Wpisy archiwalne w kategorii
zaliczając gminy
Dystans całkowity: | 28542.99 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1208:26 |
Średnia prędkość: | 23.62 km/h |
Maksymalna prędkość: | 77.85 km/h |
Suma podjazdów: | 31910 m |
Maks. tętno maksymalne: | 180 (93 %) |
Maks. tętno średnie: | 150 (77 %) |
Suma kalorii: | 63284 kcal |
Liczba aktywności: | 148 |
Średnio na aktywność: | 192.86 km i 8h 13m |
Więcej statystyk |
Sobota, 29 marca 2014
Kategoria > 100km, zaliczając gminy, szypko
Definicja słowa "lekko".
Tydzień temu mieliśmy trochę dłuższy wyjazd, dlatego też w tym tygodniu nie chciałem niczego dłuższego. Po prostu, dla odmiany, chciałem trochę posiedzieć w domu a nie na siodełku. Kiedyś, gdy na takie dni planowaliśmy "lekką" trasę, to kończyła się ona po dziesięciu, no, dwudziestu kilometrach. Teraz - "lekka" trasa według Hipci to nie wiecej niż dwieście z groszami. Znak czasów...
Pierwszą trasą był Białystok, nie chciało nam (mi) się jednak zrywać o szóstej rano by zdążyć na Warszawę Gdańską na pociąg. Postanowiliśmy uderzyć w inne miejsce. Gdzieś około południa wytoczyliśmy szosy na asfalt i ruszyliśmy przed siebie. Czekały na nas dwa pociągi powrotne z Kutna.
Aż do Sochaczewa jedzie się świetnie: wiatr nie przeszkadza (czasem pomaga), średnia powyżej 30 km/h, słońce świeci... nie ma co narzekać. Narzekać można było w mieście, bo przez ruch uliczny musieliśmy sporo pozwalniać. Na szczęście wypadliśmy na "pięćdziesiątkę" (zupełnie niechcący) i (tradycyjnie na tej drodze ignorując zakaz dla rowerów) dojechaliśmy do "92", tam skręciliśmy na Poznań. Zakaz dla rowerów wyparował, za to pojawiło się piękne, szerokie pobocze.
Pierwszy postój w Łowiczu, na jakiejś stacji, uwinęliśmy się szybko i zaraz byliśmy z powrotem w trasie. Przed Kutnem dwukrotnie zbijaliśmy w boczne drogi, żeby zaliczyć dwie gminy, nie wpłynęło to znacząco na średnią. Nie rwaliśmy jakoś szaleńczo, ale też nie obijaliśmy się, a średnia wisiała wysoko - nadal powyżej 30 km/h.
Przed Kutnem postanowiliśmy ruszyć w górę, na północ, zaliczyć jeszcze jedną gminę - Strzelce. Tam stanęliśmy i zaczęliśmy analizować: na pierwszy pociąg mogliśmy jeszcze spokojnie zdążyć, przed drugim mogliśmy jeszcze zaliczyć jedną gminę. Po chwili już jechaliśmy na północ, w kierunku Gostynina. Szybkie zaliczenie (Gostynin ma też gminę miejską, nie ma tak łatwo) i powrót do Kutna. W Gostyninie założylimy bluzy, w Kutnie, na stacji - całą resztę. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z tego, jakiego mieliśmy farta nie decydując się na powrót do Warszawy przez Płock - mielibyśmy do zrobienia około 130 km późnym wieczorem, wieczorem chłodniejszym niż tydzień temu. A ubrania mieliśmy zdecydowanie cieńsze niż podczas tamtego wyjazdu...
Do samego dworcaudało się średnia się utrzymywała bez zmian. Nie "udało się", bo byliśmy spokojnie i daleko od granicy. Rekord ustanowiony: 175 km ze średnią większą od 30 km/h.
Na stacji przekiblowaliśmy pół godziny i wróciliśmy do domu pociągiem Przewozów Regionalnych. Takim jeszcze nie jechaliśmy: wagon bez przedziałów, pamiętający bardzo stare czasy, wieszaków na rowery było sześć, ale większość z powyginanymi hakami... Ja tam na takie bzdury nie narzekam, ale ktoś ze współpasażerów całkiem głośno to komentował.
W Warszawie dla świętego spokoju docisnęliśmy ostatnie kilometry, żeby czasem się nam cyfry nie zepsuły przez ślamazarną jazdę.
Zaliczonych gmin: 8 (Łódzkie +6, Mazowieckie +2).
Pierwszą trasą był Białystok, nie chciało nam (mi) się jednak zrywać o szóstej rano by zdążyć na Warszawę Gdańską na pociąg. Postanowiliśmy uderzyć w inne miejsce. Gdzieś około południa wytoczyliśmy szosy na asfalt i ruszyliśmy przed siebie. Czekały na nas dwa pociągi powrotne z Kutna.
Aż do Sochaczewa jedzie się świetnie: wiatr nie przeszkadza (czasem pomaga), średnia powyżej 30 km/h, słońce świeci... nie ma co narzekać. Narzekać można było w mieście, bo przez ruch uliczny musieliśmy sporo pozwalniać. Na szczęście wypadliśmy na "pięćdziesiątkę" (zupełnie niechcący) i (tradycyjnie na tej drodze ignorując zakaz dla rowerów) dojechaliśmy do "92", tam skręciliśmy na Poznań. Zakaz dla rowerów wyparował, za to pojawiło się piękne, szerokie pobocze.
Pierwszy postój w Łowiczu, na jakiejś stacji, uwinęliśmy się szybko i zaraz byliśmy z powrotem w trasie. Przed Kutnem dwukrotnie zbijaliśmy w boczne drogi, żeby zaliczyć dwie gminy, nie wpłynęło to znacząco na średnią. Nie rwaliśmy jakoś szaleńczo, ale też nie obijaliśmy się, a średnia wisiała wysoko - nadal powyżej 30 km/h.
Przed Kutnem postanowiliśmy ruszyć w górę, na północ, zaliczyć jeszcze jedną gminę - Strzelce. Tam stanęliśmy i zaczęliśmy analizować: na pierwszy pociąg mogliśmy jeszcze spokojnie zdążyć, przed drugim mogliśmy jeszcze zaliczyć jedną gminę. Po chwili już jechaliśmy na północ, w kierunku Gostynina. Szybkie zaliczenie (Gostynin ma też gminę miejską, nie ma tak łatwo) i powrót do Kutna. W Gostyninie założylimy bluzy, w Kutnie, na stacji - całą resztę. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z tego, jakiego mieliśmy farta nie decydując się na powrót do Warszawy przez Płock - mielibyśmy do zrobienia około 130 km późnym wieczorem, wieczorem chłodniejszym niż tydzień temu. A ubrania mieliśmy zdecydowanie cieńsze niż podczas tamtego wyjazdu...
Do samego dworca
Na stacji przekiblowaliśmy pół godziny i wróciliśmy do domu pociągiem Przewozów Regionalnych. Takim jeszcze nie jechaliśmy: wagon bez przedziałów, pamiętający bardzo stare czasy, wieszaków na rowery było sześć, ale większość z powyginanymi hakami... Ja tam na takie bzdury nie narzekam, ale ktoś ze współpasażerów całkiem głośno to komentował.
W Warszawie dla świętego spokoju docisnęliśmy ostatnie kilometry, żeby czasem się nam cyfry nie zepsuły przez ślamazarną jazdę.
Zaliczonych gmin: 8 (Łódzkie +6, Mazowieckie +2).
- DST 182.82km
- Czas 06:02
- VAVG 30.30km/h
- VMAX 44.74km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 22 marca 2014
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy
Przez Wielkopolskę na Mazowsze
Zaczęło
się od planu. Plan był dobry. Potem plan został zmieniony i stał się
bardzo dobry. A potem sprawdziliśmy pogodę. Konkretnie wiatr. Wiatr miał
wiać tak, że (biorąc pod uwagę to, że trasa planu była pętelką) mógł
trochę dokuczyć. Wyciągnęliśmy zatem plan awaryjny i jazdę z wiatrem - z
Lublina. Okazało się, że PKP już nie puszcza do Lublina pociągów z
przewozem rowerów, więc wróciliśmy do korzeni i planu A.
Nadszedł dzień poprzedzający wyjazd. Tradycyjnie (jak to w piątek) mieliśmy jeszcze trening na ścianie. Mocny trening. Jak zawsze zresztą. Poszliśmy spać o północy - nawet Hipcia (co samo w sobie jest ewenementem). Pojawił się i ranek. Przebudziłem się gdzieś około piątej i zorientowałem się, że mam jeszcze pół godziny zanim te sukinsyny zaczną się odzywać, jeden po drugim. I zaczęły, taka ich mać. Pierwszy łobuz zadzwonił o 5:30. Drugi - dziesięć minut później. Trzeci - ostateczny - za dziesięć szósta. Wstałem i stwierdziłem, że zacznę dzień od żalu. I tak sobie żałowałem. Żałowałem głupiego pomysłu, żałowałem, że łóżko jest tak ciepłe, żałowałem, że nie wyłączyłem tych budzików w cholerę, żałowałem, że trzeba się ubrać, żałowałem, że trzeba jeść to cholerne śniadanie tak wcześnie rano w sobotę (zamiast cztery godziny później). O Bogowie, jakże ja nienawidzę wstawania rano!
Wsiedliśmy w końcu na rowery (Hipcia zdążyła jakieś tysiąć czterysta razy powtórzyć "Szybko! Bo się spóźnimy!") i zajechaliśmy na Zachodni. Do odjazdu mamy jakieś dwadzieścia minut, a kolejka taka jak nigdy. Gdzieś z boku Mroczne Dzieci Szatana rozsiewają czerń swoich ubrań jedząc... pączki, a przed nami jakaś nerdownia ze smyczami Microsoftu jadąca na jakis zlot czy coś tam. Wszyscy, dziesięć osób, kupowali pojedynczo bilety. Bilety na... 8:20! Na szczęście udało mi się grzecznie wprosić w kolejkę i dzięki temu byliśmy na peronie trzy minuty przed przyjazdem pociągu. Pociąg nadjechał, poszliśmy do naszego wagonu... a gdzie przedział na rowery?! Halo! Przedziału nie było. Zaparkowaliśmy rowery na samym końcu i usiedliśmy przy nich na glebie (nasze miejscówki były przy drugich drzwiach wagonu). Gdy przyszedł konduktor zbudził dwóch chłopaków, którzy zajęli sobie cały przedział i spali (nie chcieliśmy ich budzić - na podłodze było wygodnie), po czym zaprosił nas do środka. I tak posiedzieliśmy sobie jeszcze pół godziny zanim wyskoczyliśmy na peron w Kutnie.
I start! Początek, czyli wydostanie się z Kutna, na szczęście był prosty i oczywisty jak budowa cepa, można go było spokojnie spamiętać. Po chwili skręciliśmy już w DK 92 i ruszyliśmy na Konin. Jechało się elegancko! Szerokie, równe pobocze, ruch maleńki (w końcu była sobota rano), słońce co prawda nie chciało wyjść zza chmur, ale niech mu tam będzie, przeżyjemy. Powoli zbliżały się dwa ważne skrzyżowania. Ważne dlatego, że trasę ułożyłem tak, że decyzja związana z tym czy jedziemy dłuższym czy krótszym wariantem, musiała być podjęta na samym końcu. Po pierwszych sześćdziesięciu kilometrach mieliśmy zadecydować, czy jedziemy wariantem na 260, 300 czy dłuższym. W zasadzie decyzja była podjęta w pociągu, ale w razie czego opcje też mieliśmy - padło na wariant najdłuższy.
Gdzieś po drodze nastąpił dość ważny moment - pierwszy raz dotknęliśmy kołami województwa Wielkopolskiego.
Wiatr albo pomagał, albo nie przeszkadzał, nie wiem. Dojeżdżając do Konina mieliśmy średnią powyżej 28 km/h i jakieś 85 km przejechanych od Kutna. Przy skręcie na Łódź, w DK 72, mieliśmy do prawda Orlen, ale trzeba by było zejść na chodnik, przejechać pięćdziesiąt metrów (!) zdala od szosy. Więc Hipcia kategorycznie stwierdziła, że nie chce się jej, gdzieś dalej też będą stacje. Na dzień dobry przywitała nas tablica wskazujaca "Łódź 100" poza tym na siedemdziesiątce dwójce zepsuł się asfalt, zepsuło się też pobocze, zrobiło się ciaśniej, a przy okazji wiatr przypomniał sobie że żyje i dmuchnął prosto w twarz. No i już nie było tak kolorowo. W końcu napotkaliśmy jakąś stację, zrobiliśmy sobie tam dłuższą planową przerwę (zamiast na 75 kilometrze była w okolicach 90). Wsunęliśmy po parówce, zmarnowaliśmy trochę czasu (18 minut zamiast planowanego kwadransa) i ruszyliśmy dalej walczyć z wiatrem. Zrobiło się cieplej, słońce zaczęło nieśmiało wyłazić zza chmur, a Hipcia zaczęła w międzyczasie się boleć. Kolano bolało od początku (bo ono zawsze boli), ale odezwały się plecy. I, co gorsza, nie chciały przestać. Gdzieś po 35 kilometrach stanęliśmy na kilka minut by mogła się rozciągnąć, potem jechaliśmy dalej. Im bliżej Łodzi tym większy ruch się robił i zwiększał się poziom buraków na metr bieżący nawierzchni.
Ja sobie tymczasem wyłem. Bo wyję, taki mam zwyczaj. Jakies piosenki, które pamiętam w całości, we fragmentach, sklejane refreny kilku kawałków, im durniejsze tym lepsze, coś się mnie uczepi i jadę tak kwadrans, wyjąc na przemian dwa lub cztery wersy. Co ciekawe, tym razem nie uczepiła się mnie moja standardowa piosenka (może jest przeznaczona tylko na sakwy), za to dopadła mnie inna. A jako że dojeżdżaliśmy do Łodzi, zmieniłem refren na "Wal na Łódź" i tak jechałem mrucząc "Wal na Łódź, weź się zczilałtuj, wal na Łódź...".
Łódź w końcu przyszła. Poznaliśmy po wlotówce. Reguła, że wlotówki do dużych miast przypominają poligon wojskowy, zadziałała i tutaj. Potem zrobiło się przyjemniej, szerzej, pojawiły się trzy pasy i... światła. A skoro zaczęło się duże miasto, pojawił się i zakaz dla rowerów, na szczęście zaraz obok była stacja, gdzie zrobiliśmy kolejną planową przerwę (tym razem jakoś po stu kilometrach od ostatniej). Parówek nie było, wsunęliśmy batony, uzupełnili bidony, pozbyłem się długich nogawek (nie chciałem ich zmieniać na poprzedniej krótkiej przerwie, za mało czasu mieliśmy) i ruszyliśmy dalej. Poprowadziła nas ładna, asfaltowa dróżka rowerowa, naprawdę miodzio! Szeroka, asfaltowa, równa... wszystko co dobre szybko się kończy. Wypchnięto nas na jakis wyrób ścieżkopodobny zbudowany z kostki. Już nie chcieliśmy walić asfaltem, po (dłuższej) chwili się toto skończyło i (w końcu) znaleźliśmy się na wylotówce. Poziom kretynów na metr bieżący jeszcze się zwiększył. Idiotów wyprzedzających na trzeciego lub próbujących wepchnąć się między nas i wyprzedzany aktualnie samochód wzrósł zauważalnie, jakby wszyscy byli tego dnia na słońcu i przygrzało ich za mocno.
Na szczęście za chwilę, w Brzezinach, odbiliśmy w lewo, w drogę powiatową. Było to niezbędne by zaliczyć jedną gminę, schowaną gdzieś daleko w okolicach autostrady. Poczęło zmierzchać i robić się chłodno, wbiłem się z powrotem w nogawki i bluzę, zmieniliśmy też szkła w okularach i zaświeciliśmy światła. Asfalt był przyjemny i równy, wiatr w końcu przestał przeszkadzać (cały odcinek z Konina do Brzezin mocniej lub słabiej wiało w twarz), jechało się całkiem przyjemnie. W końcu nadeszły Łyszkowice, gdzie skręciliśmy w kierunku Skierniewic. Było już ciemno, zepsuł się asfalt, a Hipcia zaczęła boleć jeszcze bardziej. Wszystkie nierówności biły w plecy i przeszkadzały bardziej, więc musieliśmy jeszcze zatrzymać się po drodze, przed Skierniewicami. Na szczęście w Makowie poprawił się asfalt, w Skierniewicach zmyliłem skrzyżowanie i pojechaliśmy sobie jakieś dwa kilometry prosto na Łódź, trzeba było stawać (Hipcia nie narzekała tylko rozciągała plecy), sprawdzać drogę i zawracać. Czekała nas jeszcze jedna sprawa do załatwienia - wycieczka w kierunku Rawy by zaliczyć gminę Nowy Kawęczyn i tym samym wydłubać drugie oczko naszego gminnego pajączka. Gmina w końcu pojawiła się, zrobiliśmy kolejny planowy postój na stacji (Hipcia w końcu mogła się położyć na glebie i wyrozciągać niemalże jak piesek), zjedliśmy coś i zaczęliśmy przebijać się w kierunku Żyrardowa. Asfalt się poprawił, jechało się lepiej, po chwili już wyjechaliśmy na znane tereny, w okolice Puszczy Mariańskiej (w zeszłym roku jechaliśmy tamtędy w deszczu do Warszawy).
Gdzieś w Żyrardowie pękły trzy stówy. Skwitowaliśmy je wzruszeniem ramion - dziwne, ale tak było. Tak samo świętowaliśmy pobicie naszego dystansowego rekordu, jak coś, co trzeba było od dawna załatwić i coś, co ani trochę nie było wyzwaniem i samo w sobie nie jest wielkim sukcesem.
Do Grodziska mieliśmy czas na decyzje. Można było odbić przez Błonie i tym samym przedłużyć drogę do czterech stów, plecy Hipci dawały jednak znać o sobie coraz bardziej, pod koniec na każdych nierównościach musiała przestawać pedałować, więc by nie dodawać jej dwóch godzin skrajnie nieprzyjemnego doświadczenia zdecydowaliśmy się pojechać prosto do domu.
Pozostał jeszcze grodzisko-milanowski cykl zakazów rowerowych, które trzeba było zignorować. Tu zatrzymamy się na chwilę - nie był to pierwszy ciąg bezsensownie postawionych zakazów, dających alternatywę w postaci chodnika, nierównej kostki albo nie dający żadnej alternatywy. Nie wiem, po co to się robi, po co, bez zmiany nawierzchni, zwężenia asfaltu, czy jakichkolwiek innych przesłanek, nagle wstawia się znak zakazu i daje coś, czego nawet nie można nazwać alternatywą? Mam dwie teorie: pierwszą jest usunięcie z asfaltu wioskowych batmanów, którzy na pewno regularnie (i w różnym stanie świadomości) nawiedzają okolice, drugą - motto "Warszawa to nie wieś, żeby po niej rowerem jeździć" - czyli miasteczkowe aspiracje miejscowości, które postanawiają się pozbyć rowerzystów z ulic, bo "to nie wieś". Trochę tych zakazów mamy na koncie. Jakoś nikt nie czuł się pokrzywdzony, nikt nie musiał przez nas też czekać dłużej niż pięć-dziesięć sekund (pojedyncze przypadki), ba, nikt nawet nie trąbił.
Wróćmy jednak do jazdy: w okolicach Bemowa okazało się, że kiepsko będzie z przekroczeniem 350, więc dla świętego spokoju, żeby dziewiątka nie kłuła w oczy, zakręciliśmy jeszcze pętlę po okolicy.
W domu byliśmy tuż po północy. W sumie niezmęczeni wypiliśmy sobie (tradycyjnego) wściekłego psa, napiliśmy się po piwie, zjedliśmy kolację i jakoś po drugiej położyliśmy się spać.
Na koniec dwa słowa podsumowania. Albo cztery słowa. Albo więcej.
Gminożerstwo: zjedliśmy dwadzieścia osiem sztuk i załataliśmy dziurę, która pojawiła się zupełnie niechcący i męczyła. Tym samym nasz pajączek zmienił się... właśnie, w co? Mi to przypomina Latającego Potwora Spaghetti.
Dystans: potwierdziło się to, co sobie sami powiedzieliśmy już chwilę temu - trzysta kilometrów nie jest wyzwaniem. Wyzwaniem nie byłyby też cztery stówy, dojeżdżając do domu mieliśmy jeszcze duży zapas, by jechać jeszcze dwie godziny i skończyć nadal z zapasem na jeszcze.
Co w takim razie byłoby wyzwaniem? Znaczące podniesienie średniej na takim dystansie, coś mierzące w 27 km/h - owszem. Innym wyzwaniem - i to takim, które nas czeka, do tego takim, którego się najbardziej boję, od kiedy tylko pojawił się temat BB Tourów i maratonów - będzie jazda przez noc. A w szczególności jazda przez noc po całym dniu jazdy (bo coś w wersji start o 20:00, meta o 9:00 nie brzmi strasznie).
Co do zmęczenia - w domu ze zdziwieniem zauważyłem, że po prawie czternastu godzinach jazdy na rowerze czuję się podobnie zmęczony jak po pięciogodzinnej jeździe samochodem (a nie, nie jeżdżę jak Polski Kierowca, trzymam się znaków). Daje do myślenia, co?
Pozostaje jeszcze misja zupełnego dopasowania roweru Hipci (według moich pierwszych ustaleń trzeba będzie skrócić jej mostek i jeszcze raz zastanowić się nad siodełkiem) i będziemy gotowi na kolejne wyjazdy.
Fotki jutro.
Przedział rowerowy © Hipek99
Podpisany bidon © Hipek99
Mój kokpit. Po prawej stronie - ściągawka (zdjęcie specjalnie dla Yurka) © Hipek99
I to jest pobocze! © Hipek99
Wielkopolska! © Hipek99
Pierwszy postój. Elegancki parking przy palecie węgla © Hipek99
Słońce wreszcie wylazło zza chmur © Hipek99
Jedziemy do Pragi czy na Pragie? © Hipek99
Droga w kierunku Łodzi © Hipek99
I to jest wyżerka! (Nie, nie skusiliśmy się.) © Hipek99
Mieli tylko niebieskie. Niebieskie są niedobre © Hipek99
Powiedziałem: masz aparat, zrób kilka fotek. To zrobiła © Hipek99
Droga rowerowa w Łodzi. Eleganckie pasy, w oddali widoczne strzałki © Hipek99
Skrzyżowanie przy Powstańców © Hipek99
Ostatnie skrzyżowanie. Plama pośrodku to Hipcia © Hipek99
Nadszedł dzień poprzedzający wyjazd. Tradycyjnie (jak to w piątek) mieliśmy jeszcze trening na ścianie. Mocny trening. Jak zawsze zresztą. Poszliśmy spać o północy - nawet Hipcia (co samo w sobie jest ewenementem). Pojawił się i ranek. Przebudziłem się gdzieś około piątej i zorientowałem się, że mam jeszcze pół godziny zanim te sukinsyny zaczną się odzywać, jeden po drugim. I zaczęły, taka ich mać. Pierwszy łobuz zadzwonił o 5:30. Drugi - dziesięć minut później. Trzeci - ostateczny - za dziesięć szósta. Wstałem i stwierdziłem, że zacznę dzień od żalu. I tak sobie żałowałem. Żałowałem głupiego pomysłu, żałowałem, że łóżko jest tak ciepłe, żałowałem, że nie wyłączyłem tych budzików w cholerę, żałowałem, że trzeba się ubrać, żałowałem, że trzeba jeść to cholerne śniadanie tak wcześnie rano w sobotę (zamiast cztery godziny później). O Bogowie, jakże ja nienawidzę wstawania rano!
Wsiedliśmy w końcu na rowery (Hipcia zdążyła jakieś tysiąć czterysta razy powtórzyć "Szybko! Bo się spóźnimy!") i zajechaliśmy na Zachodni. Do odjazdu mamy jakieś dwadzieścia minut, a kolejka taka jak nigdy. Gdzieś z boku Mroczne Dzieci Szatana rozsiewają czerń swoich ubrań jedząc... pączki, a przed nami jakaś nerdownia ze smyczami Microsoftu jadąca na jakis zlot czy coś tam. Wszyscy, dziesięć osób, kupowali pojedynczo bilety. Bilety na... 8:20! Na szczęście udało mi się grzecznie wprosić w kolejkę i dzięki temu byliśmy na peronie trzy minuty przed przyjazdem pociągu. Pociąg nadjechał, poszliśmy do naszego wagonu... a gdzie przedział na rowery?! Halo! Przedziału nie było. Zaparkowaliśmy rowery na samym końcu i usiedliśmy przy nich na glebie (nasze miejscówki były przy drugich drzwiach wagonu). Gdy przyszedł konduktor zbudził dwóch chłopaków, którzy zajęli sobie cały przedział i spali (nie chcieliśmy ich budzić - na podłodze było wygodnie), po czym zaprosił nas do środka. I tak posiedzieliśmy sobie jeszcze pół godziny zanim wyskoczyliśmy na peron w Kutnie.
I start! Początek, czyli wydostanie się z Kutna, na szczęście był prosty i oczywisty jak budowa cepa, można go było spokojnie spamiętać. Po chwili skręciliśmy już w DK 92 i ruszyliśmy na Konin. Jechało się elegancko! Szerokie, równe pobocze, ruch maleńki (w końcu była sobota rano), słońce co prawda nie chciało wyjść zza chmur, ale niech mu tam będzie, przeżyjemy. Powoli zbliżały się dwa ważne skrzyżowania. Ważne dlatego, że trasę ułożyłem tak, że decyzja związana z tym czy jedziemy dłuższym czy krótszym wariantem, musiała być podjęta na samym końcu. Po pierwszych sześćdziesięciu kilometrach mieliśmy zadecydować, czy jedziemy wariantem na 260, 300 czy dłuższym. W zasadzie decyzja była podjęta w pociągu, ale w razie czego opcje też mieliśmy - padło na wariant najdłuższy.
Gdzieś po drodze nastąpił dość ważny moment - pierwszy raz dotknęliśmy kołami województwa Wielkopolskiego.
Wiatr albo pomagał, albo nie przeszkadzał, nie wiem. Dojeżdżając do Konina mieliśmy średnią powyżej 28 km/h i jakieś 85 km przejechanych od Kutna. Przy skręcie na Łódź, w DK 72, mieliśmy do prawda Orlen, ale trzeba by było zejść na chodnik, przejechać pięćdziesiąt metrów (!) zdala od szosy. Więc Hipcia kategorycznie stwierdziła, że nie chce się jej, gdzieś dalej też będą stacje. Na dzień dobry przywitała nas tablica wskazujaca "Łódź 100" poza tym na siedemdziesiątce dwójce zepsuł się asfalt, zepsuło się też pobocze, zrobiło się ciaśniej, a przy okazji wiatr przypomniał sobie że żyje i dmuchnął prosto w twarz. No i już nie było tak kolorowo. W końcu napotkaliśmy jakąś stację, zrobiliśmy sobie tam dłuższą planową przerwę (zamiast na 75 kilometrze była w okolicach 90). Wsunęliśmy po parówce, zmarnowaliśmy trochę czasu (18 minut zamiast planowanego kwadransa) i ruszyliśmy dalej walczyć z wiatrem. Zrobiło się cieplej, słońce zaczęło nieśmiało wyłazić zza chmur, a Hipcia zaczęła w międzyczasie się boleć. Kolano bolało od początku (bo ono zawsze boli), ale odezwały się plecy. I, co gorsza, nie chciały przestać. Gdzieś po 35 kilometrach stanęliśmy na kilka minut by mogła się rozciągnąć, potem jechaliśmy dalej. Im bliżej Łodzi tym większy ruch się robił i zwiększał się poziom buraków na metr bieżący nawierzchni.
Ja sobie tymczasem wyłem. Bo wyję, taki mam zwyczaj. Jakies piosenki, które pamiętam w całości, we fragmentach, sklejane refreny kilku kawałków, im durniejsze tym lepsze, coś się mnie uczepi i jadę tak kwadrans, wyjąc na przemian dwa lub cztery wersy. Co ciekawe, tym razem nie uczepiła się mnie moja standardowa piosenka (może jest przeznaczona tylko na sakwy), za to dopadła mnie inna. A jako że dojeżdżaliśmy do Łodzi, zmieniłem refren na "Wal na Łódź" i tak jechałem mrucząc "Wal na Łódź, weź się zczilałtuj, wal na Łódź...".
Łódź w końcu przyszła. Poznaliśmy po wlotówce. Reguła, że wlotówki do dużych miast przypominają poligon wojskowy, zadziałała i tutaj. Potem zrobiło się przyjemniej, szerzej, pojawiły się trzy pasy i... światła. A skoro zaczęło się duże miasto, pojawił się i zakaz dla rowerów, na szczęście zaraz obok była stacja, gdzie zrobiliśmy kolejną planową przerwę (tym razem jakoś po stu kilometrach od ostatniej). Parówek nie było, wsunęliśmy batony, uzupełnili bidony, pozbyłem się długich nogawek (nie chciałem ich zmieniać na poprzedniej krótkiej przerwie, za mało czasu mieliśmy) i ruszyliśmy dalej. Poprowadziła nas ładna, asfaltowa dróżka rowerowa, naprawdę miodzio! Szeroka, asfaltowa, równa... wszystko co dobre szybko się kończy. Wypchnięto nas na jakis wyrób ścieżkopodobny zbudowany z kostki. Już nie chcieliśmy walić asfaltem, po (dłuższej) chwili się toto skończyło i (w końcu) znaleźliśmy się na wylotówce. Poziom kretynów na metr bieżący jeszcze się zwiększył. Idiotów wyprzedzających na trzeciego lub próbujących wepchnąć się między nas i wyprzedzany aktualnie samochód wzrósł zauważalnie, jakby wszyscy byli tego dnia na słońcu i przygrzało ich za mocno.
Na szczęście za chwilę, w Brzezinach, odbiliśmy w lewo, w drogę powiatową. Było to niezbędne by zaliczyć jedną gminę, schowaną gdzieś daleko w okolicach autostrady. Poczęło zmierzchać i robić się chłodno, wbiłem się z powrotem w nogawki i bluzę, zmieniliśmy też szkła w okularach i zaświeciliśmy światła. Asfalt był przyjemny i równy, wiatr w końcu przestał przeszkadzać (cały odcinek z Konina do Brzezin mocniej lub słabiej wiało w twarz), jechało się całkiem przyjemnie. W końcu nadeszły Łyszkowice, gdzie skręciliśmy w kierunku Skierniewic. Było już ciemno, zepsuł się asfalt, a Hipcia zaczęła boleć jeszcze bardziej. Wszystkie nierówności biły w plecy i przeszkadzały bardziej, więc musieliśmy jeszcze zatrzymać się po drodze, przed Skierniewicami. Na szczęście w Makowie poprawił się asfalt, w Skierniewicach zmyliłem skrzyżowanie i pojechaliśmy sobie jakieś dwa kilometry prosto na Łódź, trzeba było stawać (Hipcia nie narzekała tylko rozciągała plecy), sprawdzać drogę i zawracać. Czekała nas jeszcze jedna sprawa do załatwienia - wycieczka w kierunku Rawy by zaliczyć gminę Nowy Kawęczyn i tym samym wydłubać drugie oczko naszego gminnego pajączka. Gmina w końcu pojawiła się, zrobiliśmy kolejny planowy postój na stacji (Hipcia w końcu mogła się położyć na glebie i wyrozciągać niemalże jak piesek), zjedliśmy coś i zaczęliśmy przebijać się w kierunku Żyrardowa. Asfalt się poprawił, jechało się lepiej, po chwili już wyjechaliśmy na znane tereny, w okolice Puszczy Mariańskiej (w zeszłym roku jechaliśmy tamtędy w deszczu do Warszawy).
Gdzieś w Żyrardowie pękły trzy stówy. Skwitowaliśmy je wzruszeniem ramion - dziwne, ale tak było. Tak samo świętowaliśmy pobicie naszego dystansowego rekordu, jak coś, co trzeba było od dawna załatwić i coś, co ani trochę nie było wyzwaniem i samo w sobie nie jest wielkim sukcesem.
Do Grodziska mieliśmy czas na decyzje. Można było odbić przez Błonie i tym samym przedłużyć drogę do czterech stów, plecy Hipci dawały jednak znać o sobie coraz bardziej, pod koniec na każdych nierównościach musiała przestawać pedałować, więc by nie dodawać jej dwóch godzin skrajnie nieprzyjemnego doświadczenia zdecydowaliśmy się pojechać prosto do domu.
Pozostał jeszcze grodzisko-milanowski cykl zakazów rowerowych, które trzeba było zignorować. Tu zatrzymamy się na chwilę - nie był to pierwszy ciąg bezsensownie postawionych zakazów, dających alternatywę w postaci chodnika, nierównej kostki albo nie dający żadnej alternatywy. Nie wiem, po co to się robi, po co, bez zmiany nawierzchni, zwężenia asfaltu, czy jakichkolwiek innych przesłanek, nagle wstawia się znak zakazu i daje coś, czego nawet nie można nazwać alternatywą? Mam dwie teorie: pierwszą jest usunięcie z asfaltu wioskowych batmanów, którzy na pewno regularnie (i w różnym stanie świadomości) nawiedzają okolice, drugą - motto "Warszawa to nie wieś, żeby po niej rowerem jeździć" - czyli miasteczkowe aspiracje miejscowości, które postanawiają się pozbyć rowerzystów z ulic, bo "to nie wieś". Trochę tych zakazów mamy na koncie. Jakoś nikt nie czuł się pokrzywdzony, nikt nie musiał przez nas też czekać dłużej niż pięć-dziesięć sekund (pojedyncze przypadki), ba, nikt nawet nie trąbił.
Wróćmy jednak do jazdy: w okolicach Bemowa okazało się, że kiepsko będzie z przekroczeniem 350, więc dla świętego spokoju, żeby dziewiątka nie kłuła w oczy, zakręciliśmy jeszcze pętlę po okolicy.
W domu byliśmy tuż po północy. W sumie niezmęczeni wypiliśmy sobie (tradycyjnego) wściekłego psa, napiliśmy się po piwie, zjedliśmy kolację i jakoś po drugiej położyliśmy się spać.
Na koniec dwa słowa podsumowania. Albo cztery słowa. Albo więcej.
Gminożerstwo: zjedliśmy dwadzieścia osiem sztuk i załataliśmy dziurę, która pojawiła się zupełnie niechcący i męczyła. Tym samym nasz pajączek zmienił się... właśnie, w co? Mi to przypomina Latającego Potwora Spaghetti.
Dystans: potwierdziło się to, co sobie sami powiedzieliśmy już chwilę temu - trzysta kilometrów nie jest wyzwaniem. Wyzwaniem nie byłyby też cztery stówy, dojeżdżając do domu mieliśmy jeszcze duży zapas, by jechać jeszcze dwie godziny i skończyć nadal z zapasem na jeszcze.
Co w takim razie byłoby wyzwaniem? Znaczące podniesienie średniej na takim dystansie, coś mierzące w 27 km/h - owszem. Innym wyzwaniem - i to takim, które nas czeka, do tego takim, którego się najbardziej boję, od kiedy tylko pojawił się temat BB Tourów i maratonów - będzie jazda przez noc. A w szczególności jazda przez noc po całym dniu jazdy (bo coś w wersji start o 20:00, meta o 9:00 nie brzmi strasznie).
Co do zmęczenia - w domu ze zdziwieniem zauważyłem, że po prawie czternastu godzinach jazdy na rowerze czuję się podobnie zmęczony jak po pięciogodzinnej jeździe samochodem (a nie, nie jeżdżę jak Polski Kierowca, trzymam się znaków). Daje do myślenia, co?
Pozostaje jeszcze misja zupełnego dopasowania roweru Hipci (według moich pierwszych ustaleń trzeba będzie skrócić jej mostek i jeszcze raz zastanowić się nad siodełkiem) i będziemy gotowi na kolejne wyjazdy.
Fotki jutro.
Przedział rowerowy © Hipek99
Podpisany bidon © Hipek99
Mój kokpit. Po prawej stronie - ściągawka (zdjęcie specjalnie dla Yurka) © Hipek99
I to jest pobocze! © Hipek99
Wielkopolska! © Hipek99
Pierwszy postój. Elegancki parking przy palecie węgla © Hipek99
Słońce wreszcie wylazło zza chmur © Hipek99
Jedziemy do Pragi czy na Pragie? © Hipek99
Droga w kierunku Łodzi © Hipek99
I to jest wyżerka! (Nie, nie skusiliśmy się.) © Hipek99
Mieli tylko niebieskie. Niebieskie są niedobre © Hipek99
Powiedziałem: masz aparat, zrób kilka fotek. To zrobiła © Hipek99
Droga rowerowa w Łodzi. Eleganckie pasy, w oddali widoczne strzałki © Hipek99
Skrzyżowanie przy Powstańców © Hipek99
Ostatnie skrzyżowanie. Plama pośrodku to Hipcia © Hipek99
- DST 351.31km
- Czas 13:56
- VAVG 25.21km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 1 marca 2014
Kategoria > 100km, do czytania, zaliczając gminy
Wydłubać oczko pajączku
Pogoda zanosiła się znośna, dzień był wolny, więc postanowiliśmy ruszyć się na jakąś trasą na dotarcie szos. Z dostępnych opcji wybraliśmy atak na Pniewy, czyli wydłubanie oczka naszemu "pajączkowi". Dla niewtajemniczonych - załatanie dziury na mapie gmin.
Po przygotowaniu rowerów, zamocowaniu nowej torby od Rafała i - nowość - przyczepieniu na kierownicy ściagawki dotyczącej trasy ruszyliśmy znaną trasą w kierunku Grodziska Mazowieckiego. Zrazu pogoda zaczęła dokazywać i mżyć, ale po chwili wyszło piękne słońce. Słońce słońcem, a droga drogą: szosa na Żyrardów była bardzo uczęszczana i zmiany robiliśmy na "jak się uda". W Milanówku zaczyna się gmina Grodzisk i tym samym rozpoczyna się najbardziej nieprzyjazny rowerom fragment: zakazy dla rowerów postawione bez ładu i składu (ot tak, walnijmy sobie półtora kilometra zakazu), po skręcie na Radziejowice też trzeba było kilka kilometrów walić niezgodnie z przepisami. Alternatywa dla asfaltu proponowana przez inżyniera ruchu nie zachęcała do jazdy, a już na pewno nie do jazdy na szosie. Za olanie przepisów zostałem pokarany: syf z drogi, rozmiękły po opadach deszczu, skroplił się na mnie, przy wybitnej współpracy tylnego koła Hipci. Uwaliłem się tak, że zaraz po skręcie 579 trzeba było się zatrzymać i wytrzeć mordę. I okulary, przez które nic nie szło widzieć.
W końcu zrobiło się luźniej, spokojniej, asfalt się polepszył i można było jechać swoje. A "swoje" zachęcało do jazdy: rower sam jechał. Boczną drogą dojeżdżamy do Mszczonowa i wbijamy się w pięćdziesiątkę, na jej szerokie pobocze (przy okazji olewając kolejny zakaz - tym razem alternatywy nie było).
Krótki postój po 55 km przy skręcie w 876, decydujemy się przejechać jednak przez Grójec i tam zadecydować, czy mamy jeszcze czas, czy trzeba już zjeżdżać do domu. Lecimy dalej. Przy starcie wiedzieliśmy, że wiatr będzie wiał z południowego wschodu, a najdłuższy kawałek pokonaliśmy jadąc właśnie w tym kierunku. Po drodze zaliczamy gminę Pniewy i tym samym Pajączek Gminojadek zmutował w Jednookiego Pająka Zniszczenia.
Mimo wiatru w Grójcu zameldowaliśmy się stosunkowo szybko, postanawiamy przedłużyć jeszcze trasę i zaliczyć jedną gminę - Jasieniec. Do Warki docieramy już po zmroku, korzystając z przerwy na przejeździe kolejowym przemontowuję moje tylne światło nieco niżej, bo raziło Hipcię, z Warki wylatujemy na Górę Kalwarię terenem, który znaliśmy sprzed dwóch lat, z naszego wyjazdu do Rzeszowa (najwyższy czas pobić tamten rekord...). W Górze Kalwarii 79 na Piaseczno. Znowu ruchliwie, znowu głośno i nierówno, na domiar złego zrobiło się ślisko, na którymś z dołków konkretnie uślizgnęło mi się tylne koło, na szczęście bez konsekwencji. Przyczepił się też do nas na kole jakiś koleżka, który jechał za nami środkiem pasa, blokując wszystko i wszystkich. Po kilku kilometrach wyprzedził nas i trzymał się 50 m z przodu trzymając to samo tempo.
W Piasecznie krótka przerwa na dojście hipciowych rąk do siebie i powrót znaną i zjeżdżoną trasą do domu.
Zaliczone gminy: 2.
Pobity rekord średniej na dystansie > 100 km. Gdybyśmy nie musieli zjeżdżać do domu pewnie z tą średnią udałoby się pokonać i 200 km.
Zdjęć nie ma i nie będzie. Nie mogliśmy tracić czasu na fotki, po prostu jechaliśmy.
Po przygotowaniu rowerów, zamocowaniu nowej torby od Rafała i - nowość - przyczepieniu na kierownicy ściagawki dotyczącej trasy ruszyliśmy znaną trasą w kierunku Grodziska Mazowieckiego. Zrazu pogoda zaczęła dokazywać i mżyć, ale po chwili wyszło piękne słońce. Słońce słońcem, a droga drogą: szosa na Żyrardów była bardzo uczęszczana i zmiany robiliśmy na "jak się uda". W Milanówku zaczyna się gmina Grodzisk i tym samym rozpoczyna się najbardziej nieprzyjazny rowerom fragment: zakazy dla rowerów postawione bez ładu i składu (ot tak, walnijmy sobie półtora kilometra zakazu), po skręcie na Radziejowice też trzeba było kilka kilometrów walić niezgodnie z przepisami. Alternatywa dla asfaltu proponowana przez inżyniera ruchu nie zachęcała do jazdy, a już na pewno nie do jazdy na szosie. Za olanie przepisów zostałem pokarany: syf z drogi, rozmiękły po opadach deszczu, skroplił się na mnie, przy wybitnej współpracy tylnego koła Hipci. Uwaliłem się tak, że zaraz po skręcie 579 trzeba było się zatrzymać i wytrzeć mordę. I okulary, przez które nic nie szło widzieć.
W końcu zrobiło się luźniej, spokojniej, asfalt się polepszył i można było jechać swoje. A "swoje" zachęcało do jazdy: rower sam jechał. Boczną drogą dojeżdżamy do Mszczonowa i wbijamy się w pięćdziesiątkę, na jej szerokie pobocze (przy okazji olewając kolejny zakaz - tym razem alternatywy nie było).
Krótki postój po 55 km przy skręcie w 876, decydujemy się przejechać jednak przez Grójec i tam zadecydować, czy mamy jeszcze czas, czy trzeba już zjeżdżać do domu. Lecimy dalej. Przy starcie wiedzieliśmy, że wiatr będzie wiał z południowego wschodu, a najdłuższy kawałek pokonaliśmy jadąc właśnie w tym kierunku. Po drodze zaliczamy gminę Pniewy i tym samym Pajączek Gminojadek zmutował w Jednookiego Pająka Zniszczenia.
Mimo wiatru w Grójcu zameldowaliśmy się stosunkowo szybko, postanawiamy przedłużyć jeszcze trasę i zaliczyć jedną gminę - Jasieniec. Do Warki docieramy już po zmroku, korzystając z przerwy na przejeździe kolejowym przemontowuję moje tylne światło nieco niżej, bo raziło Hipcię, z Warki wylatujemy na Górę Kalwarię terenem, który znaliśmy sprzed dwóch lat, z naszego wyjazdu do Rzeszowa (najwyższy czas pobić tamten rekord...). W Górze Kalwarii 79 na Piaseczno. Znowu ruchliwie, znowu głośno i nierówno, na domiar złego zrobiło się ślisko, na którymś z dołków konkretnie uślizgnęło mi się tylne koło, na szczęście bez konsekwencji. Przyczepił się też do nas na kole jakiś koleżka, który jechał za nami środkiem pasa, blokując wszystko i wszystkich. Po kilku kilometrach wyprzedził nas i trzymał się 50 m z przodu trzymając to samo tempo.
W Piasecznie krótka przerwa na dojście hipciowych rąk do siebie i powrót znaną i zjeżdżoną trasą do domu.
Zaliczone gminy: 2.
Pobity rekord średniej na dystansie > 100 km. Gdybyśmy nie musieli zjeżdżać do domu pewnie z tą średnią udałoby się pokonać i 200 km.
Zdjęć nie ma i nie będzie. Nie mogliśmy tracić czasu na fotki, po prostu jechaliśmy.
- DST 167.72km
- Czas 06:32
- VAVG 25.67km/h
- VMAX 45.64km/h
- Sprzęt Stefan
Wtorek, 17 grudnia 2013
Kategoria > 50 km, sakwy, zaliczając gminy
Druga (urodzinowa) Hip-rawka. Dzień 4
Poranek był kiepski. Nie mogliśmy dograć się z klimatyzacją w pokoju, ani otwarcie, ani zamknięcie okna nie pomagało. Pobudka jakoś tam nastąpiła, wybraliśmy się na śniadanie, po czym spędziliśmy jeszcze godzinę mocząc się w wodzie, a następnie zabrawszy bagaże osiodłaliśmy rowery i ruszyliśmy z powrotem w kierunku drogi na Olsztyn. Końcówkę trasy ustalała Hipcia, miała jakiś przebiegły plan jazdy dookoła Olsztyna, by przed odjazdem pozaliczać gminy. Ja z kolei wyczaiłem, że gdzieś w okolicy jest gmina Łukta, którą moglibyśmy również odwiedzić. Koniec końców stanęło na skręcie na Gietrzwałd i mozolnym (bo i po górkach, i po paskudnym asfalcie) przebijaniu się aż do samej miejscowości. Tam z kolei zasięgnąłem języka i ustaliłem którędy możemy przebić się do trasy Łukta-Olsztyn. Z wielkiej mapy powieszonej w Gietrzwałdzie wyszło mi, że na szosę wyjedziemy w innej gminie... ale czy będzie to Łukta?
Kilka kilometrów za Gietrzwałdem, w miejscowości Woryty, asfalt pożegnał się z nami i wyjechaliśmy na utwardzoną drogę. Licząc na to, że nie zamieni się w piaskownicę, brnęliśmy dalej - przez Rentyny aż do głównej. Gdy w końcu wyjechaliśmy na asfalt, właśnie zaczynało się ściemniać. W planie było jeszcze zaliczenie dodatkowej gminy, ale to wymagało już podjechania dużo bliżej Olsztyna. Asfalt był paskudny, biorąc pod uwagę, że było po zmroku. Co i rusz wpadaliśmy w jakieś nierówności, a ze dwa razy uderzyliśmy w konkretną dziurę. W końcu, ku naszemu zaskoczeniu, przed nami pojawiła się tablica "Olsztyn". Szybki rzut oka na nawigację i okazało się, że jesteśmy w okolicy właściwego skrętu. Odbiliśmy... asfalt znowu się skończył. Wjechaliśmy w lasy, po bokach śnieg, droga skrzy się z mrozu... Tłukliśmy się po tych dziurach dobre pięć kilometrów, po czym asfalt pojawił się, a po chwili wjechaliśmy do Dywitów - siedziby ostatniej gminy, którą było nam dane zaliczyć.
W Dywitach wyjechaliśmy prosto na krajówkę, którą akurat popołudniowy korek próbował się i dostać, i wydostać z Olsztyna. Na sporym podjeździe - stop! Zakaz dla rowerów i wiele mówiący znak z napisem "ścieżka rowerowa" kierujący nas w las. Zjechałem na próbę i szybko wróciłem. Błoto, po którym można by było tylko rower pchać i to nawet gdyby nie był osakwiony. Rzuciłem nieprzyjemnym słowem pod adresem kretynów, którzy biorą się za oznaczanie dróg i olaliśmy zakaz. Do samego miasta dojechaliśmy niczym nie niepokojeni, wyjąwszy jednego nadpobudliwego, który nas strąbił, a dookoła było na tyle ciemno, że nie było mu nawet po co pokazywać palca. W samym Olsztynie przy ulicach śnieg - pierwsze miasto, w którym na coś takiego trafiliśmy.
Pod dworzec dojechaliśmy jak po sznurku, wyskoczyliśmy jeszcze na obiad w McD (ohydne, ale na dworcowy bar nie miałem ochoty), zapakowaliśmy rowery do już podstawionego pociągu i o 19:18 ruszyliśmy w kierunku Stolicy.
W Warszawie pozostąło jeszcze przenieść rower po schodach i dokręcić swoje kilka kilometrów do domu.
Podsumowując:
- zaliczone 34 gminy, odwiedzone trzy województwa,
- przejechane ponad 500 km, z tego 450 w deszczu i mżawce, z odczuwalną temperaturą poniżej zera,
- kolejne 96 godzin spędzonych tylko razem,
- urodziny odświętowane, czas dobrze zacząć kolejną trzydziestkę!
Wszystkiego najlepszego, Hipciu!
Kilka kilometrów za Gietrzwałdem, w miejscowości Woryty, asfalt pożegnał się z nami i wyjechaliśmy na utwardzoną drogę. Licząc na to, że nie zamieni się w piaskownicę, brnęliśmy dalej - przez Rentyny aż do głównej. Gdy w końcu wyjechaliśmy na asfalt, właśnie zaczynało się ściemniać. W planie było jeszcze zaliczenie dodatkowej gminy, ale to wymagało już podjechania dużo bliżej Olsztyna. Asfalt był paskudny, biorąc pod uwagę, że było po zmroku. Co i rusz wpadaliśmy w jakieś nierówności, a ze dwa razy uderzyliśmy w konkretną dziurę. W końcu, ku naszemu zaskoczeniu, przed nami pojawiła się tablica "Olsztyn". Szybki rzut oka na nawigację i okazało się, że jesteśmy w okolicy właściwego skrętu. Odbiliśmy... asfalt znowu się skończył. Wjechaliśmy w lasy, po bokach śnieg, droga skrzy się z mrozu... Tłukliśmy się po tych dziurach dobre pięć kilometrów, po czym asfalt pojawił się, a po chwili wjechaliśmy do Dywitów - siedziby ostatniej gminy, którą było nam dane zaliczyć.
W Dywitach wyjechaliśmy prosto na krajówkę, którą akurat popołudniowy korek próbował się i dostać, i wydostać z Olsztyna. Na sporym podjeździe - stop! Zakaz dla rowerów i wiele mówiący znak z napisem "ścieżka rowerowa" kierujący nas w las. Zjechałem na próbę i szybko wróciłem. Błoto, po którym można by było tylko rower pchać i to nawet gdyby nie był osakwiony. Rzuciłem nieprzyjemnym słowem pod adresem kretynów, którzy biorą się za oznaczanie dróg i olaliśmy zakaz. Do samego miasta dojechaliśmy niczym nie niepokojeni, wyjąwszy jednego nadpobudliwego, który nas strąbił, a dookoła było na tyle ciemno, że nie było mu nawet po co pokazywać palca. W samym Olsztynie przy ulicach śnieg - pierwsze miasto, w którym na coś takiego trafiliśmy.
Pod dworzec dojechaliśmy jak po sznurku, wyskoczyliśmy jeszcze na obiad w McD (ohydne, ale na dworcowy bar nie miałem ochoty), zapakowaliśmy rowery do już podstawionego pociągu i o 19:18 ruszyliśmy w kierunku Stolicy.
W Warszawie pozostąło jeszcze przenieść rower po schodach i dokręcić swoje kilka kilometrów do domu.
Podsumowując:
- zaliczone 34 gminy, odwiedzone trzy województwa,
- przejechane ponad 500 km, z tego 450 w deszczu i mżawce, z odczuwalną temperaturą poniżej zera,
- kolejne 96 godzin spędzonych tylko razem,
- urodziny odświętowane, czas dobrze zacząć kolejną trzydziestkę!
Wszystkiego najlepszego, Hipciu!
Powoli kierujemy się w stronę Olsztyna© Hipek99
Pogoda zrobiła się dużo lepsza niż przez ostatnie dni© Hipek99
Chwila relaksu na dużym postoju© Hipek99
Widoki z gminy Gietrzwałd© Hipek99
Jechało się dużo lepiej, chociaż asfalt nie był z gatunku tych najcudowniejszych© Hipek99
Co można robić na przystanku? Przecież nie czekać na autobus© Hipek99
Takie asfalty w większości towarzyszyły nam przy przecinaniu się do Gietrzwałdu© Hipek99
Słońce zachodzi - ostatni dzień wyprawy właśnie się kończy© Hipek99
Nocny księżyc w Dywitach - ostatnia zaliczona gmina na Hip-rawce© Hipek99
- DST 70.13km
- Czas 04:45
- VAVG 14.76km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 16 grudnia 2013
Kategoria > 50 km, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Druga (urodzinowa) Hip-rawka. Dzień 3
Ranek zaczął się bezdeszczowo. Pobudka wyszła nawet znośnie i po chwili wypychaliśmy rowery przez las, który, jak wszystkie liściaste, wyglądał w porannej mgle jak jakieś miejsce ofiarne starodawnych Słowian. Do Iławy, jak się okazało, mieliśmy 9 km. Wiatr nie przeszkadzał, przecięliśmy miasto i ruszyliśmy na Ostródę. W miarę podróży pogoda robiła się coraz lepsza, wiatr też nawet nie przeszkadzał... Przeszkadzala tylko Hipcia, która koniecznie chciała zdążyć na 16:00 (początek doby hotelowej), by nie stracić ani jednej cennej minuty w aquaparku. Zasuwaliśmy więc całkiem sprawnie, przelatując przez Ostródę (z przerwą na kupienie ciastek urodzinowych i szampana w Kauflandzie) i wypadając na siódemkę w kierunku Olsztynka. Tam pojawił się wiatr, ale i całkiem przyjemne, szerokie pobocze. Kolejne katowanie kilometrów, z którego pamiętam tylko, że miejscami wychodziło słońce. No i pamiętam potężny zjazd i długi podjazd, w miejscu naszpikowanym fotoradarami.
Przed Olsztynkiem powoli zaczynał się ekspres. Zrzucono nas na drogę techniczną, z której bokiem jakoś dostaliśmy się do samego Olsztynka. Pojawił się problem - droga na Olsztyn, którą mieliśmy jechać, też była oznaczona jako ekspres. Zasięgnąłem języka i po zwiedzeniu centrum (tylko po zakupy, nie łudźcie się) wyjechaliśmy na drogę Olsztyńską dokładnie w miejscu, w którym ekspres się kończył. Wiatr w końcu przyszedl z pomocą i przestał przeszkadzać - dalej tylko zasuwaliśmy przed siebie aż do Stawigudy, gdzie musiałem skorzystać z nawigacji. Po szybkim sprawdzeniu i krótkiej nawrotce jechaliśmy już drogą prosto na Pluski. Tam zaparkowaliśmy elegancko przed hotelem, gdzie w końcu zdjąłem rękawiczki - dotychczas poza krótkimi momentami, gdy potrzebowałem precyzji palców, miałem je na dłoniach - w dzień, gdy jechałem i w nocy - gdy dosychały.
Wypełniłem kartę meldunkową (miałem problem z rubryką "Rejestracja" - miałem wpisać numer ramy?), po czym oddaliliśmy się do pokoju, z którego wybyliśmy na relaksacyjny wieczór, czyli prawie cztery godziny w aquaparku połączone z kolacją w restauracji. I na tym skończył się wieczór.
Przed Olsztynkiem powoli zaczynał się ekspres. Zrzucono nas na drogę techniczną, z której bokiem jakoś dostaliśmy się do samego Olsztynka. Pojawił się problem - droga na Olsztyn, którą mieliśmy jechać, też była oznaczona jako ekspres. Zasięgnąłem języka i po zwiedzeniu centrum (tylko po zakupy, nie łudźcie się) wyjechaliśmy na drogę Olsztyńską dokładnie w miejscu, w którym ekspres się kończył. Wiatr w końcu przyszedl z pomocą i przestał przeszkadzać - dalej tylko zasuwaliśmy przed siebie aż do Stawigudy, gdzie musiałem skorzystać z nawigacji. Po szybkim sprawdzeniu i krótkiej nawrotce jechaliśmy już drogą prosto na Pluski. Tam zaparkowaliśmy elegancko przed hotelem, gdzie w końcu zdjąłem rękawiczki - dotychczas poza krótkimi momentami, gdy potrzebowałem precyzji palców, miałem je na dłoniach - w dzień, gdy jechałem i w nocy - gdy dosychały.
Wypełniłem kartę meldunkową (miałem problem z rubryką "Rejestracja" - miałem wpisać numer ramy?), po czym oddaliliśmy się do pokoju, z którego wybyliśmy na relaksacyjny wieczór, czyli prawie cztery godziny w aquaparku połączone z kolacją w restauracji. I na tym skończył się wieczór.
Nasz obóz© Hipek99
Lasy liściaste wspaniale wyglądają rankiem© Hipek99
Iława. Ichnia śmieszka rowerowa© Hipek99
Przejazd kolejowy gdzieś przy szosie na Ostródę© Hipek99
Krajówka prowadząca do Ostródy© Hipek99
Rynek w Olsztynku© Hipek99
Słońce zachodzi, a my skręcamy do hotelu© Hipek99
- DST 92.77km
- Czas 04:48
- VAVG 19.33km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 15 grudnia 2013
Kategoria > 100km, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Druga (urodzinowa) Hip-rawka. Dzień 2
W nocy było ciepło. Nawet za gorąco. Deszcz kapiący w sufit namiotu przyjemnie usypiał, przeszkadzało tylko jedno miejsce na suficie, z którego zwykle kapią krople, trzeba było podwiesić tam kapelusz. Już rano, gdy po raz nasty mówiłem "jeszcze pięć minut", kap! kap! zmieniło się w pac! pac! Coś najwyraźniej chodziło dookoła namiotu. Nie człowiek - zwierzę. Chodziło, ale tak jakoś dziwnie, dookoła, zmieniając kierunki, pojawiając się raz z jednej, raz przenikając bezgłośnie na drugą jego stronę. Wyjrzałem zatem z namiotu i... biało. Piękne, wielkie płaty śniegu spadają sobie na las, rowery przykryte białym puszkiem... do tego Hipcia niedokładnie wytarła obiektyw z pary i z jednej strony mamy dodatkowy, artystyczny efekt zaparowanego aparatu. Śnieg czy nie, trzeba wyjść. Szybkie śniadanie, po nim ruszamy do pakowania. Jak zwykle bez rękawiczek (żeby ich nie moczyć) zebrałem wszystko do kupy i, już kończąc, rzuciłem żartując, że chyba pozwolę sobie założyć rękawiczki. Usłysząłem fuknięcie, po czym zorientowałem się, że przez cały czas mojego pakowania Hipcia grzała sobie ręce zwinąwszy je w piąstki. "A bez rękawiczek ich sobie zagrzać nie możesz?" - zapytała z przekąsem. "Mogę" - odpowiedziałem - "ale zajmie to trochę dłużej".
Wypchaliśmy rowery na asfalt, teraz pokryty topniejącym śniegiem, a następnie pchnęliśmy się w kierunku Nidzicy. Śnieg już od chwili nie padał, było tylko mokro; tuż za Nidzicą przywitał nas wiatr. Teren zrobił się bardzo pagórkowaty, wiatr bił mocno w twarz, więc prędkość była fatalna. W Uzdowie, gdzie mieliśmy odbić w kierunku Grunwaldu, mieliśmy średnią nieco powyżej 15 km/h i z ulgą przystanęliśmy na Statoilu. Dalej droga prowadziła w innym kierunku, więc zrobiło się trochę spokojniej, chociaż i tak wiatr tym razem dawał z boku, przeszkadzając w jeździe. Minęliśmy znak zachęcający do odwiedzenia pola bitwy i w okolicach skrętu na Marwałd przystanęliśmy, by sprawdzić, czy Grunwald się już zaliczył. Okazało się, że moja mapa nagle przestała pokazywac granice gmin, pozostało więc liczyć na to, że trasę nakreśliłem poprawnie i Grunwald, jeśli nie zaliczył się do tej pory, to zaliczy się później.
Po kolejnej porcji rowerowego rzemiosła wyjechaliśmy do Lubawy, a stamtąd wyjechaliśmy na Iławę. W międzyczasie zaczął padać deszcz. Już nie mżawka, a porządny, polski, regularny deszcz. Droga na Iławę okazała się być w przebudowie, kilku kierowców na pewno nas trochę bardziej nie lubi, ale nikt się nie niepokoił, nikt nie trąbił, kazdy czekał na swoją kolejkę, a my staraliśmy się w miarę możliwości być pomocnymi i współpracowaliśmy gdy mieli okazję do wyprzedzenia. Iława przywitała nas śmieszką rowerową, która wyprowadziła nas na skrzyżowanie z główną. Z niej odbiliśmy na chwilę do Lidla, zrobić zakupy, po czym ponownie już mokliśmy na kolejnej śmieszce rowerowej, która wyprowadziła nas prosto na drogę na Grudziądz. Krajówka jak krajówka - nawet szeroka, ruch niewielki, deszcz i cholerny boczny wiatr. Tak, wolę jednak deszcz od wiatru. Za Kisielicami odbiliśmy w prawo, w kierunku Prabutów, tam, stojąc pod jakimś przystankiem, analizowaliśmy mapę. Hipcia chciała koniecznie odwiedzić Kwidzyn, ale wówczas trasa do planowanego miejsca noclegowego sięgnęłaby do drugiej w nocy i wpłynęłaby na kolejny dzień (a na niego mieliśmy przygotowany raczej sztywny grafik). W końcu jednak uznaliśmy, że jedziemy przez Prabuty, powinno się zrobić około 170 km, co jest dystansem względnie akceptowalnym. Ruszyliśmy dalej - omijając skręt na Kwidzyn. Z metra na metr droga się zepsuła. Dziura na dziurze, nierówny asfalt, na zjazdach ciemno, nawet nie ma się jak rozpędzić... zmarnowaliśmy tam sporo czasu.
W Prabutach (które okazały się być większym miastem) zrobiliśmy przerwę na Orlenie. Zjedliśmy po dwie parówki i mając świadomość tego, że zostało nam do pokonania tylko 30 km, zastanawialiśmy się, po co kupiliśmy w Lidlu parówki... jakoś nie mieliśmy na nie najmniejszej ochoty. Dalsza droga to przebijanie się przez ciemność i początki dosychania, bo deszcz w końcu się znudził i sobie poszedł. Gdzieś tuż przed Iławą zaszyliśmy się w lesie, tym razem liściastym, rozbiliśmy się w niewielkiej dolince, wczołgaliśmy do namiotu... tym razem już nawet się nie przebierałem - wszystkiemu, co miałem na sobie należało się suszenie.
Wypchaliśmy rowery na asfalt, teraz pokryty topniejącym śniegiem, a następnie pchnęliśmy się w kierunku Nidzicy. Śnieg już od chwili nie padał, było tylko mokro; tuż za Nidzicą przywitał nas wiatr. Teren zrobił się bardzo pagórkowaty, wiatr bił mocno w twarz, więc prędkość była fatalna. W Uzdowie, gdzie mieliśmy odbić w kierunku Grunwaldu, mieliśmy średnią nieco powyżej 15 km/h i z ulgą przystanęliśmy na Statoilu. Dalej droga prowadziła w innym kierunku, więc zrobiło się trochę spokojniej, chociaż i tak wiatr tym razem dawał z boku, przeszkadzając w jeździe. Minęliśmy znak zachęcający do odwiedzenia pola bitwy i w okolicach skrętu na Marwałd przystanęliśmy, by sprawdzić, czy Grunwald się już zaliczył. Okazało się, że moja mapa nagle przestała pokazywac granice gmin, pozostało więc liczyć na to, że trasę nakreśliłem poprawnie i Grunwald, jeśli nie zaliczył się do tej pory, to zaliczy się później.
Po kolejnej porcji rowerowego rzemiosła wyjechaliśmy do Lubawy, a stamtąd wyjechaliśmy na Iławę. W międzyczasie zaczął padać deszcz. Już nie mżawka, a porządny, polski, regularny deszcz. Droga na Iławę okazała się być w przebudowie, kilku kierowców na pewno nas trochę bardziej nie lubi, ale nikt się nie niepokoił, nikt nie trąbił, kazdy czekał na swoją kolejkę, a my staraliśmy się w miarę możliwości być pomocnymi i współpracowaliśmy gdy mieli okazję do wyprzedzenia. Iława przywitała nas śmieszką rowerową, która wyprowadziła nas na skrzyżowanie z główną. Z niej odbiliśmy na chwilę do Lidla, zrobić zakupy, po czym ponownie już mokliśmy na kolejnej śmieszce rowerowej, która wyprowadziła nas prosto na drogę na Grudziądz. Krajówka jak krajówka - nawet szeroka, ruch niewielki, deszcz i cholerny boczny wiatr. Tak, wolę jednak deszcz od wiatru. Za Kisielicami odbiliśmy w prawo, w kierunku Prabutów, tam, stojąc pod jakimś przystankiem, analizowaliśmy mapę. Hipcia chciała koniecznie odwiedzić Kwidzyn, ale wówczas trasa do planowanego miejsca noclegowego sięgnęłaby do drugiej w nocy i wpłynęłaby na kolejny dzień (a na niego mieliśmy przygotowany raczej sztywny grafik). W końcu jednak uznaliśmy, że jedziemy przez Prabuty, powinno się zrobić około 170 km, co jest dystansem względnie akceptowalnym. Ruszyliśmy dalej - omijając skręt na Kwidzyn. Z metra na metr droga się zepsuła. Dziura na dziurze, nierówny asfalt, na zjazdach ciemno, nawet nie ma się jak rozpędzić... zmarnowaliśmy tam sporo czasu.
W Prabutach (które okazały się być większym miastem) zrobiliśmy przerwę na Orlenie. Zjedliśmy po dwie parówki i mając świadomość tego, że zostało nam do pokonania tylko 30 km, zastanawialiśmy się, po co kupiliśmy w Lidlu parówki... jakoś nie mieliśmy na nie najmniejszej ochoty. Dalsza droga to przebijanie się przez ciemność i początki dosychania, bo deszcz w końcu się znudził i sobie poszedł. Gdzieś tuż przed Iławą zaszyliśmy się w lesie, tym razem liściastym, rozbiliśmy się w niewielkiej dolince, wczołgaliśmy do namiotu... tym razem już nawet się nie przebierałem - wszystkiemu, co miałem na sobie należało się suszenie.
Wychodzi rano człowiek z namiotu, a tu© Hipek99
Poranek w lesie© Hipek99
Rowery nie zostały oszczędzone© Hipek99
Zamek w Nidzicy© Hipek99
Droga w kierunku Uzdowa© Hipek99
Grunwald tuż tuż. Ale my skręciliśmy trochę wczesniej© Hipek99
Gdzieś na krótkim przystanku© Hipek99
Grunwald został z boku, my skręcamy na Marwałd© Hipek99
- DST 170.84km
- Czas 10:20
- VAVG 16.53km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 14 grudnia 2013
Kategoria > 200 km, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Druga (urodzinowa) Hip-rawka. Dzień 1
Trzydzieści lat to dziwna nieco cyfra. Dziesięć i dwadzieścia lat to kolejne etapy dorastania i wchodzenia w dorosłość. Czterdzieści - wiadomo - kryzys wieku średniego, pięćdziesiąt i następne to kolejne, symboliczne granice. Trzydzieści jest jednak takie nijakie, coś jak "jesteś jeszcze młody, ale memento mori". Poza tym magia tej cyfry oczywiście działa w systemie dziesiątkowym, bo w innych trzydzieści nie bywa już równe. Okazja jest jednak okazją! Przez poprzednie dwa lata urodziny (Hipci prawdziwe, moje - symbolicznie) obchodziliśmy w Tatrach. Na ten rok zaplanowaliśmy coś nietypowego: połączenie planu, który kiedyś tam chodził po głowie z całkiem nowym pomysłem. Celem miało być sakwiarskie dostarczenie swojego jestestwa w okolice Olsztyna, jednodniowy wypoczynek w tamtejszym Aquaparku i powrót. Wypoczynek wypadał oczywiście w same urodziny, nie chcieliśmy ryzykować, że (w przypadku pomysłu na cztery dni z sakwami) świętowanie skończy się piciem szampana w śpiworze i szybkim zaśnięciem.
W sobotę zbudziliśmy się więc pełni energii (taaa, jasne) i wskoczyliśmy na rowery. Pierwsza godzina jazdy to tylko wydostanie się z Warszawy, w tym jedna przerwa na założenie ochraniaczy, bo było ciepło (jakieś trzy stopnie), ale buty przewiewało (a szczególnie moje są bardzo przewiewne). Dalej wszystko biegło znanymi trasami: przez Legionowo, Komornicę i Dębe aż do Nasielska. Tutaj miało się zacząć Nieznane, zaczęło się też inne - mokre. Przy wyjeździe z miasta musieliśmy już założyć przeciwdeszczowe ubrania, bo deszcz najwyraźniej się rozpędzał. Wkrótce przestał padać, została z niego wredna mżawka, która utrudniała życie zacinając w oczy.
Kolejny przystanek wypadł przy Strzegocinie. Gdy patrzyliśmy na mapę, podszedł ktoś i zapytał, dokąd jedziemy. Gdy dowiedział sie, że do Gzów, powiedział tylko "Ho, ho, ale to kawał drogi". Pokiwałem głową w zadumie, przyjąłem dobre rady dotyczące dalszej trasy (my chcieliśmy odwiedzić gminę, a nie samą stolicę - Gzy są ze dwa kilometry od głównej) i pojechaliśmy po swojemu. Gzy okazały się być pierwszą gminą zaliczoną na tym wyjeździe.
Zaczęło się ściemniać. Światła poszły w ruch, a chwilę później mapa. Nie chcieliśmy zaliczać Ciechanowa, żeby nie została dziura na mapie gmin, ale przekonaliśmy się tym, że pewnie w mieście będzie czynna stacja, a kolejna - diabli wiedzą gdzie. Stacja oczywiście była, a na niej parówki i kawa z czymś, co przypominało mleko.
Za chwilę zrobiło się zupełnie ciemno, a my zasuwaliśmy prosto na Przasnysz. Zrobiło się ciemno - zachciało się spać. Długo walczyłem, jakoś nie udało się nam w porę wyposażyć w żadne specyfiki. Gdy pokonałem Morfeusza, akurat wjechaliśmy do miasta, gdzie na dzień dobry jakiś baran próbował zmieścić się między nas a wysepkę i musi gwałtownie hamować. Zaraz za skrętem przejeżdża wolniutko, długo nas obserwując - zapewne ichniejsza mafia.
W końcu Hipci zrobiło się zimno. Łapki zmarzły i zdecydowała się skorzystać z jednorazowych ogrzewaczy do łapek. Zaaplikowałem jej po jednej sztuce, po kilkunastu minutach usłyszałem z tyłu cichy rechot - oho! dłonie się ogrzały.
Mijamy Przasnysz, w Chorzelach, w Biedronce, robimy zakupy na kolację i sniadanie, plus to, czego oboje potrzebowaliśmy - coś Tigeroredbullowego. Stamtąd wreszcie zaczęło się jechać. Jazda była standardowym rzemiosłem. Widoków żadnych, samochodów - niewiele, zwykłe, nudne, rzemieślnicze trzaskanie kilometrów. Minuty płyną (zmiany zaordynowane co pięć minut), myśli z wolna snują się po głowie, lemondka przyjemnie wpływa na komfort jazdy, mżawka moczy wszystko, ale już dawno przestała przeszkadzać - lepiej być nie może.
W Wielbarku poszła w ruch mapa. Z czasem byliśmy bardzo do przodu. Płaskość terenu i momentami wiatr w kuper powodował, że średnią mieliśmy powyżej 21 km/h. Fajnie byłoby zrobić dwieście, z mapy jednak wynikało, że dobrze by było noclegu szukać przed Nidzicą, bo potem mogą być same pola. Droga była ładna, miejscami tak szeroka, że zmieściłyby się tam cztery pasy... Nagle okazało się, że po lewej pojawił się fajny, płaski lasek. Na liczniku - akurat - dopiero wytoczyło się 200 km. Sprawdziliśmy mapę i uznaliśmy, że tu się walniemy, żeby jeszcze posiedzieć chwileczkę w namiocie, a nie rozbić się i paść. Weszliśmy w las, rozbiliśmy namiot, kolacja, piwo na deser i do śpiwora. W końcu noc miała też misję - dosuszaliśmy wszystko, co mżawka wymoczyła. Czyli w zasadzie wszystko, co mieliśmy na sobie.
W sobotę zbudziliśmy się więc pełni energii (taaa, jasne) i wskoczyliśmy na rowery. Pierwsza godzina jazdy to tylko wydostanie się z Warszawy, w tym jedna przerwa na założenie ochraniaczy, bo było ciepło (jakieś trzy stopnie), ale buty przewiewało (a szczególnie moje są bardzo przewiewne). Dalej wszystko biegło znanymi trasami: przez Legionowo, Komornicę i Dębe aż do Nasielska. Tutaj miało się zacząć Nieznane, zaczęło się też inne - mokre. Przy wyjeździe z miasta musieliśmy już założyć przeciwdeszczowe ubrania, bo deszcz najwyraźniej się rozpędzał. Wkrótce przestał padać, została z niego wredna mżawka, która utrudniała życie zacinając w oczy.
Kolejny przystanek wypadł przy Strzegocinie. Gdy patrzyliśmy na mapę, podszedł ktoś i zapytał, dokąd jedziemy. Gdy dowiedział sie, że do Gzów, powiedział tylko "Ho, ho, ale to kawał drogi". Pokiwałem głową w zadumie, przyjąłem dobre rady dotyczące dalszej trasy (my chcieliśmy odwiedzić gminę, a nie samą stolicę - Gzy są ze dwa kilometry od głównej) i pojechaliśmy po swojemu. Gzy okazały się być pierwszą gminą zaliczoną na tym wyjeździe.
Zaczęło się ściemniać. Światła poszły w ruch, a chwilę później mapa. Nie chcieliśmy zaliczać Ciechanowa, żeby nie została dziura na mapie gmin, ale przekonaliśmy się tym, że pewnie w mieście będzie czynna stacja, a kolejna - diabli wiedzą gdzie. Stacja oczywiście była, a na niej parówki i kawa z czymś, co przypominało mleko.
Za chwilę zrobiło się zupełnie ciemno, a my zasuwaliśmy prosto na Przasnysz. Zrobiło się ciemno - zachciało się spać. Długo walczyłem, jakoś nie udało się nam w porę wyposażyć w żadne specyfiki. Gdy pokonałem Morfeusza, akurat wjechaliśmy do miasta, gdzie na dzień dobry jakiś baran próbował zmieścić się między nas a wysepkę i musi gwałtownie hamować. Zaraz za skrętem przejeżdża wolniutko, długo nas obserwując - zapewne ichniejsza mafia.
W końcu Hipci zrobiło się zimno. Łapki zmarzły i zdecydowała się skorzystać z jednorazowych ogrzewaczy do łapek. Zaaplikowałem jej po jednej sztuce, po kilkunastu minutach usłyszałem z tyłu cichy rechot - oho! dłonie się ogrzały.
Mijamy Przasnysz, w Chorzelach, w Biedronce, robimy zakupy na kolację i sniadanie, plus to, czego oboje potrzebowaliśmy - coś Tigeroredbullowego. Stamtąd wreszcie zaczęło się jechać. Jazda była standardowym rzemiosłem. Widoków żadnych, samochodów - niewiele, zwykłe, nudne, rzemieślnicze trzaskanie kilometrów. Minuty płyną (zmiany zaordynowane co pięć minut), myśli z wolna snują się po głowie, lemondka przyjemnie wpływa na komfort jazdy, mżawka moczy wszystko, ale już dawno przestała przeszkadzać - lepiej być nie może.
W Wielbarku poszła w ruch mapa. Z czasem byliśmy bardzo do przodu. Płaskość terenu i momentami wiatr w kuper powodował, że średnią mieliśmy powyżej 21 km/h. Fajnie byłoby zrobić dwieście, z mapy jednak wynikało, że dobrze by było noclegu szukać przed Nidzicą, bo potem mogą być same pola. Droga była ładna, miejscami tak szeroka, że zmieściłyby się tam cztery pasy... Nagle okazało się, że po lewej pojawił się fajny, płaski lasek. Na liczniku - akurat - dopiero wytoczyło się 200 km. Sprawdziliśmy mapę i uznaliśmy, że tu się walniemy, żeby jeszcze posiedzieć chwileczkę w namiocie, a nie rozbić się i paść. Weszliśmy w las, rozbiliśmy namiot, kolacja, piwo na deser i do śpiwora. W końcu noc miała też misję - dosuszaliśmy wszystko, co mżawka wymoczyła. Czyli w zasadzie wszystko, co mieliśmy na sobie.
Most Północny© Hipek99
Przystanek przy Komornicy© Hipek99
Widok na Komornicę (ma człowiek dużo czasu, to strzela foty)© Hipek99
Parking rowerowy w wersji doraźnej© Hipek99
Mżawka powoli zaczyna zbierać żniwo© Hipek99
Trochę bardziej "artystycznie". Nie wiem, czy tak to miało wyjść© Hipek99
Jakiś tam zabytkowy drewniany kościółek, w okolicy gminy Gzy. Zwykle nie fotografuję takich rzeczy, zrobiłem wyjątek, bo stary i drewniany© Hipek99
Hipcia w wersji "wakacje na lemondce"© Hipek99
- DST 200.59km
- Czas 09:41
- VAVG 20.71km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 10 listopada 2013
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Rolniczo, wietrznie, siodełkowato i jaszczurowato. Podlasie!
Oba długie listopadowe weekendy miały być rowerowe. Pierwszy wypadł ze względu na "usterkę". Drugi, obecny, miał być sakwiarski i składać się z wypadu do Gdańska. Rzeczywistość (w tym: kompletowanie stajni) zweryfikowała plany i z planu na sakwiarski wypad nic nie wyszło. Ogólny kierunek wypadu został zmodyfikowany i miał zostać pokonany "na strzała".
Rano wstaliśmy o 5:45, zjedliśmy coś na szybko (Hipcia - kawę, ja - kawę + płatki) i pomknęliśmy przez ciemną Warszawę w kierunku Dworca Zachodniego. "Pomknęliśmy" jest tu sporą przenośnią: jak tylko usiadłem, poczułem, ze coś jest nie tak. Hipcia jeździła na moim rowerze w sobotę i nie poprawiła siodełka z powrotem, więc pierwsze siedem kilometrów pokonałem w kucki. Bilety kupione, pociąg zajechał, zapakowaliśmy się do puściutkiego wagonu z kilkunastoma wieszakami na rowery, związaliśmy je dla pewności razem i poszliśmy spać.
Obserwowana przez okno pociągu pogoda zapowiadała się pomyślnie. Miało co prawda coś tam padać, ale zza chmur ciekawie wyglądało słońce. Może więc pogodynka nie będzie miała racji?
W końcu pociąg zatrzymał się, wysadził nas na dworcu i pojechał sobie w swoją stronę do Suwałk. My zaś wyprowadziliśmy nasze pojazdy na asfalt, odepchnęliśmy się... i tym samym zaliczyła się gmina Białystok, bo tam właśnie dojechaliśmy.
Jak o pojazdach mowa, to trzeba wspomnieć, że ja jechałem na swoim dobrym starym Viperze, Hipcia za to jechała na nowym nabytku - zimówce o uroczym imieniu "Jaszczura".
Początek trasy był świetnie zaplanowany i rozpisany ulica po ulicy, zgodnie z tym, jak mieliśmy opuścić Białystok. Na dzień dobry przywitała nas droga rowerowa... inna niż te warszawskie, podzielona na dwa pasy ruchu. Pojechaliśy nią kawałek, po czym odbiliśmy i oczywiście coś musiało się pochrzanić, minęliśmy właściwy skręt i konieczne stało się korzystanie z mapy w telefonie. Trochę kombinowania, jeden remont i już wyjeżdżaliśmy z miasta, rozpoczynając przygodę na drodze 678.
Jeszcze w mieście musieliśmy założyć kurtki i czapki, bo zaczęło kropić. Temperatura utrzymywała się w granicach czterech-pięciu stopni, czyli lato w pełni w ogóle luksus. Jeden tylko problem - wiatr. Pogodynki (dwie) zapowiadały różnie: jedna, że będzie w plecy, druga - że w pysk. Było w pysk. Nie jakoś tam mocno, ale jednak.
Zaczęły się przyjemne tereny rolnicze, deszcz dał za wygraną i tylko niekiedy popadywał, a w końcu w ogóle się obraził i poszedł sobie. Wiatr za to hulał, więc nie rezygnowaliśmy z kurtek, które, już wysuszone robiły za wiatrówki. Po chwili minęliśmy Łapy i skręty na kilka wioseczek pochodnych nazwach (Łapy-Pluśniaki, Łapy-Łynki, Łapy-Korczaki...) i wylecieliśmy na Brańsk, który był tuż-tuż, bo za jakieś 30 km. Droga wiodła niewielkimi pagórkami, dookoła same pola i domy. Nie domy-domy, tylko domy-chałupy. Sporo było drewnianych, starych (i zamieszkanych) chałup.
W międzyczasie pojawiła się potrzeba zaopatrzenia się w żarcie. Skromne zapasy ("bo kupimy po drodze") stopniały, a slepów ni stacji nie było nigdzie. Brańsk okazał się całkiem sporym miastem, ale sklepu otwartego nie znaleźliśmy. Dopiero w sąsiedniej Rudce znaleźliśmy sklep i kupiliśmy żarcie wraz z napojem Las Vegas. Jak Adamek na okładce to moc być musi.
Zaraz za Rudką napotkaliśmy ciekawe miejscowości. Na drogowskazach stało: "Niemyje Z.", "Niemyje N." i "Niemyje S.". Na pewno chodziło tu o "Nie myję zębów, nóg i stóp".
Po chwili wjechaliśmy do mazowieckiego. Bogate województwo, nie takie, jak zabite dechami Podlasie, więc, oczywiście, asfalt się od razu zepsuł. Zepsuło się też słońce, konieczne stało sie odpalenie lampek, w tym dwóch nowych Wallych. Teraz na pewno było nas widać.
Stanęliśmy przed decyzją. Śmieszna to decyzja podjęta nawet nie w połowie trasy, ale tak się zdarzyło: mogliśmy jechać na Sokołów albo przedłużyć trasę przez Małkinię. Hipcia wolała jechać "krótszą" opcją (czyli 250+ zamiast 270+). Jaszczura, jakkolwiek nowa i w ogóle, to zimówka, nie wyprawówka, kupiona bez mierzenia z internetu. Na takie trasy okazała się średnio wygodna. Ja też zresztą nie miałem nic przeciwko: nowe siodełko było cholernie niewygodne, nie szło mi go dopasować, nie mogłem w ogóle pracować nogą w górę, bezboleśnie działało tylko pchanie, a i to czasami dawało o sobie znać. Im dalej tym było gorzej. Obojgu.
Dojechawszy więc do krajówki skręciliśmy w lewo na Sokołów. Od razu inna jakość: asfaltu i jazdy. Asfalt był gładziutki a wiatr... wiatr też ucichł i jechało się miło. Mijaliśmy kolejne gminy (ułożone równo co dziewięć kilometrów) aż dojechaliśy do Sokołowa. Tam zrobiliśmy dłuższy popas na stacji, jedząc po dwie parówki i pijąc kawę. Tak posileni mogliśmy spokojnie skierować się kolejną krajówką na Węgrów, do którego mieliśmy rzut beretem. W Węgrowie w remoncie był most, więc musieliśmy objeżdżać naokoło, gdy wyjechaliśmy, pojawiła się przed nami ostatnia prosta. Dziwne: do domu jeszcze 80 km, skończymy zapewne około północy, ale my już czuliśmy nosem, że tuż-tuż jest Sulejówek, a stamtąd przecież już bliziutko do domu.
Ruszyliśmy. Po drodze Hipcia zaczęła się skarżyć na rower, więc zarządziłem zamianę. Wsiadła na mój, ja dosiadłem Jaszczury. Matkojedyno! Nie wiem, nie wiem, jak ona to potrafi. Wielokrotnie było tak, że po kilku miesiącach wsiadałem na jej rower, pytałem, dlaczego ma coś ustawione tak, a nie inaczej, na co była odpowiedź "bo nie zauważyłam" albo "bo nie przeszkadzało". Rower tańczył. Cały chodził, obie opony były źle osadzone w obręczy (dopiero po powrocie udało mi się je osadzić z użyciem wody z płynem do mycia naczyń). Wszystko biło i tańczyło pode mną, podczas jazdy na lemondce plecak uderzał mnie w potylicę. Po kilkunastu kilometrach zamieniliśmy się z powrotem. Nieustanne bujanie spowodowało, że czułem się jak na huśtawce, poza tym siodełko, wyciagnięte na maksa do tyłu groziło wyłamaniem sztycy.
Zostały ostatnie kilometry. Zaczęły się lasy. Gdzieś minąwszy trasę nr. 50 zarejestrowałem najniższą temperaturę 0,8 stopnia, czyli, przyjąwszy przekłamanie 0,7 ale na minusie.
Zrobiło się paskudnie zimno i mgliście. Wilgoć przenikała, ale jakoś szło przeżyć. Gorzej miała Hipcia, która przy pierwszej sposobności, na stacji w Sulejówku, zamieniła sobie rękawiczki na ciepłe. Ja też chciałem, ale okazało się, że Hipcia zamiast moich zabrała swoje, więc pozostało mi tylko dobujać się w tych, które miałem.
Mimo że z Sulejówka mieliśmy coś około 30 km, tego już nie było w ogóle czuć. Przecież tu, zaraz, Wesoła, potem myk i jesteśmy na moście (przejechaliśmy bez pomyłki labirynt pod węzłem przy Marsa!), zaraz, o, Wilanowska... i po chwili mijamy już Halę Wola, a na licznik wskakuje cyfra 260.
Wylądowaliśmy jakoś przed pierwszą. Ciepło domu było przyjemną nagrodą za trud. Podsumowanie wykazało zaliczonych 20 gmin.
O, pierwszy raz wylądowałem na głównej, i to jeszcze "w sezonie".
Zdjęcia jutro.
Rano wstaliśmy o 5:45, zjedliśmy coś na szybko (Hipcia - kawę, ja - kawę + płatki) i pomknęliśmy przez ciemną Warszawę w kierunku Dworca Zachodniego. "Pomknęliśmy" jest tu sporą przenośnią: jak tylko usiadłem, poczułem, ze coś jest nie tak. Hipcia jeździła na moim rowerze w sobotę i nie poprawiła siodełka z powrotem, więc pierwsze siedem kilometrów pokonałem w kucki. Bilety kupione, pociąg zajechał, zapakowaliśmy się do puściutkiego wagonu z kilkunastoma wieszakami na rowery, związaliśmy je dla pewności razem i poszliśmy spać.
Obserwowana przez okno pociągu pogoda zapowiadała się pomyślnie. Miało co prawda coś tam padać, ale zza chmur ciekawie wyglądało słońce. Może więc pogodynka nie będzie miała racji?
W końcu pociąg zatrzymał się, wysadził nas na dworcu i pojechał sobie w swoją stronę do Suwałk. My zaś wyprowadziliśmy nasze pojazdy na asfalt, odepchnęliśmy się... i tym samym zaliczyła się gmina Białystok, bo tam właśnie dojechaliśmy.
Jak o pojazdach mowa, to trzeba wspomnieć, że ja jechałem na swoim dobrym starym Viperze, Hipcia za to jechała na nowym nabytku - zimówce o uroczym imieniu "Jaszczura".
Początek trasy był świetnie zaplanowany i rozpisany ulica po ulicy, zgodnie z tym, jak mieliśmy opuścić Białystok. Na dzień dobry przywitała nas droga rowerowa... inna niż te warszawskie, podzielona na dwa pasy ruchu. Pojechaliśy nią kawałek, po czym odbiliśmy i oczywiście coś musiało się pochrzanić, minęliśmy właściwy skręt i konieczne stało się korzystanie z mapy w telefonie. Trochę kombinowania, jeden remont i już wyjeżdżaliśmy z miasta, rozpoczynając przygodę na drodze 678.
Jeszcze w mieście musieliśmy założyć kurtki i czapki, bo zaczęło kropić. Temperatura utrzymywała się w granicach czterech-pięciu stopni, czyli lato w pełni w ogóle luksus. Jeden tylko problem - wiatr. Pogodynki (dwie) zapowiadały różnie: jedna, że będzie w plecy, druga - że w pysk. Było w pysk. Nie jakoś tam mocno, ale jednak.
Zaczęły się przyjemne tereny rolnicze, deszcz dał za wygraną i tylko niekiedy popadywał, a w końcu w ogóle się obraził i poszedł sobie. Wiatr za to hulał, więc nie rezygnowaliśmy z kurtek, które, już wysuszone robiły za wiatrówki. Po chwili minęliśmy Łapy i skręty na kilka wioseczek pochodnych nazwach (Łapy-Pluśniaki, Łapy-Łynki, Łapy-Korczaki...) i wylecieliśmy na Brańsk, który był tuż-tuż, bo za jakieś 30 km. Droga wiodła niewielkimi pagórkami, dookoła same pola i domy. Nie domy-domy, tylko domy-chałupy. Sporo było drewnianych, starych (i zamieszkanych) chałup.
W międzyczasie pojawiła się potrzeba zaopatrzenia się w żarcie. Skromne zapasy ("bo kupimy po drodze") stopniały, a slepów ni stacji nie było nigdzie. Brańsk okazał się całkiem sporym miastem, ale sklepu otwartego nie znaleźliśmy. Dopiero w sąsiedniej Rudce znaleźliśmy sklep i kupiliśmy żarcie wraz z napojem Las Vegas. Jak Adamek na okładce to moc być musi.
Zaraz za Rudką napotkaliśmy ciekawe miejscowości. Na drogowskazach stało: "Niemyje Z.", "Niemyje N." i "Niemyje S.". Na pewno chodziło tu o "Nie myję zębów, nóg i stóp".
Po chwili wjechaliśmy do mazowieckiego. Bogate województwo, nie takie, jak zabite dechami Podlasie, więc, oczywiście, asfalt się od razu zepsuł. Zepsuło się też słońce, konieczne stało sie odpalenie lampek, w tym dwóch nowych Wallych. Teraz na pewno było nas widać.
Stanęliśmy przed decyzją. Śmieszna to decyzja podjęta nawet nie w połowie trasy, ale tak się zdarzyło: mogliśmy jechać na Sokołów albo przedłużyć trasę przez Małkinię. Hipcia wolała jechać "krótszą" opcją (czyli 250+ zamiast 270+). Jaszczura, jakkolwiek nowa i w ogóle, to zimówka, nie wyprawówka, kupiona bez mierzenia z internetu. Na takie trasy okazała się średnio wygodna. Ja też zresztą nie miałem nic przeciwko: nowe siodełko było cholernie niewygodne, nie szło mi go dopasować, nie mogłem w ogóle pracować nogą w górę, bezboleśnie działało tylko pchanie, a i to czasami dawało o sobie znać. Im dalej tym było gorzej. Obojgu.
Dojechawszy więc do krajówki skręciliśmy w lewo na Sokołów. Od razu inna jakość: asfaltu i jazdy. Asfalt był gładziutki a wiatr... wiatr też ucichł i jechało się miło. Mijaliśmy kolejne gminy (ułożone równo co dziewięć kilometrów) aż dojechaliśy do Sokołowa. Tam zrobiliśmy dłuższy popas na stacji, jedząc po dwie parówki i pijąc kawę. Tak posileni mogliśmy spokojnie skierować się kolejną krajówką na Węgrów, do którego mieliśmy rzut beretem. W Węgrowie w remoncie był most, więc musieliśmy objeżdżać naokoło, gdy wyjechaliśmy, pojawiła się przed nami ostatnia prosta. Dziwne: do domu jeszcze 80 km, skończymy zapewne około północy, ale my już czuliśmy nosem, że tuż-tuż jest Sulejówek, a stamtąd przecież już bliziutko do domu.
Ruszyliśmy. Po drodze Hipcia zaczęła się skarżyć na rower, więc zarządziłem zamianę. Wsiadła na mój, ja dosiadłem Jaszczury. Matkojedyno! Nie wiem, nie wiem, jak ona to potrafi. Wielokrotnie było tak, że po kilku miesiącach wsiadałem na jej rower, pytałem, dlaczego ma coś ustawione tak, a nie inaczej, na co była odpowiedź "bo nie zauważyłam" albo "bo nie przeszkadzało". Rower tańczył. Cały chodził, obie opony były źle osadzone w obręczy (dopiero po powrocie udało mi się je osadzić z użyciem wody z płynem do mycia naczyń). Wszystko biło i tańczyło pode mną, podczas jazdy na lemondce plecak uderzał mnie w potylicę. Po kilkunastu kilometrach zamieniliśmy się z powrotem. Nieustanne bujanie spowodowało, że czułem się jak na huśtawce, poza tym siodełko, wyciagnięte na maksa do tyłu groziło wyłamaniem sztycy.
Zostały ostatnie kilometry. Zaczęły się lasy. Gdzieś minąwszy trasę nr. 50 zarejestrowałem najniższą temperaturę 0,8 stopnia, czyli, przyjąwszy przekłamanie 0,7 ale na minusie.
Zrobiło się paskudnie zimno i mgliście. Wilgoć przenikała, ale jakoś szło przeżyć. Gorzej miała Hipcia, która przy pierwszej sposobności, na stacji w Sulejówku, zamieniła sobie rękawiczki na ciepłe. Ja też chciałem, ale okazało się, że Hipcia zamiast moich zabrała swoje, więc pozostało mi tylko dobujać się w tych, które miałem.
Mimo że z Sulejówka mieliśmy coś około 30 km, tego już nie było w ogóle czuć. Przecież tu, zaraz, Wesoła, potem myk i jesteśmy na moście (przejechaliśmy bez pomyłki labirynt pod węzłem przy Marsa!), zaraz, o, Wilanowska... i po chwili mijamy już Halę Wola, a na licznik wskakuje cyfra 260.
Wylądowaliśmy jakoś przed pierwszą. Ciepło domu było przyjemną nagrodą za trud. Podsumowanie wykazało zaliczonych 20 gmin.
O, pierwszy raz wylądowałem na głównej, i to jeszcze "w sezonie".
Zdjęcia jutro.
- DST 262.16km
- Czas 12:12
- VAVG 21.49km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 4 sierpnia 2013
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Wybojowe gminożerstwo
Lublin. Lublin chodził za nami od jeszcze zeszłego roku, gdy już dojechaliśmy do Rzeszowa, planem było wywieźć się PKP właśnie do Lublina i wrócić do Warszawy. Wówczas się nie udało, w zeszłym roku jeszcze nie mieliśmy takiego przekonania do opcji "pociągowej", w tym roku wyjść mogło. Z Lublina tak naprawdę mieliśmy dwie trasy, Hipcia forsowała swoją przez Siedlce, ale nie chciałem pchać się znowu w rejony, w których byliśmy tydzień temu. Zaproponowałem inne rozwiązanie. Alternatywą była jeszcze pętla w okolice Płocka, ale "pętla" to coś, czego ostatnio nie lubię. Poszliśmy więc spać z myślą, że jeśli wstaniemy, to pojedziemy.
Poranek był taki jak zawsze: nie, nie jedźmy chodź, pośpimy jeszcze, pojedziemy tę twoją pętlę... Niestety, mój domowy terrorysta był nieubłagany, zlazł z wyrka i postawił mnie do pionu. Zjadłem resztki owsianki (skończyła się!), zebrałem wszystko przygotowane już poprzedniego wieczora i wsiedliśmy na rowery. Znowu: pusta Warszawa, znowu: poranek, znowu: trasa na Zachodni od tyłu, kasy... Za każdym razem ostatnio jest inaczej z kupowaniem biletów. Tym razem znowu nie było miejsc rowerowych (ciężko im najwyraźniej rezerwować miejsca od-do; pociąg jechał z Kołobrzegu do Lublina!), ale zapytałem wczesniej, czy będę mógł zwrócić bilet. Panie coś pogadały do mnie, zrozumiałem tylko słowa "regulamin", "dwadzieścia procent mniej" i wypisały mi karteczkę dla konduktora, że nie mogłem kupić biletu takiego, jakbym chciał.
Tym razem na dworzec dotarliśmy nieźle: tylko dziesięć minut czekania i pociąg leniwie wtoczył się na stację. Wagonów rowerowych było dwa, w naszym wisiał jeden rower, a drugi, obłożony pakunkami, stał, zajmując większość miejsca. Za chwilę przyszedł starszy pan i zabrał je, bo wysiadał na Wschodniej. Zawiesiliśmy rowery i poszedłem po bilet. Ruszam na koniec składu: błąd. Utknąłem za ludźmi, którzy wysiadają na Centralnej. Ruszam znowu: tym razem dotarłem do końca, ale już nie wróciłem: wysiada Wschodnia. W końcu zapytałem przez okno konduktora o ich przedział służbowy i gdy ruszyliśmy ze Wschodniej, udało mi się zakupić bilety. Wróciłem do przedziału i zasnęliśmy.
Zbudziliśmy się na dłuższym postoju, bodajże w Puławach. Okrzyk "Kurwa, ale gorąco!" z sąsiedniego przedziału, sugerował, że pchamy się w takie samo badziewie jak tydzień wcześniej; nie omieszkałem o tym poinformować Hipci. Hipci, która mi już podpadła, bo zmieniła trasę. Ona zawsze zmienia. Wysiądzie na dworcu i wiem, że nadal kombinuje. Nie lubię: jest plan, się go trzyma, nie marnuje się czasu na więcej.
Wysiedliśmy, zapytaliśmy SOKisty o kierunek na Puławy i wyjechaliśmy na Lublin. Pierwsze kilometry przyjemne i spokojne: max sam się wykręcił bez pedałowania z jakiejś górki. Trochę błądzenia, jedno ścięcie chodnikiem omijając roboty... i już jesteśmy na wylotówce. Ktoś się nam przyczepił do ogona, ale po chwili i tak się zatrzymywaliśmy, więc musiał nas ominąć. W końcu, standardowa, miejsca, nierówna wylotówka. Czy tak to ma wyglądać? A gdzież tam! Niech się zacznie piersza gmina za Lublinem... o, jest! O, równo.
DK 12 ładna, równiutka, z szerokim poboczem. Jechało się przyjemnie, wyjąwszy słońce. Trochę niepokoju zasiał zjazd na ekspresówkę przed Garbowem, musieliśmy zerkać na mapę. Potem pojawiły się okolice Markuszowa i pierwsza Hipciowa zmiana planów: skręt w lewo w celu zaliczenia Nałęczowa. Od razu po skręcie robi się ładniej, pagórki, jak go na Lubelszczyźnie, dookoła pola i zerowy ruch. Gdzieś przed Drzewcami zachodzimy do malutkiego, wiejskiego sklepiku, klasyka: trzy lodówki, w jednej wódka, w dwóch piwo; normalnego picia brak, nie mieli nawet coli, nie mówiąc o jakichś Powerade'ach. Kupiłem Tymbarka i klasyczną oranżadkę w butelce zwrotnej. Wypiliśmy drugie, pierwsze wlaliśmy do bidonów i za pięćset metrów odbiliśmy w wioski żeby wrócić na główną. Droga przez wioski mogła być tylko nierówna, więc bujaliśmy się po dziurach aż do samego Kurowa; tyle naszego, że dookoła były ładne widoki, nie to, co na Mazowszu, gdzie pola wyglądają jak narysowane na kartce.
W Kurowie skręt w lewo i z ulgą wyjeżdżamy na równy asfalt, którym przez Końskowolę wjeżdżamy do Puław. W Puławach jeden zakaz dla rówerów, który ignorujemy (nie ma alternatywy, a chodnikiem jechał nie będę), drugi zakaz, zrzucający nas na DDR po lewej stronie, tylko na dwieście metrów (po jaką cholerę?!) i konieczność sprawdzenia GPSa, żeby trafić na wylotówkę na Dęblin. Droga 801 prowadziła tuż przy wodzie, pod irytujący wiatr, zasuwaliśmy sobie przyjemnie, po drodze mijając peletonik plażowiczów. Przed Dęblinem doszło nas dwóch chłopaków, chwilę jechali z tylu, po czym zaproponowali nam podciągnięcie. Przejechaliśmy tak z kilometr z prędkoscią 32-35 km/h, po czym, widząc, że Hipcia się krzywi z tyłu, podziękowaliśmy za podwózkę. Chłopaki mieli trochę radości, poczuli moc i zaproponowali, że mogą jechać wolniej. Niestety, nie chodziło o to, że nie dawaliśmy rady: Hipcia marudziła, bo nie lubi jeździć w kupie, szczególnie leżąc na lemondce, a jazda nie była stałym tempem. Zresztą zaraz napotkaliśmy Dęblin, gdzie na Orlenie wciągnęliśmy parówkę, umyłem bidony (po Tymbarku całe się lepiły a hipciowy rower wygląda na obrzygany), napełniłem je wodą i zmoczyliśmy buffy i całych siebie ku uciesze dzieciaków obserwujących nas przez okno samochodu.
Dalej wyjechaliśmy na DK48, przejechaliśmy Wisłę, która wyglądała jak mrowisko, pełna plażowiczów i zapchana samochodami. Potem zaczęło się. Nierówno jak jasna cholera. Wybój na wyboju, gdy zjechaliśmy kawałek, żeby zaliczyć Gniewoszów, droga gminna była lepsza niż krajówka. Po chwili jednak wróciliśmy na krajówkę i znowu: wyboje, wyboje, wyboje. W międzyczasie wylazly chmury, ale nadal było duszno a deszcze uparcie nie chciał zacząć padać. Liczyliśmy na Kozienice, bo tam zaczynała się "79", a ona miała (fragment od Zwolenia do Sandomierza) dobry asfalt, liczyliśmy więc, że też będzie dobry. W samych Kozienicach kolejne moczenie się i picie na stacji benzynowej i jedziemy: do Góry Kalwarii kawał drogi a trasa znowu poprzetykana znakami "^wyboje 8 km ^".
Gdzieś za Magnuszewem zrobiło się lepiej z asfatlem, w Mniszewie robimy postój przy skansenie wojskowym, po czym za chwilę w Konarach odbijamy w lewo. Kolejna nierówna droga wiejska, długi kawałek między polami. Picie się skończyło. Liczyliśmy na Chynów: kicha. W kebabie tylko podpytaliśmy o drogę dalej i licząc na Prażmów pojechaliśmy dalej na Pieczyska. W samych Pieczyskach nareszcie sklep! Tym razem Nestea i jeden mały Powerade, ale przynajmniej lodowato zimne! W końcu gmina Prażmów, ostatnia dzisiaj zdobycz i poprawiony asfalt. Mieliśmy nadzieję, że takim fajnym dojedziemy do Piaseczna, ale po skręcie na Piaseczno znowu wjechaliśmy w dziury.
Pchając się po tych dziurach dopchaliśmy się do Piaseczna i wpakowaliśmy w korek wjazdowy do miasta. Jeszcze jedna przerwa na GPSa i za moment wylecieliśmy już na Warszawę. Zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji, zakupiliśmy trochę picia, po czym znaną trasą dojechaliśmy w okolice Galerii Mokotów. Dalej już Hynka i Łopuszańską do domu. Lądujemy około 21:00, na liczniku 238 km.
Podsumowanie:
- zaliczonych gmin: 17
- picie: 12 litrów na dwie osoby
- jedzenie: parówka + dwa żele + jeden baton zjedzony w proporcjach 1:3 (dobrze to świadczy o naszych możliwościach, ale kiepsko o planie żywieniowym na trasie)
- pozdrowionych rowerzystów: 5 lub 6 (rekord, zwykle z nikim nie wymieniamy pozdrowień).
Robi się coraz ciekawiej. Na dystans na liczniku przełączam tylko z ciekawości, w ogóle na niego nie patrzę; mam przed oczami tylko czas jazdy. Zsiadając z roweru mieliśmy świadomość, że spokojnie moglibyśmy jeszcze jechać i jechać. Zwiększanie dystansu nie będzie wobec tego wyzwaniem, musimy zrobić coś typu "jazda przez noc" albo zakładać sobie oczekiwaną średnią prędkość z trasy. Tylko... jeśli nie będzie wybojów.
Poranek był taki jak zawsze: nie, nie jedźmy chodź, pośpimy jeszcze, pojedziemy tę twoją pętlę... Niestety, mój domowy terrorysta był nieubłagany, zlazł z wyrka i postawił mnie do pionu. Zjadłem resztki owsianki (skończyła się!), zebrałem wszystko przygotowane już poprzedniego wieczora i wsiedliśmy na rowery. Znowu: pusta Warszawa, znowu: poranek, znowu: trasa na Zachodni od tyłu, kasy... Za każdym razem ostatnio jest inaczej z kupowaniem biletów. Tym razem znowu nie było miejsc rowerowych (ciężko im najwyraźniej rezerwować miejsca od-do; pociąg jechał z Kołobrzegu do Lublina!), ale zapytałem wczesniej, czy będę mógł zwrócić bilet. Panie coś pogadały do mnie, zrozumiałem tylko słowa "regulamin", "dwadzieścia procent mniej" i wypisały mi karteczkę dla konduktora, że nie mogłem kupić biletu takiego, jakbym chciał.
Tym razem na dworzec dotarliśmy nieźle: tylko dziesięć minut czekania i pociąg leniwie wtoczył się na stację. Wagonów rowerowych było dwa, w naszym wisiał jeden rower, a drugi, obłożony pakunkami, stał, zajmując większość miejsca. Za chwilę przyszedł starszy pan i zabrał je, bo wysiadał na Wschodniej. Zawiesiliśmy rowery i poszedłem po bilet. Ruszam na koniec składu: błąd. Utknąłem za ludźmi, którzy wysiadają na Centralnej. Ruszam znowu: tym razem dotarłem do końca, ale już nie wróciłem: wysiada Wschodnia. W końcu zapytałem przez okno konduktora o ich przedział służbowy i gdy ruszyliśmy ze Wschodniej, udało mi się zakupić bilety. Wróciłem do przedziału i zasnęliśmy.
Zbudziliśmy się na dłuższym postoju, bodajże w Puławach. Okrzyk "Kurwa, ale gorąco!" z sąsiedniego przedziału, sugerował, że pchamy się w takie samo badziewie jak tydzień wcześniej; nie omieszkałem o tym poinformować Hipci. Hipci, która mi już podpadła, bo zmieniła trasę. Ona zawsze zmienia. Wysiądzie na dworcu i wiem, że nadal kombinuje. Nie lubię: jest plan, się go trzyma, nie marnuje się czasu na więcej.
Wysiedliśmy, zapytaliśmy SOKisty o kierunek na Puławy i wyjechaliśmy na Lublin. Pierwsze kilometry przyjemne i spokojne: max sam się wykręcił bez pedałowania z jakiejś górki. Trochę błądzenia, jedno ścięcie chodnikiem omijając roboty... i już jesteśmy na wylotówce. Ktoś się nam przyczepił do ogona, ale po chwili i tak się zatrzymywaliśmy, więc musiał nas ominąć. W końcu, standardowa, miejsca, nierówna wylotówka. Czy tak to ma wyglądać? A gdzież tam! Niech się zacznie piersza gmina za Lublinem... o, jest! O, równo.
DK 12 ładna, równiutka, z szerokim poboczem. Jechało się przyjemnie, wyjąwszy słońce. Trochę niepokoju zasiał zjazd na ekspresówkę przed Garbowem, musieliśmy zerkać na mapę. Potem pojawiły się okolice Markuszowa i pierwsza Hipciowa zmiana planów: skręt w lewo w celu zaliczenia Nałęczowa. Od razu po skręcie robi się ładniej, pagórki, jak go na Lubelszczyźnie, dookoła pola i zerowy ruch. Gdzieś przed Drzewcami zachodzimy do malutkiego, wiejskiego sklepiku, klasyka: trzy lodówki, w jednej wódka, w dwóch piwo; normalnego picia brak, nie mieli nawet coli, nie mówiąc o jakichś Powerade'ach. Kupiłem Tymbarka i klasyczną oranżadkę w butelce zwrotnej. Wypiliśmy drugie, pierwsze wlaliśmy do bidonów i za pięćset metrów odbiliśmy w wioski żeby wrócić na główną. Droga przez wioski mogła być tylko nierówna, więc bujaliśmy się po dziurach aż do samego Kurowa; tyle naszego, że dookoła były ładne widoki, nie to, co na Mazowszu, gdzie pola wyglądają jak narysowane na kartce.
W Kurowie skręt w lewo i z ulgą wyjeżdżamy na równy asfalt, którym przez Końskowolę wjeżdżamy do Puław. W Puławach jeden zakaz dla rówerów, który ignorujemy (nie ma alternatywy, a chodnikiem jechał nie będę), drugi zakaz, zrzucający nas na DDR po lewej stronie, tylko na dwieście metrów (po jaką cholerę?!) i konieczność sprawdzenia GPSa, żeby trafić na wylotówkę na Dęblin. Droga 801 prowadziła tuż przy wodzie, pod irytujący wiatr, zasuwaliśmy sobie przyjemnie, po drodze mijając peletonik plażowiczów. Przed Dęblinem doszło nas dwóch chłopaków, chwilę jechali z tylu, po czym zaproponowali nam podciągnięcie. Przejechaliśmy tak z kilometr z prędkoscią 32-35 km/h, po czym, widząc, że Hipcia się krzywi z tyłu, podziękowaliśmy za podwózkę. Chłopaki mieli trochę radości, poczuli moc i zaproponowali, że mogą jechać wolniej. Niestety, nie chodziło o to, że nie dawaliśmy rady: Hipcia marudziła, bo nie lubi jeździć w kupie, szczególnie leżąc na lemondce, a jazda nie była stałym tempem. Zresztą zaraz napotkaliśmy Dęblin, gdzie na Orlenie wciągnęliśmy parówkę, umyłem bidony (po Tymbarku całe się lepiły a hipciowy rower wygląda na obrzygany), napełniłem je wodą i zmoczyliśmy buffy i całych siebie ku uciesze dzieciaków obserwujących nas przez okno samochodu.
Dalej wyjechaliśmy na DK48, przejechaliśmy Wisłę, która wyglądała jak mrowisko, pełna plażowiczów i zapchana samochodami. Potem zaczęło się. Nierówno jak jasna cholera. Wybój na wyboju, gdy zjechaliśmy kawałek, żeby zaliczyć Gniewoszów, droga gminna była lepsza niż krajówka. Po chwili jednak wróciliśmy na krajówkę i znowu: wyboje, wyboje, wyboje. W międzyczasie wylazly chmury, ale nadal było duszno a deszcze uparcie nie chciał zacząć padać. Liczyliśmy na Kozienice, bo tam zaczynała się "79", a ona miała (fragment od Zwolenia do Sandomierza) dobry asfalt, liczyliśmy więc, że też będzie dobry. W samych Kozienicach kolejne moczenie się i picie na stacji benzynowej i jedziemy: do Góry Kalwarii kawał drogi a trasa znowu poprzetykana znakami "^wyboje 8 km ^".
Gdzieś za Magnuszewem zrobiło się lepiej z asfatlem, w Mniszewie robimy postój przy skansenie wojskowym, po czym za chwilę w Konarach odbijamy w lewo. Kolejna nierówna droga wiejska, długi kawałek między polami. Picie się skończyło. Liczyliśmy na Chynów: kicha. W kebabie tylko podpytaliśmy o drogę dalej i licząc na Prażmów pojechaliśmy dalej na Pieczyska. W samych Pieczyskach nareszcie sklep! Tym razem Nestea i jeden mały Powerade, ale przynajmniej lodowato zimne! W końcu gmina Prażmów, ostatnia dzisiaj zdobycz i poprawiony asfalt. Mieliśmy nadzieję, że takim fajnym dojedziemy do Piaseczna, ale po skręcie na Piaseczno znowu wjechaliśmy w dziury.
Pchając się po tych dziurach dopchaliśmy się do Piaseczna i wpakowaliśmy w korek wjazdowy do miasta. Jeszcze jedna przerwa na GPSa i za moment wylecieliśmy już na Warszawę. Zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji, zakupiliśmy trochę picia, po czym znaną trasą dojechaliśmy w okolice Galerii Mokotów. Dalej już Hynka i Łopuszańską do domu. Lądujemy około 21:00, na liczniku 238 km.
Podsumowanie:
- zaliczonych gmin: 17
- picie: 12 litrów na dwie osoby
- jedzenie: parówka + dwa żele + jeden baton zjedzony w proporcjach 1:3 (dobrze to świadczy o naszych możliwościach, ale kiepsko o planie żywieniowym na trasie)
- pozdrowionych rowerzystów: 5 lub 6 (rekord, zwykle z nikim nie wymieniamy pozdrowień).
Robi się coraz ciekawiej. Na dystans na liczniku przełączam tylko z ciekawości, w ogóle na niego nie patrzę; mam przed oczami tylko czas jazdy. Zsiadając z roweru mieliśmy świadomość, że spokojnie moglibyśmy jeszcze jechać i jechać. Zwiększanie dystansu nie będzie wobec tego wyzwaniem, musimy zrobić coś typu "jazda przez noc" albo zakładać sobie oczekiwaną średnią prędkość z trasy. Tylko... jeśli nie będzie wybojów.
Na Nałęczów!© Hipek99
Właśnie wyjechaliśmy z gminy Gniewoszów© Hipek99
Czyżby tu mieszkali wspinacze?© Hipek99
Przerwa. Po lewej buduje się stacja Orlenu© Hipek99
Przystanek gdzieś za Ryczywołem© Hipek99
Czołg przed skansenem wojennym w Mniszewie© Hipek99
- DST 238.30km
- Czas 09:38
- VAVG 24.74km/h
- VMAX 55.48km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 28 lipca 2013
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Nie wiem, czemu to zrobiłem, czyli Gorąca Pętla
Planów na niedzielę było kilka. Gdyby ktoś mnie pytał o zdanie, ostatnim z dostępnych byłoby to, które napisał Bestiaheniu: "Jutro ma być najgorętszy dzień w roku, więc pewnie od rana do wieczora będę jeździć.". Opcje wyjazdu nad jezioro były, owszem, ale to wszystko wymuszało wyjście na zewnątrz i godzinę dojazdu... z drugiej strony w domu też nie mogło być chłodno, bo mamy okna tylko na jedną stronę budynku. Hipcia chciała jechać z Lublina albo z Kielc, ale nie chciało mi się znowu wstawać o szóstej rano i lecieć na pociąg. Pogoda przyszła z pomocą - w sobotę, która miała być gorąca, pod wieczór wylazły chmury, w niedzielę też zaczęło się chmurzyście, więc... może?
Koniec końców, świadom ryzyka, które podejmuję, około jedenastej zapakowałem się na rower i wyruszyliśmy. Na początek standardowa, znana trasa w kierunku Nieporętu. Zakładaliśmy, że ruch będzie niewielki, bo pogoda chmurzysta (chociaż gorąco), ale, niestety, Płochocińska i jej przedłużenie całe były pełne Warszawiaków jadących nad Zegrze.
Droga mijała powoli, ludzie nas wyprzedzali bezpiecznie, początek wyglądał super. Po chwili jednak zza chmur wyszło złe żółte. Wyprzedził nas jakiś kolarz, potem drugi, a chwilę później staliśmy już w korku przy rondzie w Nieporęcie. Im bliżej byliśmy plaży, tym więcej samochodów stało, ludzie bujali się po poboczach, Policja już rozwiązywała jakąś awanturę - warszawskie lato w pełni. Minęliśmy ten tłum, odbiliśmy na Zegrze, potem, już cały czas w pełnym słońcu, zajechaliśmy w kierunku Serocka (olewając bezsensowny zakaz na fragmencie obwodnicy aż do skrętu na Serock), po czym dojechaliśmy do skrętu na drogę 62. Tam zaczęło się Nieznane - ostatnim razem byliśmy tam w zeszłym roku. Skręciliśmy w kierunku Narwi i jeszcze przed mostem, jeszcze w starej gminie (Serock) zjechaliśmy nad wodę i wykąpaliśmy się w rzece.
Pływania nie było dużo - ot tyle, żeby się zmoczyć, nasączyć koszulki i buffy, a potem wrócić na drogę. Za moment byliśmy już w nowej gminie, po czym czekało nas 26 kilometrów prosto. Prosta droga. Prościutka. Trochę górek, ale cały czas prościutko. Już na samym początku jakiś kretyn wyprzedzając wprowadził trochę niepokoju - Hipcia zaczęła hamować (chociaż utrzymuje, że przestała pedałować), moje koło nagle znalazło się obok jej tylnej osi, przytarliśmy się kołami, dwukrotnie odbiłem się nogą od ziemi, ale gleby nie było. A wystarczyło krzyknąć mi "Uwaga", albo "Hamuj".
Przez drogę między polami przeprawialiśmy się godzinę. Ruch samochodowy był niewielki, nieliczni mistrzowie kierownicy na szczęście nie próbowali głupich wyprzedzań (w końcu piękna, długa prosta, prawda?). Nawet zaczęło na chwilę kropić, ale to była złudna nadzieja... przestało. W Wyszkowie postój przy stacji benzynowej: zakupione picie, w kranie zmoczone buffy, jedziemy dalej, zrezygnowawszy z opcji przez Ostrów Mazowiecką, na liczniku 90 km, średnia - 25 km/h.
Przy skręcie na Łochów, kierowca z tyłu trochę się zestresował (zmienialiśmy pas, on za nami, a ten jeszcze za nim musiał chyba nagle hamować), potem tylko przeprawa przez lasy i już byliśmy w Łochowie. Gorąco jak diabli. Picie znika w oczach. Od pewnego momentu nie mogłem wziąć głębszego oddechu, coś mnie przytykało. Nadal jednak prujemy przed siebie, przed Łochowem pęka pierwsza stówka, w czasie <100/4. Jak dla nas, biorąc pod uwagę nasze opony, jest to dobry wynik. W Łochowie mamy opcję, żeby jechać prosto, na Węgrów, druga opcja mówi, żeby skręcić w prawo na Mińsk. Robimy przystanek przy samym rondzie, zostawiam Hipcię w cieniu, a sam idę na stację zatankować - trochę picia i dwa Tigery. Pijąc kofeinę (ciekawe, czy zadziałała... sam nie byłem w stanie tego stwierdzić) ustaliliśmy, że pojedziemy na Stanisławów, a stamtąd być może skręcimy na Dobre i zgarniemy dodatkowo gminę Jakubów. Lub też i Kałuszyn. Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy; wciągnąłem jeszcze tylko żela i pojechaliśmy przed siebie, tym razem pięćdziesiątką, mając przed sobą drogowskaz "Grójec 105". Ruch, mimo że to "50", niezbyt duży, szło nawet robić sensownie zmiany. Samo poruszanie się ratowało nas: każdy postój to natychmiastowe oblanie się potem, pęd powietrza trochę chłodził i ratował.
W Stanisławowie skręciliśmy na Dobre, tam zrobiliśmy kolejne zakupy i zbiliśmy na Jakubów. Nareszcie trochę spokoju: droga prowadząca przez las, odrobinę chłodniej, zresztą wylazly chmury... nadal było masakrycznie, ale trochę mniej. Przynajmniej nie było powtórki z gminy Joniec, cały czas mieliśmy ładny asfalt i jechało się przyjemnie. Jakubów pojawił się znienacka (w końcu to tylko 7 km od Dobrego), stamtąd mieliśmy pięć do Jędrzejowa i dalej kolejne pięć do Cegłowa. Zostawiliśmy Kałuszyn, żeby było co zaliczać na wypadek jazdy od strony Siedlec. Cegłów minęliśmy i... i zaczęło się jechać, z mapy wychodzi mi, że mieliśy z górki. Do tej pory średnia spadła nam do jakichś 24,80 km/h, do Mińska wjeżdżaliśmy mając 25,35 km/h. Nawet powiedziałem Hipci, żeby zapamiętała, bo zaraz nam się to wszystko zepsuje - gdzie tam! Mińsk przejechany (fajne rozwiązanie z drogę rowerową, która jechała czasem kostką, a czasem jako osobny pas - pomińmy, że kostka była cholernie nierówna), za nim wsiadamy na główną w kierunku Warszawy... korek. Korek sobie jedzie, my sobie go omijamy, z licznika nie schodzi trójka z przodu, jedyny problem w tym, że nie ma jak robić zmian.
Przerwa na "Bliskiej", w gminie Dębe Wielkie, ostatniej dzisiaj zdobyczy. Dopiero zejście z roweru uświadamia mi, jak bardzo upał dał mi w dupę. Pijemy po tygrysie, pochłaniamy sporo picia, uzupełniamy bidony i ruszamy dalej. Warszawa wraca z wakacji, my sobie jedziemy, w końcu... skręt na Wiązowną. Tam robi się spokój. Mało samochodów, prędkość wcale nie spada. Średnia powyżej 25 km/h... Gminę Wiązowna (którą ostatnio zaliczaliśmy trochę po macoszemu), zaliczamy bardzo dogłębnie, przejeżdżając z sześć kilometrów przez cały jej teren. Po przecięciu drogi na Lublin zmieniam szkła na przezroczyste i walimy prosto na Józefów. Znana droga, trochę dupna, bo ruch zrobił się większy, a na śmieszkę nie chciało nam się zjeżdżać. Odbiliśmy na Warszawę i za chwilę jechaliśmy już po upstrzonym batmanami Wale Miedzeszyńskim. Prędkość dalej powyżej 25 km/h.
Trasa powrotna to standard - Wilanowska-Wołoska-Banacha i dalej do domu. Gdzieś w okolicy Ronda Zesłańców zerknąłem na licznik, gdzie widniała średnia, zmniejszająca się przy każdych światłach i zapytałem Hipci, czy chciałaby zawalczyć o jej utrzymanie. Chciała. Końcówkę do domu, przez Połczyńską, suniemy powyżej 30 km/h... udało się! Nawet zupełnie przypadkowo udało się nam przekroczyć 230 km... Dystanse na licznikach jak zawsze rozbiegnięte o kilometr, ale czasy jazdy - mój czas był dłuższy od hipciowego o 5 sekund!
W domu czas na kąpiel w chłodnej wodzie, zimne piwo i trochę oddechu. Nie zrobiło się ani na jotę chłodniej... przyjemniej też nie.
Podsumowanie: zaliczonych 12 gmin. Warunki - w takiej temperaturze to żadna przyjemność, dałem radę! Sporo przystanków, picia - wyszło mi na oko 10 litrów na dwie osoby - tylko to, co wypite w trasie. Z minusów: siodełko Hipci, które wymaga regulacji i moje spodnie: wziąłem nowsze, z grubszym pampersem, skutkiem było cierpnięcie przy każdej zmianie, gdy leżałem. Schodząc musiałem się podnosić, żeby krążenie wróciło.
O, i zawstydziłem bestiahenia: on, gorącolubny, w niedzielę zrobił marne 90 km! A ja, zimnolubny... trzeba mi te kilometry policzyć podwójnie!
Koniec końców, świadom ryzyka, które podejmuję, około jedenastej zapakowałem się na rower i wyruszyliśmy. Na początek standardowa, znana trasa w kierunku Nieporętu. Zakładaliśmy, że ruch będzie niewielki, bo pogoda chmurzysta (chociaż gorąco), ale, niestety, Płochocińska i jej przedłużenie całe były pełne Warszawiaków jadących nad Zegrze.
Droga mijała powoli, ludzie nas wyprzedzali bezpiecznie, początek wyglądał super. Po chwili jednak zza chmur wyszło złe żółte. Wyprzedził nas jakiś kolarz, potem drugi, a chwilę później staliśmy już w korku przy rondzie w Nieporęcie. Im bliżej byliśmy plaży, tym więcej samochodów stało, ludzie bujali się po poboczach, Policja już rozwiązywała jakąś awanturę - warszawskie lato w pełni. Minęliśmy ten tłum, odbiliśmy na Zegrze, potem, już cały czas w pełnym słońcu, zajechaliśmy w kierunku Serocka (olewając bezsensowny zakaz na fragmencie obwodnicy aż do skrętu na Serock), po czym dojechaliśmy do skrętu na drogę 62. Tam zaczęło się Nieznane - ostatnim razem byliśmy tam w zeszłym roku. Skręciliśmy w kierunku Narwi i jeszcze przed mostem, jeszcze w starej gminie (Serock) zjechaliśmy nad wodę i wykąpaliśmy się w rzece.
Pływania nie było dużo - ot tyle, żeby się zmoczyć, nasączyć koszulki i buffy, a potem wrócić na drogę. Za moment byliśmy już w nowej gminie, po czym czekało nas 26 kilometrów prosto. Prosta droga. Prościutka. Trochę górek, ale cały czas prościutko. Już na samym początku jakiś kretyn wyprzedzając wprowadził trochę niepokoju - Hipcia zaczęła hamować (chociaż utrzymuje, że przestała pedałować), moje koło nagle znalazło się obok jej tylnej osi, przytarliśmy się kołami, dwukrotnie odbiłem się nogą od ziemi, ale gleby nie było. A wystarczyło krzyknąć mi "Uwaga", albo "Hamuj".
Przez drogę między polami przeprawialiśmy się godzinę. Ruch samochodowy był niewielki, nieliczni mistrzowie kierownicy na szczęście nie próbowali głupich wyprzedzań (w końcu piękna, długa prosta, prawda?). Nawet zaczęło na chwilę kropić, ale to była złudna nadzieja... przestało. W Wyszkowie postój przy stacji benzynowej: zakupione picie, w kranie zmoczone buffy, jedziemy dalej, zrezygnowawszy z opcji przez Ostrów Mazowiecką, na liczniku 90 km, średnia - 25 km/h.
Przy skręcie na Łochów, kierowca z tyłu trochę się zestresował (zmienialiśmy pas, on za nami, a ten jeszcze za nim musiał chyba nagle hamować), potem tylko przeprawa przez lasy i już byliśmy w Łochowie. Gorąco jak diabli. Picie znika w oczach. Od pewnego momentu nie mogłem wziąć głębszego oddechu, coś mnie przytykało. Nadal jednak prujemy przed siebie, przed Łochowem pęka pierwsza stówka, w czasie <100/4. Jak dla nas, biorąc pod uwagę nasze opony, jest to dobry wynik. W Łochowie mamy opcję, żeby jechać prosto, na Węgrów, druga opcja mówi, żeby skręcić w prawo na Mińsk. Robimy przystanek przy samym rondzie, zostawiam Hipcię w cieniu, a sam idę na stację zatankować - trochę picia i dwa Tigery. Pijąc kofeinę (ciekawe, czy zadziałała... sam nie byłem w stanie tego stwierdzić) ustaliliśmy, że pojedziemy na Stanisławów, a stamtąd być może skręcimy na Dobre i zgarniemy dodatkowo gminę Jakubów. Lub też i Kałuszyn. Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy; wciągnąłem jeszcze tylko żela i pojechaliśmy przed siebie, tym razem pięćdziesiątką, mając przed sobą drogowskaz "Grójec 105". Ruch, mimo że to "50", niezbyt duży, szło nawet robić sensownie zmiany. Samo poruszanie się ratowało nas: każdy postój to natychmiastowe oblanie się potem, pęd powietrza trochę chłodził i ratował.
W Stanisławowie skręciliśmy na Dobre, tam zrobiliśmy kolejne zakupy i zbiliśmy na Jakubów. Nareszcie trochę spokoju: droga prowadząca przez las, odrobinę chłodniej, zresztą wylazly chmury... nadal było masakrycznie, ale trochę mniej. Przynajmniej nie było powtórki z gminy Joniec, cały czas mieliśmy ładny asfalt i jechało się przyjemnie. Jakubów pojawił się znienacka (w końcu to tylko 7 km od Dobrego), stamtąd mieliśmy pięć do Jędrzejowa i dalej kolejne pięć do Cegłowa. Zostawiliśmy Kałuszyn, żeby było co zaliczać na wypadek jazdy od strony Siedlec. Cegłów minęliśmy i... i zaczęło się jechać, z mapy wychodzi mi, że mieliśy z górki. Do tej pory średnia spadła nam do jakichś 24,80 km/h, do Mińska wjeżdżaliśmy mając 25,35 km/h. Nawet powiedziałem Hipci, żeby zapamiętała, bo zaraz nam się to wszystko zepsuje - gdzie tam! Mińsk przejechany (fajne rozwiązanie z drogę rowerową, która jechała czasem kostką, a czasem jako osobny pas - pomińmy, że kostka była cholernie nierówna), za nim wsiadamy na główną w kierunku Warszawy... korek. Korek sobie jedzie, my sobie go omijamy, z licznika nie schodzi trójka z przodu, jedyny problem w tym, że nie ma jak robić zmian.
Przerwa na "Bliskiej", w gminie Dębe Wielkie, ostatniej dzisiaj zdobyczy. Dopiero zejście z roweru uświadamia mi, jak bardzo upał dał mi w dupę. Pijemy po tygrysie, pochłaniamy sporo picia, uzupełniamy bidony i ruszamy dalej. Warszawa wraca z wakacji, my sobie jedziemy, w końcu... skręt na Wiązowną. Tam robi się spokój. Mało samochodów, prędkość wcale nie spada. Średnia powyżej 25 km/h... Gminę Wiązowna (którą ostatnio zaliczaliśmy trochę po macoszemu), zaliczamy bardzo dogłębnie, przejeżdżając z sześć kilometrów przez cały jej teren. Po przecięciu drogi na Lublin zmieniam szkła na przezroczyste i walimy prosto na Józefów. Znana droga, trochę dupna, bo ruch zrobił się większy, a na śmieszkę nie chciało nam się zjeżdżać. Odbiliśmy na Warszawę i za chwilę jechaliśmy już po upstrzonym batmanami Wale Miedzeszyńskim. Prędkość dalej powyżej 25 km/h.
Trasa powrotna to standard - Wilanowska-Wołoska-Banacha i dalej do domu. Gdzieś w okolicy Ronda Zesłańców zerknąłem na licznik, gdzie widniała średnia, zmniejszająca się przy każdych światłach i zapytałem Hipci, czy chciałaby zawalczyć o jej utrzymanie. Chciała. Końcówkę do domu, przez Połczyńską, suniemy powyżej 30 km/h... udało się! Nawet zupełnie przypadkowo udało się nam przekroczyć 230 km... Dystanse na licznikach jak zawsze rozbiegnięte o kilometr, ale czasy jazdy - mój czas był dłuższy od hipciowego o 5 sekund!
W domu czas na kąpiel w chłodnej wodzie, zimne piwo i trochę oddechu. Nie zrobiło się ani na jotę chłodniej... przyjemniej też nie.
Podsumowanie: zaliczonych 12 gmin. Warunki - w takiej temperaturze to żadna przyjemność, dałem radę! Sporo przystanków, picia - wyszło mi na oko 10 litrów na dwie osoby - tylko to, co wypite w trasie. Z minusów: siodełko Hipci, które wymaga regulacji i moje spodnie: wziąłem nowsze, z grubszym pampersem, skutkiem było cierpnięcie przy każdej zmianie, gdy leżałem. Schodząc musiałem się podnosić, żeby krążenie wróciło.
O, i zawstydziłem bestiahenia: on, gorącolubny, w niedzielę zrobił marne 90 km! A ja, zimnolubny... trzeba mi te kilometry policzyć podwójnie!
Plaża nad Zegrzem© Hipek99
Tu chyba trochę lepsze miejsce na kąpiel© Hipek99
Dobre. Widok spod sklepu© Hipek99
Przerwa gdzieś przy Jakubowie© Hipek99
- DST 231.82km
- Czas 09:13
- VAVG 25.15km/h
- VMAX 42.51km/h
- Sprzęt Zenon