarkecie - piwa nadal brak!
Asfalt się trochę popsuł, co bardzo przeszkadzało przy raczej dużym ruchu, przez który nie do końca widzieliśmy w jakie dziury wjeżdżamy (Macedończycy nie mają w zwyczaju wyłączać długich przy wymijaniu rowerzystów). Minęliśmy kilka wioseczek, po czym wbiliśmy się na napotkaną łąkę, która była wyrównana w duże "schodki". Przy jednym z nich schowaliśmy się za dużymi krzakami i w ten sposób ukryci przed dojrzeniem nas z poziomu drogi rozbiliśmy namiot i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Ruszamy. Kawałek później zaczynam się śmiać na widok licznika: przy włączeniu telefonu na noc przestawiła się nam strefa czasowa i wstaliśmy o 5:00 rano zamiast o 6:00.
Okazało się, że rozbiliśmy się w dobrym momencie, bo później nie byłoby gdzie nocować: same pola i nieliczne jedynie krzaki. Chwilę później przekraczamy granicę i po raz drugi wjeżdżamy do Macedonii. Zaraz zaczyna padać (Naprawdę?! Drugi raz jesteśmy w Macedonii i drugi raz pada!). Kawałek dalej dojeżdżamy do Bitoli. To duże miasto, postanawiam się poszukać serwisu, napotkany mieszkaniec jednak z rozbrajającą szczerością mówi mi "Sorry, this is Macedonia". Trudno. Czas jechać dalej. Ślad prowadzi nas omijając widoczną w pobliżu "ekspresówkę"; pytam jednak napotkanego pracownika, który bardzo płynną angielszczyzną wyjaśnia, że ekspresówka to nie jest, możemy śmiało śmigać, to będzie na pewno lepsza droga niż ta, którą jedziemy.
W strugach deszczu, który w międzyczasie zdążył się rozkręcić, kierujemy swoje koła właśnie tam (robiąc szybki przystanek na założenie spodni przeciwdeszczowych). Teraz czeka nas wdrapanie się na dwie kolejne przełęcze, które jednak wyglądają na niezbyt strome. Faktycznie, droga prowadzi łagodnie - 1-3%.
Na śniadanie jemy efekty polowania w przydrożnej winnicy. Kradzione może nie tuczy, ale jak smakuje! Deszcz nie przestaje padać, a my powoli, acz nieubłaganie zbliżamy się do pierwszej przełęczy. Widoków żadnych nie ma, bo wszystko zasłania mgła. Następuje zjazd i wspinaczka na drugą przełęcz, okutani w mokre ubrania mijamy nadjeżdżających z naprzeciwka sakwiarzy, którzy są ubrani na krótko; dobra nasza, tam pewnie nie padało. W istocie, przy zjeździe do jeziora Ohrydzkiego kończy się mokre, a niebo robi się podejrzanie jasne.
Widząc, że pogoda poprawiła się na dobre, postanawiamy wielkodusznie przebaczyć Macedonii wcześniejsze akcje z deszczami.
Przy wjeździe do Ohrydu zatrzymuję się przy pierwszym sklepie z napisem "Giant". Pracownik wskazuje mi, że w centrum miasta jest serwis rowerowy - lepiej być nie może! Wjeżdżamy do samego miasta, wychodzi słońce, robi się ciepło. Podczas krótkiej przejażdżki co najmniej trzy osoby proponują nam nocleg. W końcu też znajdujemy serwis - próbujemy się dobić, ale jest zamknięte, zaraz nas jednak łapie chłopak, który mówi, że serwis jest jego wujka, wujek, jasne, zrobi szprychę, spoko, "he is meister!" i w ogóle. Wujek okazał się być ślepawym starszym panem, który z przyjemnością to zrobi, ale za cztery godziny, jak wrócą od rodziny.
Jak się domyślasz, Drogi Czytelniku, czterech godzin nie czekaliśmy. Zrobiłem tylko zakupy w macedońskim supermarkecie, potężnie wyposażonym w porównaniu z albańskimi sklepami, po czym zwinęliśmy się i pomknęliśmy przed siebie. Droga prowadziła nas wzdłuż jeziora, bez większych widoków, za to... tak, z wiatrem w twarz. W bardzo ruchliwej miejscowości Struga, przypominającej polskie kurorty, odbiliśmy w głąb lądu i tym razem - niespodzianka! - wiatru w twarz nie było, do tego droga prowadziła lekko, lekuchno w dół. Przystanek zrobiliśmy po chwili, stanęliśmy i przerwaliśmy jazdę na rzecz kolejnej dawki kradzionych winogron.
Gdy ruszyliśmy, już gładzeni promieniami zachodzącego słońca, zrobiło się albańsko: znowu klaksony, znowu śmieci, znowu meczety i znowu myjnie. Bynajmniej nam to nie przeszkadzało. Do tego słońce nie przestawało nas grzać, a rzeczy już dawno mieliśmy suche. Celem dzisiejszej wycieczki było osiągnięcie Debaru. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, prezentując nam naprawdę miłe dla oka widoki, w końcu koryto rozszerzyło się i uformowało Jezioro Debarskie. Do miasta dojechaliśmy o zachodzie słońca, po jeszcze jednym, niewielkim podjeździe, spróbowaliśmy zrobić zakupy w pierwszym napotkanym sklepie - coś się znalazło do jedzenia, piwa brak. Na wylotówce dobiliśmy jeszcze sakwy zakupami w supermarkecie - piwa nadal brak!
Asfalt się trochę popsuł, co bardzo przeszkadzało przy raczej dużym ruchu, przez który nie do końca widzieliśmy w jakie dziury wjeżdżamy (Macedończycy nie mają w zwyczaju wyłączać długich przy wymijaniu rowerzystów). Minęliśmy kilka wioseczek, po czym wbiliśmy się na napotkaną łąkę, która była wyrównana w duże "schodki". Przy jednym z nich schowaliśmy się za dużymi krzakami i w ten sposób ukryci przed dojrzeniem nas z poziomu drogi rozbiliśmy namiot i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
- DST 174.45km
- Czas 10:07
- VAVG 17.24km/h
- Podjazdy 2309m
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 25 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 6: Przez Albanię do Grecji
Rano zbudził nas dźwięk kosiarki. Mimo że był wczesny ranek to zapewne wszyscy mnisi (jeśli tacy tam jeszcze mieszkają) wybudzili już leniwych robotników i ci cięli zapamiętanie trawę. Albo "Klasztor" to tylko nazwa handlowa. Wynurzyliśmy się z namiotu; kilka osób spacerowało po plaży, gdy się zbieraliśmy kilku pracowników mijało nas z taczkami; wszyscy nas ignorowali, ale na kiwnięcie głową na "dzień dobry" odpowiedzieli. To dobrze. Zebraliśmy się i ruszyliśmy przed siebie.
Droga niby prowadziła przy jeziorze, ale tak bardziej w głębi lądu, dzięki czemu już na wstępie dostaliśmy kilka podjazdów. Po drodze Hipcia komuś z działki zwinęła dwie kiście winogron. Do tego zrobiło się tak jakby trochę deszczowo. Nic nie padało, ale coś wisiało w powietrzu.
Krótka przerwa przy wjeździe do parku Galicica, coś tam sobie przegryźliśmy i ruszyliśmy pod górę. Podjazd spokojny, 3-5%. Zaczęło mżyć, mgła zepsuła całą panoramę jeziora, sytuację ratowały jeżyny, rosnące gęsto przy drodze, dzięki czemu mieliśmy trochę witamin na śniadanie. Po dłuższej chwili wspinaczki rozpadało się. Deszcz w zasadzie nam nie przeszkadzał, było przecież ciepło (coś około 10 stopni), ciekawiej zrobiło się jednak na przełęczy Baba (1600 m.), gdzie bardzo szybko ubraliśmy się w spodnie przeciwdeszczowe (Hipcia założyła też cieplejsze rękawiczki), (słusznie) zakładając, że na zjeździe może zrobić się trochę gorzej. Było chłodniej, było deszczowiej, widoków nie było.
Zjazd skończył się tuż przed jeziorem, przy którym zrobiliśmy sobie przerwę na kilka zwiniętych z sadu jabłek. Ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła wzdłuż jeziora, nieco w górę (w międzyczasie zrobiło się sucho) i po chwili wjeżdżaliśmy już z powrotem do Albanii. Przywitała nas nieco inna Albania, taka trochę norwesko-szkocka: piękne długie łąki i pasące się owce, zieleń, woda, porządek i dobry asfalt. Tu dla odmiany pojawiły się katolickie kościoły. Po chwili wspinaliśmy się na kolejną przełęcz, robiąc uprzednio przerwę na rozwieszenie rzeczy do suszenia. Przed zjazdem, gdy zrobiło się sporo cieplej, stanęliśmy na piwo z widokiem na kolejną płaską jak stół dolinę.
Zjazd. I płasko. Sady, ludzie sprzedający do skupu worki z papryką, pola tejże, a pośrodku my. Z wiatrem w twarz (norma) i płaaaaską doliną. Teren powoli się podnosił, podnosił, jechaliśmy wzdłuż sadów, orżniętym przez krowy poboczem drogi. Szukaliśmy ostatniego miasta, gdzie być może uda nam się zrobić zakupy i wydać ostatnie leki. Sklepu nie było, za to pojawił się kluczowy fragment naszej drogi - od tego miejsca będziemy jechać na północ. Najbardziej wysunięty na południe fragment trasy.
Po chwili zaczęło padać. Zatrzymaliśmy się na niewielkiej stacji by się ubrać, machnęliśmy tylko do pracowników, którzy wołali nas do siebie pod dach - po co, skoro zaraz byliśmy gotowi do jazdy. Deszcz zaczął się szybko i równie szybko się skończył. Miejscowości były miejscowościami jedynie z nazwy, więc ostatnie leki wydaliśmy na hamburgery tuż przed granicą. Trochę ze zdziwieniem patrzyliśmy na to, jak sprzedawca po prostu ręką nakłada mięso i inne atrakcje do bułki; widać, że Europa nas też skrzywiła, bo człowiek przyzwyczaił się do tego, że sprzedawca ma na rękach jakieś jednorazowe rękawiczki, albo przynajmniej te ręce myje. Było jednak dobre, chociaż średnio ciepłe. Leki jednak zostały wydane i mogliśmy spokojnie przebić się do Grecji.
Na granicy Grek zapytał nas dokąd jedziemy. Odpowiedziałem, że przez Grecję do Macedonii. "Tam jest Republika Macedonii, Macedonia jest przed wami. Szerokiej drogi.". Nie do końca zrozumiałem o co mu chodziło.
Przed nami pojawiły się znane nam już z dawna z Krety greckie nazwy miejscowości i drogowskazy. Na powitanie dostaliśmy solidny zjazd, po czym przywitała nas szeroka dolina, prowadząca lekko pod górę. Pojawił się sympatyczny znak ostrzegający przed misiami, pojawiły się jeżyny, a zaczęło znikać słońce. Droga prowadziła pod górę, zboczem doliny, drapaliśmy się tak aż do przełęczy na wysokości ok. 1600 m n.p.m.; zjazdy zaczęliśmy niemal w zupełnej ciemności. Skończyły się one w miejscowości Florina, gdzie Hipcia zostawiła mnie do pilnowania rowerów i zniknęła w spożywczaku. Zdążyłem pooglądać sobie, jak żyją Grecy (obserwacja nie różniła sie zbytnio od tej z Krety). Jej Wysokość wróciła z naręczem rozmaitych siat, które trzeba było pomieścić w sakwach.
Ruszyliśmy, ja z nosem wlepionym w GPS-a. Po chwili szukania namierzyłem niewielki lasek (okazało się, że na GPS-ie mam również oznaczone tereny zielone), gdy tam dojechaliśmy, uznaliśmy, że te kilka drzew wystarczy. Weszliśmy i rozłożyliśmy namiot.
Gdy już zamierzaliśmy zasypiać, coś zaczęło łazić przy namiocie. Poświeciłem - nic. Czyli nie człowiek. Zgasiłem - łazi dalej. Po kilku wyskoczeniach z latarką ustaliłem: myszy. W pobliżu było całe gniazdo, bo było ich naprawdę sporo. Łaziły sobie, nie przeszkadzały - to i ja im nie przeszkadzałem. Zgasiłem światło i poszedłem spać.
W ramach podsumowania: był to do tej pory najmocniejszy górski dzień - ponad 2300 m podjazdów.
Droga niby prowadziła przy jeziorze, ale tak bardziej w głębi lądu, dzięki czemu już na wstępie dostaliśmy kilka podjazdów. Po drodze Hipcia komuś z działki zwinęła dwie kiście winogron. Do tego zrobiło się tak jakby trochę deszczowo. Nic nie padało, ale coś wisiało w powietrzu.
Krótka przerwa przy wjeździe do parku Galicica, coś tam sobie przegryźliśmy i ruszyliśmy pod górę. Podjazd spokojny, 3-5%. Zaczęło mżyć, mgła zepsuła całą panoramę jeziora, sytuację ratowały jeżyny, rosnące gęsto przy drodze, dzięki czemu mieliśmy trochę witamin na śniadanie. Po dłuższej chwili wspinaczki rozpadało się. Deszcz w zasadzie nam nie przeszkadzał, było przecież ciepło (coś około 10 stopni), ciekawiej zrobiło się jednak na przełęczy Baba (1600 m.), gdzie bardzo szybko ubraliśmy się w spodnie przeciwdeszczowe (Hipcia założyła też cieplejsze rękawiczki), (słusznie) zakładając, że na zjeździe może zrobić się trochę gorzej. Było chłodniej, było deszczowiej, widoków nie było.
Zjazd skończył się tuż przed jeziorem, przy którym zrobiliśmy sobie przerwę na kilka zwiniętych z sadu jabłek. Ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła wzdłuż jeziora, nieco w górę (w międzyczasie zrobiło się sucho) i po chwili wjeżdżaliśmy już z powrotem do Albanii. Przywitała nas nieco inna Albania, taka trochę norwesko-szkocka: piękne długie łąki i pasące się owce, zieleń, woda, porządek i dobry asfalt. Tu dla odmiany pojawiły się katolickie kościoły. Po chwili wspinaliśmy się na kolejną przełęcz, robiąc uprzednio przerwę na rozwieszenie rzeczy do suszenia. Przed zjazdem, gdy zrobiło się sporo cieplej, stanęliśmy na piwo z widokiem na kolejną płaską jak stół dolinę.
Zjazd. I płasko. Sady, ludzie sprzedający do skupu worki z papryką, pola tejże, a pośrodku my. Z wiatrem w twarz (norma) i płaaaaską doliną. Teren powoli się podnosił, podnosił, jechaliśmy wzdłuż sadów, orżniętym przez krowy poboczem drogi. Szukaliśmy ostatniego miasta, gdzie być może uda nam się zrobić zakupy i wydać ostatnie leki. Sklepu nie było, za to pojawił się kluczowy fragment naszej drogi - od tego miejsca będziemy jechać na północ. Najbardziej wysunięty na południe fragment trasy.
Po chwili zaczęło padać. Zatrzymaliśmy się na niewielkiej stacji by się ubrać, machnęliśmy tylko do pracowników, którzy wołali nas do siebie pod dach - po co, skoro zaraz byliśmy gotowi do jazdy. Deszcz zaczął się szybko i równie szybko się skończył. Miejscowości były miejscowościami jedynie z nazwy, więc ostatnie leki wydaliśmy na hamburgery tuż przed granicą. Trochę ze zdziwieniem patrzyliśmy na to, jak sprzedawca po prostu ręką nakłada mięso i inne atrakcje do bułki; widać, że Europa nas też skrzywiła, bo człowiek przyzwyczaił się do tego, że sprzedawca ma na rękach jakieś jednorazowe rękawiczki, albo przynajmniej te ręce myje. Było jednak dobre, chociaż średnio ciepłe. Leki jednak zostały wydane i mogliśmy spokojnie przebić się do Grecji.
Na granicy Grek zapytał nas dokąd jedziemy. Odpowiedziałem, że przez Grecję do Macedonii. "Tam jest Republika Macedonii, Macedonia jest przed wami. Szerokiej drogi.". Nie do końca zrozumiałem o co mu chodziło.
Przed nami pojawiły się znane nam już z dawna z Krety greckie nazwy miejscowości i drogowskazy. Na powitanie dostaliśmy solidny zjazd, po czym przywitała nas szeroka dolina, prowadząca lekko pod górę. Pojawił się sympatyczny znak ostrzegający przed misiami, pojawiły się jeżyny, a zaczęło znikać słońce. Droga prowadziła pod górę, zboczem doliny, drapaliśmy się tak aż do przełęczy na wysokości ok. 1600 m n.p.m.; zjazdy zaczęliśmy niemal w zupełnej ciemności. Skończyły się one w miejscowości Florina, gdzie Hipcia zostawiła mnie do pilnowania rowerów i zniknęła w spożywczaku. Zdążyłem pooglądać sobie, jak żyją Grecy (obserwacja nie różniła sie zbytnio od tej z Krety). Jej Wysokość wróciła z naręczem rozmaitych siat, które trzeba było pomieścić w sakwach.
Ruszyliśmy, ja z nosem wlepionym w GPS-a. Po chwili szukania namierzyłem niewielki lasek (okazało się, że na GPS-ie mam również oznaczone tereny zielone), gdy tam dojechaliśmy, uznaliśmy, że te kilka drzew wystarczy. Weszliśmy i rozłożyliśmy namiot.
Gdy już zamierzaliśmy zasypiać, coś zaczęło łazić przy namiocie. Poświeciłem - nic. Czyli nie człowiek. Zgasiłem - łazi dalej. Po kilku wyskoczeniach z latarką ustaliłem: myszy. W pobliżu było całe gniazdo, bo było ich naprawdę sporo. Łaziły sobie, nie przeszkadzały - to i ja im nie przeszkadzałem. Zgasiłem światło i poszedłem spać.
W ramach podsumowania: był to do tej pory najmocniejszy górski dzień - ponad 2300 m podjazdów.
- DST 154.45km
- Czas 10:07
- VAVG 15.27km/h
- Podjazdy 2309m
- Sprzęt Zenon
Środa, 24 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 5: W kierunku Macedonii
Pobudka nastąpiła późno. Jak człowiek nie ryzykuje, że ktoś mu rano wlezie w obozowisko, to jakoś tak się rozleniwia (zresztą poprzedniego dnia poszliśmy spać po 1:00). Wskutek tego wstaliśmy dopiero o siódmej. Nasze rowery na szczęście stały tam, gdzie miały stać (pod schodami, na zewnątrz, ale na podobno pilnowanym terenie). Zapytałem jeszcze w pobliskim Ministerstwie Finansów o serwis rowerowy (uprzednio przygotowawszy sobie rysunek roweru). Wskazano mi, gdzie to może być.
Ruszyliśmy. Poranna Tirana była o wiele gorsza od wieczornej, duży ruch, ludzie zasadniczo nie przejmujący się światłami czy wysiłkami stojącego na środku policjanta (gdy się odwracał to jechali dalej). Po krótkim spacerze odnalazłem "serwis": pod parasolem ktoś miał postawioną skrzynkę z narzędziami i kompresor. Raczej do doraźnych napraw, więc postanowiłem jechać dalej.
Wyjazd z miasta był pod stromą górkę. Za to było bezchmurnie i ciepło (pierwszy dzień który przywitał nas bezchmurnym niebem). Ruch jest całkiem spory, mimo że mieszkańcy mają do wyboru autostradę, to jadą boczną drogą, co powoduje, że wielokrotnie utyka za nami ciężarówka lub łańcuszek osobówek. Powoli wspinamy się, cierpliwie pokonując kolejne metry w pionie. Widoków nie ma żadnych (no, czasem widzimy w dole autostradę), ale w końcu gdzieś musimy wyjechać! Na razie jednak jedziemy wzdłuż nieprzerwanego ciągu zabudowań, a tu, wiadomo: bar, wulkanizacja, bar, myjnia. Widzimy za to albański wodospad, który wypływa sobie z jakiejś rury hen daleko na zboczu.
Przerwę śniadaniową robimy pod pomnikiem z czerwoną gwiazdą pamiętającym czasy komunizmu. Hipcia swoim bystrym uszkiem natychmiast wyhacza ukrytego gdzieś kota, idzie więc go dopaść i wygłaskać na śmierć, ale bestia zamelinowała się pod śmietnikiem i nie chciała wyjść.
W międzyczasie zrobiło się gorąco, coś około 30 stopni. Droga odbiła na nowobudowany tunel, a my pojechaliśmy nowiutkim asfaltem jeszcze w górę. Ruch się uspokoił, słońce zaczęło prażyć, bo nagle skończył się zbawienny cień, do tego zrobiło się jakby wolniej (miejscami 8-9%). Krótki przystanek w cieniu zaoowocował nagłą ciszą, bo w końcu zrobiłem to, na co czekałem od dłuższej chwili - posmarowałem łańcuchy.
Na trasie, mimo że jechaliśmy przez zupełne bezludzie, i tak znalazł się bar i restauracja. W końcu droga wyprowadziła nas na grań, dając nam możliwość podziwiania pięknej panoramy okolicy. Wyjechaliśmy na całe 600 m n.p.m. i tak dłuższą chwilę jechaliśmy, z jazdy granią przechodząc na trawers zbocza. Ale nikomu się nie śpieszyło, widoki w tym słońcu były naprawdę powalające. W końcu jednak pojawiły się zjazdy do sąsiedniej doliny. Zjazdy naprawdę przyjemne, bo wiatr był wielką ulgą po wspinaczce w tym ukropie. Niestety, niezbyt wiele skorzystałem z oglądania okolic, bo bardzo skupiałem się na tym, czy moje koło nie zaczyna jakoś dziwnie chodzić i szaleć po utracie tej szprychy.
Dolina wypchnęła nas prosto do Elbasan, główna wjazdowa droga to, wiadomo: stacja, wulkanizator, myjnia, części, stacja... U jednego z wulkanizatorów pytam o serwis rowerowy, zabiera nas do swojego kolegi. "O kurczę" - myślę - "może i faktycznie tu też się reperuje rowery". Dupa. Facet obejrzał i wzruszył ramionami. Nic to. Pchnęliśmy się w kierunku miasta. Samo Elbasan było duże, ruchliwe, gorące i piaszczyste. Znalazlem serwis, ale tam mi nie pomogli, to był raczej sklep z częściami. Postanowiliśmy pojechać przez centrum, bo tam mogło się coś znaleźć. Oczywiście w nagrodę dostaliśmy rozkopaną drogę i trochę bujania się po szutrze i żwirze między pieszymi. Gdy zgodnie uznaliśmy, ze nie ma to żadnego sensu, skręciliśmy w prawo, w kierunku obwodnicy... tylko po to, by zaraz zawrócić, bo Hipcia zauważyła supermarket.
Poszła i wsiąkła. Ja zdążyłem przeczesać GPS-a, przeglądnąć mapę i zagadnąć kilka osób. W końcu jakaś dziewczyna płynną (!) angielszczyzną wskazała mi, gdzie jest serwis. Hipcia wróciła z informacją o kolejnym serwisie. Dojechaliśmy do obu. W żadnym nikt nam nie pomoże. No to cóż, jedziemy dalej, na Macedonię!
Droga prowadzi nas pagórkami wzdłuż torów i brązowej (!) rzeki. Ruch raczej symboliczny. Powoli zaczynamy się wspinać w górę, co ciekawe, wszystkie podjazdy, niezależnie od ich nachylenia były oznaczone jako 7%. Jeśli nie ma lasu, to miejscowości, bary, restauracje i myjnie. I stacje benzynowe. W końcu dojeżdżamy do miasta zamykającego dolinę i położonego na jej zboczu, tuż przed solidnym podjazdem na przełęcz Gdy je opuszczaliśmy, mając na uwadze nadchodzącą wspinaczkę na przełęcz, dogoniła nas para Anglików. Jechali sobie z Włoch do Rumunii. Chwilę pogadaliśmy i puściliśmy ich przodem, mówiąc, że pewnie są szybsi. "No tak, pewnie tak", powiedział chłopak i pojechał. Hipcia oczywiście, jak to ona, gdy tylko zobaczyła, ze ktoś jedzie szybciej, od razu bezmyślnie wyrwała za nimi, bo jak to tak, żeby ktoś jechał szybciej? Za chwilę na szczęście zwolniła i puściła ich spokojnie. Dziewczyna jechała wolniej, ale chłopak gnał przed siebie cisnąc strasznie na ciężkim przełożeniu; męczyłem się razem z nim patrząc jak jedzie.
Zaczął się ostrzejszy podjazd, dochodzący do 10%. I tam ich dopadliśmy i wyprzedziliśmy - gdy byliśmy juz prawie na przełęczy, oni byli za nami z półtora kilometra i sporo niżej. Na przełęczy zrobiliśmy tylko symboliczny postój na założenie kurtek i zjechaliśmy w dół do jeziora Ohrydzkiego. Dalej droga prowadziła wzdłuż jeziora - dobry asfalt mieszał się z fragmentami szutru i robotami drogowymi, by po chwili zmienić się w coś bardzo, bardzo kiepskiego (szczególnie że zapadł już zmrok). W miejscowości Pogradec zatrzymaliśmy się, zostawiłem Hipcię z rowerami i poszedłem do maleńkiego sklepiku. Nic tam nie było, zapytałem więc pracowników stacji o jakiś otwarty sklep. Coś było. Gdy wróciłem do Hipci okazało się, że przez te kilka minut ktoś proponował jej nocleg, ktoś chciał pomóc podnieść przewrócony rower i jakiś lokalny żul prosił o drobne.
W napotkanym sklepie robimy zakupy. Dowiadujemy się, że granica "być może" będzie otwarta.
Po zakupach ruszyliśmy wzdłuż jeziora. Widać było, że jest to wypoczynkowa okolica, tu hotel, tam restauracja, tu i ówdzie plaża, zupełnie inny świat. Zbliżając się powoli do granicy zauważyliśmy niewielkie fortyfikacje i tereny odgrodzone siatką. Po chwili wjeżdżaliśmy już do Macedonii; mimo późnej pory znów nikt nami się nie zainteresował. Odjechaliśmy na bezpieczną odległość i szukaliśmy miejscówki na nocleg. Coś się znalazło, ale było kiepskie, zapewne też widoczne z drogi. Sporo czasu chodziłem po mokrych krzakach, znajdując jedno, szerokie pole (głupio byłoby się rolnikowi rozbić na drodze dojazdowej) i olbrzymią dawkę krzaków rozbitych na... betonowych płytach. Olbrzymi, zarośnięty teren pokryty (częściowo zarośniętymi trawą) betonowymi płytami.
Postanowiliśmy więc zjechać nad jezioro w kierunku klasztoru Św. Nauma, bo jak jest jezioro, to musi być miejscówka. Okazało się, że był tam i klasztor, i duży ogród, i hotel, i restauracja. Przemknęliśmy się bardzo cichutko, bardzo bokiem, bardzo przy murze i bardzo bez świateł na hotelową plażę i, oddaleni jak się tylko dało od miejsc, gdzie ktoś nas może zauważyć, rozbiliśmy się i wpełzliśmy do namiotu.
Ruszyliśmy. Poranna Tirana była o wiele gorsza od wieczornej, duży ruch, ludzie zasadniczo nie przejmujący się światłami czy wysiłkami stojącego na środku policjanta (gdy się odwracał to jechali dalej). Po krótkim spacerze odnalazłem "serwis": pod parasolem ktoś miał postawioną skrzynkę z narzędziami i kompresor. Raczej do doraźnych napraw, więc postanowiłem jechać dalej.
Wyjazd z miasta był pod stromą górkę. Za to było bezchmurnie i ciepło (pierwszy dzień który przywitał nas bezchmurnym niebem). Ruch jest całkiem spory, mimo że mieszkańcy mają do wyboru autostradę, to jadą boczną drogą, co powoduje, że wielokrotnie utyka za nami ciężarówka lub łańcuszek osobówek. Powoli wspinamy się, cierpliwie pokonując kolejne metry w pionie. Widoków nie ma żadnych (no, czasem widzimy w dole autostradę), ale w końcu gdzieś musimy wyjechać! Na razie jednak jedziemy wzdłuż nieprzerwanego ciągu zabudowań, a tu, wiadomo: bar, wulkanizacja, bar, myjnia. Widzimy za to albański wodospad, który wypływa sobie z jakiejś rury hen daleko na zboczu.
Przerwę śniadaniową robimy pod pomnikiem z czerwoną gwiazdą pamiętającym czasy komunizmu. Hipcia swoim bystrym uszkiem natychmiast wyhacza ukrytego gdzieś kota, idzie więc go dopaść i wygłaskać na śmierć, ale bestia zamelinowała się pod śmietnikiem i nie chciała wyjść.
W międzyczasie zrobiło się gorąco, coś około 30 stopni. Droga odbiła na nowobudowany tunel, a my pojechaliśmy nowiutkim asfaltem jeszcze w górę. Ruch się uspokoił, słońce zaczęło prażyć, bo nagle skończył się zbawienny cień, do tego zrobiło się jakby wolniej (miejscami 8-9%). Krótki przystanek w cieniu zaoowocował nagłą ciszą, bo w końcu zrobiłem to, na co czekałem od dłuższej chwili - posmarowałem łańcuchy.
Na trasie, mimo że jechaliśmy przez zupełne bezludzie, i tak znalazł się bar i restauracja. W końcu droga wyprowadziła nas na grań, dając nam możliwość podziwiania pięknej panoramy okolicy. Wyjechaliśmy na całe 600 m n.p.m. i tak dłuższą chwilę jechaliśmy, z jazdy granią przechodząc na trawers zbocza. Ale nikomu się nie śpieszyło, widoki w tym słońcu były naprawdę powalające. W końcu jednak pojawiły się zjazdy do sąsiedniej doliny. Zjazdy naprawdę przyjemne, bo wiatr był wielką ulgą po wspinaczce w tym ukropie. Niestety, niezbyt wiele skorzystałem z oglądania okolic, bo bardzo skupiałem się na tym, czy moje koło nie zaczyna jakoś dziwnie chodzić i szaleć po utracie tej szprychy.
Dolina wypchnęła nas prosto do Elbasan, główna wjazdowa droga to, wiadomo: stacja, wulkanizator, myjnia, części, stacja... U jednego z wulkanizatorów pytam o serwis rowerowy, zabiera nas do swojego kolegi. "O kurczę" - myślę - "może i faktycznie tu też się reperuje rowery". Dupa. Facet obejrzał i wzruszył ramionami. Nic to. Pchnęliśmy się w kierunku miasta. Samo Elbasan było duże, ruchliwe, gorące i piaszczyste. Znalazlem serwis, ale tam mi nie pomogli, to był raczej sklep z częściami. Postanowiliśmy pojechać przez centrum, bo tam mogło się coś znaleźć. Oczywiście w nagrodę dostaliśmy rozkopaną drogę i trochę bujania się po szutrze i żwirze między pieszymi. Gdy zgodnie uznaliśmy, ze nie ma to żadnego sensu, skręciliśmy w prawo, w kierunku obwodnicy... tylko po to, by zaraz zawrócić, bo Hipcia zauważyła supermarket.
Poszła i wsiąkła. Ja zdążyłem przeczesać GPS-a, przeglądnąć mapę i zagadnąć kilka osób. W końcu jakaś dziewczyna płynną (!) angielszczyzną wskazała mi, gdzie jest serwis. Hipcia wróciła z informacją o kolejnym serwisie. Dojechaliśmy do obu. W żadnym nikt nam nie pomoże. No to cóż, jedziemy dalej, na Macedonię!
Droga prowadzi nas pagórkami wzdłuż torów i brązowej (!) rzeki. Ruch raczej symboliczny. Powoli zaczynamy się wspinać w górę, co ciekawe, wszystkie podjazdy, niezależnie od ich nachylenia były oznaczone jako 7%. Jeśli nie ma lasu, to miejscowości, bary, restauracje i myjnie. I stacje benzynowe. W końcu dojeżdżamy do miasta zamykającego dolinę i położonego na jej zboczu, tuż przed solidnym podjazdem na przełęcz Gdy je opuszczaliśmy, mając na uwadze nadchodzącą wspinaczkę na przełęcz, dogoniła nas para Anglików. Jechali sobie z Włoch do Rumunii. Chwilę pogadaliśmy i puściliśmy ich przodem, mówiąc, że pewnie są szybsi. "No tak, pewnie tak", powiedział chłopak i pojechał. Hipcia oczywiście, jak to ona, gdy tylko zobaczyła, ze ktoś jedzie szybciej, od razu bezmyślnie wyrwała za nimi, bo jak to tak, żeby ktoś jechał szybciej? Za chwilę na szczęście zwolniła i puściła ich spokojnie. Dziewczyna jechała wolniej, ale chłopak gnał przed siebie cisnąc strasznie na ciężkim przełożeniu; męczyłem się razem z nim patrząc jak jedzie.
Zaczął się ostrzejszy podjazd, dochodzący do 10%. I tam ich dopadliśmy i wyprzedziliśmy - gdy byliśmy juz prawie na przełęczy, oni byli za nami z półtora kilometra i sporo niżej. Na przełęczy zrobiliśmy tylko symboliczny postój na założenie kurtek i zjechaliśmy w dół do jeziora Ohrydzkiego. Dalej droga prowadziła wzdłuż jeziora - dobry asfalt mieszał się z fragmentami szutru i robotami drogowymi, by po chwili zmienić się w coś bardzo, bardzo kiepskiego (szczególnie że zapadł już zmrok). W miejscowości Pogradec zatrzymaliśmy się, zostawiłem Hipcię z rowerami i poszedłem do maleńkiego sklepiku. Nic tam nie było, zapytałem więc pracowników stacji o jakiś otwarty sklep. Coś było. Gdy wróciłem do Hipci okazało się, że przez te kilka minut ktoś proponował jej nocleg, ktoś chciał pomóc podnieść przewrócony rower i jakiś lokalny żul prosił o drobne.
W napotkanym sklepie robimy zakupy. Dowiadujemy się, że granica "być może" będzie otwarta.
Po zakupach ruszyliśmy wzdłuż jeziora. Widać było, że jest to wypoczynkowa okolica, tu hotel, tam restauracja, tu i ówdzie plaża, zupełnie inny świat. Zbliżając się powoli do granicy zauważyliśmy niewielkie fortyfikacje i tereny odgrodzone siatką. Po chwili wjeżdżaliśmy już do Macedonii; mimo późnej pory znów nikt nami się nie zainteresował. Odjechaliśmy na bezpieczną odległość i szukaliśmy miejscówki na nocleg. Coś się znalazło, ale było kiepskie, zapewne też widoczne z drogi. Sporo czasu chodziłem po mokrych krzakach, znajdując jedno, szerokie pole (głupio byłoby się rolnikowi rozbić na drodze dojazdowej) i olbrzymią dawkę krzaków rozbitych na... betonowych płytach. Olbrzymi, zarośnięty teren pokryty (częściowo zarośniętymi trawą) betonowymi płytami.
Postanowiliśmy więc zjechać nad jezioro w kierunku klasztoru Św. Nauma, bo jak jest jezioro, to musi być miejscówka. Okazało się, że był tam i klasztor, i duży ogród, i hotel, i restauracja. Przemknęliśmy się bardzo cichutko, bardzo bokiem, bardzo przy murze i bardzo bez świateł na hotelową plażę i, oddaleni jak się tylko dało od miejsc, gdzie ktoś nas może zauważyć, rozbiliśmy się i wpełzliśmy do namiotu.
- DST 154.31km
- Czas 09:55
- VAVG 15.56km/h
- Podjazdy 2031m
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 23 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 4: Dziwny kraj pośrodku Europy
W nocy nieustannie padało, przestało gdzieś nad ranem. Zebraliśmy się sprawnie, wydobyliśmy rowery z (już) niewielkiego jeziorka i po chwili zjeżdżaliśmy w kierunku Virpazaru. Przelecieliśmy przez miasto (przy okazji pierwszy raz na tej wyprawie przekraczając tory kolejowe) i poturlaliśmy się przed siebie. Droga prowadziła góra-dół: to wdrapywaliśmy się na 400 m, to z nich zjeżdżaliśmy. Podjazdy były z tych ostrzejszych, po 5-8%, a czasem więcej, jechało się więc wolno. Ruch za to był znikomy; przy wymijaniu i wyprzedzaniu kilka razy na wszelki wypadek zatrzymywaliśmy się.
Chmur na niebie już nie było, wyszło słońce i - w tych momentach w których trawersowaliśmy właściwe zbocze - mieliśmy piękną panoramę na jezioro. Ciężko było jechać, człowiek najchętniej siedziałby i sobie patrzył. Na szczęście w sukurs przyszedł nam wiatr, który czasami wiał ostro w twarz i wymuszał zwolnienie. I cieszenie się widokami.
Przejechaliśmy przez kilka wioseczek: wszystkie zabite dechami, wszystkie sprzedające wino i brandy, wszystkie obsiane dookoła winnicami. W końcu droga odbiła w głąb lądu i dostaliśmy zasłużony zjazd. Zasłużony, bo do tej pory w dwie godziny i czterdzieści minut zrobiliśmy po pagórkach nieco ponad 30 km. Zjechaliśmy do niewielkiej doliny, pojawiły się zabudowania i większa miejscowość. Kilka razy słyszymy klaksony (niespotykane dotąd), kilka razy też mijają nas samochody na amerykańskich rejestracjach. Po raz pierwszy też widzimy... osiołki. Które, do spółki z jednym koniem, pasły się przy drodze.
Po zjeździe czas na podjazd. Pedałujemy ostro aż na samą przełęcz; moje dane wskazywaly na 480 m n.p.m., na znaku napisane było... 900. Robimy chwilę przerwy, podczas której wybieram się pieszo kawałek za ustawione na wzgórzu anteny. I tak oto mijam posterunek graniczny i nielegalnie przekraczam granicę. Ale zaraz wróciłem, przejście było tylko przejściem turystycznym.
Zaczynamy zjazd: droga jest dziurawa i nierówna, tymczasem Hipcia, która przy którymś z poprzednich zjazdów mówiła mi, że zjeżdżam jak Szatan (to chyba komplement) pruje nie zwracając uwagi na nic. Nieskończone nierówności w końcu powodują, że wypada mi przedni błotnik, udało się go osadzić na miejscu pogrubiając uchwyt przy pomocy taśmy izolacyjnej. Ze zjazdu widać już płaską dolinę po drugiej stronie granicy. My zjeżdżamy prawie na zero, po czym skręcamy w drogę główną. Asfalt się polepsza, ale na drodze pojawiają się znaki zwiastujące to, co napotkamy drugiego dnia: a to krówka się pasie, a to narżnięte na drodze, a to ktoś za nami przyklaksoni. Wiatr oczywiście w twarz - i to z każdej strony w twarz. Bardzo mocny i zmienny, nawet czasem dla zmyłki wiał z boku i usiłował zdmuchiwać z drogi.
Dojeżdżamy do granicy. Stajemy tam, gdzie auta, nie zastanawiamy się nawet nad tym, czy jest przejście piesze. Woła nas strażniczka, zabiera paszporty i każe się zameldować na wejściu dla pieszych. Czekamy... czekamy... akurat mieli problemy z dostawą prądu. W końcu paszporty zostają nam zwrócone i ruszamy. Pierwsze metry. Pierwsze kilometry. Witamy w Albanii, mirë se vini në Shqipëri.
Tutaj drobna uwaga: Silna Ekipa Zniechęcająca, czyli dwójka, która, jeszcze przed wyjazdem, próbowała nas usilnie namówić na "normalny" urlop, o Albanii mówiła negatywnie. Co prawda opierali się tylko na tym, że wiedzieli, że to daleko, na tyle daleko, że nawet w telewizji o tym nie mówią, a jak coś jest daleko, to jest nieznane, a w nieznanym jest niebezpiecznie i się umiera (polecam bajkę o Misi Chrupci z filmu "Krudowie"). Ale Albania miała być dzika, zła, pełna ludzi, którzy jak nie zabiją od razu, to z roweru zrzucą i okradną, a jak nie zrzucą, to przynajmniej okradną bez zrzucania. A potem zabiją, na pewno. Z drugiej strony bardziej wiarygodne źródła mówiły o Albanii jako o kraju bardzo miłych ludzi, którzy jednak jeżdżą nie wiadomo jak, bez żadnych zasad, ładu i składu. I że w ogóle strach się bać. Że w Polsce kierowcy łagodni jak baranki. To drugie brzmiało nawet wiarygodnie, ale wiadomo - trzeba sprawdzić.
Nic nie zapowiadało jednak tragedii: kierowcy owszem, jeździli, owszem, trąbili, ale raz, że jeździli bardzo wolno, a dwa, że wszystko wyglądało jakoś tak cywilizowanie. Owszem, pojawiały się obrazki typu "krówka pędzona środkiem drogi", ale wszystko miało sens. Po krótkiej chwili dojechaliśmy do Shkodër, gdzie zrobiliśmy przerwę, bo szukaliśmy bankomatu. Stanęliśmy na stacji, tuż przy myjni (pierwsza, albańska myjnia). Pani na stacji oczywiście nie miała terminalu, na hasło "bank" wskazała mi, gdzie go szukać. Niestety, czeka nas jazda do centrum. Zanim wyjechaliśmy byliśmy świadkami potrącenia - autobus potrącił skuterzystę. Czort wie z czyjej winy.
Ruszyliśmy do centrum, ale zanim gdziekolwiek dojechaliśmy, Hipcia zauważyła logo bankomatu tuż przy rondzie. Zostawiłem ją z rowerami i ruszyłem szukać kogoś, kto mówi po angielsku i będzie mi w stanie przybliżyć jakie tu są ceny (inaczej: ile kasy mam wybrać). Znalazłem człowieka, przepytałem na wspomnianą okoliczność, wypłaciłem kasę, wróciłem do Hipci. I ruszyliśmy dalej.
Płaska dolina. Mocny wiatr w plecy. Dobry asfalt. Nic tylko zasuwać przed siebie. I zasuwaliśmy, z prędkością grubo powyżej 30 km/h. Samochody jeździły bardzo bezpiecznie i wolno, w zasadzie ich się nie zauważało. Kilka razy zatrzymujemy się - na zakupy i szukanie alternatyw: możemy jechać do samej Tirany albo dojechać bokami do Fushë-Kruje. W końcu decydujemy się porzucić gościnną i wygodną drogę główną i w Lezhë odbijamy w drogę boczną. Niemal z automatu psuje się asfalt, pojawiają się dziury, czasem jedzie się bardzo wolno, ale pojawiają się i lepsze fragmenty. Gdy przejeżdżamy przez pojedyncze wioseczki wszyscy się interesują: każdy patrzy, niektórzy pomachają, ktoś tam zatrąbi. Mamy wrażenie, że w Albanii życie toczy się głównie na ulicy.
W międzyczasie robię po raz pierwszy wchodzę do lokalnego supermarketu. Robi mi się smutno. Na dużych, szerokich półkach stoją obok siebie np. trzy saszetki z przyprawami, zajmujące miejsce które u nas normalnie zajmują tekturowe pojemniki wypełnione saszetkami od początku do końca. Trzy opakowania makaronu stojące obok siebie; po paczce ciastek... wygląda to strasznie biednie. Biorę kilka rzeczy (odwiedzając sklep na dwie tury) - ekspedientka zabiera mi z ręki puszkę z tuńczykiem wskazując, że jest przeterminowana. Daje mi inny rodzaj - te są jeszcze ważne. Kupujemy co się da (w tym dwa albańskie piwa), nie wiemy jeszcze gdzie i kiedy będziemy spali.
Wyjeżdżając z miejscowości myślimy o przebiciu się do samego Kruje, stajemy przy innym sklepiku, gdzie kupujemy banany i jabłka. Tu - ciekawostka - sprzedawca pisze mi na kartce cyfrę sześć, szturcha go (chyba) matka, po czym szybko przekreśla i zmienia ją na dziewiątkę. Ciekawe, czy cena "lotnie" się zmieniła, czy dziewiątkę napisał patrząc od siebie (czyli dla mnie była widoczna szóstka). Dowiadujemy się tutaj, że do Kruje nie dojedziemy. Szlak podobno prowadzi przez górę, miejscami pieszą, stromą ścieżką, zdaje się to potwierdzać GPS.
Jedziemy więc główną: słońce zaczyna powoli zachodzić. Ludzie niezmiennie się nami interesują, dzieci machają i krzyczą... Robi się coraz ciemniej, w końcu robi się noc. Asfalt zepsuł się chwilę temu: czasem pojawia się szutrówka, czasem olbrzymie dziurska przez które powinno się jeździć traktorem. Bujamy się tak z nikczemną prędkością aż do rządku latarni, który zwiastuje nam wjazd do Fushë-Kruje. Zjeżdżamy w kierunku centrum i napotykamy supermarket. Oczywiście nie można tam zapłacić kartą, ale za to można zrobić zakupy. I po raz pierwszy posłuchać zachodniej muzyki.
W sklepie spotykam mojego nowego przyjaciela - jedyny, który tam chyba mówił po angielsku (a potrzebowałem się dowiedzieć który ser to feta, a który normalny). Po załatwieniu kwestii sera postanawiam go podpytać o dalszą drogę. Wszystko nam wyjaśnia. Zaczynamy ruszać i wtedy orientuję się, że mam dziurę w dętce. Szlag.
Rozsakwienie roweru, zdjęcie koła, namierzenie dziury... łatamy. Dupa. Nie łatamy. Klej został w pudełku przedziurawiony przez jedną ze spinek i wylał się cały. Zakładam zapas. Zaczynam pompować koło... ale po chwili rezygnuję: skoro to jest tak samochodowy kraj, to ktoś na pewno będzie miał pompkę samochodową. Pierwszy zagadnięty każe mi poczekać i wyciąga ze sklepu młodego chłopaka. Ten mówi po angielsku, słucha w czym rzecz, i każe mi iść ze sobą. Kawałek dalej dzwoni do jednej z bram, potem dzwoni telefonem, wychodzi inny chłopak, który prowadzi tutaj lokalny serwis. Kompresorem pompuje mi koło do 5 bar (mimo zapewnień, że opona jest do 6 nie chce mi wbić więcej), a na pytanie o możliwość sprzedaży kleju do dętek daje mi w prezencie sporą jego tubkę. I tak z nowym kołem wracam do roweru.
A przy rowerze odkrywam, że nie dość niespodzianek: szlag trafił jedną ze szprych. Nie obciera zanadto, więc postanawiam jechać; w Tiranie na pewno znajdzie się jakiś serwis. Ruszamy więc. Droga robi się ciemna, ale szeroka, ruch jest niewielki, więc jedzie się dobrze. Niepokoi tylko to, że im bliżej Tirany, tym więcej zabudowań. Gdy skręcamy w stronę samego miasta, z naszej drogi robi się ekspresówka (choć bez znaków), kilka razy mija nas policja (ignorując, oczywiście), kilka razy jedziemy też boczną, równoległą uliczką, wzdłuż zabudowań. W końcu uznajemy, że na pewno nie da się zanocować w krzakach (myśleliśmy o jednym pustostanie, ale Hipcia była temu niechętna, bo ktoś mógł nas zobaczyć). Pytamy w kilku hotelach, ale jest tam drogo, a przynajmniej drożej niż chcielibyśmy wydać, mając przed sobą perspektywę jeszcze odrobiny jazdy.
W końcu wjeżdżamy do Tirany. Pojawiają się autobusy, chodniki, otwarte sklepy, wygląda to zupełnie inaczej niż za miastem. W którymś momencie zauważamy informację o hotelu w jakiejś bramie. Wchodzimy, pytamy i za rozbójniczą cenę 40 € za chwilę ładujemy się do pokoju. W pokoju same atrakcje: klimatyzacja, łazienka, woda, łóżko - czyli wszystko, czego potrzebujemy. Rozwaliliśmy wszystko, co było w sakwach, w celu wysuszenia po deszczu i delektowaliśmy się albańskim piwem.
Albania okazała się być krajem innym niż wszystko co do tej pory widzieliśmy. O ile fakt jazdy na skuterach bez kasków to nic szczególnego (chociaż wożenie na nich tylu towarów ile czasem widzieliśmy już brzmi cokolwiek nietypowo), ale interesowanie się turystami, machanie do nich jest już odrobinę nowe. Do tego jeszcze:
- klakson jako wszechobecna forma komunikacji,
- jazda na osiołkach (też chcę takiego!),
- wszechobecne myjnie,
- stacje benzynowe co kilometr albo dwa,
- sklepy: w każdym mieście był salon sukien ślubnych, kilku wulkanizatorów i kilka sklepów z częściami, do tego co chwilę bary i restauracje,
- zamiłowanie do rogali typu 7-days (w sklepach mają ich na kopy, w kilkunastu wersjach),
- policja jeżdżąca na awaryjkach albo cały czas z migającym kogutem.
Jednym słowem: przyjemnie tu.
Chmur na niebie już nie było, wyszło słońce i - w tych momentach w których trawersowaliśmy właściwe zbocze - mieliśmy piękną panoramę na jezioro. Ciężko było jechać, człowiek najchętniej siedziałby i sobie patrzył. Na szczęście w sukurs przyszedł nam wiatr, który czasami wiał ostro w twarz i wymuszał zwolnienie. I cieszenie się widokami.
Przejechaliśmy przez kilka wioseczek: wszystkie zabite dechami, wszystkie sprzedające wino i brandy, wszystkie obsiane dookoła winnicami. W końcu droga odbiła w głąb lądu i dostaliśmy zasłużony zjazd. Zasłużony, bo do tej pory w dwie godziny i czterdzieści minut zrobiliśmy po pagórkach nieco ponad 30 km. Zjechaliśmy do niewielkiej doliny, pojawiły się zabudowania i większa miejscowość. Kilka razy słyszymy klaksony (niespotykane dotąd), kilka razy też mijają nas samochody na amerykańskich rejestracjach. Po raz pierwszy też widzimy... osiołki. Które, do spółki z jednym koniem, pasły się przy drodze.
Po zjeździe czas na podjazd. Pedałujemy ostro aż na samą przełęcz; moje dane wskazywaly na 480 m n.p.m., na znaku napisane było... 900. Robimy chwilę przerwy, podczas której wybieram się pieszo kawałek za ustawione na wzgórzu anteny. I tak oto mijam posterunek graniczny i nielegalnie przekraczam granicę. Ale zaraz wróciłem, przejście było tylko przejściem turystycznym.
Zaczynamy zjazd: droga jest dziurawa i nierówna, tymczasem Hipcia, która przy którymś z poprzednich zjazdów mówiła mi, że zjeżdżam jak Szatan (to chyba komplement) pruje nie zwracając uwagi na nic. Nieskończone nierówności w końcu powodują, że wypada mi przedni błotnik, udało się go osadzić na miejscu pogrubiając uchwyt przy pomocy taśmy izolacyjnej. Ze zjazdu widać już płaską dolinę po drugiej stronie granicy. My zjeżdżamy prawie na zero, po czym skręcamy w drogę główną. Asfalt się polepsza, ale na drodze pojawiają się znaki zwiastujące to, co napotkamy drugiego dnia: a to krówka się pasie, a to narżnięte na drodze, a to ktoś za nami przyklaksoni. Wiatr oczywiście w twarz - i to z każdej strony w twarz. Bardzo mocny i zmienny, nawet czasem dla zmyłki wiał z boku i usiłował zdmuchiwać z drogi.
Dojeżdżamy do granicy. Stajemy tam, gdzie auta, nie zastanawiamy się nawet nad tym, czy jest przejście piesze. Woła nas strażniczka, zabiera paszporty i każe się zameldować na wejściu dla pieszych. Czekamy... czekamy... akurat mieli problemy z dostawą prądu. W końcu paszporty zostają nam zwrócone i ruszamy. Pierwsze metry. Pierwsze kilometry. Witamy w Albanii, mirë se vini në Shqipëri.
Tutaj drobna uwaga: Silna Ekipa Zniechęcająca, czyli dwójka, która, jeszcze przed wyjazdem, próbowała nas usilnie namówić na "normalny" urlop, o Albanii mówiła negatywnie. Co prawda opierali się tylko na tym, że wiedzieli, że to daleko, na tyle daleko, że nawet w telewizji o tym nie mówią, a jak coś jest daleko, to jest nieznane, a w nieznanym jest niebezpiecznie i się umiera (polecam bajkę o Misi Chrupci z filmu "Krudowie"). Ale Albania miała być dzika, zła, pełna ludzi, którzy jak nie zabiją od razu, to z roweru zrzucą i okradną, a jak nie zrzucą, to przynajmniej okradną bez zrzucania. A potem zabiją, na pewno. Z drugiej strony bardziej wiarygodne źródła mówiły o Albanii jako o kraju bardzo miłych ludzi, którzy jednak jeżdżą nie wiadomo jak, bez żadnych zasad, ładu i składu. I że w ogóle strach się bać. Że w Polsce kierowcy łagodni jak baranki. To drugie brzmiało nawet wiarygodnie, ale wiadomo - trzeba sprawdzić.
Nic nie zapowiadało jednak tragedii: kierowcy owszem, jeździli, owszem, trąbili, ale raz, że jeździli bardzo wolno, a dwa, że wszystko wyglądało jakoś tak cywilizowanie. Owszem, pojawiały się obrazki typu "krówka pędzona środkiem drogi", ale wszystko miało sens. Po krótkiej chwili dojechaliśmy do Shkodër, gdzie zrobiliśmy przerwę, bo szukaliśmy bankomatu. Stanęliśmy na stacji, tuż przy myjni (pierwsza, albańska myjnia). Pani na stacji oczywiście nie miała terminalu, na hasło "bank" wskazała mi, gdzie go szukać. Niestety, czeka nas jazda do centrum. Zanim wyjechaliśmy byliśmy świadkami potrącenia - autobus potrącił skuterzystę. Czort wie z czyjej winy.
Ruszyliśmy do centrum, ale zanim gdziekolwiek dojechaliśmy, Hipcia zauważyła logo bankomatu tuż przy rondzie. Zostawiłem ją z rowerami i ruszyłem szukać kogoś, kto mówi po angielsku i będzie mi w stanie przybliżyć jakie tu są ceny (inaczej: ile kasy mam wybrać). Znalazłem człowieka, przepytałem na wspomnianą okoliczność, wypłaciłem kasę, wróciłem do Hipci. I ruszyliśmy dalej.
Płaska dolina. Mocny wiatr w plecy. Dobry asfalt. Nic tylko zasuwać przed siebie. I zasuwaliśmy, z prędkością grubo powyżej 30 km/h. Samochody jeździły bardzo bezpiecznie i wolno, w zasadzie ich się nie zauważało. Kilka razy zatrzymujemy się - na zakupy i szukanie alternatyw: możemy jechać do samej Tirany albo dojechać bokami do Fushë-Kruje. W końcu decydujemy się porzucić gościnną i wygodną drogę główną i w Lezhë odbijamy w drogę boczną. Niemal z automatu psuje się asfalt, pojawiają się dziury, czasem jedzie się bardzo wolno, ale pojawiają się i lepsze fragmenty. Gdy przejeżdżamy przez pojedyncze wioseczki wszyscy się interesują: każdy patrzy, niektórzy pomachają, ktoś tam zatrąbi. Mamy wrażenie, że w Albanii życie toczy się głównie na ulicy.
W międzyczasie robię po raz pierwszy wchodzę do lokalnego supermarketu. Robi mi się smutno. Na dużych, szerokich półkach stoją obok siebie np. trzy saszetki z przyprawami, zajmujące miejsce które u nas normalnie zajmują tekturowe pojemniki wypełnione saszetkami od początku do końca. Trzy opakowania makaronu stojące obok siebie; po paczce ciastek... wygląda to strasznie biednie. Biorę kilka rzeczy (odwiedzając sklep na dwie tury) - ekspedientka zabiera mi z ręki puszkę z tuńczykiem wskazując, że jest przeterminowana. Daje mi inny rodzaj - te są jeszcze ważne. Kupujemy co się da (w tym dwa albańskie piwa), nie wiemy jeszcze gdzie i kiedy będziemy spali.
Wyjeżdżając z miejscowości myślimy o przebiciu się do samego Kruje, stajemy przy innym sklepiku, gdzie kupujemy banany i jabłka. Tu - ciekawostka - sprzedawca pisze mi na kartce cyfrę sześć, szturcha go (chyba) matka, po czym szybko przekreśla i zmienia ją na dziewiątkę. Ciekawe, czy cena "lotnie" się zmieniła, czy dziewiątkę napisał patrząc od siebie (czyli dla mnie była widoczna szóstka). Dowiadujemy się tutaj, że do Kruje nie dojedziemy. Szlak podobno prowadzi przez górę, miejscami pieszą, stromą ścieżką, zdaje się to potwierdzać GPS.
Jedziemy więc główną: słońce zaczyna powoli zachodzić. Ludzie niezmiennie się nami interesują, dzieci machają i krzyczą... Robi się coraz ciemniej, w końcu robi się noc. Asfalt zepsuł się chwilę temu: czasem pojawia się szutrówka, czasem olbrzymie dziurska przez które powinno się jeździć traktorem. Bujamy się tak z nikczemną prędkością aż do rządku latarni, który zwiastuje nam wjazd do Fushë-Kruje. Zjeżdżamy w kierunku centrum i napotykamy supermarket. Oczywiście nie można tam zapłacić kartą, ale za to można zrobić zakupy. I po raz pierwszy posłuchać zachodniej muzyki.
W sklepie spotykam mojego nowego przyjaciela - jedyny, który tam chyba mówił po angielsku (a potrzebowałem się dowiedzieć który ser to feta, a który normalny). Po załatwieniu kwestii sera postanawiam go podpytać o dalszą drogę. Wszystko nam wyjaśnia. Zaczynamy ruszać i wtedy orientuję się, że mam dziurę w dętce. Szlag.
Rozsakwienie roweru, zdjęcie koła, namierzenie dziury... łatamy. Dupa. Nie łatamy. Klej został w pudełku przedziurawiony przez jedną ze spinek i wylał się cały. Zakładam zapas. Zaczynam pompować koło... ale po chwili rezygnuję: skoro to jest tak samochodowy kraj, to ktoś na pewno będzie miał pompkę samochodową. Pierwszy zagadnięty każe mi poczekać i wyciąga ze sklepu młodego chłopaka. Ten mówi po angielsku, słucha w czym rzecz, i każe mi iść ze sobą. Kawałek dalej dzwoni do jednej z bram, potem dzwoni telefonem, wychodzi inny chłopak, który prowadzi tutaj lokalny serwis. Kompresorem pompuje mi koło do 5 bar (mimo zapewnień, że opona jest do 6 nie chce mi wbić więcej), a na pytanie o możliwość sprzedaży kleju do dętek daje mi w prezencie sporą jego tubkę. I tak z nowym kołem wracam do roweru.
A przy rowerze odkrywam, że nie dość niespodzianek: szlag trafił jedną ze szprych. Nie obciera zanadto, więc postanawiam jechać; w Tiranie na pewno znajdzie się jakiś serwis. Ruszamy więc. Droga robi się ciemna, ale szeroka, ruch jest niewielki, więc jedzie się dobrze. Niepokoi tylko to, że im bliżej Tirany, tym więcej zabudowań. Gdy skręcamy w stronę samego miasta, z naszej drogi robi się ekspresówka (choć bez znaków), kilka razy mija nas policja (ignorując, oczywiście), kilka razy jedziemy też boczną, równoległą uliczką, wzdłuż zabudowań. W końcu uznajemy, że na pewno nie da się zanocować w krzakach (myśleliśmy o jednym pustostanie, ale Hipcia była temu niechętna, bo ktoś mógł nas zobaczyć). Pytamy w kilku hotelach, ale jest tam drogo, a przynajmniej drożej niż chcielibyśmy wydać, mając przed sobą perspektywę jeszcze odrobiny jazdy.
W końcu wjeżdżamy do Tirany. Pojawiają się autobusy, chodniki, otwarte sklepy, wygląda to zupełnie inaczej niż za miastem. W którymś momencie zauważamy informację o hotelu w jakiejś bramie. Wchodzimy, pytamy i za rozbójniczą cenę 40 € za chwilę ładujemy się do pokoju. W pokoju same atrakcje: klimatyzacja, łazienka, woda, łóżko - czyli wszystko, czego potrzebujemy. Rozwaliliśmy wszystko, co było w sakwach, w celu wysuszenia po deszczu i delektowaliśmy się albańskim piwem.
Albania okazała się być krajem innym niż wszystko co do tej pory widzieliśmy. O ile fakt jazdy na skuterach bez kasków to nic szczególnego (chociaż wożenie na nich tylu towarów ile czasem widzieliśmy już brzmi cokolwiek nietypowo), ale interesowanie się turystami, machanie do nich jest już odrobinę nowe. Do tego jeszcze:
- klakson jako wszechobecna forma komunikacji,
- jazda na osiołkach (też chcę takiego!),
- wszechobecne myjnie,
- stacje benzynowe co kilometr albo dwa,
- sklepy: w każdym mieście był salon sukien ślubnych, kilku wulkanizatorów i kilka sklepów z częściami, do tego co chwilę bary i restauracje,
- zamiłowanie do rogali typu 7-days (w sklepach mają ich na kopy, w kilkunastu wersjach),
- policja jeżdżąca na awaryjkach albo cały czas z migającym kogutem.
Jednym słowem: przyjemnie tu.
- DST 184.72km
- Czas 10:59
- VAVG 16.82km/h
- Podjazdy 1572m
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 22 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 3: Pierwsze górki
Pobudka planowo. Zbieramy się bardzo sprawnie i tuż po siódmej pedałujemy już ostro w kierunku granicy z Czarnogórą. Droga prowadzi w głąb lądu, pod górę, wita nas tam tak potężna mgła, że nawet na chwilę włączamy światła. Na granicy z Czarnogórą wreszcie ktoś postanawia przybić nam pieczątkę do paszportu (bardzo na to czekałem). I tak oto wjeżdżamy do Czarnogóry i na długo zostawiamy za sobą tę "bezpieczną" Unię. Tuż po przekroczeniu granicy mija się z nami starsza sakwiarka, z krótkiej rozmowy dowiadujemy się, że jest Australijką i własnie przez rok jedzie sobie przez świat, obecnie w kierunku Wiednia.
Robimy przystanek w pierwszej większej miejscowości, przy dużym sklepie, bo musimy kupić długopis (mimo że ostrzegałem, Hipcia uparła się wziąć jakiś mały i kompaktowy, który się zaraz zużył). A przy okazji kupiliśmy colę i trochę żarcia.
Pierwsza część Czarnogóry, którą mijamy, jest taka bardziej turystyczna, ale jednak mniej obrzydliwa od Chorwacji: sporo hoteli, info o pensjonatach i (niestety) spory ruch. Cierpliwie brniemy w kierunku Zatoki Kotorskiej (po drodze Hipcia wjeżdża do tunelu w ciemnych okularach i sunie środkiem, bo prawie nic nie widzi...). Zatokę postanawiamy przepłynąć w poprzek, promem. Tamtędy było bliżej do samego Kotoru i krócej narażaliśmy się na wyjątkowo mocny wiatr w twarz. Okazało się być to dobrą decyzją: droga zrobiła się bardzo wąska, ze znikomym ruchem (głównie osobowym plus pojedyncze ciężarówki, autokary jeździły naokoło). Przejeżdżaliśmy przez małe miasteczka, mijając takie cuda jak przystanki "wodobusowe" tuż nad samą wodą. Słońce grzało już ostro, więc cień pojedynczych palemek był sporą ulgą. Jak na ironię na śniadanie rozbiliśmy się w pełnym słońcu, tuż na bulwarze. Zjedliśmy tak jak zawsze, jak dwójka jaskiniowców, paprając wszystko dookoła białym serem i pchnęliśmy się dalej, opuszczając możliwość kąpieli w zatoce.
Kotor okazał się być dużym i ruchliwym miastem. Robimy szybki postój przy sklepie by kupić picie na czekający nas podjazd i nie czekając na dodatkową zachętę pedałujemy byle dalej. A zaczyna się podjazd. Zatrzymujemy się na zakręcie serpentyny by zrobić kilka fotek panoramy, po czym znikamy żegnani życzeniami szerokiej drogi przez turystów, którzy również tam stali. Do ich rady - "pijcie dużo" - zamierzaliśmy się zastosować. Droga prowadziła stałym nachyleniem 3-4%, w pełnym słońcu. W jednym miejscu mamy odrobinę wątpliwości, bo ślad prowadzi nas ostrą szutrówką pod górę; zagadnięci mieszkańcy sugerują nam inną - dłuższą, ale zapewne mniej stromą (szutrówka, jak się okazało, mogła mieć coś około 12%).
Zaczyna się: nachylenie się nie zmienia, stale jedziemy 3-4%, spokojnie, pod górę. Mijamy jednego niespiesznie uciekającego przed nami zielonego węża i kilka wygrzewających się jaszczurek. Po chwili wyprzedza nas sakwiarz (poznajemy po bagażniku) bez sakw, który najwyraźniej jechał zrobić sobie podjazd. Jest wąsko, kilka razy autobusy mieszczą się na styk, kilka razy stajemy, żeby nie stresować wymijających nas kierowców. Raz robi się nawet ciekawy koreczek, mija nas tam auto z rowerami na bagażniku, z którego głośno dopingują nas jakieś dzieciaki. Chwilę później okazuje się, że była to rodzina rowerzysty, który nas wyprzedzał. W międzyczasie wszystko otula mgła. Włączamy światła, bo nie wygląda, jakby miała odpuścić.
Przemy dalej. Wszystko wygląda jak przełęcz i faktycznie, jedna droga prowadzi w dół. Ale my skręcamy w prawo, na teren parku narodowego (płacąc w ojro za wjazd) i zaczyna się: nachylenie 9-12%, miejscami 13. Samochodów prawie nie ma, zasuwamy po pustym i wąskim asfalcie; pogoda postanowiła znienacka się poprawić. Mijamy jednego tubylca zbierającego głóg ("It's for tea, really!") i po chwili wyjeżdżamy już pod podjazdem pod Mauzoleum Niegosza. Ponieważ jest to tylko podjazd na szczyt i z powrotem, wiedząc, że nie ma tam po co wyjeżdżać, postanawiamy odpuścić i (uprzednio się ubrawszy) fundujemy sobie soliiiiiidny zjazd. Zatem naszym nowym rekordem wysokości zostaje 1516 m n.p.m.
Zjeżdżamy do samego Cetinje, gdzie pytamy o drogę (GPS GPS-em, ufaj, ufaj i jeszcze raz kontroluj), po czym fundujemy sobie kolejny długachny zjazd do doliny rzeki Crnojevića. Rijeka Crnojevića okazuje się być maleńką wioseczką, w której większość domów wygląda na opuszczone i zaniedbane, ale nad rzeką miała piękny bulwar i kilka restauracyjek. Właścicielka sklepu otwiera go specjalnie dla kilku osób, korzystamy z okazji, sklepik jest maleńki (ale raczej nie ma szans na zakupy), kupujemy to, co najpotrzebniejsze: coś słodkiego i wodę (przy przelewaniu okazało się, że w sakwie wieziemy jeszcze jej zapas z Kotoru). A w zasadzie kupiliśy to, co było.
Nocować chcieliśmy nad Jeziorem Szkoderskim, licząc na to, że droga prowadziła będzie tuż przy nim. Tymczasem wśród zapadającego powoli zmroku asfalt prowadzi nas objeżdżając coraz to inne szczyty i zbocza - raz po stronie jeziora, raz po drugiej stronie. Jest już zupełnie ciemno. Na drodze nie ma żadnego ruchu, więc nie marnujemy czasu na niepotrzebne włączanie świateł: suniemy na batmana, światła włączając tylko gdy gdzieś daleko widać samochód. Niepokoją nas zbliżające się grzmoty, sugerujące, że któraś z burz, które zasuwają nocami, w końcu się po nas przejedzie. Miejscówek nie ma za bardzo: coś się znajduje, ale zaraz pod metalowym słupem wysokiego napięcia... kiepski pomysł. W końcu, długi kawałek później, znajdujemy skręt z ciekawą panoramą na Virpazar. Szybki rekonesans wskazuje łączkę, na której udaje się nam rozbić namiot.
Idziemy jeszcze wypić piwo z widokiem na Virpazar i kończymy je idealnie: pierwsze krople deszczu padają chwilę po opróżnieniu puszki. Szybciutko idziemy do namiotu, bo deszcz najwyraźniej się rozpędzał. I wtedy lunęło. Schowani w namiocie słyszeliśmy tylko kolejne kurtyny wody uderzające w tropik. Po zjedzeniu kolacji Hipcia uparła się, że w tym deszczu wyskoczy do rowerów po liczniki. Nadgorliwość została ukarana - wdepnęła w kałużę, która zrobiła się pod rowerami. Pod rowerami, czyli dokładnie w miejscu, gdzie pierwotnie chciałem ustawić namiot, ale zmieniłem zdanie.
Kałuża mnie zmartwiła, bo deszcz nie przestawał lać, a rozbiliśmy się w niewielkiej kotlince, co mogło sprzyjać odwiedzinom nas przez wodę. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło: lało nadal, ale my już spaliśmy.
Robimy przystanek w pierwszej większej miejscowości, przy dużym sklepie, bo musimy kupić długopis (mimo że ostrzegałem, Hipcia uparła się wziąć jakiś mały i kompaktowy, który się zaraz zużył). A przy okazji kupiliśmy colę i trochę żarcia.
Pierwsza część Czarnogóry, którą mijamy, jest taka bardziej turystyczna, ale jednak mniej obrzydliwa od Chorwacji: sporo hoteli, info o pensjonatach i (niestety) spory ruch. Cierpliwie brniemy w kierunku Zatoki Kotorskiej (po drodze Hipcia wjeżdża do tunelu w ciemnych okularach i sunie środkiem, bo prawie nic nie widzi...). Zatokę postanawiamy przepłynąć w poprzek, promem. Tamtędy było bliżej do samego Kotoru i krócej narażaliśmy się na wyjątkowo mocny wiatr w twarz. Okazało się być to dobrą decyzją: droga zrobiła się bardzo wąska, ze znikomym ruchem (głównie osobowym plus pojedyncze ciężarówki, autokary jeździły naokoło). Przejeżdżaliśmy przez małe miasteczka, mijając takie cuda jak przystanki "wodobusowe" tuż nad samą wodą. Słońce grzało już ostro, więc cień pojedynczych palemek był sporą ulgą. Jak na ironię na śniadanie rozbiliśmy się w pełnym słońcu, tuż na bulwarze. Zjedliśmy tak jak zawsze, jak dwójka jaskiniowców, paprając wszystko dookoła białym serem i pchnęliśmy się dalej, opuszczając możliwość kąpieli w zatoce.
Kotor okazał się być dużym i ruchliwym miastem. Robimy szybki postój przy sklepie by kupić picie na czekający nas podjazd i nie czekając na dodatkową zachętę pedałujemy byle dalej. A zaczyna się podjazd. Zatrzymujemy się na zakręcie serpentyny by zrobić kilka fotek panoramy, po czym znikamy żegnani życzeniami szerokiej drogi przez turystów, którzy również tam stali. Do ich rady - "pijcie dużo" - zamierzaliśmy się zastosować. Droga prowadziła stałym nachyleniem 3-4%, w pełnym słońcu. W jednym miejscu mamy odrobinę wątpliwości, bo ślad prowadzi nas ostrą szutrówką pod górę; zagadnięci mieszkańcy sugerują nam inną - dłuższą, ale zapewne mniej stromą (szutrówka, jak się okazało, mogła mieć coś około 12%).
Zaczyna się: nachylenie się nie zmienia, stale jedziemy 3-4%, spokojnie, pod górę. Mijamy jednego niespiesznie uciekającego przed nami zielonego węża i kilka wygrzewających się jaszczurek. Po chwili wyprzedza nas sakwiarz (poznajemy po bagażniku) bez sakw, który najwyraźniej jechał zrobić sobie podjazd. Jest wąsko, kilka razy autobusy mieszczą się na styk, kilka razy stajemy, żeby nie stresować wymijających nas kierowców. Raz robi się nawet ciekawy koreczek, mija nas tam auto z rowerami na bagażniku, z którego głośno dopingują nas jakieś dzieciaki. Chwilę później okazuje się, że była to rodzina rowerzysty, który nas wyprzedzał. W międzyczasie wszystko otula mgła. Włączamy światła, bo nie wygląda, jakby miała odpuścić.
Przemy dalej. Wszystko wygląda jak przełęcz i faktycznie, jedna droga prowadzi w dół. Ale my skręcamy w prawo, na teren parku narodowego (płacąc w ojro za wjazd) i zaczyna się: nachylenie 9-12%, miejscami 13. Samochodów prawie nie ma, zasuwamy po pustym i wąskim asfalcie; pogoda postanowiła znienacka się poprawić. Mijamy jednego tubylca zbierającego głóg ("It's for tea, really!") i po chwili wyjeżdżamy już pod podjazdem pod Mauzoleum Niegosza. Ponieważ jest to tylko podjazd na szczyt i z powrotem, wiedząc, że nie ma tam po co wyjeżdżać, postanawiamy odpuścić i (uprzednio się ubrawszy) fundujemy sobie soliiiiiidny zjazd. Zatem naszym nowym rekordem wysokości zostaje 1516 m n.p.m.
Zjeżdżamy do samego Cetinje, gdzie pytamy o drogę (GPS GPS-em, ufaj, ufaj i jeszcze raz kontroluj), po czym fundujemy sobie kolejny długachny zjazd do doliny rzeki Crnojevića. Rijeka Crnojevića okazuje się być maleńką wioseczką, w której większość domów wygląda na opuszczone i zaniedbane, ale nad rzeką miała piękny bulwar i kilka restauracyjek. Właścicielka sklepu otwiera go specjalnie dla kilku osób, korzystamy z okazji, sklepik jest maleńki (ale raczej nie ma szans na zakupy), kupujemy to, co najpotrzebniejsze: coś słodkiego i wodę (przy przelewaniu okazało się, że w sakwie wieziemy jeszcze jej zapas z Kotoru). A w zasadzie kupiliśy to, co było.
Nocować chcieliśmy nad Jeziorem Szkoderskim, licząc na to, że droga prowadziła będzie tuż przy nim. Tymczasem wśród zapadającego powoli zmroku asfalt prowadzi nas objeżdżając coraz to inne szczyty i zbocza - raz po stronie jeziora, raz po drugiej stronie. Jest już zupełnie ciemno. Na drodze nie ma żadnego ruchu, więc nie marnujemy czasu na niepotrzebne włączanie świateł: suniemy na batmana, światła włączając tylko gdy gdzieś daleko widać samochód. Niepokoją nas zbliżające się grzmoty, sugerujące, że któraś z burz, które zasuwają nocami, w końcu się po nas przejedzie. Miejscówek nie ma za bardzo: coś się znajduje, ale zaraz pod metalowym słupem wysokiego napięcia... kiepski pomysł. W końcu, długi kawałek później, znajdujemy skręt z ciekawą panoramą na Virpazar. Szybki rekonesans wskazuje łączkę, na której udaje się nam rozbić namiot.
Idziemy jeszcze wypić piwo z widokiem na Virpazar i kończymy je idealnie: pierwsze krople deszczu padają chwilę po opróżnieniu puszki. Szybciutko idziemy do namiotu, bo deszcz najwyraźniej się rozpędzał. I wtedy lunęło. Schowani w namiocie słyszeliśmy tylko kolejne kurtyny wody uderzające w tropik. Po zjedzeniu kolacji Hipcia uparła się, że w tym deszczu wyskoczy do rowerów po liczniki. Nadgorliwość została ukarana - wdepnęła w kałużę, która zrobiła się pod rowerami. Pod rowerami, czyli dokładnie w miejscu, gdzie pierwotnie chciałem ustawić namiot, ale zmieniłem zdanie.
Kałuża mnie zmartwiła, bo deszcz nie przestawał lać, a rozbiliśmy się w niewielkiej kotlince, co mogło sprzyjać odwiedzinom nas przez wodę. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło: lało nadal, ale my już spaliśmy.
- DST 148.36km
- Czas 09:49
- VAVG 15.11km/h
- Podjazdy 2192m
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 21 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 2: Z powrotem do Unii
Noc nie należała do przyjemnych, głównie za sprawą tego, że na parking kilka razy jeszcze ktoś zajeżdżał na wieczorne piwo, a gdzieś nad ranem jakiś samochód zajechał na nocleg. Budziłem się więc kilka razy, wyglądając na zewnątrz, do tego zawiązałem sobie zbyt szczelnie sznurek na nadgarstku, co praktycznie uniemożliwiło mi spanie na lewym boku (dopiero gdzieś nad ranem wziąłem się za siebie i przewiązałem).
Pobudka nastąpiła zgodnie z planem - pierwszy budzik o piątej rano, drugi o szóstej. Postanowiliśmy bowiem jeszcze w Warszawie dopasować rytm życia do słońca: to nie jest Norwegia, gdzie można się rozbijać w pełnym słońcu o trzeciej w nocy, tu zmrok następuje około 19:00. Pobudki więc miały być około 6:00, starty około 7:00, jazda do późnego wieczora i stosunkowo szybki (22-24) nocleg.
Na dzień dobry postanowiliśmy przejść się po terenie (odprowadzani wzrokiem pracownika pobliskiej restauracji). Zabraliśmy na śniadanie piwo Karlovačko i zeszliśmy trochę niżej. Okazało się, że same wodospady faktycznie są sporo niżej, ale do całkiem niezłej miejscówki mieliśmy dość blisko. Problem w tym, że tam prawdopodobnie był już ktoś samochodem (tak wskazała mi wczorajsza nocna obserwacja). Posiedzieliśmy trochę, zrobiliśmy kilka fotek i ruszyliśmy z powrotem. W końcu zanim zaczniemy wyrabiać dzisiejszą dniówkę musimy najpierw dokręcić 5 km do śladu.
Przy rowerach okazało się, że nikt nas nie okradł (a ponoć to normalka w takich dzikich krajach), wytoczyliśmy je na asfalt, spróbowaliśmy jeszcze poszukać drogi alternatywnej, przez okolice Medjugorie, ale okazało się, że alternatyw nie ma. Wracamy więc do Ljubušek i kierujemy się na Mostar. W nocy padało, więc asfalt jest mokry, do tego jedziemy w coraz większej mgle. Bośnia i Hercegowina jest taka... rozgrzebana. Dużo rzeczy się buduje, remontuje, szykuje, do tego od samego początku jadą z nami plakaty wyborcze.
Powoli zaczynają się pagórki, pojawia się odrobina wspinaczki, coś tam zaczyna kropić, a im wyżej jesteśmy, tym bardziej wychodzi młga. Gdzieś w okolicy dużego, szerokiego zakrętu siadamy na kamieniach i jemy śniadanie z widokiem na dolinę. Pardon: z widokiem na mgłę. Jeszcze kilka zakrętów i pojawiają się serpentyny, mgła zaczyna znikać (bo pojawiliśmy się po drugiej stronie góry), a przed nami pojawia się piękna panorama Mostaru. Do samego centrum zjeżdżamy bocznymi uliczkami (tak się nam ślad puścił, ale jakoś nie żałuję), bardzo fajnie, bo uliczki są strome (miejscami 11%), kręte i ciasne. Ładnie. Przy jednym z większych skrzyżowań widzimy pierwszy budynek noszący ślady ostrzału. Wpadamy do centrum, rezygnujemy z poświęcenia czasu na wizytę na Starym Moście, w zupełności wystarczy nam jego widok z daleka; widzimy zresztą jednego z tamtejszych skoczków, który jednak nie zebrał wystarczającej kasy i chwilę połaził po moście, po czym zrezygnował.
Droga wyprowadza nas na główną w kierunku Chorwacji. Robi się zupełnie płasko, a wiatr (odmiana) mamy w plecy. Do tego wychodzi słońce, więc jedzie się naprawdę przyjemnie. Mijamy sady cytrynowe (a przynajmniej tak to wyglądało), pojawia się powoli nazwa "Dubrovnik". A na znakach napisy cyrylicą są wielokrotnie zamazane sprejem. Czyżby jacyś lokalni buntownicy?
Jedziemy wzdłuż rzeki, mając po obu stronach góry. Temperatura powoli się podnosi. Mijamy też umieszczony na jakiejś górze stary zameczek (spory obszar objęty murami obronnymi, zamek kapitalnie wpasowany był w zbocze). Ciągle płasko... płasko... aż pojawia się napis informujący nas o przejściu granicznym. Dowiaduję się też, że przejście, do którego chcieliśmy dojechać by przekroczyć ponownie granicę, jest tylko dla ruchu lokalnego. Czeka nas więc przeprawa na wybrzeże. Najpierw jednak wita nas Metković, do którego wjeżdżamy wzdłuż nadbrzeżnej promenady. Świecące słońce i palmy sprawiają, że zaczyna to wszystko wyglądać bardziej... bardziej jak ciepłe kraje. Robimy przystanek w cieniu i kupujemy kilka jabłek i Colę - tradycyjną podstawę naszego jadłospisu. Cola jest zimna, woda, którą kupiłem, również. Bidony uzupełnione.
Droga na wybrzeże prowadzi przez góry, więc cierpliwie zaczynamy się wspinać. Na jednym z płaskich fragmentów wyprzedza nas dwóch szosowców. Standardowo: wyprzedzili i wiszą, tak jak my, 21 km/h, aż człowieka kusi by pogonić i wsiąść na koło (albo i przegonić, bo na szosie z taką prędkością to wstyd. Wstyd podwójny bo obaj mieli ogolone nogi). Na podjeździe (6%) jednak odjechali nam i po chwili byli kropką hen na granicy widoczności. Cierpliwie wdrapaliśmy się na górę (a chłodniej wcale się nie robiło), by potem cieszyć się zasłużonym, chłodnym zjazdem. Gdy obieramy już kierunek wzdłuż wybrzeża wraca nasz znany kolega - wiatr. I znowu w twarz.
Przelatujemy szybko przez przyklejony do morza fragment Bośni i cierpliwie pedałujemy w kierunku Dubrovnika, po drodze mijając się kilka razy z dwójką sakwiarzy. W jednym miejscu robimy dłuższą przerwę na jedzenie, by nas minęli i pojechali sobie w diabły, czego jak czego, ale towarzystwa nie potrzebujemy.
Nagle ruch zaczyna się wzmagać, co sugeruje, że zbliżamy się do większego miasta. Panoramę Dubrovnika widzimy już po ciemku, nie chce nam się marnować czasu na zjeżdżanie i zwiedzanie, bo to wymusiłoby na nas nocleg w samym mieście. Robimy kilka nocnych fotek, przy okazji biegając dwa razy po nowe baterie do aparatu. Ruszamy i prawie od razu robimy mały korek: za nami kupa ludzi wracających z miasta po pracy, z naprzeciwka za to jechało wesele. I też wolno. Jedziemy cierpliwie, licząc na to, że ruch w końcu się uspokoi, bo samochodów dużo, większość jadących z naprzeciwka nieprzyjemnie nas oślepiała.
W jednej z większych miejscowości pytam ludzi o sklepy, mówią, że dalej już nie będzie otwartych, robimy zakupy więc na pierwszym CPN-ie i ruszamy dalej. Sklepy, oczywiście, były. I to otwarte. Myślimy powoli o jakimś kempingu, bo przy tych szczelnie zabudowanych brzegach morza raczej będzie ciężko znaleźć coś wygodnego do spania. Mijamy jednak trzy kempingi, nawet nie myśląc o skręcie i prujemy dalej. Nasza cierpliwość zostaje wynagrodzona, znajdujemy miejscówkę za tunelem, w pobliżu miejsca wypoczynkowego. Rozbijamy się gdzieś na skraju. Korzystając z tego, że jest bardzo ciepło pijemy jeszcze piwo z widokiem na morze i chodzące hen daleko burze. Gdy weszliśmy do namiotu, po chwili (jako że nadal trwa weekend) nadjechał samochód z kilkoma Chorwatami chętnymi na wieczorne piwo. Albo nas nie widzieli, albo postanowili nie przeszkadzać. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że nasi siatkarze przekopali Brazylijczyków w finale MŚ i pozytywnie nastawieni zasypiamy.
Pobudka nastąpiła zgodnie z planem - pierwszy budzik o piątej rano, drugi o szóstej. Postanowiliśmy bowiem jeszcze w Warszawie dopasować rytm życia do słońca: to nie jest Norwegia, gdzie można się rozbijać w pełnym słońcu o trzeciej w nocy, tu zmrok następuje około 19:00. Pobudki więc miały być około 6:00, starty około 7:00, jazda do późnego wieczora i stosunkowo szybki (22-24) nocleg.
Na dzień dobry postanowiliśmy przejść się po terenie (odprowadzani wzrokiem pracownika pobliskiej restauracji). Zabraliśmy na śniadanie piwo Karlovačko i zeszliśmy trochę niżej. Okazało się, że same wodospady faktycznie są sporo niżej, ale do całkiem niezłej miejscówki mieliśmy dość blisko. Problem w tym, że tam prawdopodobnie był już ktoś samochodem (tak wskazała mi wczorajsza nocna obserwacja). Posiedzieliśmy trochę, zrobiliśmy kilka fotek i ruszyliśmy z powrotem. W końcu zanim zaczniemy wyrabiać dzisiejszą dniówkę musimy najpierw dokręcić 5 km do śladu.
Przy rowerach okazało się, że nikt nas nie okradł (a ponoć to normalka w takich dzikich krajach), wytoczyliśmy je na asfalt, spróbowaliśmy jeszcze poszukać drogi alternatywnej, przez okolice Medjugorie, ale okazało się, że alternatyw nie ma. Wracamy więc do Ljubušek i kierujemy się na Mostar. W nocy padało, więc asfalt jest mokry, do tego jedziemy w coraz większej mgle. Bośnia i Hercegowina jest taka... rozgrzebana. Dużo rzeczy się buduje, remontuje, szykuje, do tego od samego początku jadą z nami plakaty wyborcze.
Powoli zaczynają się pagórki, pojawia się odrobina wspinaczki, coś tam zaczyna kropić, a im wyżej jesteśmy, tym bardziej wychodzi młga. Gdzieś w okolicy dużego, szerokiego zakrętu siadamy na kamieniach i jemy śniadanie z widokiem na dolinę. Pardon: z widokiem na mgłę. Jeszcze kilka zakrętów i pojawiają się serpentyny, mgła zaczyna znikać (bo pojawiliśmy się po drugiej stronie góry), a przed nami pojawia się piękna panorama Mostaru. Do samego centrum zjeżdżamy bocznymi uliczkami (tak się nam ślad puścił, ale jakoś nie żałuję), bardzo fajnie, bo uliczki są strome (miejscami 11%), kręte i ciasne. Ładnie. Przy jednym z większych skrzyżowań widzimy pierwszy budynek noszący ślady ostrzału. Wpadamy do centrum, rezygnujemy z poświęcenia czasu na wizytę na Starym Moście, w zupełności wystarczy nam jego widok z daleka; widzimy zresztą jednego z tamtejszych skoczków, który jednak nie zebrał wystarczającej kasy i chwilę połaził po moście, po czym zrezygnował.
Droga wyprowadza nas na główną w kierunku Chorwacji. Robi się zupełnie płasko, a wiatr (odmiana) mamy w plecy. Do tego wychodzi słońce, więc jedzie się naprawdę przyjemnie. Mijamy sady cytrynowe (a przynajmniej tak to wyglądało), pojawia się powoli nazwa "Dubrovnik". A na znakach napisy cyrylicą są wielokrotnie zamazane sprejem. Czyżby jacyś lokalni buntownicy?
Jedziemy wzdłuż rzeki, mając po obu stronach góry. Temperatura powoli się podnosi. Mijamy też umieszczony na jakiejś górze stary zameczek (spory obszar objęty murami obronnymi, zamek kapitalnie wpasowany był w zbocze). Ciągle płasko... płasko... aż pojawia się napis informujący nas o przejściu granicznym. Dowiaduję się też, że przejście, do którego chcieliśmy dojechać by przekroczyć ponownie granicę, jest tylko dla ruchu lokalnego. Czeka nas więc przeprawa na wybrzeże. Najpierw jednak wita nas Metković, do którego wjeżdżamy wzdłuż nadbrzeżnej promenady. Świecące słońce i palmy sprawiają, że zaczyna to wszystko wyglądać bardziej... bardziej jak ciepłe kraje. Robimy przystanek w cieniu i kupujemy kilka jabłek i Colę - tradycyjną podstawę naszego jadłospisu. Cola jest zimna, woda, którą kupiłem, również. Bidony uzupełnione.
Droga na wybrzeże prowadzi przez góry, więc cierpliwie zaczynamy się wspinać. Na jednym z płaskich fragmentów wyprzedza nas dwóch szosowców. Standardowo: wyprzedzili i wiszą, tak jak my, 21 km/h, aż człowieka kusi by pogonić i wsiąść na koło (albo i przegonić, bo na szosie z taką prędkością to wstyd. Wstyd podwójny bo obaj mieli ogolone nogi). Na podjeździe (6%) jednak odjechali nam i po chwili byli kropką hen na granicy widoczności. Cierpliwie wdrapaliśmy się na górę (a chłodniej wcale się nie robiło), by potem cieszyć się zasłużonym, chłodnym zjazdem. Gdy obieramy już kierunek wzdłuż wybrzeża wraca nasz znany kolega - wiatr. I znowu w twarz.
Przelatujemy szybko przez przyklejony do morza fragment Bośni i cierpliwie pedałujemy w kierunku Dubrovnika, po drodze mijając się kilka razy z dwójką sakwiarzy. W jednym miejscu robimy dłuższą przerwę na jedzenie, by nas minęli i pojechali sobie w diabły, czego jak czego, ale towarzystwa nie potrzebujemy.
Nagle ruch zaczyna się wzmagać, co sugeruje, że zbliżamy się do większego miasta. Panoramę Dubrovnika widzimy już po ciemku, nie chce nam się marnować czasu na zjeżdżanie i zwiedzanie, bo to wymusiłoby na nas nocleg w samym mieście. Robimy kilka nocnych fotek, przy okazji biegając dwa razy po nowe baterie do aparatu. Ruszamy i prawie od razu robimy mały korek: za nami kupa ludzi wracających z miasta po pracy, z naprzeciwka za to jechało wesele. I też wolno. Jedziemy cierpliwie, licząc na to, że ruch w końcu się uspokoi, bo samochodów dużo, większość jadących z naprzeciwka nieprzyjemnie nas oślepiała.
W jednej z większych miejscowości pytam ludzi o sklepy, mówią, że dalej już nie będzie otwartych, robimy zakupy więc na pierwszym CPN-ie i ruszamy dalej. Sklepy, oczywiście, były. I to otwarte. Myślimy powoli o jakimś kempingu, bo przy tych szczelnie zabudowanych brzegach morza raczej będzie ciężko znaleźć coś wygodnego do spania. Mijamy jednak trzy kempingi, nawet nie myśląc o skręcie i prujemy dalej. Nasza cierpliwość zostaje wynagrodzona, znajdujemy miejscówkę za tunelem, w pobliżu miejsca wypoczynkowego. Rozbijamy się gdzieś na skraju. Korzystając z tego, że jest bardzo ciepło pijemy jeszcze piwo z widokiem na morze i chodzące hen daleko burze. Gdy weszliśmy do namiotu, po chwili (jako że nadal trwa weekend) nadjechał samochód z kilkoma Chorwatami chętnymi na wieczorne piwo. Albo nas nie widzieli, albo postanowili nie przeszkadzać. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że nasi siatkarze przekopali Brazylijczyków w finale MŚ i pozytywnie nastawieni zasypiamy.
- DST 193.94km
- Czas 10:06
- VAVG 19.20km/h
- Podjazdy 1607m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 20 września 2014
Kategoria > 100km, sakwy, do czytania
Rozdział 1: Najtrudniejszy pierwszy krok
W nocy było gorąco, inaczej niż rok temu, gdy było nam sporo chłodniej. Zapewne zasługa to naszych nowych śpiworów. Szybko zebraliśmy wszystko i pomknęliśmy w stronę bramek. Przebicie się na drugą stronę, trochę oczekiwania na to, aż otworzą nam tę naszą bramkę (była w zamkniętej strefie, którą otworzono dopiero przed odlotem). Razem z nami startowało strasznie dużo ludzi, myśleliśmy, że o tej porze roku połączenie Oslo-Split będzie świeciło pustkami, a tu niespodzianka, samolot był prawie pełen.
Z lotu do Splitu pamiętam niewiele, zapewne dlatego, że starałem się maksymalnie dospać zarwaną noc. Pamiętam rozchmurzone niebo i ładne widoki na ziemię hen na dole. A potem za oknem zrobiło się ciemno. A na oknie pojawiły się takie dziwne, malutkie kropelki. Malutkie kropelki stawały się coraz większe, a gdy już dotknęliśmy kołami lotniska zobaczyliśmy, że za oknem trwa właśnie regularna ulewa. W Chorwacji. Ulewa. A miało tu przecież nie padać.
Jeszcze wsiadając do busa lotniskowego zobaczyliśmy, że dotarły oba rowery i dwie nasze torby z bagażem. Rowery pojawiły się postawione luzem gdzieś na lotnisku. Ruszyłem polując na bagaże i po chwili już staliśmy doprowadzając rowery do stanu umożliwiającego jazdę. Większych strat tym razem nie było - wykrzywiony i pęknięty koszyk na bidon naprawiliśmy za pomocą trytytki. Próbowałem się jeszcze dowiedzieć, jak z godzinami otwarcia przejść granicznych (informacje, które mieliśmy, były sprzed kilku lat), bezskutecznie, odesłano mnie do informacji. Pompowanie roweru (najgorsza część całej zabawy), osakwienie, przeciągnięcie się do informacji (gdzie przemyślnie zastawiłem drzwi wyjściowe z budki, żeby rozmówca mi nie uciekł). Sukces: wszystkie przejścia graniczne w Chorwacji czynne są całą dobę.
W samo południe wytaczamy się przed lotnisko odprowadzani ciekawymi spojrzeniami innych podróżnych, namierzamy naszą pozycję na GPS-ie i ruszamy za żółtą kreską, która ma nas za jakieś trzy tysiące kilometrów i trzy tygodnie doprowadzić z powrotem do Polski. Deszcz jeszcze pada, ale po chwili już przestaje. Wykorzystując (nieudaną) próbę zjechania w jakieś miejsce gdzie mogą mieć kompresor (nieczynny) chowamy przeciwdeszczowe barachło i turlamy się przed siebie. Powoli pojawiają się na horyzoncie pierwsze górki, droga idzie wzdłuż morza, więc prowadzi niewielkimi pagórkami, po których gnalibyśmy przed siebie bez opamiętania gdyby nie nasz nowy przyjaciel: mocny wiatr w twarz.
Split widać już z daleka: jest duży, na pewno ruchliwy, a przez to brzydki, zatem mijamy go tak szybko jak to możliwe, na ostatnie kilkaset metrów "obwodnicy" lądując na... ekspresówce. O tym dowiadujemy się dopiero po znaku jej końca.
Chorwacja nie robi na nas wrażenia, a jeśli już to raczej negatywne: widoki nie oszałamiają, a turystyczność wylega z każdego kąta. "Zimmer/Rooms/Sobe" przy każdym większym domu nad morzem, żadnych niezabudowanych terenów, czy dzikich plaż, wszystkie "kurorty" wyglądają tak samo...
Wkrótce dojeżdżamy do miejscowości Makarska, gdzie robimy pierwsze chorwackie zakupy (Cola i dwa jabłka). Mamy tu odbić w głąb lądu i poturlać się trochę pod górę. Względny brak spokoju na Jordańskiej Magistrali zostaje zrekompensowany: droga 512 jest pusta, prawie nikt tam nie jeździ, możemy w spokoju robić swoje. Podjazd jest łagodny, głównie 3%, z miejscami 6%, jedziemy więc sprawnie podziwiając widoki, które z tej wysokości zrobiły się w końcu interesujące. Co jakiś czas trzeba też przystanąć na łyk czegoś (wody, wody albo coli, bez skojarzeń!), bo temperatura - mimo popołudnia - jest nadal wysoka. Na przełęcz na wysokości ok 600 m docieramy, gdy słońce niemalże zaczyna się chować za horyzontem. Zjazdy następują już przy włączonych światłach, w gęstniejącej powoli mgle. Nawierzchnia jest jednak dobra, a ruch znikomy, więc można spokojnie zasuwać przed siebie.
We Vrgoracu robimy jeszcze szybkie przedwieczorne zakupy i ruszamy dalej w mrok. Za miastem asfalt robi się naprawdę ładny, tymczasem nasz ślad upiera się sprowadzić nas z drogi głównej na jakąś boczną dróżkę prowadzącą ostro w dół. Ponieważ nie widać nigdzie granicy pytamy policjantów, którzy stoją w pobliżu i przetrzepują kolejne samochody. Nie, to nie tędy, musimy jechać dalej do Prologa. Niech będzie.
Granica jest umiejscowiona pośrodku solidnego zjazdu. Pierwsza granica poza Schengen którą przekraczałem w życiu; spodziewałem się czegoś więcej niż przeskanowania paszportów i życzenia miłego wieczoru. A tu proszę - hyc, hyc i już jesteśmy w Bośni i Hercegowinie.
Asfalt troszeczkę się zepsuł. Ale tylko troszeczkę. Poza tym Bośnia różniła się wyraźnie od Chorwacji i to nie tylko za sprawą olbrzymiej ropuchy, którą minęliśmy na jezdni (serio, była wielka jak szczur): w miastach tętni życie. Ludzie chodzą, sklepy otwarte (mimo raczej późnej godziny otwarty był nawet szmateks), zupełnie inaczej niż w śpiącej o tej porze Chorwacji.
Droga prowadziła nas do miejscowości Ljubuški, w której okolicach miał się znajdować wodospad Kravica. Takie sobie miejsce, gdzie podobno biwakują i miejscowi, więc powinno być gdzie się rozbić. A poza tym - ładne widoki. Po drodze kilkukrotnie pytaliśmy o drogę; koniec końców okazało się, że dotarcie nad sam wodospad wymagało dołożenia dodatkowych 5 km. Na miejscu przywitała nas spora restauracja, duży parking i schody gdzieś na dół. Pokręciliśmy się po terenie, uznaliśmy, że wodospady są pewnie dość nisko i pewnie kolejnego ranka trzeba by pałować cały podjazd już na starcie (a czort wie, jak nisko będzie się zjeżdżało), poza tym na dole kręciły się jakieś samochody...
Znaleźliśmy kawałek równego przy postoju i ukryci za domkami rozłożyliśmy nasz namiot. Po chwili na postój zjechało się kilka samochodów, zapewnie miejscowi wyskoczyli sobie na nocnego browara. Prawdopodobnie nikt nas nie zauważył, byliśmy całkiem nieźle schowani, ale i tak rowery miałem na wszelki wypadek przywiązane do ręki.
Na dobranoc trochę polskiego jedzenia... i tak skonczył się pierwszy dzień naszej wyprawy.
Z lotu do Splitu pamiętam niewiele, zapewne dlatego, że starałem się maksymalnie dospać zarwaną noc. Pamiętam rozchmurzone niebo i ładne widoki na ziemię hen na dole. A potem za oknem zrobiło się ciemno. A na oknie pojawiły się takie dziwne, malutkie kropelki. Malutkie kropelki stawały się coraz większe, a gdy już dotknęliśmy kołami lotniska zobaczyliśmy, że za oknem trwa właśnie regularna ulewa. W Chorwacji. Ulewa. A miało tu przecież nie padać.
Jeszcze wsiadając do busa lotniskowego zobaczyliśmy, że dotarły oba rowery i dwie nasze torby z bagażem. Rowery pojawiły się postawione luzem gdzieś na lotnisku. Ruszyłem polując na bagaże i po chwili już staliśmy doprowadzając rowery do stanu umożliwiającego jazdę. Większych strat tym razem nie było - wykrzywiony i pęknięty koszyk na bidon naprawiliśmy za pomocą trytytki. Próbowałem się jeszcze dowiedzieć, jak z godzinami otwarcia przejść granicznych (informacje, które mieliśmy, były sprzed kilku lat), bezskutecznie, odesłano mnie do informacji. Pompowanie roweru (najgorsza część całej zabawy), osakwienie, przeciągnięcie się do informacji (gdzie przemyślnie zastawiłem drzwi wyjściowe z budki, żeby rozmówca mi nie uciekł). Sukces: wszystkie przejścia graniczne w Chorwacji czynne są całą dobę.
W samo południe wytaczamy się przed lotnisko odprowadzani ciekawymi spojrzeniami innych podróżnych, namierzamy naszą pozycję na GPS-ie i ruszamy za żółtą kreską, która ma nas za jakieś trzy tysiące kilometrów i trzy tygodnie doprowadzić z powrotem do Polski. Deszcz jeszcze pada, ale po chwili już przestaje. Wykorzystując (nieudaną) próbę zjechania w jakieś miejsce gdzie mogą mieć kompresor (nieczynny) chowamy przeciwdeszczowe barachło i turlamy się przed siebie. Powoli pojawiają się na horyzoncie pierwsze górki, droga idzie wzdłuż morza, więc prowadzi niewielkimi pagórkami, po których gnalibyśmy przed siebie bez opamiętania gdyby nie nasz nowy przyjaciel: mocny wiatr w twarz.
Split widać już z daleka: jest duży, na pewno ruchliwy, a przez to brzydki, zatem mijamy go tak szybko jak to możliwe, na ostatnie kilkaset metrów "obwodnicy" lądując na... ekspresówce. O tym dowiadujemy się dopiero po znaku jej końca.
Chorwacja nie robi na nas wrażenia, a jeśli już to raczej negatywne: widoki nie oszałamiają, a turystyczność wylega z każdego kąta. "Zimmer/Rooms/Sobe" przy każdym większym domu nad morzem, żadnych niezabudowanych terenów, czy dzikich plaż, wszystkie "kurorty" wyglądają tak samo...
Wkrótce dojeżdżamy do miejscowości Makarska, gdzie robimy pierwsze chorwackie zakupy (Cola i dwa jabłka). Mamy tu odbić w głąb lądu i poturlać się trochę pod górę. Względny brak spokoju na Jordańskiej Magistrali zostaje zrekompensowany: droga 512 jest pusta, prawie nikt tam nie jeździ, możemy w spokoju robić swoje. Podjazd jest łagodny, głównie 3%, z miejscami 6%, jedziemy więc sprawnie podziwiając widoki, które z tej wysokości zrobiły się w końcu interesujące. Co jakiś czas trzeba też przystanąć na łyk czegoś (wody, wody albo coli, bez skojarzeń!), bo temperatura - mimo popołudnia - jest nadal wysoka. Na przełęcz na wysokości ok 600 m docieramy, gdy słońce niemalże zaczyna się chować za horyzontem. Zjazdy następują już przy włączonych światłach, w gęstniejącej powoli mgle. Nawierzchnia jest jednak dobra, a ruch znikomy, więc można spokojnie zasuwać przed siebie.
We Vrgoracu robimy jeszcze szybkie przedwieczorne zakupy i ruszamy dalej w mrok. Za miastem asfalt robi się naprawdę ładny, tymczasem nasz ślad upiera się sprowadzić nas z drogi głównej na jakąś boczną dróżkę prowadzącą ostro w dół. Ponieważ nie widać nigdzie granicy pytamy policjantów, którzy stoją w pobliżu i przetrzepują kolejne samochody. Nie, to nie tędy, musimy jechać dalej do Prologa. Niech będzie.
Granica jest umiejscowiona pośrodku solidnego zjazdu. Pierwsza granica poza Schengen którą przekraczałem w życiu; spodziewałem się czegoś więcej niż przeskanowania paszportów i życzenia miłego wieczoru. A tu proszę - hyc, hyc i już jesteśmy w Bośni i Hercegowinie.
Asfalt troszeczkę się zepsuł. Ale tylko troszeczkę. Poza tym Bośnia różniła się wyraźnie od Chorwacji i to nie tylko za sprawą olbrzymiej ropuchy, którą minęliśmy na jezdni (serio, była wielka jak szczur): w miastach tętni życie. Ludzie chodzą, sklepy otwarte (mimo raczej późnej godziny otwarty był nawet szmateks), zupełnie inaczej niż w śpiącej o tej porze Chorwacji.
Droga prowadziła nas do miejscowości Ljubuški, w której okolicach miał się znajdować wodospad Kravica. Takie sobie miejsce, gdzie podobno biwakują i miejscowi, więc powinno być gdzie się rozbić. A poza tym - ładne widoki. Po drodze kilkukrotnie pytaliśmy o drogę; koniec końców okazało się, że dotarcie nad sam wodospad wymagało dołożenia dodatkowych 5 km. Na miejscu przywitała nas spora restauracja, duży parking i schody gdzieś na dół. Pokręciliśmy się po terenie, uznaliśmy, że wodospady są pewnie dość nisko i pewnie kolejnego ranka trzeba by pałować cały podjazd już na starcie (a czort wie, jak nisko będzie się zjeżdżało), poza tym na dole kręciły się jakieś samochody...
Znaleźliśmy kawałek równego przy postoju i ukryci za domkami rozłożyliśmy nasz namiot. Po chwili na postój zjechało się kilka samochodów, zapewnie miejscowi wyskoczyli sobie na nocnego browara. Prawdopodobnie nikt nas nie zauważył, byliśmy całkiem nieźle schowani, ale i tak rowery miałem na wszelki wypadek przywiązane do ręki.
Na dobranoc trochę polskiego jedzenia... i tak skonczył się pierwszy dzień naszej wyprawy.
- DST 145.81km
- Czas 07:38
- VAVG 19.10km/h
- Podjazdy 1496m
Przedmowa, czyli pogawędka w czasie drogi na lotnisko
Bałkany wykopała (jak zawsze zresztą) Hipcia. Stwierdziła już rok temu, że po prostu pojedziemy i już. Rodzinnie próbowano nas do tego zniechęcić na wszystkie sposoby (również te niedorzeczne - zdziwilibyście się, jak bardzo niedorzeczne), ale jakoś nie przejmujemy się tym co do powiedzenia ma ktoś, dla kogo Bałkany są niebezpieczne ale tylko dlatego że to daleko i mówili o tym w telewizji. Bardziej wiarygodni są dla nas podróżnicy, którzy całkiem niedawno byli na Bałkanach (wielkie dzięki m.in. dla Worka Foliowego i Roberta!).
Przygotowania z roku na rok są coraz łatwiejsze. Wiemy czego będziemy potrzebować, wiemy co trzeba zrobić przed wyjazdem, pozostał tylko wybór trasy (tu znów niezastąpiona Hipcia; ja dopiero później dowiedziałem się, którędy pojedziemy). W tym roku postanowiliśmy bardziej odchudzić nasz bagaż; rok temu miałem jeszcze przednie sakwy, ale jechały raczej pustawe. W tym roku kupiliśmy sobie maty samopompujące, puchowe śpiwory i dużo mniejszy (po spakowaniu) i lżejszy namiot. Do tego postanowiliśmy nie brać ze sobą rzeczy, które nam się zupełnie nie przydają. I tak, z wyprawą pożegnały się m.in. palnik i menażka, bo mimo najszczerszych chęci nie potrafimy zrozumieć Magii Ciepłego Posiłku w warunkach letnio-jesiennych. Po prostu - nie gotujemy. Przed wyjazdem spędziliśmy trochę czasu na ważeniu różnych rzeczy i zostawianiu tych, które na pewno nie będą potrzebne (zyskując na tym 0,5 kg). Na sam koniec postanowiliśmy jednak wziąć spodnie przeciwdeszczowe i puchową kamizelkę dla Hipci, które były przedmiotem zażartej dyskusji. Jedno, i drugie raczej nie powinno się przydać, ale lepiej to mieć na wszelki wypadek. Spędziliśmy też trochę czasu na wybieraniu wora transportowego - w końcu padło na mocniejszy worek Crosso.
Łącznie bagaż wyszedł nam tak: po dwie sakwy na głowę (Crosso Dry BIG) + jeden (pustawy) wór transportowy. Całość bagażu na głowę bujała się w okolicach 8-10 kg (w tym już zapas żarcia na pierwsze półtora dnia).
Tydzień przed samym startem zachorowałem. Pierwotnie myślałem, że to po prostu jakieś pokłosie BBT, organizm zaczyna się dopominać o swoje i wystarczy więcej i jeszcze zdrowiej jeść, a przy tym odpoczywać. Dopiero gdy ktoś w pracy wziął zwolnienie i zorientowałem się, że kilka innych osób kicha i smarka, zdałem sobie sprawę z tego, że ktoś jakieś dziadostwo po prostu przyniósł do roboty. Z wielkim bólem (szczególnie Szefa) wziąłem zwolnienie na ostatnie trzy dni. W międzyczasie zaraziłem też Hipcię, więc ostatnie dwa dni spędziliśmy sobie siedząc razem w domu.
Sam start był zatem stresujący: z antybiotykiem w bagażu (na wszelki wypadek, jakby się rozkręciło) i odrobiną innych lekarstw mieliśmy wybrać się zatem na sporą, trzytygodniową przejażdżkę rowerową.
W końcu nadszedł właściwy dzień, właściwa godzina, zamknęliśmy drzwi na trzy spusty i potoczyliśmy się w kierunku Okęcia. Samopoczucie ciulowe, wzrok rozbiegany bez możliwości skupienia go, brak motywacji i kupa stresu. No to ognia!
Inaczej niż poprzednio pojechaliśmy przez Marynarską (jeździmy nią od kiedy Hipcia zaczęła niedaleko pracować, wcześniej jakoś ją omijaliśmy) i chwilę później wyładowywaliśmy bagaż na lotnisku (nie obyło się bez minięcia właściwego wejścia na terminal i wracania się pod prąd). Zapakowanie sakw w wory z Ikei, odkręcenie pedałów i cała abrakadabra, którą trzeba zrobić przed startem (tym razem byliśmy mądrzejsi i odkręciliśmy tylne światła, a kluczowe miejsca w rowerze zabezpieczyliśmy gąbkami). Bagaż pojechał sobie w siną dal, a my poturlaliśmy rowery by nadać je jako bagaż ponadwymiarowy. Daleko nie dojechaliśmy...
Dogonił nas chłopak z odprawy (jakiś kierownik czy inny nadzorca) i stwierdził, że tak rowerów puścić nie może, bo mają wystające części (informacyjnie: to już któryś raz lecimy Norwegianem, decydujemy się na te linie, bo umożliwiają przewóz roweru w całości, bez pakowania, więc wiemy co i jak z nim zrobić). "Wystające części" to m.in. siodełko (ok, można obniżyć) i... kierownica. Kierownica razem z mostkiem. Uświadomiłem mu, że jak odkręcę mostek, to widelec trochę wypadnie z ramy, powiedziałem, że nie po raz pierwszy lecimy tymi liniami... ale jeśli zmieniły się przepisy, to niech nam przyniesie. Poleciał. Po chwili wrócił i przeprosił, bo ograniczenia dotyczące wystających części dotyczą bagazu ponadwymiarowego, który nie jest jednak rowerem. I po co ludzi stresować?
Teraz już łatwo: nadanie roweru, bramki i poszukiwanie baru, gdzie można napić się piwa. Tak, wiem: niby jestem chory, ale antybiotyku nie biorę (był na wszelki wypadek); jedno piwo mnie nie zabije - gorzej i tak nie będzie. Wypiliśmy więc jedno, oddaliliśmy się w poszukiwaniu innego miejsca. Zrobiliśmy jakieś zakupy i poszliśmy tam, gdzie ostatnio - do Business Shark. Zamówiliśmy piwo... i nagle okazało się, że do odlotu mamy coś około 40 minut i od chwili już można się ładować w kiedunku wyjścia. Piwo dokończyliśmy w tempie ekspresowym i pognaliśmy do wejścia. Do samolotu, zająć miejsca... start.
W Oslo mieliśmy nadzieję na pozostanie w tej zamkniętej strefie lotniska (czort wie jak się to nazywa), by tam się przespać do rana i być od razu pod bramkami. Niestety, kazano nam wyjść na zewnątrz, do hali odlotów. Bagaże (jako że był to transfer międzynarodowy) jechały już od razu na miejsce. Pozostało nam więc położyć się tam gdzie rok temu, za rzeźbą żubra (czy innego stwora), rozłożyć maty i zawinąć się w śpiwory.
Łyk czegoś na rozgrzanie (zakupionego na bezcłowej w Polsce), kolacja w postaci (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy) kultowych 7-daysów i dobranoc.
Przygotowania z roku na rok są coraz łatwiejsze. Wiemy czego będziemy potrzebować, wiemy co trzeba zrobić przed wyjazdem, pozostał tylko wybór trasy (tu znów niezastąpiona Hipcia; ja dopiero później dowiedziałem się, którędy pojedziemy). W tym roku postanowiliśmy bardziej odchudzić nasz bagaż; rok temu miałem jeszcze przednie sakwy, ale jechały raczej pustawe. W tym roku kupiliśmy sobie maty samopompujące, puchowe śpiwory i dużo mniejszy (po spakowaniu) i lżejszy namiot. Do tego postanowiliśmy nie brać ze sobą rzeczy, które nam się zupełnie nie przydają. I tak, z wyprawą pożegnały się m.in. palnik i menażka, bo mimo najszczerszych chęci nie potrafimy zrozumieć Magii Ciepłego Posiłku w warunkach letnio-jesiennych. Po prostu - nie gotujemy. Przed wyjazdem spędziliśmy trochę czasu na ważeniu różnych rzeczy i zostawianiu tych, które na pewno nie będą potrzebne (zyskując na tym 0,5 kg). Na sam koniec postanowiliśmy jednak wziąć spodnie przeciwdeszczowe i puchową kamizelkę dla Hipci, które były przedmiotem zażartej dyskusji. Jedno, i drugie raczej nie powinno się przydać, ale lepiej to mieć na wszelki wypadek. Spędziliśmy też trochę czasu na wybieraniu wora transportowego - w końcu padło na mocniejszy worek Crosso.
Łącznie bagaż wyszedł nam tak: po dwie sakwy na głowę (Crosso Dry BIG) + jeden (pustawy) wór transportowy. Całość bagażu na głowę bujała się w okolicach 8-10 kg (w tym już zapas żarcia na pierwsze półtora dnia).
Tydzień przed samym startem zachorowałem. Pierwotnie myślałem, że to po prostu jakieś pokłosie BBT, organizm zaczyna się dopominać o swoje i wystarczy więcej i jeszcze zdrowiej jeść, a przy tym odpoczywać. Dopiero gdy ktoś w pracy wziął zwolnienie i zorientowałem się, że kilka innych osób kicha i smarka, zdałem sobie sprawę z tego, że ktoś jakieś dziadostwo po prostu przyniósł do roboty. Z wielkim bólem (szczególnie Szefa) wziąłem zwolnienie na ostatnie trzy dni. W międzyczasie zaraziłem też Hipcię, więc ostatnie dwa dni spędziliśmy sobie siedząc razem w domu.
Sam start był zatem stresujący: z antybiotykiem w bagażu (na wszelki wypadek, jakby się rozkręciło) i odrobiną innych lekarstw mieliśmy wybrać się zatem na sporą, trzytygodniową przejażdżkę rowerową.
W końcu nadszedł właściwy dzień, właściwa godzina, zamknęliśmy drzwi na trzy spusty i potoczyliśmy się w kierunku Okęcia. Samopoczucie ciulowe, wzrok rozbiegany bez możliwości skupienia go, brak motywacji i kupa stresu. No to ognia!
Inaczej niż poprzednio pojechaliśmy przez Marynarską (jeździmy nią od kiedy Hipcia zaczęła niedaleko pracować, wcześniej jakoś ją omijaliśmy) i chwilę później wyładowywaliśmy bagaż na lotnisku (nie obyło się bez minięcia właściwego wejścia na terminal i wracania się pod prąd). Zapakowanie sakw w wory z Ikei, odkręcenie pedałów i cała abrakadabra, którą trzeba zrobić przed startem (tym razem byliśmy mądrzejsi i odkręciliśmy tylne światła, a kluczowe miejsca w rowerze zabezpieczyliśmy gąbkami). Bagaż pojechał sobie w siną dal, a my poturlaliśmy rowery by nadać je jako bagaż ponadwymiarowy. Daleko nie dojechaliśmy...
Dogonił nas chłopak z odprawy (jakiś kierownik czy inny nadzorca) i stwierdził, że tak rowerów puścić nie może, bo mają wystające części (informacyjnie: to już któryś raz lecimy Norwegianem, decydujemy się na te linie, bo umożliwiają przewóz roweru w całości, bez pakowania, więc wiemy co i jak z nim zrobić). "Wystające części" to m.in. siodełko (ok, można obniżyć) i... kierownica. Kierownica razem z mostkiem. Uświadomiłem mu, że jak odkręcę mostek, to widelec trochę wypadnie z ramy, powiedziałem, że nie po raz pierwszy lecimy tymi liniami... ale jeśli zmieniły się przepisy, to niech nam przyniesie. Poleciał. Po chwili wrócił i przeprosił, bo ograniczenia dotyczące wystających części dotyczą bagazu ponadwymiarowego, który nie jest jednak rowerem. I po co ludzi stresować?
Teraz już łatwo: nadanie roweru, bramki i poszukiwanie baru, gdzie można napić się piwa. Tak, wiem: niby jestem chory, ale antybiotyku nie biorę (był na wszelki wypadek); jedno piwo mnie nie zabije - gorzej i tak nie będzie. Wypiliśmy więc jedno, oddaliliśmy się w poszukiwaniu innego miejsca. Zrobiliśmy jakieś zakupy i poszliśmy tam, gdzie ostatnio - do Business Shark. Zamówiliśmy piwo... i nagle okazało się, że do odlotu mamy coś około 40 minut i od chwili już można się ładować w kiedunku wyjścia. Piwo dokończyliśmy w tempie ekspresowym i pognaliśmy do wejścia. Do samolotu, zająć miejsca... start.
W Oslo mieliśmy nadzieję na pozostanie w tej zamkniętej strefie lotniska (czort wie jak się to nazywa), by tam się przespać do rana i być od razu pod bramkami. Niestety, kazano nam wyjść na zewnątrz, do hali odlotów. Bagaże (jako że był to transfer międzynarodowy) jechały już od razu na miejsce. Pozostało nam więc położyć się tam gdzie rok temu, za rzeźbą żubra (czy innego stwora), rozłożyć maty i zawinąć się w śpiwory.
Łyk czegoś na rozgrzanie (zakupionego na bezcłowej w Polsce), kolacja w postaci (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy) kultowych 7-daysów i dobranoc.
- DST 8.00km
- Czas 00:20
- VAVG 24.00km/h
- Sprzęt Zenon