Wpisy archiwalne w kategorii
zaliczając gminy
Dystans całkowity: | 28542.99 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1208:26 |
Średnia prędkość: | 23.62 km/h |
Maksymalna prędkość: | 77.85 km/h |
Suma podjazdów: | 31910 m |
Maks. tętno maksymalne: | 180 (93 %) |
Maks. tętno średnie: | 150 (77 %) |
Suma kalorii: | 63284 kcal |
Liczba aktywności: | 148 |
Średnio na aktywność: | 192.86 km i 8h 13m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 24 sierpnia 2015
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Weekend w górach. Wszystkich, po kolei. Cz. 3 - wakacje
Jeśli czasy są dobre, to wódka jest zdrowa
Wchodzimy do budynku. Wita się z nami Mistrz Przemielony, który teraz jak nigdy pasuje do swojej ksywki i z bólem wstaje z krzesła. Po takiej dawce wiatru w uszy echo budynku i brak szumu działa strasznie destabilizująco, momentalnie wchodzę w tryb „cztery promile”. Normalnie tak: „Generalnie nie ogarniam 3D i notorycznie wpadam na ściany, chodzę w kółko”.
Zostajemy przekierowani do stołówki, gdzie czeka na nas makaron, Agnieszka robi nam herbatę, która jest jednak za gorąca, trzeba poczekać. Zjadamy po dwie porcie – i mięsnego, i bezmięsnego, herbata jest nadal za ciepła, więc wracamy ustalić, gdzie jest najbliższy sklep. Niestety, wszystko jest pozamykane, więc postanawiamy najpierw pójść do hotelu, a potem błądzić po mieście. A skoro tak, to podbiegłem jeszcze i dopiłem herbatę, która w końcu zrobiła się nieco chłodniejsza.
Teraz hotel. Kolega z punktu namierzył nam ulicę, ale ona była w innym miejscu niż zapamiętała to Hipcia. Po dwustu metrach spaceru w górę uznałem, że czas się wspomóc elektroniką (ta, zaznaczyłem sobie na GPS-ie podjazdy, nie zaznaczyłem hotelu…). Przełączyłem telefon z trybu „zawodnik” do trybu „kibic”, czyli, po prostu, przęłożyłem kartę SIM z Solida do smartfona i okazało się, że Hipcia dobrze zapamiętała: mieliśmy jeszcze pół kilometra spaceru.
Dotarliśmy. Pokój na nas czekał, dobrze, że zastrzegliśmy, że możemy być późno. Z hotelem trafiliśmy idealnie: mimo relatywnie niewysokiej ceny (zresztą, umówmy się, na noclegu na mecie, tak jak i na noclegu na starcie, nie miałem zamiaru oszczędzać) był nowiutki, wybudowany w 2013 (jeszcze wisiały plakietki o współfinansowaniu przez Złą Unię). Pokój jeszcze pachniał nowością i miał wszystko, czego potrzebowaliśmy: duże, ciepłe łóżko.
Rowery wylądowały w bagażowni, błędem było niezabranie mapki z bagażu, przez co nie wiedzieliśmy, gdzie są wszystkie punkty kontrolne, co bardzo utrudniało kibicowanie, w międzyczasie ściągnąłem aplikację MRDP (świetny patent!) i wyruszyliśmy na poszukiwanie Orlenu. Nie startowało się aż tak przyjemnie, bo ktoś zamknął drzwi wejściowe z hotelu, dobrze, że obok leżał klucz, który sobie przywłaszczyliśmy.
W tempie emerytów, bo w końcu nam się nie spieszyło, zeszliśmy na dół, ja część z tego spędziłem z nosem w telefonie, czytając Hipci kogo co spotkało i kto dokąd zajechał.
Docieramy do Orlenu. Tam, ku mojemu rozczarowaniu, nie ma czerwonej kanapy (Szwagry sobie spały na takiej w Krościenku). Parówek też nie ma, kupujemy więc colę, trochę innego dobra, zdechłe kanapki i gorącą czekoladę, które to (dwie ostatnie pozycje) postanawiamy zjeść na miejscu. Nie ma gdzie usiąść, Hipcia nie chce siadać na zewnątrz, bo wieje, więc postanawiam usiąść na glebie.
Gdy zjedliśmy, znalazłem dziurę w moim planie. Siadanie było proste. Wstaję jak zupełnie nawalony człowiek, na czterech kopytach, bardzo powoli, ale bardzo do pionu. Udało się. Teraz tylko niespiesznym spacerkiem do domu. Bardzo ciepła kąpiel i wreszcie możliwość zakopania się w ciepłym łóżku. Zasłużyliśmy na to!
Zdążyłem zasnąć, gdy Hipcia jeszcze się moczyła pod prysznicem. Gdy wyszła, wpadła na pomysł wypicia piwa. Czemu nie? – odrzekłem. Podała mi puszkę piwa, której sama nie mogła otworzyć spuchniętymi palcami. Najpierw przyjrzałem się jej uważnie i zasnąłem. Obudziła mnie. Pstryknąłem kluczykiem i zasnąłem. Obudziła mnie. Obróciłem puszkę w rękach i zasnąłem. Obudziła mnie. Ponownie pstryknąłem kluczykiem i zasnąłem. Obudziła mnie – w końcu skutecznie. Otworzyłem to piwo! Przy tym zwycięstwie, fakt, że przejechałem GMRDP, to pryszcz!
Niewiele z tej puszki upiłem. Hipcia zresztą też nie. Zasnąwszy wywróciła puszkę, która spadła na podłogę. Zbudziła mnie, żebym pomógł to ścierać. Pomogłem, na swój sposób. Mój zaspany mózg uznał, że mam magiczne moce i wystarczy, że dotknę palcem którejś z kropli, a cała zawartość na podłodze zamieni się w srebrzysty pył, który rano się zmiecie. Przechyliłem się z łóżka, zanurzyłem palec w pierwszej kropli i zadowolony z siebie i swojej pomocności, poszedłem spać.
Jesteśmy na wczasach, w tych góralskich lasach…
Pierwszy skurwiel zadzwonił o siódmej. Nie wyłączyłem go – dzwonił dwa razy na trasie, wtedy go wyłączałem doraźnie, potem o nim zapomniałem. Gdy zwlokłem się z łóżka i wyłączyłem go, zorientowałem się, że ze spania za dużo już nie będzie. Wziąłem telefon i przez pół godziny czytałem relacje. Później zasnąłem na jakieś dwadzieścia minut, akurat wstała Hipcia i poszliśmy na śniadanie.
Hipcia została tam lokalną atrakcją, wynosząc talerzami świeżo nałożone ciasto. Ja napchałem się wszystkim po kolei, co nie było słodkie, zapiłem to kawą, potem mogliśmy udać się do pokoju i iść na zaplanowany relaks.
Najpierw jednak, uprzednio planując powrót taksówką na pociąg (głównie dlatego, że nie byliśmy w stanie oszacować, jak długo będziemy się skrobać na górę z plecakami – gminy i tak mieliśmy zaliczone), załatwiłem od kolegi trochę numerów, przekazałem numer Tomkowi, który zabrał się z jednym taksówkarzem do Jeleniej na wcześniejszy pociąg. Czyli mieliśmy już kogoś sprawdzonego.
Teraz relaks! Rezerwując nocleg zupełnie przypadkowo trafiliśmy na hotel z jacuzzi (czekaliśmy na to od połowy trasy). Zanim tam się udaliśmy, spędziliśmy jeszcze kilka chwil z piwem, a później z kawą na wygodnych, miękkich pufach. Było tak przyjemnie, że żałowałem, że nie wzięliśmy tutaj całego tygodnia urlopu…
W końcu piwo się skończyło, inni goście na basen się nie wybierali, więc mieliśmy i samo jacuzzi, i basen zupełnie dla siebie. Moczyliśmy się i masowaliśmy prawie trzy godziny, w końcu jednak przyzwoitość (i kończąca się doba hotelowa) nakazały nam wrócić do pokoju.
W pokoju przytuliliśmy się i przymknęliśmy oczy… i już była 16:00, przespaliśmy godzinę, a dokładnie o 16:00 mieliśmy właśnie zniknąć! Spakowaliśmy się sprawnie, zabraliśmy plecaki, rowery i zadowoleni udaliśmy się do bazy. Tam bardzo szybko znalazł się chętny do wspólnego transportu Marcin Nalazek, zastanowić miał się Gavek. Chwilę pogawędziliśmy z towarzystwem i poszliśmy na miasto.
Wciągnęliśmy pizzę, zamówiliśmy taksówkę, już wracając spotkaliśmy Ryśka Herca, który opowiedział nam, jak go Tomek na finiszu nami straszył (pomogło? pomogło!). Szkoda było się żegnać, bo nie zdążyliśmy pogadać nawet pięciu minut, ale taksówka już prawie dojeżdżała, więc musieliśmy się szybko zwijać. Ja pobiegłem… potruchtałem… no, poszedłem do bazy, Hipcia poszła do sklepu z misją kupienia żarcia na drogę i zamówionych browarów dla Olka.
Gdy wbiegłem do bazy, akurat przyjechała taksówka. Zdjąłem niepotrzebne rzeczy z rowerów, wyniosłem je, spakowaliśmy rowery. Chwilę gadaliśmy z bardzo sympatycznym taksówkarzem, w międzyczasie dotarła Hipcia. Czasu już było mało, więc tylko podbiegła po statuetkę, odebrała ją, zdjęcia nie chciały wyjść, bo młody z obsługi nie potrafił włączyć lampy. Wsiedliśmy, ruszyliśmy.
Jeszcze na zjeździe minęliśmy dwie osoby z naszego wyścigu, potem już bez przygód dotarliśmy na dworzec w Szklarskiej Porębie.
I co, na tym koniec przygód? Ta, jasne!
Chattanooga choo choo - Won't you choo-choo me home?
Punkt pierwszy: gdzie jest, do ciężkiej, mój GPS?! I gdzie są kaski?! Szybki telefon do Gavka – są, zostawiłem je na krześle. Obiecał, że zorganizuje jakiś transport dla nich (i zorganizował, wielkie dzięki!).
Kasy nie ma, trzeba kupić u konduktora. Konduktor okazuje się być bardzo mrukliwy i z miejsca opiernicza nas za to, że do miasta bez pieniędzy (gotówki) przyjechaliśmy i chcieliśmy, jak barbarzyńcy, zapłacić kartą. Po dłuższych próbach nie udaje się zmusić pinpada do współpracy, umawiamy się na ponowne spotkanie w Jeleniej, gdzie się dosiądzie inny kolega, może ów będzie w stanie zmusić niepokorną maszynerię do współpracy.
Udajemy się do swojego wagonu, Marcin, który jest świeżo w wyścigowym ciągu, zalega na glebie i po chwili już go nie ma. My z Hipcią podziwiamy widoki, czytamy relacje… generalnie: luz, relaks, wakacje.
Godzinę później jesteśmy już w Jeleniej. Podchodzę do konduktora, ale zamiast mi sprzedać bilety, pyta, czy nie mogę sobie kupić w kasie, bo mamy 30 minut postoju. W sumie…
Czekam w kasie, kupuję bilety i już w trójkę jedziemy legalnie. Marcin co prawda o tym nie wie, bo w charakterze manekina pilnuje rowerów, które w międzyczasie spiąłem blokadami (miał taki sen, że pewnie chcący mógłby go wynieść całego razem z karimatą).
Siedzimy, czekamy, gadamy. Wysyłam co jakiś czas SMS-y wsparcia dla tych, którzy na trasie i tych, którzy z trasy wrócili. W międzyczasie rozpoczyna się szybka akcja ratowania Kota, która miała kryzys w związku z awarią i rozważała rezygnację: razem z kilkudziesięcioma (?) innymi osobami zaspamowaliśmy jej skrzynkę SMS-ową. Z racji mojego kiepskiego położenia mogłem ograniczyć się tylko do wrzucenia posta na forum, ale reszta kibiców spisała się na medal, zorganizowana naprędce pomoc, która miała być jeszcze na rano, dotarła już trzy godziny później i o północy Kot mogła już zasuwać przed siebie z nową linką hamulcową.
W okolicach 23:30 mieliśmy być we Wrocławiu. Kolejne pół godziny postoju. Idealne, żeby skoczyć po KFC, na które nas naszło. Wrocław jest. Forsa – jest. Wio!
Biją zegary, sekunda goni się z sekundą na okrągło
Szybkim marszem dotarłem do KFC, uprzednio sprawdzając, z którego peronu odjeżdżam. Staję sobie w kolejce i wtedy pisze do mnie Hipcia. A pisze informując, że pociąg odjeżdża za 9 minut. Co? Czyżbyśmy dotarli spóźnieni?
Złożyłem zamówienie i wtedy coś mnie tknęło. Że to trochę może potrwać. Proszę kobitkę o pospieszenie się. Patrzę na zegarek. Jeszcze pięć minut. Jeszcze cztery.
Dziewczyna na kuchni dwoi się i troi. Wrzuca mi żarcie do torby, łapię, wybiegam. Mam jakieś dwie minuty, przy założeniu, że mój zegarek chodzi dobrze względem dworcowego. Wbiegam w pierwszy korytarz – ups!, to nie ten. Wbiegam w drugi: jest. Peronczwartyperonczwartyperonczwarty! (Jak to dobrze, że zapamiętałem!)
Która jest godzina?! Niestety, Wrocław jest miastem prosportowym, pochowali wszystkie dworcowe zegary i dopóki nie dobiegnę, nie będę wiedział, czy jestem w czasie, czy pod czasem. Wybiegam na peron. Jest pociąg! Podbiegnę bezpośrednio do naszego wagonu? Nie, jeszcze odjedzie! Wbijam do najbliższego! Wpadam, patrzę na tabliczkę. Urrrrrwał! Gdańsk! Wysiadam! Patrzę w prawo – jest, druga część naszego pociągu (był tu rozdzielany). 200 metrów. Sprint. Wbiegam, wsiadam, sapię. To musi być ten. Po przepchnięciu się przez jeden wagon dociera do mnie, że, kurde, nie widziałem żadnej tabliczki i nie wiem, czy jestem we właściwym. Potwierdzam z pierwszym człowiekiem: tak, to TLK Karkonosze. Uff…
I do południa budzikom śmierć!
Docieram do właściwego wagonu. W tym czasie orientuję się, że mamy w przedziale współpasażerów, idziemy więc zjeść pod rowerami, żeby wszystko wszystkim nie pachniało kurczakiem. W międzyczasie powstrzymuję konduktora od budzenia Marcina, w końcu ja mam wszystkie bilety.
Wracamy do przedziału. Usiłuję spać, ale nie jest zbyt wygodnie, do tego pieką mnie oparzone stopy, a dla bezpieczeństwa współpasażerów wolę nie zdejmować butów. Zabieram folię NRC i idę się położyć na glebie pod rowerami. Rozkładam ją sobie, nogi na ścianę, wysoko, dwóch starszych dresów komentuje to „O, patrz, rozłoży sobie taki złotko i idzie spać”. Po chwili rozłożyłem sobie folię wygodnie, zakopałem się jak w spiwór i zasnąłem.
Runaway train, never going back, wrong way on a one-way track
Nie pospałem za długo. We Wrocławiu bowiem dosiadła się też grupa podpitej młodzieży, z których jedna dziewczynka miała solidne problemy egzystencjalne. Stwierdziła, że nie jedzie z nimi gdzieś tam do Lublina, ona wysiada. I co stację ganiała się z dwoma idiotami po wagonie, bo ona „chciała” uciec, a oni jej nie pozwalali.
Do tego dochodziły monologi, wyznania i inne formy wyrażenia swej duszy w formie mowy, wśród których najbardziej w ucho wpadł mi monolog pt. „Bez sensu”:
„To jest bez sensu... Życie jest bez sensu... Jędrzej jest bez sensu… Wszystko jest bez sensu… Pociąg jest bez sensu… Ty też jesteś bez sensu… To jest wszystko, wszystko bez sensu… Stacja też jest bez sensu…”.
Z największą przyjemnością bym ich poprosił o ciszę, ale panowie Dresy najwyraźniej się z nimi skumplowali (przynajmniej z tymi z nich, którzy akurat nie ganiali zagubionej nastolatki po pociągu), a nad nimi przewagi liczebnej niestety nie miałem. Panowie raczej byli spokojni, ale na przykład na głos rozważali fizyczną pomoc dla Marcina, żeby ów przestał chrapać – najpierw tłukli ręką w podłogę, później podzielili się ze światem swoimi wątpliwościami („Bo, mnie,kurwa, wkurwia, jak ktoś chrapie.”).
Zbliżaliśmy się do Katowic. Panowie Dresy akurat tu wysiadali, a dziewczynka znowu przebiegła mi korytarzem tuż obok głowy. A zaraz za nią bohater, ratujący. Moja przewaga liczebna znacząco wzrosła (byłem sam na jakąś czwórkę lub szóstkę dzieciaków) i uznałem, że jeszcze jeden galop nad moją głową spowoduje, że w końcu się ruszę i albo sam tę dziewczynkę wysadzę z pociągu, albo zrobi się wreszcie cicho.
I co ja robię tu?
Nie musiałem na szczęście wstawać. W końcu dziewczynka się wybiegała i zaraz za Katowicami zasnęła w objęciach jednego z bohaterów. Ciekawszym było to, co wydarzyło się za chwilę. Drugi z bohaterów otrzeźwiał na tyle, że wróciła mu zdolność w miarę logicznego myślenia. Wstał i w te ozwał się słowa „Ej, czemu my siedzimy tu na ziemi, jak na biletach mamy miejscówki?”.
Zasnąłem. Gdy się obudziłem, nie było ich już w wagonie. Wreszcie mogłem się położyć i w miarę spokojnie sobie pospać.
Dlaczego pukasz do okien - Gdy zasnąć nie mogę - Ciężkim powolnym krokiem budzisz - Budzisz skrzypiącą podłogę
Zjawcia przyszła tuż za Katowicami. Obudziłem się, stała nade mną. Jakaś taka smutna była.
Do przedziału załadowała się grupa ludzi i teraz już tam była siódemka. I nie było czym oddychać. Zjawcia poszła po jakieś rzeczy, ja rozłożyłem drugą folię NRC i na tak przygotowanym łożu zalegliśmy spać. Mi było miękko, ona narzekała, ale w końcu też zasnęła.
Pobudka nastąpiła po szóstej. Powoli zebrałem wszystkie rzeczy, zbudziłem Zjawcię. Spakowaliśmy, co trzeba, zbudziłem Marcina, który też błyskawicznie się spakował. On wysiadał na Centralnej, my na Zachodniej.
Chwilę później już nastąpiły dwa ostatnie wyzwania tego wyjazdu (nie wywalić się wychodząc z wagonu i nie wywalić się na schodach), a potem trzeba było tylko posadzić obolały tyłek na wyjątkowo twardym siodełku i dowlec się do domu.
Powiedzcie mi ludzie, powiedzcie ludzie – czyli podsumowanie
Biznesowo
Zdobyliśmy co najmniej 61 gmin, pozostałe dwie muszę potwierdzić na Geoportalu.
Organizacyjnie
Pierwotnie spodziewałem się, że ten maraton będzie tak naprawdę niezorganizowany: weźcie sobie i jedźcie, tyle. I zastanawiałem się, po co w ogóle w takim wypadku wpisowe. Cofam te myśli. Organizacja była naprawdę świetna. Lokalizator GPS okazał się być małym, poręcznym pudełeczkiem, niczym w porównaniu z kobyłą, którą trzyma się na BBT. Przygotowana została bardzo wyraźna (przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie nawigowałem się przy jej pomocy) mapa, dodatkowo testowana wytrzymałościowo pod prysznicem. Do tego jeszcze Daniel załatwił blokadę drogi na czas startu honorowego i cały początek startu ostrego.
Na kibiców czekała relacja SMS-owa, którą znamy z Maratonu Podróżnika i bardzo fajna aplikacja na smartfona, która bardzo ułatwiała śledzenie przebiegu. Na temat mapy się nie wypowiadam – sam ją odpaliłem ze dwa razy, ale nie zauważyłem przeważających pozytywnych wypowiedzi na jej temat.
Na mecie czekała bardzo miła obsługa (no, tylko Młody żył w swoim świecie), a do tego makaron i ciepła herbata, czyli to, czego po solidnej wycieczce potrzeba najbardziej.
Do tego dochodzą naprawdę ładnie wykonane medale i robiąca wrażenie statuetka, którą dostała Hipcia.
Sportowo
Wszystko zostało przejechane w 57 godzin z groszami. Nieco dłużej, niż pierwotnie szacowaliśmy, ale tak trudnej trasy nie sposób oszacować. Czas postojów z całej trasy 2h 38 min. I z jednego, i z drugiego jesteśmy bardzo zadowoleni.
Gdyby nie kontuzja Hipci, pewnie moglibyśmy liczyć na lepszy czas. Ale w obecnych warunkach lepiej być nie mogło.
Fizycznie
No… tutaj już nie było tak różowo.
Ostatnie 300 km przejechałem z solidnym bólem (odparzeniami i odgnieceniami) obu stóp, zmuszony do zatrzymywania się raz na jakiś czas na kilka sekund, żeby noga odetchnęła. Po drodze kilkanaście razy wlewałem sobie w buty wodę z bidonu, żeby choć na chwilę ulżyć. Po maratonie mam potężne siniaki na stopach i przechodzące podrażnienia nerwów w stopach i dłoniach.
Po raz pierwszy korzystałem z "usług" plastrów rehabilitacyjnych. Pomijając efekty uboczne (czyli konieczność ogolenia tyłu łydek), wszystko spisało się na medal: lewy achilles, który zwykle mnie pobolewał już po czterystu kilometrach, nie odezwał się aż do końca trasy.
Hipcia z kolei pierwsze 300 km przejechała praktycznie nie jedząc, z potężnym bólem brzucha (pierwszy „posiłek” – czyli żela – zjadła w Ustrzykach Dolnych i aż do północy praktycznie głodowała). W zasadzie od setnego kilometra mierzyła się z bólem kolana, który wymuszał robienie wszystkich podjazdów bardzo delikatnie, bo mocniejsze kopnięcie w pedał było niemożliwe. Od dwusetnego kilometra walczyła z kontuzją stóp i kostki, która, już po fakcie, skończyła się tygodniowym zwolnieniem. Odparzenia pominę, bo tego to chyba każdy się dorobił.
Warto podkreślić to, co jej nie bolało: po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, przez cały czas wyścigu nie odezwały się (zaplastrowane) solidnie rozmasowywane przed wyścigiem plecy.
Kłaniam się nisko, starym Mistrzom
…bo to od nich zaczęło się wszystko!
Zaczniemy od podziękowań dla ultramaratonowej, forumowej awangardy: Transatlantyk, Wax, Wilk. Ich relacje czytałem, gdy w 2012 przyniosłem do domu pomysł na BBT, ich relacje czytałem, gdy ukończyli MRDP (w czasie samego wyścigu byłem na kursie taternickim), wreszcie ich relacje czytałem przed kolejnymi wyścigami, w tym przed debiutem w BBT, jak również przygotowując się do GRMDP.
Dziękuję Andrzejowi za towarzystwo w okolicy Stryszawy.
Pierwszy raz podczas wyścigu miałem okazję odbierać dopingujące SMS-y, bardzo to było miłe. Dziękuję Aardowi, Elizium, Kasi i jeszcze dwóm osobom, których nie udało mi się namierzyć na podstawie numeru.
Dziękuję wszystkim zaangażowanym zarówno w samą organizację maratonu, jak i kibicującym przed monitorami komputerów.
Oczywiście nie mógłbym zapomnieć o Hipci. Ale szczegółowe podziękowania pozwolę sobie już przekazać prywatnie, poza tym tekstem.
Na koniec dziękuję Tobie, Czytelniku, że dobrnąłeś aż tutaj. Na tym kończymy – ostatni wyścig tego sezonu stał się właśnie historią!
Wchodzimy do budynku. Wita się z nami Mistrz Przemielony, który teraz jak nigdy pasuje do swojej ksywki i z bólem wstaje z krzesła. Po takiej dawce wiatru w uszy echo budynku i brak szumu działa strasznie destabilizująco, momentalnie wchodzę w tryb „cztery promile”. Normalnie tak: „Generalnie nie ogarniam 3D i notorycznie wpadam na ściany, chodzę w kółko”.
Zostajemy przekierowani do stołówki, gdzie czeka na nas makaron, Agnieszka robi nam herbatę, która jest jednak za gorąca, trzeba poczekać. Zjadamy po dwie porcie – i mięsnego, i bezmięsnego, herbata jest nadal za ciepła, więc wracamy ustalić, gdzie jest najbliższy sklep. Niestety, wszystko jest pozamykane, więc postanawiamy najpierw pójść do hotelu, a potem błądzić po mieście. A skoro tak, to podbiegłem jeszcze i dopiłem herbatę, która w końcu zrobiła się nieco chłodniejsza.
Teraz hotel. Kolega z punktu namierzył nam ulicę, ale ona była w innym miejscu niż zapamiętała to Hipcia. Po dwustu metrach spaceru w górę uznałem, że czas się wspomóc elektroniką (ta, zaznaczyłem sobie na GPS-ie podjazdy, nie zaznaczyłem hotelu…). Przełączyłem telefon z trybu „zawodnik” do trybu „kibic”, czyli, po prostu, przęłożyłem kartę SIM z Solida do smartfona i okazało się, że Hipcia dobrze zapamiętała: mieliśmy jeszcze pół kilometra spaceru.
Dotarliśmy. Pokój na nas czekał, dobrze, że zastrzegliśmy, że możemy być późno. Z hotelem trafiliśmy idealnie: mimo relatywnie niewysokiej ceny (zresztą, umówmy się, na noclegu na mecie, tak jak i na noclegu na starcie, nie miałem zamiaru oszczędzać) był nowiutki, wybudowany w 2013 (jeszcze wisiały plakietki o współfinansowaniu przez Złą Unię). Pokój jeszcze pachniał nowością i miał wszystko, czego potrzebowaliśmy: duże, ciepłe łóżko.
Rowery wylądowały w bagażowni, błędem było niezabranie mapki z bagażu, przez co nie wiedzieliśmy, gdzie są wszystkie punkty kontrolne, co bardzo utrudniało kibicowanie, w międzyczasie ściągnąłem aplikację MRDP (świetny patent!) i wyruszyliśmy na poszukiwanie Orlenu. Nie startowało się aż tak przyjemnie, bo ktoś zamknął drzwi wejściowe z hotelu, dobrze, że obok leżał klucz, który sobie przywłaszczyliśmy.
W tempie emerytów, bo w końcu nam się nie spieszyło, zeszliśmy na dół, ja część z tego spędziłem z nosem w telefonie, czytając Hipci kogo co spotkało i kto dokąd zajechał.
Docieramy do Orlenu. Tam, ku mojemu rozczarowaniu, nie ma czerwonej kanapy (Szwagry sobie spały na takiej w Krościenku). Parówek też nie ma, kupujemy więc colę, trochę innego dobra, zdechłe kanapki i gorącą czekoladę, które to (dwie ostatnie pozycje) postanawiamy zjeść na miejscu. Nie ma gdzie usiąść, Hipcia nie chce siadać na zewnątrz, bo wieje, więc postanawiam usiąść na glebie.
Gdy zjedliśmy, znalazłem dziurę w moim planie. Siadanie było proste. Wstaję jak zupełnie nawalony człowiek, na czterech kopytach, bardzo powoli, ale bardzo do pionu. Udało się. Teraz tylko niespiesznym spacerkiem do domu. Bardzo ciepła kąpiel i wreszcie możliwość zakopania się w ciepłym łóżku. Zasłużyliśmy na to!
Zdążyłem zasnąć, gdy Hipcia jeszcze się moczyła pod prysznicem. Gdy wyszła, wpadła na pomysł wypicia piwa. Czemu nie? – odrzekłem. Podała mi puszkę piwa, której sama nie mogła otworzyć spuchniętymi palcami. Najpierw przyjrzałem się jej uważnie i zasnąłem. Obudziła mnie. Pstryknąłem kluczykiem i zasnąłem. Obudziła mnie. Obróciłem puszkę w rękach i zasnąłem. Obudziła mnie. Ponownie pstryknąłem kluczykiem i zasnąłem. Obudziła mnie – w końcu skutecznie. Otworzyłem to piwo! Przy tym zwycięstwie, fakt, że przejechałem GMRDP, to pryszcz!
Niewiele z tej puszki upiłem. Hipcia zresztą też nie. Zasnąwszy wywróciła puszkę, która spadła na podłogę. Zbudziła mnie, żebym pomógł to ścierać. Pomogłem, na swój sposób. Mój zaspany mózg uznał, że mam magiczne moce i wystarczy, że dotknę palcem którejś z kropli, a cała zawartość na podłodze zamieni się w srebrzysty pył, który rano się zmiecie. Przechyliłem się z łóżka, zanurzyłem palec w pierwszej kropli i zadowolony z siebie i swojej pomocności, poszedłem spać.
Jesteśmy na wczasach, w tych góralskich lasach…
Pierwszy skurwiel zadzwonił o siódmej. Nie wyłączyłem go – dzwonił dwa razy na trasie, wtedy go wyłączałem doraźnie, potem o nim zapomniałem. Gdy zwlokłem się z łóżka i wyłączyłem go, zorientowałem się, że ze spania za dużo już nie będzie. Wziąłem telefon i przez pół godziny czytałem relacje. Później zasnąłem na jakieś dwadzieścia minut, akurat wstała Hipcia i poszliśmy na śniadanie.
Hipcia została tam lokalną atrakcją, wynosząc talerzami świeżo nałożone ciasto. Ja napchałem się wszystkim po kolei, co nie było słodkie, zapiłem to kawą, potem mogliśmy udać się do pokoju i iść na zaplanowany relaks.
Najpierw jednak, uprzednio planując powrót taksówką na pociąg (głównie dlatego, że nie byliśmy w stanie oszacować, jak długo będziemy się skrobać na górę z plecakami – gminy i tak mieliśmy zaliczone), załatwiłem od kolegi trochę numerów, przekazałem numer Tomkowi, który zabrał się z jednym taksówkarzem do Jeleniej na wcześniejszy pociąg. Czyli mieliśmy już kogoś sprawdzonego.
Teraz relaks! Rezerwując nocleg zupełnie przypadkowo trafiliśmy na hotel z jacuzzi (czekaliśmy na to od połowy trasy). Zanim tam się udaliśmy, spędziliśmy jeszcze kilka chwil z piwem, a później z kawą na wygodnych, miękkich pufach. Było tak przyjemnie, że żałowałem, że nie wzięliśmy tutaj całego tygodnia urlopu…
W końcu piwo się skończyło, inni goście na basen się nie wybierali, więc mieliśmy i samo jacuzzi, i basen zupełnie dla siebie. Moczyliśmy się i masowaliśmy prawie trzy godziny, w końcu jednak przyzwoitość (i kończąca się doba hotelowa) nakazały nam wrócić do pokoju.
W pokoju przytuliliśmy się i przymknęliśmy oczy… i już była 16:00, przespaliśmy godzinę, a dokładnie o 16:00 mieliśmy właśnie zniknąć! Spakowaliśmy się sprawnie, zabraliśmy plecaki, rowery i zadowoleni udaliśmy się do bazy. Tam bardzo szybko znalazł się chętny do wspólnego transportu Marcin Nalazek, zastanowić miał się Gavek. Chwilę pogawędziliśmy z towarzystwem i poszliśmy na miasto.
Wciągnęliśmy pizzę, zamówiliśmy taksówkę, już wracając spotkaliśmy Ryśka Herca, który opowiedział nam, jak go Tomek na finiszu nami straszył (pomogło? pomogło!). Szkoda było się żegnać, bo nie zdążyliśmy pogadać nawet pięciu minut, ale taksówka już prawie dojeżdżała, więc musieliśmy się szybko zwijać. Ja pobiegłem… potruchtałem… no, poszedłem do bazy, Hipcia poszła do sklepu z misją kupienia żarcia na drogę i zamówionych browarów dla Olka.
Gdy wbiegłem do bazy, akurat przyjechała taksówka. Zdjąłem niepotrzebne rzeczy z rowerów, wyniosłem je, spakowaliśmy rowery. Chwilę gadaliśmy z bardzo sympatycznym taksówkarzem, w międzyczasie dotarła Hipcia. Czasu już było mało, więc tylko podbiegła po statuetkę, odebrała ją, zdjęcia nie chciały wyjść, bo młody z obsługi nie potrafił włączyć lampy. Wsiedliśmy, ruszyliśmy.
Jeszcze na zjeździe minęliśmy dwie osoby z naszego wyścigu, potem już bez przygód dotarliśmy na dworzec w Szklarskiej Porębie.
I co, na tym koniec przygód? Ta, jasne!
Chattanooga choo choo - Won't you choo-choo me home?
Punkt pierwszy: gdzie jest, do ciężkiej, mój GPS?! I gdzie są kaski?! Szybki telefon do Gavka – są, zostawiłem je na krześle. Obiecał, że zorganizuje jakiś transport dla nich (i zorganizował, wielkie dzięki!).
Kasy nie ma, trzeba kupić u konduktora. Konduktor okazuje się być bardzo mrukliwy i z miejsca opiernicza nas za to, że do miasta bez pieniędzy (gotówki) przyjechaliśmy i chcieliśmy, jak barbarzyńcy, zapłacić kartą. Po dłuższych próbach nie udaje się zmusić pinpada do współpracy, umawiamy się na ponowne spotkanie w Jeleniej, gdzie się dosiądzie inny kolega, może ów będzie w stanie zmusić niepokorną maszynerię do współpracy.
Udajemy się do swojego wagonu, Marcin, który jest świeżo w wyścigowym ciągu, zalega na glebie i po chwili już go nie ma. My z Hipcią podziwiamy widoki, czytamy relacje… generalnie: luz, relaks, wakacje.
Godzinę później jesteśmy już w Jeleniej. Podchodzę do konduktora, ale zamiast mi sprzedać bilety, pyta, czy nie mogę sobie kupić w kasie, bo mamy 30 minut postoju. W sumie…
Czekam w kasie, kupuję bilety i już w trójkę jedziemy legalnie. Marcin co prawda o tym nie wie, bo w charakterze manekina pilnuje rowerów, które w międzyczasie spiąłem blokadami (miał taki sen, że pewnie chcący mógłby go wynieść całego razem z karimatą).
Siedzimy, czekamy, gadamy. Wysyłam co jakiś czas SMS-y wsparcia dla tych, którzy na trasie i tych, którzy z trasy wrócili. W międzyczasie rozpoczyna się szybka akcja ratowania Kota, która miała kryzys w związku z awarią i rozważała rezygnację: razem z kilkudziesięcioma (?) innymi osobami zaspamowaliśmy jej skrzynkę SMS-ową. Z racji mojego kiepskiego położenia mogłem ograniczyć się tylko do wrzucenia posta na forum, ale reszta kibiców spisała się na medal, zorganizowana naprędce pomoc, która miała być jeszcze na rano, dotarła już trzy godziny później i o północy Kot mogła już zasuwać przed siebie z nową linką hamulcową.
W okolicach 23:30 mieliśmy być we Wrocławiu. Kolejne pół godziny postoju. Idealne, żeby skoczyć po KFC, na które nas naszło. Wrocław jest. Forsa – jest. Wio!
Biją zegary, sekunda goni się z sekundą na okrągło
Szybkim marszem dotarłem do KFC, uprzednio sprawdzając, z którego peronu odjeżdżam. Staję sobie w kolejce i wtedy pisze do mnie Hipcia. A pisze informując, że pociąg odjeżdża za 9 minut. Co? Czyżbyśmy dotarli spóźnieni?
Złożyłem zamówienie i wtedy coś mnie tknęło. Że to trochę może potrwać. Proszę kobitkę o pospieszenie się. Patrzę na zegarek. Jeszcze pięć minut. Jeszcze cztery.
Dziewczyna na kuchni dwoi się i troi. Wrzuca mi żarcie do torby, łapię, wybiegam. Mam jakieś dwie minuty, przy założeniu, że mój zegarek chodzi dobrze względem dworcowego. Wbiegam w pierwszy korytarz – ups!, to nie ten. Wbiegam w drugi: jest. Peronczwartyperonczwartyperonczwarty! (Jak to dobrze, że zapamiętałem!)
Która jest godzina?! Niestety, Wrocław jest miastem prosportowym, pochowali wszystkie dworcowe zegary i dopóki nie dobiegnę, nie będę wiedział, czy jestem w czasie, czy pod czasem. Wybiegam na peron. Jest pociąg! Podbiegnę bezpośrednio do naszego wagonu? Nie, jeszcze odjedzie! Wbijam do najbliższego! Wpadam, patrzę na tabliczkę. Urrrrrwał! Gdańsk! Wysiadam! Patrzę w prawo – jest, druga część naszego pociągu (był tu rozdzielany). 200 metrów. Sprint. Wbiegam, wsiadam, sapię. To musi być ten. Po przepchnięciu się przez jeden wagon dociera do mnie, że, kurde, nie widziałem żadnej tabliczki i nie wiem, czy jestem we właściwym. Potwierdzam z pierwszym człowiekiem: tak, to TLK Karkonosze. Uff…
I do południa budzikom śmierć!
Docieram do właściwego wagonu. W tym czasie orientuję się, że mamy w przedziale współpasażerów, idziemy więc zjeść pod rowerami, żeby wszystko wszystkim nie pachniało kurczakiem. W międzyczasie powstrzymuję konduktora od budzenia Marcina, w końcu ja mam wszystkie bilety.
Wracamy do przedziału. Usiłuję spać, ale nie jest zbyt wygodnie, do tego pieką mnie oparzone stopy, a dla bezpieczeństwa współpasażerów wolę nie zdejmować butów. Zabieram folię NRC i idę się położyć na glebie pod rowerami. Rozkładam ją sobie, nogi na ścianę, wysoko, dwóch starszych dresów komentuje to „O, patrz, rozłoży sobie taki złotko i idzie spać”. Po chwili rozłożyłem sobie folię wygodnie, zakopałem się jak w spiwór i zasnąłem.
Runaway train, never going back, wrong way on a one-way track
Nie pospałem za długo. We Wrocławiu bowiem dosiadła się też grupa podpitej młodzieży, z których jedna dziewczynka miała solidne problemy egzystencjalne. Stwierdziła, że nie jedzie z nimi gdzieś tam do Lublina, ona wysiada. I co stację ganiała się z dwoma idiotami po wagonie, bo ona „chciała” uciec, a oni jej nie pozwalali.
Do tego dochodziły monologi, wyznania i inne formy wyrażenia swej duszy w formie mowy, wśród których najbardziej w ucho wpadł mi monolog pt. „Bez sensu”:
„To jest bez sensu... Życie jest bez sensu... Jędrzej jest bez sensu… Wszystko jest bez sensu… Pociąg jest bez sensu… Ty też jesteś bez sensu… To jest wszystko, wszystko bez sensu… Stacja też jest bez sensu…”.
Z największą przyjemnością bym ich poprosił o ciszę, ale panowie Dresy najwyraźniej się z nimi skumplowali (przynajmniej z tymi z nich, którzy akurat nie ganiali zagubionej nastolatki po pociągu), a nad nimi przewagi liczebnej niestety nie miałem. Panowie raczej byli spokojni, ale na przykład na głos rozważali fizyczną pomoc dla Marcina, żeby ów przestał chrapać – najpierw tłukli ręką w podłogę, później podzielili się ze światem swoimi wątpliwościami („Bo, mnie,kurwa, wkurwia, jak ktoś chrapie.”).
Zbliżaliśmy się do Katowic. Panowie Dresy akurat tu wysiadali, a dziewczynka znowu przebiegła mi korytarzem tuż obok głowy. A zaraz za nią bohater, ratujący. Moja przewaga liczebna znacząco wzrosła (byłem sam na jakąś czwórkę lub szóstkę dzieciaków) i uznałem, że jeszcze jeden galop nad moją głową spowoduje, że w końcu się ruszę i albo sam tę dziewczynkę wysadzę z pociągu, albo zrobi się wreszcie cicho.
I co ja robię tu?
Nie musiałem na szczęście wstawać. W końcu dziewczynka się wybiegała i zaraz za Katowicami zasnęła w objęciach jednego z bohaterów. Ciekawszym było to, co wydarzyło się za chwilę. Drugi z bohaterów otrzeźwiał na tyle, że wróciła mu zdolność w miarę logicznego myślenia. Wstał i w te ozwał się słowa „Ej, czemu my siedzimy tu na ziemi, jak na biletach mamy miejscówki?”.
Zasnąłem. Gdy się obudziłem, nie było ich już w wagonie. Wreszcie mogłem się położyć i w miarę spokojnie sobie pospać.
Dlaczego pukasz do okien - Gdy zasnąć nie mogę - Ciężkim powolnym krokiem budzisz - Budzisz skrzypiącą podłogę
Zjawcia przyszła tuż za Katowicami. Obudziłem się, stała nade mną. Jakaś taka smutna była.
Do przedziału załadowała się grupa ludzi i teraz już tam była siódemka. I nie było czym oddychać. Zjawcia poszła po jakieś rzeczy, ja rozłożyłem drugą folię NRC i na tak przygotowanym łożu zalegliśmy spać. Mi było miękko, ona narzekała, ale w końcu też zasnęła.
Pobudka nastąpiła po szóstej. Powoli zebrałem wszystkie rzeczy, zbudziłem Zjawcię. Spakowaliśmy, co trzeba, zbudziłem Marcina, który też błyskawicznie się spakował. On wysiadał na Centralnej, my na Zachodniej.
Chwilę później już nastąpiły dwa ostatnie wyzwania tego wyjazdu (nie wywalić się wychodząc z wagonu i nie wywalić się na schodach), a potem trzeba było tylko posadzić obolały tyłek na wyjątkowo twardym siodełku i dowlec się do domu.
Powiedzcie mi ludzie, powiedzcie ludzie – czyli podsumowanie
Biznesowo
Zdobyliśmy co najmniej 61 gmin, pozostałe dwie muszę potwierdzić na Geoportalu.
Organizacyjnie
Pierwotnie spodziewałem się, że ten maraton będzie tak naprawdę niezorganizowany: weźcie sobie i jedźcie, tyle. I zastanawiałem się, po co w ogóle w takim wypadku wpisowe. Cofam te myśli. Organizacja była naprawdę świetna. Lokalizator GPS okazał się być małym, poręcznym pudełeczkiem, niczym w porównaniu z kobyłą, którą trzyma się na BBT. Przygotowana została bardzo wyraźna (przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie nawigowałem się przy jej pomocy) mapa, dodatkowo testowana wytrzymałościowo pod prysznicem. Do tego jeszcze Daniel załatwił blokadę drogi na czas startu honorowego i cały początek startu ostrego.
Na kibiców czekała relacja SMS-owa, którą znamy z Maratonu Podróżnika i bardzo fajna aplikacja na smartfona, która bardzo ułatwiała śledzenie przebiegu. Na temat mapy się nie wypowiadam – sam ją odpaliłem ze dwa razy, ale nie zauważyłem przeważających pozytywnych wypowiedzi na jej temat.
Na mecie czekała bardzo miła obsługa (no, tylko Młody żył w swoim świecie), a do tego makaron i ciepła herbata, czyli to, czego po solidnej wycieczce potrzeba najbardziej.
Do tego dochodzą naprawdę ładnie wykonane medale i robiąca wrażenie statuetka, którą dostała Hipcia.
Sportowo
Wszystko zostało przejechane w 57 godzin z groszami. Nieco dłużej, niż pierwotnie szacowaliśmy, ale tak trudnej trasy nie sposób oszacować. Czas postojów z całej trasy 2h 38 min. I z jednego, i z drugiego jesteśmy bardzo zadowoleni.
Gdyby nie kontuzja Hipci, pewnie moglibyśmy liczyć na lepszy czas. Ale w obecnych warunkach lepiej być nie mogło.
Fizycznie
No… tutaj już nie było tak różowo.
Ostatnie 300 km przejechałem z solidnym bólem (odparzeniami i odgnieceniami) obu stóp, zmuszony do zatrzymywania się raz na jakiś czas na kilka sekund, żeby noga odetchnęła. Po drodze kilkanaście razy wlewałem sobie w buty wodę z bidonu, żeby choć na chwilę ulżyć. Po maratonie mam potężne siniaki na stopach i przechodzące podrażnienia nerwów w stopach i dłoniach.
Po raz pierwszy korzystałem z "usług" plastrów rehabilitacyjnych. Pomijając efekty uboczne (czyli konieczność ogolenia tyłu łydek), wszystko spisało się na medal: lewy achilles, który zwykle mnie pobolewał już po czterystu kilometrach, nie odezwał się aż do końca trasy.
Hipcia z kolei pierwsze 300 km przejechała praktycznie nie jedząc, z potężnym bólem brzucha (pierwszy „posiłek” – czyli żela – zjadła w Ustrzykach Dolnych i aż do północy praktycznie głodowała). W zasadzie od setnego kilometra mierzyła się z bólem kolana, który wymuszał robienie wszystkich podjazdów bardzo delikatnie, bo mocniejsze kopnięcie w pedał było niemożliwe. Od dwusetnego kilometra walczyła z kontuzją stóp i kostki, która, już po fakcie, skończyła się tygodniowym zwolnieniem. Odparzenia pominę, bo tego to chyba każdy się dorobił.
Warto podkreślić to, co jej nie bolało: po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, przez cały czas wyścigu nie odezwały się (zaplastrowane) solidnie rozmasowywane przed wyścigiem plecy.
Kłaniam się nisko, starym Mistrzom
…bo to od nich zaczęło się wszystko!
Zaczniemy od podziękowań dla ultramaratonowej, forumowej awangardy: Transatlantyk, Wax, Wilk. Ich relacje czytałem, gdy w 2012 przyniosłem do domu pomysł na BBT, ich relacje czytałem, gdy ukończyli MRDP (w czasie samego wyścigu byłem na kursie taternickim), wreszcie ich relacje czytałem przed kolejnymi wyścigami, w tym przed debiutem w BBT, jak również przygotowując się do GRMDP.
Dziękuję Andrzejowi za towarzystwo w okolicy Stryszawy.
Pierwszy raz podczas wyścigu miałem okazję odbierać dopingujące SMS-y, bardzo to było miłe. Dziękuję Aardowi, Elizium, Kasi i jeszcze dwóm osobom, których nie udało mi się namierzyć na podstawie numeru.
Dziękuję wszystkim zaangażowanym zarówno w samą organizację maratonu, jak i kibicującym przed monitorami komputerów.
Oczywiście nie mógłbym zapomnieć o Hipci. Ale szczegółowe podziękowania pozwolę sobie już przekazać prywatnie, poza tym tekstem.
Na koniec dziękuję Tobie, Czytelniku, że dobrnąłeś aż tutaj. Na tym kończymy – ostatni wyścig tego sezonu stał się właśnie historią!
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 23 sierpnia 2015
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Weekend w górach. Wszystkich, po kolei. Cz. 2 - finisz
To jest ulica siedmiu złodziei
Złodziejem zostałem na wyjeździe z Głuszycy. Od dłuższej chwili było ciepło. Za ciepło. Nie chciałem marnować wody, którą wiozłem w bidonie, więc rozglądałem się czujnie. Tak samo czujnie rozglądałem się np. na tegorocznym MP, ale dopiero teraz dopisało mi szczęście. Ogródek. Otwarty ogródek. Z kwiatami. A w nim…
Zsiadam z roweru. W dwa susy podbiegam. Dla przyzwoitości krzyczę: Dzień dobry! Żadnej reakcji. A skoro nie ma reakcji to… połowa zawartości pięciolitrowego baniaka przygotowanego do podlania kwiatków ląduje na mojej głowie.
Teraz dopiero sobie skojarzyłem, że w tym mógł być jakiś nawóz. Mam nadzieję, że nikt tego nie policzy jako doping…
Wracam na trasę i gonię Hipcię. Odjechała mi bestia solidnie i musiałem się naprawdę spiąć, żeby ją dognać.
Droga prowadzi niewielkimi pagórkami. Samopoczucie oboje mamy raczej kiepskie, ja co chwilę, wzorem Hipci, wypinam stopy. Już wiemy, że czasowo stoimy dobrze – kawałek za Głuszycą mijamy oznaczenie „Jeszcze 100”. Hipcia wykorzystując jedno, nadające się miejsce, wyskakuje i ignorując znak „Teren prywatny” idzie wejść w butach do strumyka.
Teraz już wiemy, że choćby nas kroili, to dojedziemy i to w dobrym czasie. Już nie będzie przystanków. Zapas jedzenia niewielki, ale jest, picie jest, niczego nam nie potrzeba. Stówę jeszcze, to zrobimy na głodnego i bez picia.
Slonce, piasek, woda. Zatrudnie do pracy przy betoniarce.
Nadeszła Lubawka (PK16: 17:21). I wspinaczka na Przełęcz Kowarską.
Pierwszy pik przed przełęczą poszedł jak marzenie. Sama przełęcz też pękła. Podjazd był niepokojąco łagodny. Końcówka śladu oznaczająca metę przybliżała się w oczach.
A teraz zjazd. Długi, solidny. Na jednym z zakrętów mijam flagę oznaczającą “jeszcze 50”. Zwątpień już nie było. Na wszystkich jednak zjazdach, zamiast dokręcać, oboje wentylujemy stopy tak, jak się tylko da, żeby przygotować się do momentów, gdy trzeba będzie pedałować.
Wolno się toczy koło roweru, sztuczne słoneczko na jego szprychach
Wolno, za wolno. Słoneczko, wcale nie sztuczne, zachodzi powoli. My też jedziemy powoli, bo wiatr, menda jedna, właśnie się obudził i bardzo przeszkadza przepałować tę końcówkę. Do tego jest to końcówka, a, jak wiadomo, końcówki zawsze idą najwolniej. A żeby nie było za fajnie, to pękają mi na tyłku spodenki BBT.
Robię się głodny, wyżeram wszystkie zapasy jakie miałem. Czyli na sam koniec dostanę jeszcze irytujący mnie pusty żołądek. Ale to już chyba przeżyję.
W końcu udaje się nam przebić do Szklarskiej Poręby. Zaczynamy ostatni podjazd. Teraz już, mimo że boli, to nic nie boli. Teraz już ostatnie metry. „Dajesz, kurwa, płasko jest!”, „Bierz tę, kurwa, kurę!”. Te dwa okrzyki, jedyne motywujące na tej trasie, miałem zaplanowane jeszcze w domu. Czekałem, całą drogę czekałem, żeby to z siebie wyrzucić.
Powoli, spokojnie, metr za metrem. Wyjeżdżamy na główną. Robimy Zakręt Śmierci. Hipcia nie wiedziała, kiedy go minęliśmy i jeszcze za nim, na tym cholernym płaskim kawałku, czekała, aż w końcu nastąpi.
A płaski kawałek był cholerny i ohydny. Zaprojektowany przez sadystę. Strzałka na nawigacji w ogóle się nie przesuwa. A ja jadę. A ona się nie przesuwa. W końcu, po jakichś pięciu latach jazdy udało się dotrzeć do zjazdu. Teraz równie irytujący fragment, ale prowadzący w dół. Powoli zbliżamy się do mety…
Skręcamy i… Co? Pusto. Nikogo nie ma. Sprawdzam na GPS-ie – jesteśmy na miejscu. Jakaś szkoła, w środku jakieś rowery , to chyba tutaj. Wychodzi do mnie jakiś facet, pyta, czego ja tu chcę. No jak to czego, meta tu jest! Zadzwonił do znajomej. Ustalił, że to kawałek dalej. Kurde, jak to?!
Wracamy, skręcamy. Jedziemy. Szukamy właściwego miejsca. Ktoś krzyczy. Do nas? Tak, do nas. Ruszam – ja jadę, Hipcia nie zmieniła sobie przełożenia i końcówkę robi honorowo, na piechotę. Brawa biją nam Agnieszka i Mistrz Tomasz.
Meta: 21:08
Dalsza część opowieści
Złodziejem zostałem na wyjeździe z Głuszycy. Od dłuższej chwili było ciepło. Za ciepło. Nie chciałem marnować wody, którą wiozłem w bidonie, więc rozglądałem się czujnie. Tak samo czujnie rozglądałem się np. na tegorocznym MP, ale dopiero teraz dopisało mi szczęście. Ogródek. Otwarty ogródek. Z kwiatami. A w nim…
Zsiadam z roweru. W dwa susy podbiegam. Dla przyzwoitości krzyczę: Dzień dobry! Żadnej reakcji. A skoro nie ma reakcji to… połowa zawartości pięciolitrowego baniaka przygotowanego do podlania kwiatków ląduje na mojej głowie.
Teraz dopiero sobie skojarzyłem, że w tym mógł być jakiś nawóz. Mam nadzieję, że nikt tego nie policzy jako doping…
Wracam na trasę i gonię Hipcię. Odjechała mi bestia solidnie i musiałem się naprawdę spiąć, żeby ją dognać.
Droga prowadzi niewielkimi pagórkami. Samopoczucie oboje mamy raczej kiepskie, ja co chwilę, wzorem Hipci, wypinam stopy. Już wiemy, że czasowo stoimy dobrze – kawałek za Głuszycą mijamy oznaczenie „Jeszcze 100”. Hipcia wykorzystując jedno, nadające się miejsce, wyskakuje i ignorując znak „Teren prywatny” idzie wejść w butach do strumyka.
Teraz już wiemy, że choćby nas kroili, to dojedziemy i to w dobrym czasie. Już nie będzie przystanków. Zapas jedzenia niewielki, ale jest, picie jest, niczego nam nie potrzeba. Stówę jeszcze, to zrobimy na głodnego i bez picia.
Slonce, piasek, woda. Zatrudnie do pracy przy betoniarce.
Nadeszła Lubawka (PK16: 17:21). I wspinaczka na Przełęcz Kowarską.
Pierwszy pik przed przełęczą poszedł jak marzenie. Sama przełęcz też pękła. Podjazd był niepokojąco łagodny. Końcówka śladu oznaczająca metę przybliżała się w oczach.
A teraz zjazd. Długi, solidny. Na jednym z zakrętów mijam flagę oznaczającą “jeszcze 50”. Zwątpień już nie było. Na wszystkich jednak zjazdach, zamiast dokręcać, oboje wentylujemy stopy tak, jak się tylko da, żeby przygotować się do momentów, gdy trzeba będzie pedałować.
Wolno się toczy koło roweru, sztuczne słoneczko na jego szprychach
Wolno, za wolno. Słoneczko, wcale nie sztuczne, zachodzi powoli. My też jedziemy powoli, bo wiatr, menda jedna, właśnie się obudził i bardzo przeszkadza przepałować tę końcówkę. Do tego jest to końcówka, a, jak wiadomo, końcówki zawsze idą najwolniej. A żeby nie było za fajnie, to pękają mi na tyłku spodenki BBT.
Robię się głodny, wyżeram wszystkie zapasy jakie miałem. Czyli na sam koniec dostanę jeszcze irytujący mnie pusty żołądek. Ale to już chyba przeżyję.
W końcu udaje się nam przebić do Szklarskiej Poręby. Zaczynamy ostatni podjazd. Teraz już, mimo że boli, to nic nie boli. Teraz już ostatnie metry. „Dajesz, kurwa, płasko jest!”, „Bierz tę, kurwa, kurę!”. Te dwa okrzyki, jedyne motywujące na tej trasie, miałem zaplanowane jeszcze w domu. Czekałem, całą drogę czekałem, żeby to z siebie wyrzucić.
Powoli, spokojnie, metr za metrem. Wyjeżdżamy na główną. Robimy Zakręt Śmierci. Hipcia nie wiedziała, kiedy go minęliśmy i jeszcze za nim, na tym cholernym płaskim kawałku, czekała, aż w końcu nastąpi.
A płaski kawałek był cholerny i ohydny. Zaprojektowany przez sadystę. Strzałka na nawigacji w ogóle się nie przesuwa. A ja jadę. A ona się nie przesuwa. W końcu, po jakichś pięciu latach jazdy udało się dotrzeć do zjazdu. Teraz równie irytujący fragment, ale prowadzący w dół. Powoli zbliżamy się do mety…
Skręcamy i… Co? Pusto. Nikogo nie ma. Sprawdzam na GPS-ie – jesteśmy na miejscu. Jakaś szkoła, w środku jakieś rowery , to chyba tutaj. Wychodzi do mnie jakiś facet, pyta, czego ja tu chcę. No jak to czego, meta tu jest! Zadzwonił do znajomej. Ustalił, że to kawałek dalej. Kurde, jak to?!
Wracamy, skręcamy. Jedziemy. Szukamy właściwego miejsca. Ktoś krzyczy. Do nas? Tak, do nas. Ruszam – ja jadę, Hipcia nie zmieniła sobie przełożenia i końcówkę robi honorowo, na piechotę. Brawa biją nam Agnieszka i Mistrz Tomasz.
Meta: 21:08
Dalsza część opowieści
- Sprzęt Stefan
Sobota, 22 sierpnia 2015
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Weekend w górach. Wszystkich, po kolei. Cz. 1 - wyścig
Rower jest wielce OK. Rower... to jest świat
Rowerem można jechać na wycieczkę. Ale można też pojechać na maraton, tak o, żeby się pościgać. Można też solidnie wydłużyć dystans maratonu i tak oto osiągniemy supermaraton, który można zamknąć w dystansie 200-300 km. A co dalej? Jeśli wydłużymy jeszcze dystans, to dostaniemy ultramaraton. Tu już ciężko wyznaczyć granicę dystansową, sam skłaniam się do warunku brzegowego mówiącego, że jeśli maraton wymaga jazdy przez noc, to jest już ultra.
Ale może pójdziemy jeszcze dalej? A co jeśli maraton nawet od najszybszych wymaga jazdy przez dwie noce z rzędu? Wymyślanie potworków nazewniczych jest oczywiście zbędne, bo w końcu takich wyścigów jest na tyle niewiele, żeby wymyślać "hipermaratony", czy cokolwiek tam komuś przyjdzie do głowy, ale warto zauważyć, że jest to kolejny stopień trudności.
Maraton Góry MRDP ze wszech miar spełnia warunki na ten (a może i jakiś jeszcze jeden) stopień trudności. Porównując go z BBT, gdzie mamy relatywnie łatwy dojazd w okolice Rzeszowa i tylko końcówkę po Bieszczadach, otrzymujemy coś naprawdę robiącego wrażenie: przy podobnym dystansie (ledwie 100 km dłuższym) mamy ponad trzykrotnie większą liczbę przewyższeń, jadąc przez wszystkie polskie góry, zaczynając od Przemyśla, kończąc w Świeradowie-Zdroju. Do tego jeszcze start o 12:00 praktycznie wymusza jazdę przez dwie doby i zdecydowanie wydłuża czas na nogach.
Brzmi zachęcająco, prawda? I nie można się dziwić, że lista startujących dość szybko się wypełniła. Co ciekawe, dla nas ten maraton miał być opcją jedynie do rozważenia - ze względu na planowaną na trzy tygodnie później wyprawę. Jeszcze w styczniu byłem zdecydowanym przeciwnikiem zapisywania się tam. Ale ja jakoś mam odwrotnie niż większość: z daleka to mi się nigdy nie chce, ale im bliżej, tym bardziej mam ochotę pojechać... I już w lipcu byłem pewien, że na pewno pojadę.
Gdy siedzę sobie w kiblu, spuszczone gacie mam. Zamykam sobie wtedy oczy, obmyślam nowy plan.
To miał być najtrudniejszy wyścig, trudniejszy od wszystkiego, co do tej pory jechaliśmy. Szacowanie czasu musiało być obarczone błędem, ale jakieś granice i cele trzeba było wyznaczyć. Celem pierwszym było pokonanie całej trasy bez snu. Do tego zakładaliśmy, że dłużej niż 60 godzin nie powinniśmy się włóczyć po górach. Pierwsze, w miarę możliwości obiektywne przymiarki, zakładały, że powinniśmy do celu dotrzeć między 17 a 19. Zwłaszcza Hipcia chciała gnać jak najszybciej, w Świeradowie czekał na nas hotel, który zarezerwowaliśmy na noc z poniedziałku na wtorek. Jak widać zdążyć trzeba było. Taka mała motywacja.
Zastanawiało mnie jedno: jak dobrze uda mi się trafić z dotarciem do celu i jak dużym optymizmem było obarczone założenie zmieszczenia się w 60 godzinach (czyli dotarcie w poniedziałek, jeszcze przed północą).
Zmieniały się też plany dotyczące tego, co zabierzemy ze sobą na wyścig. Pierwotnie, w lutym, mówiliśmy o tarpie, ale zaraz zdaliśmy sobie sprawę z tego, że wyjazd jest za krótki na zabieranie własnego mieszkania. Postanowiliśmy wziąć za to śpiwory… które zastąpiliśmy foliami NRC na dwa tygodnie przed wyjazdem. Pozostałe rzeczy to: nogawki, bluzy, kurtka przeciwdeszczowa, ochraniacze na buty i (na wszelki wypadek) długie rękawiczki. Do tego podstawa, czyli narzędzia i kupa żarcia.
W ostatniej chwili postanawiam nie brać bukłaka. Nie jeździłem jeszcze z takowym na dłuższe trasy i nie wiedziałem, jak spiszą się plecy. Na wszelki wypadek bierzemy go ze sobą, w bagażu, ale z góry wiem, że razem z plecakiem pojedzie na metę.
Wszyscy gotowi? Można zaczynać? Zatem otwieram nasz program już!
Tik-tak. Zegar wskazuje, że już czas jechać na dworzec. Nadal nie udało nam się ustalić, ile średnio zajmuje ta trasa, ale tym razem, dla odmiany, to nie jest ranek, a popołudnie, więc trzeba wziąć solidniejszą czasową poprawkę. Poza tym to nie jest wyjazd po gminy, który można odpuścić: teraz musimy zdążyć. Wszystko już spakowane od wczoraj, ostatni rzut oka na mieszkanie, ładujemy się na rowery, ruszamy.
Ujechałem niecały kilometr, gdy coś wybuchło, a tylne koło zrobiło się jakieś takie inne. Wyciągnąłem z torby dętkę, pompkę, łyżki (uśmiechając się do siebie, bo wczoraj zastanawiałem się, kiedy to będzie okazja, żeby przetestować nasze nowe łyżki, które dostaliśmy razem z multitoolem). Hipcia pojechała po nową dętkę do domu, akurat gdy wróci, to skończę wymieniać.
Zakładam, pompuję... coś mi się nie podoba. Pompka też się obraziła? Dętka się nie napełnia. Ściągam ponownie oponę, sprawdzam... w dętce jest dziura. Teraz mogę tylko czekać.
Po dłuższej chwili nadjeżdża Hipcia, zabieram jej zapas, który przywiozła z domu, zakładam, pompuję, ruszam... Dwadzieścia metrów dalej mam wrażenie, że zrobiło się coś miękko. Kawałek dalej staję i sprawdzam - znowu flak. Nie sprawdziłem opony?!
Tik-tak. Zegarek mówi, że powinienem ruszyć tyłek i nie próbować zakładać kolejnej dętki. Ruszam więc na flaku. Na skrzyżowaniu, na którym skręcałem w lewo, o mało co nie zaliczyłem gleby, bo opona uciekła spod obręczy. Turlam się powoli w rytm wentyla bijącego równo o asfalt, głównie na stojąco, wisząc na kierownicy, a tym samym odciążając oponę.
Drugą glebę zaliczyłbym na kolejnym skrzyżowaniu ze skrętem o 90 stopni, tym razem przytarłem obręczą asfalt. Stąd, na szczęście, już rzut beretem na Zachodni. Na peron wpadamy, gdy pociąg już stoi. Nasz wagon okazuje się być rowerowym, ale z tych olbrzymich - interwencja Turysty, który poprosił o podstawienie takowego, powiodła się. W drzwiach do wagonu poznajemy nowego człowieka - Skauta. Wewnątrz siedzi już sam Turysta.
Po rozłożeniu gratów natychmiast biorę się za zabawę z kołem. Sprawdzenie opony niczego nie wskazuje - czyżbym miał po prostu pecha? Już nie mogę się doczekać tego, jak wyśmieje to Tomek, który będzie się cieszył, że przekazał nam dętkową klątwę (i tak, okazało się, że to były jego pierwsze słowa). Zakładam kolejny zapas, łatam tę dętkę, która mi została. W międzyczasie robi się ciemno, wjechaliśmy do tunelu, czyli wita nas Warszawa Centralna. Wsiadają Marcin Nalazek i... Tranquilo, który, jak się okazało, jechał z dziewczyną na jakąś wyprawkę zupełnie niezależnie od naszego wyścigu.
W międzyczasie do Przemyśla dotarł Olo, który obiecał, że spróbuje mi coś kupić na miejscu. I kupił - dwie sztuki, wielkie dzięki!
Trochę siedzieliśmy, wypiliśmy trochę bezalkoholowego, chwilę pogadaliśmy, ale towarzystwo dość szybko się rozespało, Marcin poszedł spać przy rowerach, na podłodze, my (czyli pozostała czwórka) zajęliśmy dla siebie cztery kanapy. W międzyczasie sprawdziłem dopiero co załataną dętkę - była sparciała. Załatałem ostatnią dziurawą, którą miałem, a tę wyrzuciłem.
No i teraz mamy pytanie: czy ta, którą założyłem na koło, jest nowa czy stara? Hipcia utrzymuje, że to taka z nowszego rzutu, ale już nie chce mi się wyciągać i od nowa pompować koła; zdążyłem zrobić sobie siniaka na dłoni pompując maleńką pompeczką koło cztery razy (dwa razy za mocno wkręciłem pompkę i wykręciłem cały zawór...) i nie chciałem go bez potrzeby pogłębiać.
Rozważaliśmy nawet poproszenie rodziców o dostarczenie nam w Rzeszowie jakiejś pizzy na dworzec, ale w końcu odstąpiliśmy od tego pomysłu.
Hipcia zasnęła, mi jakoś nie szło, więc sobie grzebałem w telefonie, ale w końcu też położyłem się. W samym Rzeszowie, gdy w końcu moje leżenie zaczęło przypominać sen, dosiadły się jakieś dziewczynki i gadając z Ukraińcem (spotkanym w pociągu) włączyły na cały regulator Radio Siksa. Czyli, w skrócie, pierdoliły tak, że nawet mi było za nie wstyd przed tym chłopakiem.
W końcu, w końcu udało mi się głęboko zasnąć... oczywiście niecałe pół godziny później trzeba było wstać i zbierać się. Mimo że mieliśmy pół godziny opóźnienia, to na dworzec w Przemyślu dojechaliśmy mniej więcej na czas, około 23:30. Wyładowaliśmy się całym zespołem, chłopaki pojechali do bazy maratonu, a my załadowaliśmy się do hotelu tuż przy dworcu.
Pokój miał wszystko, co było nam potrzebne: prysznic i łóżka. Zjedliśmy jeszcze solidną kolację, tzw. związankę (patrz: „Sezon na Misia II”), czyli herbatniki z ptasim mleczkiem, do tego bułki z serem, bo już słodyczy mieliśmy dosyć i nastawiając budziki na dziewiątą (start był w samo południe), położyliśmy się spać.
Ježíšmarjá," vykřikl Švejk, "to je dobrý!".
Zbudziliśmy się grubo przed ósmą i sporo przed jakimikolwiek budzikami. Szybkie i w miarę możliwości duże śniadanie, przywiezione jeszcze z domu; płatki z serkiem waniliowym, ale takim solidnym i tłustym - myślałem, że nie zmieszczę. Pozostało jeszcze wsypanie prochu do bidonu.
Niespiesznie zebraliśmy wszystkie klamoty i powlekliśmy się w kierunku bazy (której nie miałem zaznaczonej na GPS-ie, trochę zbłądziliśmy, pytając po drodze o pomoc, bardzo zmylił jakiś znak wskazujący "Maraton rowerowy" i przez niego zajechaliśmy 300 m za daleko). W bazie wita nas Wąski, a potem spotykamy sporo znajomych twarzy i trochę nieznajomych. Rowery zostały przyszykowane do jazdy, koła dopompowane, awaryjne strzały z kofeiny doklejone do ramy.
Odebraliśmy też zestaw startowy - mapkę, zrobioną bardzo porządnie i czytelnie oraz lokalizator: maleńką puszeczkę, przy której BBTourowy zestaw nawigacyjny to kupa niepotrzebnego żelastwa.
Tomek, tak jak wspominałem wcześniej, przywitał się z nami w wiadomy sposób, ciesząc się ze zdjęcia z niego klątwy. Gdy zauważyłem, że znienacka na maraton przyjechał i Przemielony, od razu powiedziałem, że jak dwa Szwagry wezmą się za podjazdy (do spółki zajęli dwa pierwsze miejsca naszej górskiej klasyfikacji po MP), to już nie mamy żadnych szans. Prorok jaki, czy co?
Hipcia w międzyczasie pobiegła kupić wodę, uzupełniliśmy bidony, dokleiliśmy też do torby Topeaka dwie dętki, na wypadek, gdyby nasze zapasy nie podołały wyzwaniu. Przez teren przebiegła Kot, robiąc zdjęcia wszystkich rowerów po kolei.
W końcu wszystko zostało spakowane, przytwierdzone i po nierównej kostce potoczyliśmy się na rynek, na którym zaparkowawszy pod pomnikiem Dobrego Wojaka Szwejka udaliśmy się po dodatkową wodę. Kupiliśmy dwie butelki, nie zdążyliśmy zrobić wiele więcej, bo już zaczęła się odprawa techniczna. Hipcia została jeszcze wezwana, bo nie działał jej lokalizator. Ja w międzyczasie przedstawiłem się Jelonie i jakiemuś młodemu koledze, który był obok. Kolega okazał się być Czerkawem, zapowiedziałem mu, że musi zmienić fotę profilową na forum, bo tam wygląda na solidne trzydzieści, nie spodziewałem się, że to taki młody chłopak.
W międzyczasie też przypadkowo dowiedziałem się, że kaski są nieobowiązkowe... Nawet nie sprawdzałem tego punktu w regulaminie. No, ale przy takiej dawce wysiłku i spodziewanej senności to może i ten kask nie zaszkodzi, jak zaśniemy na rowerze, to może i coś pomoże.
Zaczęło się głośne odliczanie, potem dźwięk setki zapinanych pedałów i ruszyliśmy powoli za radiowozem. Daniel załatwił blokadę dróg na cały start honorowy i pierwszy fragment startu ostrego.
Powietrze pachnie jak malinowa Mamba...
...nikt (jeszcze) nie przeklina. Jedziemy sobie z Gavkiem, któremu strasznie cyka błotnik. Słońce świeci, od razu zaczynają się niewielkie pagóreczki, peleton błyskawicznie rozciąga się na dystans kilkuset metrów. Trzymamy się raczej w środku stawki. Jest okazja chwilę pogadać z Ricardo, zjeżdżamy jednak na bok, gdy numer startowy wkręca się w szprychy i robi straszliwy hałas. Wyciągamy, ruszamy, ale kawałek dalej Hipci sytuacja się powtarza. Poprawiam tym razem ja i mamy spokój.
Okazuje się, że czołówka sporo nam uciekła, ale dzięki temu możemy zamienić dwa słowa z Wąskim.
Nagle pojawia się jakiś skręt w prawo, nazwa miejscowości jakby znajoma. Po chwili mówię do Hipci, że chyba właśnie zaczęliśmy jechać na ostro... Tempo niewiele się zmieniło, przynajmniej na pierwszą chwilę - przed nami pojawiła się pierwsza ścianka na tym maratonie. Powoli zaczęliśmy wyprzedzać grupki zawodników, kątem oka widzę Turystę, za nami został też Wilk, który chwilę później z kolei nas wyprzedza.
Liczba zawodników w zasięgu wzroku znacząco się przerzedza. Zostajemy prawie sami, powoli mijając pojedynczych ludzików. Hipcia od razu skarży mi się, że bolą ją kolana, czym mnie solidnie zaskakuje, bo narzekanie na ból kolan mieliśmy zaharmonogramowane, owszem, ale na trochę późniejszy czas, nie że tak od razu, po starcie, kolanem w oczy. To, co gorsze, to fakt, że Hipcia coś marudzi na siłę: nogi jakby w smole, nie chcą pracować, do tego jest jej niedobrze. No, ale to tylko początek, może po prostu trzeba wpaść w rytm: tętno w końcu radośnie sobie hasa w górnych jego granicach, mimo że przecież nieszczególnie pędzimy.
Sprzętowo też nie jest idealnie: Hipcia narzeka na niezmieniające się przerzutki. Wszystko było testowane przed wyjazdem i chodziło idealnie, ale jak zawsze gdzieś tu muszą się pojawić problemy. Postanawiamy zostawić regulację na czas najbliższego postoju (tak, dojechaliśmy bez regulacji do mety, za każdym razem na postoju zapominaliśmy o tym).
Doganiamy jednego kolegę, który jedzie z nami dłuższy czas, potem doganiamy i drugiego, jadącego z bananem w kieszeni bluzki z BBT – był to Marcin Koseski (a przynajmniej tak mi się wydaje). Pierwszy kolega zniknął, my jedziemy w trójkę razem pod górę, żwawym tempem. Hipcia prowadzi, niechcący robiąc podjazd z blatu; Marcin śmieje się z tego, że ją wypuściłem pierwszą na ten podjazd. Po dłuższej chwili podjazdu jechanego naprawdę sprawnie, Hipcia zostaje nieco z tyłu. Czekam na nią - niestety, nasilają się problemy z brzuchem, który bardzo jej spuchł.
Na szczycie kończy się zabezpieczony teren, dalej jedziemy już w otwartym ruchu. Czeka nas długi zjazd, na którym na moście mijamy Wilka, którego przez dłuższą chwilę widzę jeszcze jakieś 400 metrów za nami. W końcu dostajemy zjazd do drogi 890. Policja zabezpiecza dla nas skręt w lewo, widzę, że to robią, więc walę śmiało, Hipcia nie była pewna i zwolniła. Mamy ładny asfalt, lekko pofałdowany i niewielki kawałek do Ustrzyk. Hipcia jest nieco niezadowolona z tego, że przez problemy z numerami startowymi odjechała nam czołówka. No, ale to dopiero początek. Na razie kawałek przed nami widzimy dwóch rowerzystów, którzy jadą przed nami jakies 500 metrów; powoli się do nich zbliżamy. Gdy się to udaje, okazuje się, że to Marcin, ten, z którym jechaliśmy na podjeździe.
Tu w dolinach wstaje mgłą wilgotny dzień
Aż do Ustrzyk jedziemy w grupie, od Krościenka widziałem już z tyłu dwie osoby, które powoli się do nas zbliżają, myślałem, że to Wilk, ale gdy nadjechali, okazało się, że jednak nie. Wilka zobaczyłem zresztą kawałek później, już w Ustrzykach.
No i wjechaliśmy na trasę BBT! Bardzo czekałem na ten fragment, bo z samego BBT pamiętałem tylko, że było to długie i że były tam podjazdy, raczej większe niż mniejsze - wówczas jednak jechałem kończąc drugą nockę, teraz jesteśmy tu pierwszego dnia, więc podjazdy zaskakują, bo są bardzo łagodne.
Po drodze połykamy jeszcze dwóch kolegów (jedzie nas teraz już ósemka). Przed nami migają z przodu jeszcze dwaj, powoli, powoli ich dochodzimy, w końcu Hipcia do nich dociąga, podnosząc nieco tempo, nie dogadujemy się co do tego, czy wsiadamy za nich, czy wyprzedzamy, więc Hipcia zostaje za nimi, ja ich wyprzedzam, Hipcia wskakuje za mnie i tak oto, przypadkowo, zmieniamy się pozycjami na czele grupki.
A jednym z kolegów, których dogoniliśmy, okazuje się być Robert1973. Czyli kawałek pojedziemy razem na Księżyc.
Gdy zszedłem ze zmiany, z przodu zrobiło się jakieś zamieszanie i zauważyłem, że przed Hipcią już jedzie dwóch - dżentelmeni zasłonili ciałami słabą kobietę. Po pewnej chwili, na solidnym zjeździe (chyba 65 km/h) znowu się tasujemy i tym razem jestem już czwarty, zaraz za Hipcią. Za plecami słyszę rozmowy o okolicznych wiatach i ich przydatności na nocleg. Prowadzi nieprzerwanie jeden kolega, ubrany na czarno. Trochę zwalnia na zjazdach, więc już na ostatnim odcinku, kilka kilometrów przed Ustrzykami, na pytanie Hipci "to co?", wyprzedzam go i prowadzę całą grupę nieco żwawszym tempem, coś pod 30 km/h.
Na BBT na tym fragmencie jechałem 21 km/h i czułem, że to blisko maksa, teraz jechałem blisko 30 km/h i czułem, że jadę spokojnie. Podobne spostrzeżenia co do tego odcinka miał jeden z kolegów spotkanych później na trasie.
W końcu pojawia się znany skręt i nie tylko ja mam tu miłe skojarzenie, bo za plecami odzywa mi się głos któregoś z kolegów mówiących, że gdyby to był inny wyścig, to byłaby to już meta. Niestety, meta to jeszcze nie jest, trzeba będzie trochę się pomęczyć, chociaż niewiele brakowało aby ktoś właśnie tutaj zakończył wyścig: jakiś kretyn cofając wyjechał prosto przed naszą grupkę; niewiele brakowało.
Wiedziałem, że część grupy ma zamiar zatrzymać się w Ustrzykach w sklepie, ale my nie mieliśmy takiej potrzeby (no… mimo pokusy skoczenia do Cyrańskiej na pierogi), więc, nie zatrzymując się nawet, wysłałem obowiązkowego SMS-a i pojechaliśmy dalej. Już we dwójkę, bo reszta się zatrzymała.
Po chwili dogonił nas Wilk, który powiedział, że nasze odjechanie zostało w grupie uznane za lekko nieeleganckie. Niestety, jak nie mam w nogach, to muszę pracować postojami. Po to mam opracowane pisanie SMS-ów z siodła, żeby na PK się nie zatrzymywać, tylko walić przed siebie.
Dłuższą chwilę jedziemy z Wilkiem, gadając o okolicznych drogach, wdrapujemy się na pierwszą z przełęczy - Przełęcz Wyżniańską. Następuje zjazd i odrobinę solidniejszy podjazd pod Przełęcz Wyżnią, która jednocześnie miała być najwyższym punktem, na który wjedziemy w Bieszczadach (872 m n.p.m.). Hipcia tu znowu miała atak bólu brzucha, więc zwolniliśmy, a Wilk pojechał swoje; jeszcze chwilę widzieliśmy go na serpentynach, po czym zniknął. Zaczyna kropić deszcz. W zasadzie kropił już dużo wcześniej, ale teraz to kropienie staje się bardzo niepokojące. Z tyłu, za nami, pojawił się za to jeszcze jeden ludzik, który powoli się do nas zbliżał. Okazał się być nim Adam Wojciechowski, który gonił od samego początku, bo na starcie honorowym wybuchła mu dętka. Machnął nam i pojechał dalej.
Deszcz już się znudził kropieniem i przeszedł powoli w padanie. Na przełęczy zatrzymaliśmy się na kilka sekund, żeby sprawdzić, czy to, że Hipci się źle jedzie, nie jest związane na przykład z obcierającym hamulcem. Błyskawiczne sprawdzenie odległości klocka od obręczy, wszystko w porządku, można jechać. Zjazd był bardzo nieprzyjemny, bo asfalt był już mokry i na zakrętach jechaliśmy asekuracyjnie. Nieco mniej asekuracyjnie pojechał kolega z czerwoną sakwą na bagażniku, który właśnie na zjeździe nas dogonił i przegonił.
Robiąc po drodze jedno małe przewyższenie dojechaliśmy do Cisnej, gdzie przy sklepie zauważyłem Adama i kolegę z czerwoną sakwą, jak nalewali picie do bidonów. Zaraz za wsią mieliśmy jeszcze jeden podjazd, na którym minęło nas auto Ultrakolarza. Wychylony przez okno kolega krzyczał do nas, że dobrze jedziemy, bo za nami szaleje nawałnica. Hmm... to chyba dobrze.
W czasie deszczu dzieci się nudzą, to ogólnie znana rzecz.
Choć mniej trudzą się (naprawdę?) i mniej brudzą się (nie, serio?), ale strasznie nudzą się w deszcz.
Podjazd za Cisna. uciekamy przed deszczem
Na razie po prostu mamy deszcz i jakoś z tego powodu nieszczególnie narzekamy. No, może poza podśmiechiwaniem się z Hipci, która zabrała błotnik z Warszawy tylko po to, by uznać, że przecież nie bedzie padało i zostawić go w plecaku. I dzięki temu jedzie teraz z bluzką upstrzoną czarnym szlaczkiem.
W pewnym momencie słyszę za plecami "I tak oto Hipki wykańczają konkurencję". Znam ten głos, ale jego właściciel powinien być przed nami. Okazało się, że Wilk, bo to on był, stanął w sklepie i tam go wyprzedziliśmy. Stawał już w sumie dwa razy, kupować picie. Tymczasem my nadal jedziemy bez zatrzymania (w tym momencie miałem jeszcze pełen bidon 0,7 l i dwa łyki w drugim bidonie). Hipcia pewnie wtedy jeszcze miała pełne dwa, jak znam życie. I pełne kieszenie żarcia, ale to akurat dlatego, że do tej pory praktycznie nic nie zjadła - ledwie jednego żela.
Od Cisnej mamy spokojną drogę aż do Gorlic, prowadzącą bardziej pagórkami niż górami. Tak przynajmniej powiedział Wilk. Dowiedziałem się też, że w tych miejscach zrobili lepszy asfalt, niż był ostatnio, gdzie nie bawiono się w znaki "Ubytki", tylko było napisane wprost: "Dziury". Jedziemy sobie zatem w trójkę, deszcz pada, ale widoki przednie, słońce zaczyna zachodzić gdzieś przed nami.
Zbliżaliśmy się do Komańczy. O niej mówił jeszcze w bazie Kurier, twierdząc, że tam jest ostatni sklep, do którego warto zajechać, bo potem przez całą noc będzie problem z zaopatrzeniem. Nasze wątpliwości potwierdził też Wilk, więc postanowiliśmy zrobić przerwę. Wilk na zjeździe został ubrać się, my minęliśmy nasz właściwy skręt i podjechaliśmy kilkaset metrów dodatkowo, do Delikatesów Centrum. Trochę się nie mogliśmy dogadać z Hipcią, czy stawać, czy nie, ale w końcu stanęliśmy. A właściwie to ja pojechałem, nie dając jej większych szans na negocjacje.
Stop! Hammertime!
Pierwszy przystanek, jest około 175 km.
Zsiadamy, otwieramy torbę, wyciągamy pienią... co?! Gdzie?! Nie ma saszetki z kasą i kartami. Czyżbyśmy byli w czarnej dupie? Przecież kasa była, pakowałem ją tam sam, w bazie... potem byliśmy kupić wodę na rynku... ja płaciłem. Ręka do kieszeni: jest. Uff...
Z pieniędzmi zakupy robi się jakoś łatwiej. Zrobiłem je w tempie błyskawicznym (bałem się, że babcie stojące przede mną w kolejce zaczną jeszcze totolotka puszczać), z butelkami wody wybiegłem przez sklep, szybko wlaliśmy do bidonów to, co trzeba i ruszamy z powrotem na trasę.
Chwilę wcześniej Hipcia widziała dwóch kolegów (w tym tego z czerwoną sakwą), którzy pojechali dalej prosto (czyli przegapili właściwy skręt). Zastanawiamy się, czy drugim kolegą był Adam, w końcu w Cisnej stali razem.
Za skrętem na Duklę droga trochę w budowie, jest wąsko, ale bardziej przeszkadzają fontanny tryskające spod hipciowego koła. Nikogo z przodu, nikogo z tyłu, deszcz powoli się rozmyśla i przestaje padać. W okolicy Wisłoka Wielkiego pogarsza się trochę asfalt i zjazdy robią się mniej przyjemne, ale nadal jedzie się dobrze. Problem w tym, że nie musieliśmy zjeżdżać z trasy. Po drodze mijamy wiele otwartych sklepów, w tym i Orlena, i Biedronkę, o czym Hipcia wspominała mi przy każdym sklepie. Kilka razy przecinamy tory, na jednym z nich Hipcia o mało co nie zalicza szlifa, a mnie wyrzuca na szutrowe pobocze. Mały brak ostrożności i tak to się kończy.
Gdzieś na tych pięknych pagóreczkach Hipcia po raz kolejny narzeka na ból brzucha. Nadal niczego nie zjadła, do tego chce się jej wymiotować. Do Rzeszowa wycof mamy idealny - DK9 doprowadza nas pod sam dom moich rodziców. Ale rezygnacja (przynajmniej na razie) nie wchodzi w grę. Mój dzielny Mutant (albo, jakby to powiedział Wędrowycz: Mutas) postanawia jechać dalej, bo w końcu kiedyś musi się lepiej poczuć.
W Nowym Żmigrodzie mijamy punkt kontrolny nr 2. Jest prawie dziewiąta, słońce już prawie się z nami pożegnało. Udaje mi się włączyć swoją tylną lampkę bez potrzeby zatrzymywania się. Już po ciemku przecinamy Gorlice i wąską krajówką jedziemy do Ropy. Ruch nie jest zbyt duży, do miejsca skrętu docieramy szybko. PK3 jest tuż-tuż.
Po skręcie w Ropie wyjechaliśmy na wąską uliczkę prowadzącą między wioskami.
Ćwiartka obalona.
Właśnie mieliśmy przejechaną jedną czwartą całej trasy. W czasie bardzo dobrym, szczególnie biorąc pod uwagę to, że Hipcia od stu kilometrów rozważa wyrzyganie własnego żołądka razem z przyległymi organami. Gdybyśmy utrzymali taki czas jazdy, bylibyśmy spokojnie poniżej dwóch dób. Można się jednak z tego cieszyć i marzyć, wiadomo jednak, że to, co zostawiamy za sobą, to najłatwiejsza część trasy - i ze względu na podjazdy, i ze względu na zmęczenie.
Na GPS-ie, powoli, zbliżało się oznaczenie kolejnego punktu kontrolnego, umieszczonego w Banicy. Gdy zbliżyliśmy się do samego skrzyżowania, wyciągnąłem telefon i zacząłem skrobać SMS-a, gdy usłyszałem ciche westchnienie: "O, kurwa!". Popatrzyłem przed koło - zaczynał się podjazd. Popatrzyłem wyżej: oż ty, ale ściana!
Wrzuciłem telefon w zęby i zacząłem błyskawicznie zmieniać przełożenia... nie zdążyłem. Podjazd mnie przykrył i musiałem się zatrzymać. Wystartowałem ze stęknięciem...
My heart beats like a drum – like a drum - Dam dam dam - dam dam dam
Serce się tłucze, rzeźbimy. Powoli, powoli, co jakiś czas podświetlam licznik, żeby zobaczyć stromiznę. Doszło do 21% (chociaż w internecie piszą, że jest to ledwie 17%). Do tego zaczęło padać. Pierwsza ścianka minęła szybko, chociaż muszę przyznać, że mnie na niej trochę odcięło i dość gwałtownie zacząłem uzupełniać braki energii. Pod jej koniec, zatrzymaliśmy się pod drzewem, żeby się ubrać. Wrzuciłem na grzbiet bluzę i przeciwdeszczówkę, na nogi długie spodnie (zamieniłem się z Hipcią: ona wzięła moje nogawki, żeby dodatkowe spodnie nie uwierały jej w brzuch). Raz-dwa-trzy: startujemy.
Krótki zjazd (na którym za nami objawiło się światełko kolejnego zawodnika) i rozpoczynamy wspinanie się. Za garbikiem miał na nas czekać zjazd do Mochnaczki Wyżnej.
Na podjeździe widziany z tyłu zawodnik dogonił nas. Był to... Adam, który stanął po drodze na obiad. Zamieniliśmy dwa słowa, po czym po prostu stanął na pedały i odjechał nam, jak maszyna. To jest dopiero moc!
Do PK4 jechaliśmy niedługo - niecałe półtorej godziny. Była już pierwsza w nocy, a my przewalaliśmy się przez Muszynę i dalej, pięknym zygzakiem wzdłuż granicy, wielokrotnie przecinając tory. W oddali czasem pojawia się migająca lampka jakiegoś uczestnika maratonu (pewnie to nadal Adam), ale jest cały czas dobry kilometr przed nami. Minęliśmy kilka zakładów produkcyjnych Muszynianki. Przed nami księżyc, ładne niebo i przyzwoity asfalt.
Tato, czemu mnie nauczyles jezdzic na rowerze?
Nie, to nie chwila zwątpienia. Napisałem to raczej przekornie, bo jechało mi się tak:
Ladna noc, mile towarzystwo i sucho. No czego chciec wiecej?
I faktycznie, nie było się do czego przyczepić, nawet Hipcia zaczęła powoli normalnie jeść. No, może smucić się można tym, że wraz z wjechaniem do gminy Piwniczna-Zdrój na długi czas mieliśmy z głowy zaliczanie nowych gmin. Tędy właśnie wjechaliśmy do Polski podczas ubiegłorocznej wyprawy na Bałkany. Minęliśmy Orlen, ten, na który czekałem od tak dawna na wyprawie (dziś opierając się zatrzymaniu tam), przeturlaliśmy się po wyskakujących znienacka kocich łbach i nie wiadomo kiedy dojechaliśmy do Starego Sącza. A nie, czekaj, wiemy, kiedy to było: 2:45.
Hen w Wenecji, na gondoli, jakaś para się... kołysze.
Gondoli nie było. Flisaków zresztą też nie. Był za to Dunajec. Nie obniżył nam jakoś szczególnie temperatury, a nieco się tego obawiałem. Dłuższa prosta wzdłuż rzeki była jednak trochę nudna. Szczególnie, że dość szybko pojawił się wiatr wiejący prosto w paszczę, dokładnie tak, jak ostatnio, na Maratonie Podróżnika.
Niebo powoli robiło się coraz jaśniejsze, wiedziałem, że na pewno Łapszankę będziemy robić już w dzień. Na razie jednak musieliśmy doczłapać do Krościenka nad Dunajcem, a droga tak powoli się przesuwała...
Zrobiliśmy szybki przystanek na trasie, żeby Hipcia mogła zdjąć dodatkowe bokserki rowerowe, które miała na sobie. Od razu zaczęło się jej lepiej jechać, brak dodatkowego ściągacza zmniejszył nacisk na brzuszek.
Na tym przystanku wyprzedził nas ktoś z maratonu, przyglądając się mi tak samo badawczo, jak ja jemu. To był chyba Adam, ale nie jestem pewien. Czyżbyśmy go znowu gdzieś wyprzedzili?
Przed Krościenkiem zasilam się kofeiną, mimo że wiem, że tuż za miejscowością staniemy na tym samym Orlenie, co na MP. Wolę jednak niepotrzebnie nie przysypiać, jeśli nie muszę. Tym razem (w przeciwieństwie do Pierścienia) działa, od razu się rozbudzam.
Dość szybko docieramy do Krościenka, już z daleka wypatruję Orlenu. Tam trzeba się szybko uwinąć. Jedzenia nam nie potrzeba, potrzebne jest tylko picie. Przed Orlenem pakuje się Adam, który ze zdziwieniem pyta nas, czy w ogóle robimy postoje - on już zdążył kilka razy zatrzymać się na posiłek.
Wchodzę do środka...
Dobranoc, dobranoc mężczyzno, zbiegany za groszem jak mrówka
...śpią. Dwa Szwagry śpią słodziutko jak dwa bobasy, przytuleni do siebie na szerokiej, orlenowej kanapie. Gdy do budynku wchodzi Hipcia, jeden podnosi głowę i budzi drugiego. Powoli zaczynają się zbierać, my tymczasem błyskawicznie napełniamy bidony, Colę („Pani Perfekcyjna”). Tomek skurczony z chłodu i z miną wyrażającą kompletną dezaprobatę dla kretyńskiego pomysłu jazdy na rowerze, wychodzi przed stację i ziewając powoli zmierza w kierunku roweru. Również Przemek zaczyna się krzątać, żegnamy się słowami "do zobaczenia", bo nie mamy wątpliwości, że zaraz nas złapią.
Boli mnie kostka. nie jestem specjalista, ale to chyba od roweru.
Kostka bolała od co najmniej trzystu kilometrów, ale w końcu udało mi się postawić w miarę trafną diagnozę. To, co mnie jeszcze bolało, to mięśnie, gdzieś z boku prawego uda. No, ale to chyba normalne, jak się tyle po górach jeździ. Hipcia już jedzie z pełnym zestawem: oba kolana i nasz stary znajomy i zarazem najgorszy wróg: palące stopy. I tak już 400 km. Podjazdy, szczególnie te ostrzejsze, musi robić bardzo łagodnie, bo jakiekolwiek mocniejsze depnięcie kończy się w najlepszym przypadku syknięciem z bólu, a w ciekawszych przypadkach soczystą kurwą. Przepraszam, o jednym zapomniałem: plecy nie bolą. Masowanie się na zakupionych rolkach dało świetne efekty.
Pani Hałuszowa, znów się spotykamy... Gdy ostatnio tu byłem, moje wrażenia z tego podjazdu opisałem następująco: "zastanawiam się, czy powinienem się najpierw wywalić, a potem porzygać, czy może odwrócić kolejność". Tym razem nie siedziałem tyle w słońcu, nie byłem również odwodniony ani przegrzany, więc wiedziałem, że będzie przyjemniej. I było. Już przy samym szczycie przegonili nas Szwagrowie.
Jak się jedzie w górę, to się potem zjeżdża. Nas czekał zjazd aż nad jez. Sromowickie. Ostatnio na tym zjeździe wentylowałem się na wszystkie możliwe sposoby, tym razem patrzyłem na termometr, na którym już teraz wisiało siedem stopni. Ale dla odmiany i tym razem miałem czas spokojnie przyjrzeć się widokom.
Z daleka, jakieś 500 m przed nami widzieliśmy obu chłopaków. Wyjechaliśmy na płaskie, okrążyliśmy jezioro i pojechaliśmy tym razem w kierunku Łapszanki, z którą też miałem porachunki z Maratonu Podróżnika.
Temperatura zaczęła spadać bardzo szybko. Podjazd szedł spokojnie, równo, na pojedynczych fragmentach prostej widzieliśmy chłopaków wiszących jakieś 300-400 m przed nami.
Temperatura spadła do trzech stopni. Nawet o tym nie pomyślałem, ale przecież Hipci mogły zmarznąć łapki. Okazało się, że całą trasę zrobiła w krótkich rękawiczkach. Najwyraźniej uodporniła się na chłód albo, po prostu, nie chciała marnować czasu na przystanek. W końcu zaraz zrobi się ciepło, szkoda czasu.
Słońce powoli zaczynało pokazywać pysk zza chmur. Na zakręcie byłem pierwszy, jeszcze przed Hipcią - mały rewanż za to, że ostatnio tu na mnie czekała (przy czym nie jestem pewien, czy tym razem ona wiedziała, że się ścigamy).
Wyjechałem i... kurde, ja już nie jadę. Mam w dupie, serio, nie jadę. Ostatnio patrzyłem tępo w asfalt. Teraz podniosłem pysk i zobaczyłem całą panoramę. No warto było pedałować całą noc, zdecydowanie.
Aaaaale na kumplowanie nie było czasu, bo w obliczu siedmiu tysięcy demonów z góry siedmiu tysięcy demonów liczy się jedno! A mianowicie:
... dalsza droga. Nie zapominajmy, że przed nami jeszcze siedem stów. Szybciej pojedziemy, szybciej skończymy: złota zasada.
Kawałek jeszcze pod górę i solidny zjazd wąską wioskową drogą aż do Jurgowa (no nie, nie miałem odwagi na tym maleństwie rozpędzać się wyżej 50 km/h) i krajowej czterdziestki dziewiątki. Tam niestety trochę zwalniamy, bo nie chcemy przegapić skrętu. W końcu jest - dość stromo w górę zaczynamy się piąć. I piąć. I piąć.
Przed nami znowu zamajaczyły sylwetki Szwagrów.
Licznik pokazuje 10%. Coś się z tym nie zgadzam. Zdecydowanie idzie dużo ciężej niż na innych dziesiątkach. Na stojąco idzie w porządku, ale na siedząco to jakaś masakra... Dłubię, dłubię... gdzieś na wysokości zakrętu w Brzegach, czyli praktycznie na końcu podjazdu, trącam przednią dźwignię hamulca (często robię to odruchowo, gdy chciałbym, żeby wbiło mi się jakieś dodatkowe, nadmiarowe przełożenie). Tym razem... przełożenie się pojawia.
Co?! Co?!
Trącam jeszcze raz. Wbijam na jeszcze jedną przerzutkę, tym razem naprawdę najlżejszą. I odkrywam zaskakującą prawdę o sobie: jestem debilem. Tak, ten podjazd miał 10%. Teraz go już na pewno ma.
Wyczołgujemy się na główną, w Bukowinie Tatrzańskiej. Teraz czeka nas krótka wspinaczka na najwyższy punkt całego wyścigu - Głodówkę. Droga jest krótka, ale irytująca, bo ruch jest duży, a droga wąska. A wiadomo, jak jeżdżą górale. Szwagry majaczą 300 m przed nami, tu się nic nie zmienia.
W końcu osiągamy ten krytyczny punkt: odtąd do mety będziemy więcej zjeżdżać niż podjeżdżać. Kiepskie pocieszenie, ale lepsze takie niż żadne.
Kawałek zjazdu i po chwili już wjeżdżamy na drogę Oswalda Balzena. Na zjeździe podkrzykuję Hipci informacje o tym, który zakręt gdzie prowadzi i jakiej jest jakości, w końcu tylko ja mam GPS-a, a z góry każdy wygląda na bardzo ostry. Punkt kontrolny nr 6 (7:40), trochę wspinaczki i czeka nas znajomy zjazd w dół, w dół, w dół aż do ronda w Zakopanem, po mokrym asfalcie. Czyżby szorowali specjalnie dla uczestników maratonu?
Dalej czeka nas równie znana droga - wspinaczka aż do Kirów. Gdzieś na początku podjazdu mijamy Szwagrów wygodnie siedzących na schodach i wcinających jakieś bułki. Ruch jest całkiem spory, ale świadomi jesteśmy, że można się z tego cieszyć, ci, którzy przyjadą tu za kilka godzin, będą mieli jeszcze gorzej.
Slip slidin’ away
GPS mówi, że teraz około trzydziestu kilometrów nieprzerwanego zjazdu. Zjazdu łagodnego, ale zawsze. Szkoda tylko, że jak mamy już jakiś zjazd, to wiatr musi się akurat odezwać i wieje prosto w dziób.
Chciało mi się spać, bo jednak, mimo kiepskiego asfaltu, wszystko to było bardzo usypiające, próbowałem przyspieszania, ale jakoś nic nie szło.
W końcu zarządziłem roboczy postój na Orlenie za Czarnym Dunajcem. Akurat uzupełni się picie przed podjazdem pod Krowiarki. Trzeci postój, 500 km.
Wpadam do budynku. W zwykłej swojej wyścigowej panice (czyli: z zewnątrz wygląda to jakbym się miotał bez celu, ale wewnątrz wszystko jest uporządkowane i zgodne z planem) zbieram wszystkie potrzebne fanty, gdy tu nagle przede mną pojawia się Klata. Olbrzymia Klata, do której jest przyczepiona głowa ze znajomą skądś twarzą.
„Ładnie jedziecie!”, rzecze głowa. Zawieszam się. Kurde, znam tego człowieka, ale skąd? “Z wyścigu!”, podpowiada głowa. “To wiem!” – odpowiadam, i wtedy przychodzi olśnienie – “Aaa! Od Remka jesteście!”. Faktycznie, to jest ten sam kolega, który wcześniej krzyczał mi przez okno o nawałnicy w Bieszczadach. Gawędzimy dosłownie chwilę o tym, kto jest gdzie, po czym szybciutko wracam do rowerów, gdzie pochłaniam w dwóch łykach energetyka, dolewam picie do bidonów, chowam kolejną butelkę Coli („Tomek”). Hipcia się już miota, ale bynajmniej nie z powodu traconego czasu. „Szybko, bo mnie stopy zaczynają boleć!”.
No woman, no cry…
Tak to już dziwnie działa, że dopóki jedzie, jest ok., gdy stopa się rozluźni, zaczyna cholernie boleć. Początkowy fragment podjazdu pod Krowiarki Hipcia zaczyna od opierdolenia mnie za durny pomysł zatrzymywania się na Orlenie, potem zaczynamy się trochę wlec, bo co chwilę musi wypinać stopę. Opierdalanie się kończy, bo ciężko jest wrzeszczeć z bólu i jednocześnie krzyczeć na mnie. Próbujemy polewać stopy wodą z bidonu, ale za wiele to nie pomaga, w końcu stwierdzam, że pojadę pierwszy, skombinuję jakąś wodę na przełęczy, może to pomoże.
Nie uciekam daleko – sto metrów dalej znajduję jakiś cieknący strumyczek. Zsiada z roweru i w akompaniamencie wrzasków dusz potępionych (nie była w stanie stanąć na jednej nodze, żeby zdjąć buta), zamoczyła stopy, ja w tym czasie zamoczyłem całe jej buty.
Chyba pomogło: krzyki torturowanych dusz przeszły w zwykłe łkanie. A po chwili zaczęła rzucać kurwami: czyli powoli przechodziło.
Krowiarki. Ciepło.
Na przełęczy nie zatrzymujemy się: ruszamy od razu w dół. Hipcia niestety miała rację (bo ja nie pamiętałem) – zjazd był paskudny i dziurawy. Dzielimy się na grupy, jak zawsze przy zjazdach: ja wskazuję, którędy uciekać, Hipcia goni. Zwykle jadę szybciej, więc co kilka zakrętów zwalniam i czekam. Na jednym zakręcie czekam. Czekam. Wychylam się. Nie ma. Z jednego z samochodów wychyla się twarz i krzyczy do mnie “Jest, jest, tylko siusia!”.
CO, KURNA, ROBI?!
We wszystko uwierzę. Jest, zbiera zęby. Jest, złamała koło. Jest, złamała nogę, ale już wsiada. Ale w to, że SIUSIA, to nie uwierzę. Zawracam, bo znaczy, że musiało się stać coś poważnego. Nie zdążyłem ujechać dziesięciu metrów w górę, a pojawiła się, machając ręką, żebym jechał. To jadę.
Aż do samej Zawoi mamy przyjemny zjazd. Hipcia w międzyczasie opowiada mi, że przerwa była, owszem, ale na zebranie lampki, która jej wypadła na wybojach. Przejechały po niej trzy samochody, a nadal działa.
W Zawoi (swoją drogą to właśnie tu zaczęła się nasza przygoda z chodzeniem po górach) skręcamy znaną drogą na Stryszawę. Na samym początku dostajemy ostry podjazd, na którym na przełożeniu poniżej 1:1, relaksacyjnie, wyprzedza nas koleś na MTB-ku. Ech, mieć tylko na chwilkę taką kasetę…
Po podjeździe mamy zjazd. I o 12:05 potwierdzamy przybycie do PK7.
Za nami doba jazdy. Świetne statystyki wyrobione przez pierwsze dwanaście godzin zgodnie z przewidywaniami poszły się paść. Za nami prawie 550 km, czyli zdecydowanie nie ma na co narzekać. Zmieszczenie się w 60 godzinach nadal jest realne.
I am the passenger - and I ride and I ride
Kawałek dalej, w Lachowicach, dosiada się do nas pasażer. Starszy facet mówi „dobrze jedziecie”. Dziękujemy grzecznie i jedziemy dalej. Następuje chwila krępującej ciszy, bo on najwyraźniej wie, po co my tu jesteśmy, a my nie wiemy, czy on wie. W końcu sam ją przerywa i pyta, czy my to my. Potwierdzamy.
Okazuje się, że wyczaił naszą pozycję w domu, na komputerze i podjechał, by na nas poczekać i przejechać się z nami przez okolice. Bardzo sympatyczny człowiek, poopowiadał nam i o historii BBT (gdy jeszcze widniał jako „Imagis Tour”), o swoich wyjazdach, o sytuacji wyścigu. Podrzucił info o dalszej części trasy.
Zostawił nas przez zjazdem do Jeleśni i wrócił, czekać na kolejnych śmiałków.
Andrzeju – dzięki za towarzystwo!
Z Jeleśni czekał nas jeszcze jeden podjazd i potem zjeżdżaliśmy aż do Węgierskiej Górki. Z daleka widać wiadukt, po którym biegnie ekspresówka. Kawałek dalej wjeżdżamy na drogę techniczną. Syty, ale krótki podjazd, na końcu którego wita nas tabliczka „Szare”.
To już? To ten podjazd, którym straszono nas w pociągu?! No dobra, jest asfalt, może wcześniej go nie było i był dużo gorszy…
Droga jednak prowadzi w przód, przód, coraz stromiej, coraz ciężej, zapowiadając, że to jednak nie ten podjazd, że ów dopiero nadchodzi…
Najpierw powoli, jak żółw ociężale, ruszyła maszyna, do przodu, wytrwale…
Zaczęło się. Fragment po asfalcie i ostry (17%) podjazd po betonowych płytach z dziurami. Nie dość, że dziury przeszkadzały, to jeszcze trzeba było uważać na to, by koło nie wpadło pomiędzy płyty. W końcu, w jednym miejscu, tracę równowagę i spadam. Całość podjeżdżam na cztery razy, potem już stając, by rzucić Hipci kilka wskazówek co do tego, jak ruszyć na takim nachyleniu, przy tej nawierzchni. Nie udaje się – Hipcia daje z buta.
Zamieniliśmy się miejscami, przez chwilę to ja byłem z tyłu. Nie dość, że jest ostro, to jeszcze samochody się za nami pchają. Jeden nawet strąbił Hipcię na wąskim fragmencie na górze, oczywiście go olała, ja tymczasem, z dołu, rzuciłem mu szybką informację o otworach ciała, gdzie może sobie tę zasraną trąbkę wsadzić. Niestety, nie usłyszał.
Wytarabaniliśmy się na górę, na asfalt, a tu niespodzianka – podjazd wcale się nie kończy. Zielona szpileczka na moim GPS-ie, oznaczająca „wakacje” wcale się do nas nie przybliżyła. Czyli jeszcze kawał drogi pod górę przed nami..
Nie dość, że kiepski asfalt, ludzie łażący po poboczu, to jeszcze spory ruch. Po dłuższej chwili wyjaśniło się, co było powodem: Karczma Ochodzita i jakiś szczyt (też Ochodzita?), czy coś innego, gdzie kupa luda postanowiła spędzić weekend.
Nie dość, że jechali, to jeszcze przeszkadzali, parkowali i cholera wie, co jeszcze robili. Zjazd zrobiliśmy z prędkością podjazdu, jadąc w korku, którego nie było ani jak ominąć z prawej, ani z lewej.
W końcu trafiliśmy na zjazd do Istebnej. Na dole Orlen (615 km, czwarty przystanek i chyba również PK8: 15:29) – postanawiamy na sekundę się zatrzymać. Uzupełniamy picie, żarcia jeszcze nie musimy kupować, wciąż mamy zapasy (!!!).
Gdy stoimy pod stacją mija nas ktoś. Później się dowiedziałem, że to był Stasiej. Nie byliśmy pewni, czy to od nas – wyglądał jak od nas, ale pojechał w innym kierunku. A że w tych okolicach rowerzystów sporo, to uznaliśmy, że to pewnie ktoś z okolic, przypadkowo wyposażony podobnie do ludzi jadących w wyścigu.
Sharing aggression is what I do, every day riding the "Tour de Fuck You"
Podjazd. Kubalonka. I spory, spory ruch. Na szczycie podjazdu mam zaznaczone: 200 km luzu. Teraz musimy przepchać się przez Śląsk aż do kolejnych, ostatnich już górek.
Zjazd był jeszcze gorszy: nie dość, że duży ruch, to jeszcze dziury. A na samym końcu wita nas Wisła i towarzystwo wracające z weekendu.
Pcham się lewym pasem, omijając korek na tyle, na ile się da, ale idzie to jak krew z nosa. Trafia mnie szlag, bo to towarzystwo (jak cała Polska) nie potrafi ruszyć na światłach (trzeba czekać z wbiciem biegu, aż ktoś z przodu ruszy, szybciej się nie da). Wleczemy się poniżej 20 km/h, a przecież cały czas jest zjazd!
W końcu, jakimś cudem, udaje się wyjechać z tych okolic i w (mniejszym, ale jednak) korku docieramy do Ustronia. Tędy prowadziła trasa maratonu w Radlinie w 2014.
Na samym zakręcie dochodzą nas Szwagry i wyprzedzają z takim animuszem, jakby już właśnie rozpoczynali ostatni sprint (a dopiero co minęliśmy połowę trasy). Wolniej, z godnością, ale skutecznie, wyprzedza nas też Stasiej.
I want to ride my bicycle, I want to ride my bike
Zaczyna się. Śląska nuda. Podłe, podłe asfalty. I duży ruch. I wcale nie jest denerwującym to, ze jedziemy przez te tereny, ale to, że musimy się przez nie przepchnąć, by jechać dalej. „200 km luzu” cały czas wisi na GPS-ie i w głowie. To właśnie cyfra, którą musimy rzemieślniczo wyrobić. Cierpliwie, ruch za ruchem, metr za metrem.
W Cieszynie minęliśmy Szwagrów, którzy mieli postój na żarcie. Hen, daleko, przed nami, czasami pojawia się sylwetka – solidna, to pewnie Stasiej. Kilkanaście kilometrów dalej jego już nie ma, widzimy za to w oddali kogoś ubranego na czerwono. Wtedy tego nie przypuszczaliśmy, ale teraz wydaje się, że mógł to być Wilk.
Ciepliwie, powoli, przy zachodzącym słońcu, docieramy do Raciborza. Miasto jest duże, ale udaje się przez nie bezboleśnie przejechać. Na samym wyjeździe dostajemy wreszcie porządny asfalt. I, żeby nie było za dobrze, również kilka wahadełek (na jednym tracimy ładnych kilka minut).
I don’t like the drugs, but the drugs like me
Witają nas widoki. Ładne. Zrobiło się bardzo płasko, ładnie, przyjemnie. I ruch nawet zmalał. W Kietrzy odbijamy się na PK9. Jest 20:50.
Szybko jednak zrobiło się ciemno, a ja zacząłem zasypiać. Tabletki z kofeiną ani pochłonięty żel nie chciały pomóc. Walczę z sennością śpiewając. Hipcia do dzisiaj reaguje alergicznie na „Reggae Sharka”, który był dyżurną piosenką do śpiewania. Ale repertuar akurat mam bogaty, więc nie można narzekać na nudę. Z głosem gorzej, ale nie o wokal tu przecież chodzi.
Głubczyce. Okolice 750 km. Piąty przystanek. Żabka, ale taka uboga. Kupuję co jest, do tego po raz pierwszy biorę kilka batonów. Gdy przelewamy wodę, wyprzedzają nas Szwagry, jadący w trójkę, z Krzyśkiem Kurdejem. Ubieramy się. Ruszamy by… się zatrzymać. Padła bateria w GPS-ie.Wymiana.
W końcu ruszamy.
In your head, in your head: zombie!
Po zmroku w tym zakichanym Opolskim wszystko jest identyczne. Każdy zasrany podjazd wyglądał tak samo: alejka drzew, asfalt pośrodku. Każdy w ząbek czesany zjazd wyglądał identycznie: alejka drzew, asfalt pośrodku. Walczyłem z sennością ile się dało, bo, co dochodziłem do siebie, to monotonia krajobrazu mnie dobijała. Nic nie chciało pomóc.
Ucze sie spac na rowerze.
Jedną z dodatkowych atrakcji niespania przez taki czas są głosy w głowie. Wcześniej były dwa, dyskutujące ze sobą. Na zjeździe do jednego z miasteczek (nie pamiętam, którego), pojawił się jeden, męski, który udowadniał mi, że doskonałym sposobem na regenerację jest jedzenie ludzkich mózgów. Najważniejszym w tej procedurze jest, by jeść je bezpośrednio z czaszki. Kontrargumentowałem, że na trasie może być problem ze znalezieniem ludzkich mózgów i że raczej nie jest to optymalny sposób regeneracji. I wtedy się rozbudziłem i zakończyliśmy tę bardzo ciekawą dyskusję, chociaż przez chwilę jeszcze zastanawiałem się nad tym.
Niemniej jednak, mimo późnej pory, mózgi były w zasięgu ręki, już podane – na jednym z przystanków minęliśmy zaparkowany rower. Czyżby ekipa Szwagrów? Gdy ich minęliśmy, oglądając się, zauważyłem, że chłopaki wytaczają się z przystanku, ale nie dogonili nas; dopiero później potwierdzili, że byli to oni, ale wówczas kładli się spać. Nie wiem, co mi świeciło w oczy tak, że myślałem, że ruszają za nami – samochód, czy ich kombinowanie z umieszczeniem tam rowerów; na pewno nie były to przywidzenia, bo wówczas właśnie miałem moment solidnego rozbudzenia.
Wpół do pierwszej mijamy PK10 w Gluchołazach. Wspinamy się do granicy, między wioseczkami. Trochę wieje, na zjazdach przyświecamy sobie dodatkowymi latarkami. W jednym miejscu Hipcia robi przerwę techniczną, natychmiast kładę się na glebie, opieram głowę o tylne koło roweru, zamykam oczy. Zaszumiało przed oczami, pojawiło się kilka obrazków i wróciła. Kilka sekund, ale udało się zgonić sen z powiek.
Po drodze jeszcze dwa razy zatrzymuję się zmrużyć oczy. Raz ustawiłem się tak dobrze, że nawet gdybym faktycznie zasnął i puścił wszystkie mięśnie, to nie udałoby mi się przewrócić – gdy się zorientowałem, obudziłem się w panice, zastanawiając się, ile mi już Hipcia odjechała. Gdzie tam – zaledwie 200 metrów.
Oboje nas już gniecie senność, więc piłujemy ryje ile wlezie, jedziemy przez całą biesiadną klasykę, od dwóch piesków do sokołów (z naciskiem na „Hej, hej, hej!”). Raz nawet zapominamy się i wjeżdżamy do wioski drąc się na cały regulator.
Gdzieś na szczycie zauważyłem znak o objeździe ze względu na budowę mostu. Mam nadzieję, że to nie będzie dotyczyło nas.
Zjeżdżając między wioski napotkaliśmy kilka kundli. Dużych. Hipcię natychmiast odpuściły, ja zwolniłem, skoczyły do mnie. Wystartowałem. Okazało się, że ruszyłem tak sprawnie, że psy nawet nie próbowały gonić.
No i most. Hmm… rozkopany. Faktycznie. Kładki żadnej nie ma. Głucha noc. Ciemno, cicho.
No dobra, trzeba będzie przejść górą, po zbrojeniach, innej opcji nie ma. Gdy już właziłem na drewniany pomościk, by sprawdzić, czy nie zginę na tych drutach, okazało się, że jakiś lokalny ludzik jedzie naokoło. O, jest kładka! Nie mieliśmy szansy jej zauważyć, a dzięki temu uszczknęliśmy kilka minut (nie byliśmy jedynymi, którzy nocą tej kładki nie widzieli).
Chwilę później już jesteśmy na krajówce. Jeszcze kawałek i będziemy w Złotym Stoku i skończy się ta „sprinterska” część, zostaną ostatnie góry.
TIR-y jeżdżą, hałasują, rozbudzają. Raz jeszcze staję na sekundę, zgonić sen z powiek. Pojawia się coś jeszcze gorszego, jednak. Niestety. Natura wzywa. Ja idę buszować w krzakach, Hipcia usiłuje drzemać, ale podobno jakoś jej się nie udało.
Szlag mnie trafia, bo mam spodenki na szelkach, a to znaczy, że muszę zdekompletować całą odzież. Za długo to schodzi, ale przynajmniej chłód wiejący mi po plecach skutecznie mnie rozbudza. Zaraz już jestem przy rowerze, jedziemy.
Z tyłu pojawiają się trzy jadące razem światełka. Teraz już wiem, kto to. Chwilę później doganiają nas. Znajome twarze. Jedna z nich na zjeździe w Złotym Stoku usiłuje się zabić pod TIR-em, na szczęście nieskutecznie.
PK11. 3:43. Chłopaki stają na SMS-a, nasze wylatują z siodła. Wspinamy się w kierunku pierwszego podjazdu. Chłopaki zaraz nas dochodzą, gdy robię sekundę przerwy na zdjęcie kurtki przeciwdeszczowej, którą wrzucam za pazuchę, w końcu na podjeździe będzie ciepło. W sumie to cała noc była ciepła, 15 stopni.
Na sam szczyt wspinamy się w piątkę. Hipcia z Tomkiem wyraźnie wyskoczyli do przodu. Ja z resztą wleczemy się z tyłu. Wymieniamy wrażenia, coś tam się rozmawia… w końcu dojeżdżamy na samą górę. Chłopaki jadą sporo od nas szybciej, my zjeżdżamy wolniej – Hipcia na nierównym zjeździe miała już problem z hamowaniem, bo dłonie nie chciały współpracować. Do tego już wiem, że nie trzeba było zdejmować kurtki. Na podjeździe by nie przeszkodziła, a teraz po prostu jest mi zimno. Przy pierwszej okazji na kolejnym podjeździe robię przerwę i ubieram się z powrotem.
O stopach Hipci nie ma co już wspominać, bo od poprzedniego ranka już ma z nimi problem, co jakiś czas musi je wypinać. Problem ze swoimi dostałem i ja. Pieczenie, odparzenia, co chwilę też muszę je wypinać. Na początku zjazdu wlewam w buty trochę wody z bidonu. Pomaga.
The answer is blowin' in the wind
Na samym szczycie rozpędził się wiatr. Im niżej, tym było go mniej, ale cały czas było słychać, że się rozpędza. Wkrótce dojeżdżamy do Stronia Śląskiego (PK12: 5:36). Jest już jasno, a nas czeka podjazd pod przełęcz Puchaczówkę.
Początek podjazdu był męczący, wypiłem puszkę energetyka wiezioną od ostatniego postoju, dopiero wtedy udało mi się rozbudzić. Potem wszystko się jakoś rozkręciło, wiatr również. Na przełęczy wiało już solidnie, zjazd z niej był paskudny – nie szło się rozpędzić, bo wiatr wstrzymywał w miejscu. Nawet w miejscach, w których jechaliśmy bokiem do niego, trzeba było pilnować, żeby nie zrzucił nas na pobocze.
W tych okolicach objawił się jeszcze jeden problem – zmęczone i zmarnowane dłonie Hipci nie radzą sobie z wrzuceniem łańcucha na blat, szczególnie, że linka się zapaskudziła i też nie chciała współpracować. Część łagodniejszych podjazdów wobec tego robi z blatu, starając się nie wymuszać zmieniania przedniej przerzutki.
Bocznymi drogami, kasując po kolei przewyższenia, docieramy do krajowej trzydziestki trójki, prowadzącej do Międzylesia. Tam wiatr wali już prosto w dziób, na zjazdach walcując ile wlezie udaje mi się jechać maksymalnie 18 km/h, nie ma znaczenia, które z nas aktualnie jedzie pierwsze, z osłaniania się pożytku wielkiego też nie ma.
Skrętu, w którym w końcu odbijemy z tego kierunku, wypatrujemy jak zbawienia, w końcu się udaje. Uff! PK13, Międzylesie, 7:58.
I co z tego? Wjechaliśmy między drzewa i z wiatru pożytku żadnego nie będzie.
Kawałek dalej zaczyna się ścianka w okolicy Gniewoszowa. Ostra, sztywna, nie dająca odpocząć (i tak ze dwa razy staję, by ulżyć stopom, wody lać nie mogę, bo nie mamy jej już za dużo). Jedziemy ten podjazd cholernie wolno, cholernie długo. Na samym końcu przyspieszam, wyprzedzam Hipcię, liczę na to, że chociaż na chwilę zdejmę buty. Gdzie tam. Zdążyłem je ledwie rozpiąć, a już nadjechała. I znowu musiałem doganiać.
A mi w międzyczasie zaczynają się nie składać cyferki. Do celu jeszcze 200 km. Teraz mają być najostrzejsze podjazdy. Widzę, jak długo idzie nam taki krótki przecież podjazd i szybko szacuję, że jeśli dalej będzie tak szło, to będziemy się jeszcze katowali jedną noc. Zaczyna być nieciekawie.
A trzeba było się przyłożyć, porządnie przygotować i dokładniej przeanalizować to, jakie podjazdy nas jeszcze czekają.
Ella le gusta la gasolina
Za banana dałbym się pokroić. W zasadzie za cokolwiek jadalnego. Jedzenie się już prawie kończy, a otwartego sklepu nie widać. Picie prawie mi się skończyło, Hipcia ma jeszcze zapas, więc oddaje mi swój jeden, pełen bidon. Mam na czym się rozpędzać. To ognia!
Kawałek dalej mijamy „tabliczkę” (na GPS-ie) z napisem „jeszcze 200 km”. Hipcia nie wiedząc nawet o tym (nie miałem kiedy krzyknąć) dostaje jakiejś małpiej gorączki i drze przed siebie, jakby przypomniała sobie o niewyłączonym żelazku. Mijamy pojedynczych nartorolkarzy i pałujemy, jakby to już był finisz.
Na jednym ze zjazdów elegancko składam się i osiągam 78,85 km/h. Rekord. Byłoby pewnie 80, ale przypomniałem sobie, że minąłem jakieś skrzyżowanie i być może Hipcia zostanie tam, bo nie będzie wiedziała, którędy pojechałem. Na szczęście wybrała dobrze (albo mnie widziała) i jechała moim śladem.
Duszniki-Zdrój. Tu musi być jakaś cywilizacja. Pytam pierwszego napotkanego faceta o sklep. Ma być, tuż za rogiem. Jest, co prawda 800 m dalej, ale jest. 950 km. Przystanek nr 6.
Nic w nim nie ma. No, prawie. Kupuję wodę, colę (dla mnie – „Aniołek”), energetyka (dla Hipci), dziewięć batonów BA! I trochę Princess czy tam Grześków dla Hipci (tym żywiła się na trasie po wyczerpaniu żeli). Uzupełniamy picie, pakujemy w kieszenie żarcie, wylewam jeszcze resztkę wody na wszystkie cztery buty i ruszamy.
Zjazd do Kudowy-Zdroju. GPS mówi „18 km zjazdu”. No to walimy, zjeżdżamy. Napiłem się, najadłem, to zrobiło mi się gorąco. W Kudowie mówię Hipci, że muszę zrobić przystanek. Techniczny. Zdjąć ciuchy. Zgadza się. To znaczy: udziela mi odpowiedzi, w której stwierdzenie “pojebało” jest najbardziej cenzuralnym, ale traktuję to wszystko jako “Tak”. Hipcia z kolei postanawia oszczędzać czas i już do końca jechać na długo.
Rozebranie się zajmuje mi dokładnie 74 sekundy – od hamowania do powrotu do jazdy. W tym czasie zdjąłem kurtkę, bluzę i spodnie (ze ściąganiem butów włącznie). Wskakuję na rower i nadrabiam stracone do Hipci metry.
A przy okazji zaliczamy PK14, jest 11:13.
Rozpoczynamy wspinaczkę na Drogę Stu Zakrętów. SMS-uję nawet chwilę z Elizium, dzięki temu wiem, że Szwagry są niedaleko, a Wilk, który jeszcze na Śląsku był przed nami, teraz jest z tyłu. Nagle odzywa się telefon. Dziwny kierunkowy… odbieram, niech stracę, i tak jedziemy podjazd. „Dzień dobry, mazowiecki NFZ, pan składał wniosek o wydanie karty EKUZ”. Załatwiam sprawę, jadę dalej.
Ty, kurwa, ty, kurwa, kurwa, kurwa mać!
Hipcia jest rozpromieniona na myśl o tym, co czują jej stopy. W jednym miejscu stwierdza, że będzie tego dobrego i wyrzuca z siebie solidną wiązankę, której adresatem zostawało sukcesywnie wszystko, co tylko znalazło się w zasięgu wzroku. Nawet oberwało się jakiejś babeczce przechodzącej przez jezdnię przed nami.
Myślałem, że to tylko ja mam taki talent, a tu, proszę, Hipcia prezentuje ukryte umiejętności. No, ale trzeba przyznać, że miała dobrego nauczyciela.
Boli to boli, trzeba przeżyć. Powagi całej sytuacji nadaje to, co mruknęła do mnie gdzieś przy szczycie podjazdu: „Niech ta noga w końcu się złamie, będę mogła już wreszcie nią nie pedałować”. Noga postanowiła być złośliwą suką i wcale się nie chciała łamać. Wręcz przeciwnie, pracowała.
Ja dostaję za to nagrodę: w pewnym momencie doskonałej jazdy zaczynam słyszeć jak przez mgłę.
Po solidnym zjeździe, na którym Hipcia bawiła się w wilkołaka (lub łakowilka) i próbowała zagłuszyć stopę wyjąc wniebogłosy, łyknęliśmy sporą dawkę kilometrów i moje pierwotne szacunki zaczynały brać w łeb. Teraz szacowałem, że jeśli źle pójdzie, to dojedziemy na północ.
W Radkowie szacunki znacząco się skorygowały. Na niewielkim podjeździe poczułem, że odjeżdżam. Ciężko to opisać, ale uczucie było, jakby ktoś mnie przesunął z tyłu, za moje ciało. Wszystkie bodźce docierały z opóźnieniem, a moment wejścia w ten stan był tak gwałtowny, że aż się zatrzymałem. Jechałem jeszcze kawałek, ale oddalanie się od siebie postępowało. Stanęliśmy. Hipcia wściekła, bo z każdą chwilą stopy ją bardziej bolały. Rozmawiamy. Czuję się kiepskołamanenachujowo. Polewam twarz wodą – nic nie pomaga. Zaczynam się bardzo poważnie obawiać, że mogę spaść z roweru i nawet tego nie zauważyć, więc ustalamy, że Hipcia da mi się położyć na kilka minut. Wnioskowałem o 10, spuściłem do pięciu, dostałem zgodę na trzy.
Zbiegłem na łąkę i zaległem w słońcu. Chyba zdążyłem zasnąć, obudził mnie krzyk Hipci. Zerwałem się na nogi, podbiegłem do roweru, wsiadłem, ruszamy.
Dupa, a nie pomogło.
Ze dwa razy się jeszcze zatrzymałem, zastanawiając się, czy to po prostu zmęczenie. W końcu oblałem sobie solidnie ryj wodą i gdy poczułem, że mnie to przywraca do świata, uznałem, że już wiemy – po prostu zmęczenie. Uff.
Trzeba było jednak uważać, na jednym z zakrętów przymuliło mnie tak, że po dwóch sekundach zorientowałem się że walę prosto w zaparkowany samochód (brakło mi 30 metrów, nie było aż tak źle). Bądźmy precyzyjni: w zaparkowaną półciężarówkę.
Hit the road, Jack!
Dosłownie. Uderz w drogę, albo droga uderzy w ciebie. Wspinaczka na kultowe Świerki uderzała i to bardzo. We wszystko. Hipcia pokonała całość podjazdu płacząc, zaliczając glebę na wysokości kapliczki – nie dała rady z bólu wypiąć już stopy i wywaliła się na środek drogi. Nie musiałem nawet blokować przejazdu – samochody z tyłu cierpliwie poczekały aż zejdziemy na bok.
Zjazd wcale nie był lepszy. Bił i tłukł po czym tylko popadło.
W Głuszycy odbijamy się na kolejnym już, przedostatnim PK. Numer 15 – jest 15:18.
Dalsza część opowieści
Rowerem można jechać na wycieczkę. Ale można też pojechać na maraton, tak o, żeby się pościgać. Można też solidnie wydłużyć dystans maratonu i tak oto osiągniemy supermaraton, który można zamknąć w dystansie 200-300 km. A co dalej? Jeśli wydłużymy jeszcze dystans, to dostaniemy ultramaraton. Tu już ciężko wyznaczyć granicę dystansową, sam skłaniam się do warunku brzegowego mówiącego, że jeśli maraton wymaga jazdy przez noc, to jest już ultra.
Ale może pójdziemy jeszcze dalej? A co jeśli maraton nawet od najszybszych wymaga jazdy przez dwie noce z rzędu? Wymyślanie potworków nazewniczych jest oczywiście zbędne, bo w końcu takich wyścigów jest na tyle niewiele, żeby wymyślać "hipermaratony", czy cokolwiek tam komuś przyjdzie do głowy, ale warto zauważyć, że jest to kolejny stopień trudności.
Maraton Góry MRDP ze wszech miar spełnia warunki na ten (a może i jakiś jeszcze jeden) stopień trudności. Porównując go z BBT, gdzie mamy relatywnie łatwy dojazd w okolice Rzeszowa i tylko końcówkę po Bieszczadach, otrzymujemy coś naprawdę robiącego wrażenie: przy podobnym dystansie (ledwie 100 km dłuższym) mamy ponad trzykrotnie większą liczbę przewyższeń, jadąc przez wszystkie polskie góry, zaczynając od Przemyśla, kończąc w Świeradowie-Zdroju. Do tego jeszcze start o 12:00 praktycznie wymusza jazdę przez dwie doby i zdecydowanie wydłuża czas na nogach.
Brzmi zachęcająco, prawda? I nie można się dziwić, że lista startujących dość szybko się wypełniła. Co ciekawe, dla nas ten maraton miał być opcją jedynie do rozważenia - ze względu na planowaną na trzy tygodnie później wyprawę. Jeszcze w styczniu byłem zdecydowanym przeciwnikiem zapisywania się tam. Ale ja jakoś mam odwrotnie niż większość: z daleka to mi się nigdy nie chce, ale im bliżej, tym bardziej mam ochotę pojechać... I już w lipcu byłem pewien, że na pewno pojadę.
Gdy siedzę sobie w kiblu, spuszczone gacie mam. Zamykam sobie wtedy oczy, obmyślam nowy plan.
To miał być najtrudniejszy wyścig, trudniejszy od wszystkiego, co do tej pory jechaliśmy. Szacowanie czasu musiało być obarczone błędem, ale jakieś granice i cele trzeba było wyznaczyć. Celem pierwszym było pokonanie całej trasy bez snu. Do tego zakładaliśmy, że dłużej niż 60 godzin nie powinniśmy się włóczyć po górach. Pierwsze, w miarę możliwości obiektywne przymiarki, zakładały, że powinniśmy do celu dotrzeć między 17 a 19. Zwłaszcza Hipcia chciała gnać jak najszybciej, w Świeradowie czekał na nas hotel, który zarezerwowaliśmy na noc z poniedziałku na wtorek. Jak widać zdążyć trzeba było. Taka mała motywacja.
Zastanawiało mnie jedno: jak dobrze uda mi się trafić z dotarciem do celu i jak dużym optymizmem było obarczone założenie zmieszczenia się w 60 godzinach (czyli dotarcie w poniedziałek, jeszcze przed północą).
Zmieniały się też plany dotyczące tego, co zabierzemy ze sobą na wyścig. Pierwotnie, w lutym, mówiliśmy o tarpie, ale zaraz zdaliśmy sobie sprawę z tego, że wyjazd jest za krótki na zabieranie własnego mieszkania. Postanowiliśmy wziąć za to śpiwory… które zastąpiliśmy foliami NRC na dwa tygodnie przed wyjazdem. Pozostałe rzeczy to: nogawki, bluzy, kurtka przeciwdeszczowa, ochraniacze na buty i (na wszelki wypadek) długie rękawiczki. Do tego podstawa, czyli narzędzia i kupa żarcia.
W ostatniej chwili postanawiam nie brać bukłaka. Nie jeździłem jeszcze z takowym na dłuższe trasy i nie wiedziałem, jak spiszą się plecy. Na wszelki wypadek bierzemy go ze sobą, w bagażu, ale z góry wiem, że razem z plecakiem pojedzie na metę.
Wszyscy gotowi? Można zaczynać? Zatem otwieram nasz program już!
Tik-tak. Zegar wskazuje, że już czas jechać na dworzec. Nadal nie udało nam się ustalić, ile średnio zajmuje ta trasa, ale tym razem, dla odmiany, to nie jest ranek, a popołudnie, więc trzeba wziąć solidniejszą czasową poprawkę. Poza tym to nie jest wyjazd po gminy, który można odpuścić: teraz musimy zdążyć. Wszystko już spakowane od wczoraj, ostatni rzut oka na mieszkanie, ładujemy się na rowery, ruszamy.
Ujechałem niecały kilometr, gdy coś wybuchło, a tylne koło zrobiło się jakieś takie inne. Wyciągnąłem z torby dętkę, pompkę, łyżki (uśmiechając się do siebie, bo wczoraj zastanawiałem się, kiedy to będzie okazja, żeby przetestować nasze nowe łyżki, które dostaliśmy razem z multitoolem). Hipcia pojechała po nową dętkę do domu, akurat gdy wróci, to skończę wymieniać.
Zakładam, pompuję... coś mi się nie podoba. Pompka też się obraziła? Dętka się nie napełnia. Ściągam ponownie oponę, sprawdzam... w dętce jest dziura. Teraz mogę tylko czekać.
Po dłuższej chwili nadjeżdża Hipcia, zabieram jej zapas, który przywiozła z domu, zakładam, pompuję, ruszam... Dwadzieścia metrów dalej mam wrażenie, że zrobiło się coś miękko. Kawałek dalej staję i sprawdzam - znowu flak. Nie sprawdziłem opony?!
Tik-tak. Zegarek mówi, że powinienem ruszyć tyłek i nie próbować zakładać kolejnej dętki. Ruszam więc na flaku. Na skrzyżowaniu, na którym skręcałem w lewo, o mało co nie zaliczyłem gleby, bo opona uciekła spod obręczy. Turlam się powoli w rytm wentyla bijącego równo o asfalt, głównie na stojąco, wisząc na kierownicy, a tym samym odciążając oponę.
Drugą glebę zaliczyłbym na kolejnym skrzyżowaniu ze skrętem o 90 stopni, tym razem przytarłem obręczą asfalt. Stąd, na szczęście, już rzut beretem na Zachodni. Na peron wpadamy, gdy pociąg już stoi. Nasz wagon okazuje się być rowerowym, ale z tych olbrzymich - interwencja Turysty, który poprosił o podstawienie takowego, powiodła się. W drzwiach do wagonu poznajemy nowego człowieka - Skauta. Wewnątrz siedzi już sam Turysta.
Po rozłożeniu gratów natychmiast biorę się za zabawę z kołem. Sprawdzenie opony niczego nie wskazuje - czyżbym miał po prostu pecha? Już nie mogę się doczekać tego, jak wyśmieje to Tomek, który będzie się cieszył, że przekazał nam dętkową klątwę (i tak, okazało się, że to były jego pierwsze słowa). Zakładam kolejny zapas, łatam tę dętkę, która mi została. W międzyczasie robi się ciemno, wjechaliśmy do tunelu, czyli wita nas Warszawa Centralna. Wsiadają Marcin Nalazek i... Tranquilo, który, jak się okazało, jechał z dziewczyną na jakąś wyprawkę zupełnie niezależnie od naszego wyścigu.
W międzyczasie do Przemyśla dotarł Olo, który obiecał, że spróbuje mi coś kupić na miejscu. I kupił - dwie sztuki, wielkie dzięki!
Trochę siedzieliśmy, wypiliśmy trochę bezalkoholowego, chwilę pogadaliśmy, ale towarzystwo dość szybko się rozespało, Marcin poszedł spać przy rowerach, na podłodze, my (czyli pozostała czwórka) zajęliśmy dla siebie cztery kanapy. W międzyczasie sprawdziłem dopiero co załataną dętkę - była sparciała. Załatałem ostatnią dziurawą, którą miałem, a tę wyrzuciłem.
No i teraz mamy pytanie: czy ta, którą założyłem na koło, jest nowa czy stara? Hipcia utrzymuje, że to taka z nowszego rzutu, ale już nie chce mi się wyciągać i od nowa pompować koła; zdążyłem zrobić sobie siniaka na dłoni pompując maleńką pompeczką koło cztery razy (dwa razy za mocno wkręciłem pompkę i wykręciłem cały zawór...) i nie chciałem go bez potrzeby pogłębiać.
Rozważaliśmy nawet poproszenie rodziców o dostarczenie nam w Rzeszowie jakiejś pizzy na dworzec, ale w końcu odstąpiliśmy od tego pomysłu.
Hipcia zasnęła, mi jakoś nie szło, więc sobie grzebałem w telefonie, ale w końcu też położyłem się. W samym Rzeszowie, gdy w końcu moje leżenie zaczęło przypominać sen, dosiadły się jakieś dziewczynki i gadając z Ukraińcem (spotkanym w pociągu) włączyły na cały regulator Radio Siksa. Czyli, w skrócie, pierdoliły tak, że nawet mi było za nie wstyd przed tym chłopakiem.
W końcu, w końcu udało mi się głęboko zasnąć... oczywiście niecałe pół godziny później trzeba było wstać i zbierać się. Mimo że mieliśmy pół godziny opóźnienia, to na dworzec w Przemyślu dojechaliśmy mniej więcej na czas, około 23:30. Wyładowaliśmy się całym zespołem, chłopaki pojechali do bazy maratonu, a my załadowaliśmy się do hotelu tuż przy dworcu.
Pokój miał wszystko, co było nam potrzebne: prysznic i łóżka. Zjedliśmy jeszcze solidną kolację, tzw. związankę (patrz: „Sezon na Misia II”), czyli herbatniki z ptasim mleczkiem, do tego bułki z serem, bo już słodyczy mieliśmy dosyć i nastawiając budziki na dziewiątą (start był w samo południe), położyliśmy się spać.
Ježíšmarjá," vykřikl Švejk, "to je dobrý!".
Zbudziliśmy się grubo przed ósmą i sporo przed jakimikolwiek budzikami. Szybkie i w miarę możliwości duże śniadanie, przywiezione jeszcze z domu; płatki z serkiem waniliowym, ale takim solidnym i tłustym - myślałem, że nie zmieszczę. Pozostało jeszcze wsypanie prochu do bidonu.
Niespiesznie zebraliśmy wszystkie klamoty i powlekliśmy się w kierunku bazy (której nie miałem zaznaczonej na GPS-ie, trochę zbłądziliśmy, pytając po drodze o pomoc, bardzo zmylił jakiś znak wskazujący "Maraton rowerowy" i przez niego zajechaliśmy 300 m za daleko). W bazie wita nas Wąski, a potem spotykamy sporo znajomych twarzy i trochę nieznajomych. Rowery zostały przyszykowane do jazdy, koła dopompowane, awaryjne strzały z kofeiny doklejone do ramy.
Odebraliśmy też zestaw startowy - mapkę, zrobioną bardzo porządnie i czytelnie oraz lokalizator: maleńką puszeczkę, przy której BBTourowy zestaw nawigacyjny to kupa niepotrzebnego żelastwa.
Tomek, tak jak wspominałem wcześniej, przywitał się z nami w wiadomy sposób, ciesząc się ze zdjęcia z niego klątwy. Gdy zauważyłem, że znienacka na maraton przyjechał i Przemielony, od razu powiedziałem, że jak dwa Szwagry wezmą się za podjazdy (do spółki zajęli dwa pierwsze miejsca naszej górskiej klasyfikacji po MP), to już nie mamy żadnych szans. Prorok jaki, czy co?
Hipcia w międzyczasie pobiegła kupić wodę, uzupełniliśmy bidony, dokleiliśmy też do torby Topeaka dwie dętki, na wypadek, gdyby nasze zapasy nie podołały wyzwaniu. Przez teren przebiegła Kot, robiąc zdjęcia wszystkich rowerów po kolei.
W końcu wszystko zostało spakowane, przytwierdzone i po nierównej kostce potoczyliśmy się na rynek, na którym zaparkowawszy pod pomnikiem Dobrego Wojaka Szwejka udaliśmy się po dodatkową wodę. Kupiliśmy dwie butelki, nie zdążyliśmy zrobić wiele więcej, bo już zaczęła się odprawa techniczna. Hipcia została jeszcze wezwana, bo nie działał jej lokalizator. Ja w międzyczasie przedstawiłem się Jelonie i jakiemuś młodemu koledze, który był obok. Kolega okazał się być Czerkawem, zapowiedziałem mu, że musi zmienić fotę profilową na forum, bo tam wygląda na solidne trzydzieści, nie spodziewałem się, że to taki młody chłopak.
W międzyczasie też przypadkowo dowiedziałem się, że kaski są nieobowiązkowe... Nawet nie sprawdzałem tego punktu w regulaminie. No, ale przy takiej dawce wysiłku i spodziewanej senności to może i ten kask nie zaszkodzi, jak zaśniemy na rowerze, to może i coś pomoże.
Zaczęło się głośne odliczanie, potem dźwięk setki zapinanych pedałów i ruszyliśmy powoli za radiowozem. Daniel załatwił blokadę dróg na cały start honorowy i pierwszy fragment startu ostrego.
Powietrze pachnie jak malinowa Mamba...
...nikt (jeszcze) nie przeklina. Jedziemy sobie z Gavkiem, któremu strasznie cyka błotnik. Słońce świeci, od razu zaczynają się niewielkie pagóreczki, peleton błyskawicznie rozciąga się na dystans kilkuset metrów. Trzymamy się raczej w środku stawki. Jest okazja chwilę pogadać z Ricardo, zjeżdżamy jednak na bok, gdy numer startowy wkręca się w szprychy i robi straszliwy hałas. Wyciągamy, ruszamy, ale kawałek dalej Hipci sytuacja się powtarza. Poprawiam tym razem ja i mamy spokój.
Okazuje się, że czołówka sporo nam uciekła, ale dzięki temu możemy zamienić dwa słowa z Wąskim.
Nagle pojawia się jakiś skręt w prawo, nazwa miejscowości jakby znajoma. Po chwili mówię do Hipci, że chyba właśnie zaczęliśmy jechać na ostro... Tempo niewiele się zmieniło, przynajmniej na pierwszą chwilę - przed nami pojawiła się pierwsza ścianka na tym maratonie. Powoli zaczęliśmy wyprzedzać grupki zawodników, kątem oka widzę Turystę, za nami został też Wilk, który chwilę później z kolei nas wyprzedza.
Liczba zawodników w zasięgu wzroku znacząco się przerzedza. Zostajemy prawie sami, powoli mijając pojedynczych ludzików. Hipcia od razu skarży mi się, że bolą ją kolana, czym mnie solidnie zaskakuje, bo narzekanie na ból kolan mieliśmy zaharmonogramowane, owszem, ale na trochę późniejszy czas, nie że tak od razu, po starcie, kolanem w oczy. To, co gorsze, to fakt, że Hipcia coś marudzi na siłę: nogi jakby w smole, nie chcą pracować, do tego jest jej niedobrze. No, ale to tylko początek, może po prostu trzeba wpaść w rytm: tętno w końcu radośnie sobie hasa w górnych jego granicach, mimo że przecież nieszczególnie pędzimy.
Sprzętowo też nie jest idealnie: Hipcia narzeka na niezmieniające się przerzutki. Wszystko było testowane przed wyjazdem i chodziło idealnie, ale jak zawsze gdzieś tu muszą się pojawić problemy. Postanawiamy zostawić regulację na czas najbliższego postoju (tak, dojechaliśmy bez regulacji do mety, za każdym razem na postoju zapominaliśmy o tym).
Doganiamy jednego kolegę, który jedzie z nami dłuższy czas, potem doganiamy i drugiego, jadącego z bananem w kieszeni bluzki z BBT – był to Marcin Koseski (a przynajmniej tak mi się wydaje). Pierwszy kolega zniknął, my jedziemy w trójkę razem pod górę, żwawym tempem. Hipcia prowadzi, niechcący robiąc podjazd z blatu; Marcin śmieje się z tego, że ją wypuściłem pierwszą na ten podjazd. Po dłuższej chwili podjazdu jechanego naprawdę sprawnie, Hipcia zostaje nieco z tyłu. Czekam na nią - niestety, nasilają się problemy z brzuchem, który bardzo jej spuchł.
Na szczycie kończy się zabezpieczony teren, dalej jedziemy już w otwartym ruchu. Czeka nas długi zjazd, na którym na moście mijamy Wilka, którego przez dłuższą chwilę widzę jeszcze jakieś 400 metrów za nami. W końcu dostajemy zjazd do drogi 890. Policja zabezpiecza dla nas skręt w lewo, widzę, że to robią, więc walę śmiało, Hipcia nie była pewna i zwolniła. Mamy ładny asfalt, lekko pofałdowany i niewielki kawałek do Ustrzyk. Hipcia jest nieco niezadowolona z tego, że przez problemy z numerami startowymi odjechała nam czołówka. No, ale to dopiero początek. Na razie kawałek przed nami widzimy dwóch rowerzystów, którzy jadą przed nami jakies 500 metrów; powoli się do nich zbliżamy. Gdy się to udaje, okazuje się, że to Marcin, ten, z którym jechaliśmy na podjeździe.
Tu w dolinach wstaje mgłą wilgotny dzień
Aż do Ustrzyk jedziemy w grupie, od Krościenka widziałem już z tyłu dwie osoby, które powoli się do nas zbliżają, myślałem, że to Wilk, ale gdy nadjechali, okazało się, że jednak nie. Wilka zobaczyłem zresztą kawałek później, już w Ustrzykach.
No i wjechaliśmy na trasę BBT! Bardzo czekałem na ten fragment, bo z samego BBT pamiętałem tylko, że było to długie i że były tam podjazdy, raczej większe niż mniejsze - wówczas jednak jechałem kończąc drugą nockę, teraz jesteśmy tu pierwszego dnia, więc podjazdy zaskakują, bo są bardzo łagodne.
Po drodze połykamy jeszcze dwóch kolegów (jedzie nas teraz już ósemka). Przed nami migają z przodu jeszcze dwaj, powoli, powoli ich dochodzimy, w końcu Hipcia do nich dociąga, podnosząc nieco tempo, nie dogadujemy się co do tego, czy wsiadamy za nich, czy wyprzedzamy, więc Hipcia zostaje za nimi, ja ich wyprzedzam, Hipcia wskakuje za mnie i tak oto, przypadkowo, zmieniamy się pozycjami na czele grupki.
A jednym z kolegów, których dogoniliśmy, okazuje się być Robert1973. Czyli kawałek pojedziemy razem na Księżyc.
Gdy zszedłem ze zmiany, z przodu zrobiło się jakieś zamieszanie i zauważyłem, że przed Hipcią już jedzie dwóch - dżentelmeni zasłonili ciałami słabą kobietę. Po pewnej chwili, na solidnym zjeździe (chyba 65 km/h) znowu się tasujemy i tym razem jestem już czwarty, zaraz za Hipcią. Za plecami słyszę rozmowy o okolicznych wiatach i ich przydatności na nocleg. Prowadzi nieprzerwanie jeden kolega, ubrany na czarno. Trochę zwalnia na zjazdach, więc już na ostatnim odcinku, kilka kilometrów przed Ustrzykami, na pytanie Hipci "to co?", wyprzedzam go i prowadzę całą grupę nieco żwawszym tempem, coś pod 30 km/h.
Na BBT na tym fragmencie jechałem 21 km/h i czułem, że to blisko maksa, teraz jechałem blisko 30 km/h i czułem, że jadę spokojnie. Podobne spostrzeżenia co do tego odcinka miał jeden z kolegów spotkanych później na trasie.
W końcu pojawia się znany skręt i nie tylko ja mam tu miłe skojarzenie, bo za plecami odzywa mi się głos któregoś z kolegów mówiących, że gdyby to był inny wyścig, to byłaby to już meta. Niestety, meta to jeszcze nie jest, trzeba będzie trochę się pomęczyć, chociaż niewiele brakowało aby ktoś właśnie tutaj zakończył wyścig: jakiś kretyn cofając wyjechał prosto przed naszą grupkę; niewiele brakowało.
Wiedziałem, że część grupy ma zamiar zatrzymać się w Ustrzykach w sklepie, ale my nie mieliśmy takiej potrzeby (no… mimo pokusy skoczenia do Cyrańskiej na pierogi), więc, nie zatrzymując się nawet, wysłałem obowiązkowego SMS-a i pojechaliśmy dalej. Już we dwójkę, bo reszta się zatrzymała.
Po chwili dogonił nas Wilk, który powiedział, że nasze odjechanie zostało w grupie uznane za lekko nieeleganckie. Niestety, jak nie mam w nogach, to muszę pracować postojami. Po to mam opracowane pisanie SMS-ów z siodła, żeby na PK się nie zatrzymywać, tylko walić przed siebie.
Dłuższą chwilę jedziemy z Wilkiem, gadając o okolicznych drogach, wdrapujemy się na pierwszą z przełęczy - Przełęcz Wyżniańską. Następuje zjazd i odrobinę solidniejszy podjazd pod Przełęcz Wyżnią, która jednocześnie miała być najwyższym punktem, na który wjedziemy w Bieszczadach (872 m n.p.m.). Hipcia tu znowu miała atak bólu brzucha, więc zwolniliśmy, a Wilk pojechał swoje; jeszcze chwilę widzieliśmy go na serpentynach, po czym zniknął. Zaczyna kropić deszcz. W zasadzie kropił już dużo wcześniej, ale teraz to kropienie staje się bardzo niepokojące. Z tyłu, za nami, pojawił się za to jeszcze jeden ludzik, który powoli się do nas zbliżał. Okazał się być nim Adam Wojciechowski, który gonił od samego początku, bo na starcie honorowym wybuchła mu dętka. Machnął nam i pojechał dalej.
Deszcz już się znudził kropieniem i przeszedł powoli w padanie. Na przełęczy zatrzymaliśmy się na kilka sekund, żeby sprawdzić, czy to, że Hipci się źle jedzie, nie jest związane na przykład z obcierającym hamulcem. Błyskawiczne sprawdzenie odległości klocka od obręczy, wszystko w porządku, można jechać. Zjazd był bardzo nieprzyjemny, bo asfalt był już mokry i na zakrętach jechaliśmy asekuracyjnie. Nieco mniej asekuracyjnie pojechał kolega z czerwoną sakwą na bagażniku, który właśnie na zjeździe nas dogonił i przegonił.
Robiąc po drodze jedno małe przewyższenie dojechaliśmy do Cisnej, gdzie przy sklepie zauważyłem Adama i kolegę z czerwoną sakwą, jak nalewali picie do bidonów. Zaraz za wsią mieliśmy jeszcze jeden podjazd, na którym minęło nas auto Ultrakolarza. Wychylony przez okno kolega krzyczał do nas, że dobrze jedziemy, bo za nami szaleje nawałnica. Hmm... to chyba dobrze.
W czasie deszczu dzieci się nudzą, to ogólnie znana rzecz.
Choć mniej trudzą się (naprawdę?) i mniej brudzą się (nie, serio?), ale strasznie nudzą się w deszcz.
Podjazd za Cisna. uciekamy przed deszczem
Na razie po prostu mamy deszcz i jakoś z tego powodu nieszczególnie narzekamy. No, może poza podśmiechiwaniem się z Hipci, która zabrała błotnik z Warszawy tylko po to, by uznać, że przecież nie bedzie padało i zostawić go w plecaku. I dzięki temu jedzie teraz z bluzką upstrzoną czarnym szlaczkiem.
W pewnym momencie słyszę za plecami "I tak oto Hipki wykańczają konkurencję". Znam ten głos, ale jego właściciel powinien być przed nami. Okazało się, że Wilk, bo to on był, stanął w sklepie i tam go wyprzedziliśmy. Stawał już w sumie dwa razy, kupować picie. Tymczasem my nadal jedziemy bez zatrzymania (w tym momencie miałem jeszcze pełen bidon 0,7 l i dwa łyki w drugim bidonie). Hipcia pewnie wtedy jeszcze miała pełne dwa, jak znam życie. I pełne kieszenie żarcia, ale to akurat dlatego, że do tej pory praktycznie nic nie zjadła - ledwie jednego żela.
Od Cisnej mamy spokojną drogę aż do Gorlic, prowadzącą bardziej pagórkami niż górami. Tak przynajmniej powiedział Wilk. Dowiedziałem się też, że w tych miejscach zrobili lepszy asfalt, niż był ostatnio, gdzie nie bawiono się w znaki "Ubytki", tylko było napisane wprost: "Dziury". Jedziemy sobie zatem w trójkę, deszcz pada, ale widoki przednie, słońce zaczyna zachodzić gdzieś przed nami.
Zbliżaliśmy się do Komańczy. O niej mówił jeszcze w bazie Kurier, twierdząc, że tam jest ostatni sklep, do którego warto zajechać, bo potem przez całą noc będzie problem z zaopatrzeniem. Nasze wątpliwości potwierdził też Wilk, więc postanowiliśmy zrobić przerwę. Wilk na zjeździe został ubrać się, my minęliśmy nasz właściwy skręt i podjechaliśmy kilkaset metrów dodatkowo, do Delikatesów Centrum. Trochę się nie mogliśmy dogadać z Hipcią, czy stawać, czy nie, ale w końcu stanęliśmy. A właściwie to ja pojechałem, nie dając jej większych szans na negocjacje.
Stop! Hammertime!
Pierwszy przystanek, jest około 175 km.
Zsiadamy, otwieramy torbę, wyciągamy pienią... co?! Gdzie?! Nie ma saszetki z kasą i kartami. Czyżbyśmy byli w czarnej dupie? Przecież kasa była, pakowałem ją tam sam, w bazie... potem byliśmy kupić wodę na rynku... ja płaciłem. Ręka do kieszeni: jest. Uff...
Z pieniędzmi zakupy robi się jakoś łatwiej. Zrobiłem je w tempie błyskawicznym (bałem się, że babcie stojące przede mną w kolejce zaczną jeszcze totolotka puszczać), z butelkami wody wybiegłem przez sklep, szybko wlaliśmy do bidonów to, co trzeba i ruszamy z powrotem na trasę.
Chwilę wcześniej Hipcia widziała dwóch kolegów (w tym tego z czerwoną sakwą), którzy pojechali dalej prosto (czyli przegapili właściwy skręt). Zastanawiamy się, czy drugim kolegą był Adam, w końcu w Cisnej stali razem.
Za skrętem na Duklę droga trochę w budowie, jest wąsko, ale bardziej przeszkadzają fontanny tryskające spod hipciowego koła. Nikogo z przodu, nikogo z tyłu, deszcz powoli się rozmyśla i przestaje padać. W okolicy Wisłoka Wielkiego pogarsza się trochę asfalt i zjazdy robią się mniej przyjemne, ale nadal jedzie się dobrze. Problem w tym, że nie musieliśmy zjeżdżać z trasy. Po drodze mijamy wiele otwartych sklepów, w tym i Orlena, i Biedronkę, o czym Hipcia wspominała mi przy każdym sklepie. Kilka razy przecinamy tory, na jednym z nich Hipcia o mało co nie zalicza szlifa, a mnie wyrzuca na szutrowe pobocze. Mały brak ostrożności i tak to się kończy.
Gdzieś na tych pięknych pagóreczkach Hipcia po raz kolejny narzeka na ból brzucha. Nadal niczego nie zjadła, do tego chce się jej wymiotować. Do Rzeszowa wycof mamy idealny - DK9 doprowadza nas pod sam dom moich rodziców. Ale rezygnacja (przynajmniej na razie) nie wchodzi w grę. Mój dzielny Mutant (albo, jakby to powiedział Wędrowycz: Mutas) postanawia jechać dalej, bo w końcu kiedyś musi się lepiej poczuć.
W Nowym Żmigrodzie mijamy punkt kontrolny nr 2. Jest prawie dziewiąta, słońce już prawie się z nami pożegnało. Udaje mi się włączyć swoją tylną lampkę bez potrzeby zatrzymywania się. Już po ciemku przecinamy Gorlice i wąską krajówką jedziemy do Ropy. Ruch nie jest zbyt duży, do miejsca skrętu docieramy szybko. PK3 jest tuż-tuż.
Po skręcie w Ropie wyjechaliśmy na wąską uliczkę prowadzącą między wioskami.
Ćwiartka obalona.
Właśnie mieliśmy przejechaną jedną czwartą całej trasy. W czasie bardzo dobrym, szczególnie biorąc pod uwagę to, że Hipcia od stu kilometrów rozważa wyrzyganie własnego żołądka razem z przyległymi organami. Gdybyśmy utrzymali taki czas jazdy, bylibyśmy spokojnie poniżej dwóch dób. Można się jednak z tego cieszyć i marzyć, wiadomo jednak, że to, co zostawiamy za sobą, to najłatwiejsza część trasy - i ze względu na podjazdy, i ze względu na zmęczenie.
Na GPS-ie, powoli, zbliżało się oznaczenie kolejnego punktu kontrolnego, umieszczonego w Banicy. Gdy zbliżyliśmy się do samego skrzyżowania, wyciągnąłem telefon i zacząłem skrobać SMS-a, gdy usłyszałem ciche westchnienie: "O, kurwa!". Popatrzyłem przed koło - zaczynał się podjazd. Popatrzyłem wyżej: oż ty, ale ściana!
Wrzuciłem telefon w zęby i zacząłem błyskawicznie zmieniać przełożenia... nie zdążyłem. Podjazd mnie przykrył i musiałem się zatrzymać. Wystartowałem ze stęknięciem...
My heart beats like a drum – like a drum - Dam dam dam - dam dam dam
Serce się tłucze, rzeźbimy. Powoli, powoli, co jakiś czas podświetlam licznik, żeby zobaczyć stromiznę. Doszło do 21% (chociaż w internecie piszą, że jest to ledwie 17%). Do tego zaczęło padać. Pierwsza ścianka minęła szybko, chociaż muszę przyznać, że mnie na niej trochę odcięło i dość gwałtownie zacząłem uzupełniać braki energii. Pod jej koniec, zatrzymaliśmy się pod drzewem, żeby się ubrać. Wrzuciłem na grzbiet bluzę i przeciwdeszczówkę, na nogi długie spodnie (zamieniłem się z Hipcią: ona wzięła moje nogawki, żeby dodatkowe spodnie nie uwierały jej w brzuch). Raz-dwa-trzy: startujemy.
Krótki zjazd (na którym za nami objawiło się światełko kolejnego zawodnika) i rozpoczynamy wspinanie się. Za garbikiem miał na nas czekać zjazd do Mochnaczki Wyżnej.
Na podjeździe widziany z tyłu zawodnik dogonił nas. Był to... Adam, który stanął po drodze na obiad. Zamieniliśmy dwa słowa, po czym po prostu stanął na pedały i odjechał nam, jak maszyna. To jest dopiero moc!
Do PK4 jechaliśmy niedługo - niecałe półtorej godziny. Była już pierwsza w nocy, a my przewalaliśmy się przez Muszynę i dalej, pięknym zygzakiem wzdłuż granicy, wielokrotnie przecinając tory. W oddali czasem pojawia się migająca lampka jakiegoś uczestnika maratonu (pewnie to nadal Adam), ale jest cały czas dobry kilometr przed nami. Minęliśmy kilka zakładów produkcyjnych Muszynianki. Przed nami księżyc, ładne niebo i przyzwoity asfalt.
Tato, czemu mnie nauczyles jezdzic na rowerze?
Nie, to nie chwila zwątpienia. Napisałem to raczej przekornie, bo jechało mi się tak:
Ladna noc, mile towarzystwo i sucho. No czego chciec wiecej?
I faktycznie, nie było się do czego przyczepić, nawet Hipcia zaczęła powoli normalnie jeść. No, może smucić się można tym, że wraz z wjechaniem do gminy Piwniczna-Zdrój na długi czas mieliśmy z głowy zaliczanie nowych gmin. Tędy właśnie wjechaliśmy do Polski podczas ubiegłorocznej wyprawy na Bałkany. Minęliśmy Orlen, ten, na który czekałem od tak dawna na wyprawie (dziś opierając się zatrzymaniu tam), przeturlaliśmy się po wyskakujących znienacka kocich łbach i nie wiadomo kiedy dojechaliśmy do Starego Sącza. A nie, czekaj, wiemy, kiedy to było: 2:45.
Hen w Wenecji, na gondoli, jakaś para się... kołysze.
Gondoli nie było. Flisaków zresztą też nie. Był za to Dunajec. Nie obniżył nam jakoś szczególnie temperatury, a nieco się tego obawiałem. Dłuższa prosta wzdłuż rzeki była jednak trochę nudna. Szczególnie, że dość szybko pojawił się wiatr wiejący prosto w paszczę, dokładnie tak, jak ostatnio, na Maratonie Podróżnika.
Niebo powoli robiło się coraz jaśniejsze, wiedziałem, że na pewno Łapszankę będziemy robić już w dzień. Na razie jednak musieliśmy doczłapać do Krościenka nad Dunajcem, a droga tak powoli się przesuwała...
Zrobiliśmy szybki przystanek na trasie, żeby Hipcia mogła zdjąć dodatkowe bokserki rowerowe, które miała na sobie. Od razu zaczęło się jej lepiej jechać, brak dodatkowego ściągacza zmniejszył nacisk na brzuszek.
Na tym przystanku wyprzedził nas ktoś z maratonu, przyglądając się mi tak samo badawczo, jak ja jemu. To był chyba Adam, ale nie jestem pewien. Czyżbyśmy go znowu gdzieś wyprzedzili?
Przed Krościenkiem zasilam się kofeiną, mimo że wiem, że tuż za miejscowością staniemy na tym samym Orlenie, co na MP. Wolę jednak niepotrzebnie nie przysypiać, jeśli nie muszę. Tym razem (w przeciwieństwie do Pierścienia) działa, od razu się rozbudzam.
Dość szybko docieramy do Krościenka, już z daleka wypatruję Orlenu. Tam trzeba się szybko uwinąć. Jedzenia nam nie potrzeba, potrzebne jest tylko picie. Przed Orlenem pakuje się Adam, który ze zdziwieniem pyta nas, czy w ogóle robimy postoje - on już zdążył kilka razy zatrzymać się na posiłek.
Wchodzę do środka...
Dobranoc, dobranoc mężczyzno, zbiegany za groszem jak mrówka
...śpią. Dwa Szwagry śpią słodziutko jak dwa bobasy, przytuleni do siebie na szerokiej, orlenowej kanapie. Gdy do budynku wchodzi Hipcia, jeden podnosi głowę i budzi drugiego. Powoli zaczynają się zbierać, my tymczasem błyskawicznie napełniamy bidony, Colę („Pani Perfekcyjna”). Tomek skurczony z chłodu i z miną wyrażającą kompletną dezaprobatę dla kretyńskiego pomysłu jazdy na rowerze, wychodzi przed stację i ziewając powoli zmierza w kierunku roweru. Również Przemek zaczyna się krzątać, żegnamy się słowami "do zobaczenia", bo nie mamy wątpliwości, że zaraz nas złapią.
Boli mnie kostka. nie jestem specjalista, ale to chyba od roweru.
Kostka bolała od co najmniej trzystu kilometrów, ale w końcu udało mi się postawić w miarę trafną diagnozę. To, co mnie jeszcze bolało, to mięśnie, gdzieś z boku prawego uda. No, ale to chyba normalne, jak się tyle po górach jeździ. Hipcia już jedzie z pełnym zestawem: oba kolana i nasz stary znajomy i zarazem najgorszy wróg: palące stopy. I tak już 400 km. Podjazdy, szczególnie te ostrzejsze, musi robić bardzo łagodnie, bo jakiekolwiek mocniejsze depnięcie kończy się w najlepszym przypadku syknięciem z bólu, a w ciekawszych przypadkach soczystą kurwą. Przepraszam, o jednym zapomniałem: plecy nie bolą. Masowanie się na zakupionych rolkach dało świetne efekty.
Pani Hałuszowa, znów się spotykamy... Gdy ostatnio tu byłem, moje wrażenia z tego podjazdu opisałem następująco: "zastanawiam się, czy powinienem się najpierw wywalić, a potem porzygać, czy może odwrócić kolejność". Tym razem nie siedziałem tyle w słońcu, nie byłem również odwodniony ani przegrzany, więc wiedziałem, że będzie przyjemniej. I było. Już przy samym szczycie przegonili nas Szwagrowie.
Jak się jedzie w górę, to się potem zjeżdża. Nas czekał zjazd aż nad jez. Sromowickie. Ostatnio na tym zjeździe wentylowałem się na wszystkie możliwe sposoby, tym razem patrzyłem na termometr, na którym już teraz wisiało siedem stopni. Ale dla odmiany i tym razem miałem czas spokojnie przyjrzeć się widokom.
Z daleka, jakieś 500 m przed nami widzieliśmy obu chłopaków. Wyjechaliśmy na płaskie, okrążyliśmy jezioro i pojechaliśmy tym razem w kierunku Łapszanki, z którą też miałem porachunki z Maratonu Podróżnika.
Temperatura zaczęła spadać bardzo szybko. Podjazd szedł spokojnie, równo, na pojedynczych fragmentach prostej widzieliśmy chłopaków wiszących jakieś 300-400 m przed nami.
Temperatura spadła do trzech stopni. Nawet o tym nie pomyślałem, ale przecież Hipci mogły zmarznąć łapki. Okazało się, że całą trasę zrobiła w krótkich rękawiczkach. Najwyraźniej uodporniła się na chłód albo, po prostu, nie chciała marnować czasu na przystanek. W końcu zaraz zrobi się ciepło, szkoda czasu.
Słońce powoli zaczynało pokazywać pysk zza chmur. Na zakręcie byłem pierwszy, jeszcze przed Hipcią - mały rewanż za to, że ostatnio tu na mnie czekała (przy czym nie jestem pewien, czy tym razem ona wiedziała, że się ścigamy).
Wyjechałem i... kurde, ja już nie jadę. Mam w dupie, serio, nie jadę. Ostatnio patrzyłem tępo w asfalt. Teraz podniosłem pysk i zobaczyłem całą panoramę. No warto było pedałować całą noc, zdecydowanie.
Aaaaale na kumplowanie nie było czasu, bo w obliczu siedmiu tysięcy demonów z góry siedmiu tysięcy demonów liczy się jedno! A mianowicie:
... dalsza droga. Nie zapominajmy, że przed nami jeszcze siedem stów. Szybciej pojedziemy, szybciej skończymy: złota zasada.
Kawałek jeszcze pod górę i solidny zjazd wąską wioskową drogą aż do Jurgowa (no nie, nie miałem odwagi na tym maleństwie rozpędzać się wyżej 50 km/h) i krajowej czterdziestki dziewiątki. Tam niestety trochę zwalniamy, bo nie chcemy przegapić skrętu. W końcu jest - dość stromo w górę zaczynamy się piąć. I piąć. I piąć.
Przed nami znowu zamajaczyły sylwetki Szwagrów.
Licznik pokazuje 10%. Coś się z tym nie zgadzam. Zdecydowanie idzie dużo ciężej niż na innych dziesiątkach. Na stojąco idzie w porządku, ale na siedząco to jakaś masakra... Dłubię, dłubię... gdzieś na wysokości zakrętu w Brzegach, czyli praktycznie na końcu podjazdu, trącam przednią dźwignię hamulca (często robię to odruchowo, gdy chciałbym, żeby wbiło mi się jakieś dodatkowe, nadmiarowe przełożenie). Tym razem... przełożenie się pojawia.
Co?! Co?!
Trącam jeszcze raz. Wbijam na jeszcze jedną przerzutkę, tym razem naprawdę najlżejszą. I odkrywam zaskakującą prawdę o sobie: jestem debilem. Tak, ten podjazd miał 10%. Teraz go już na pewno ma.
Wyczołgujemy się na główną, w Bukowinie Tatrzańskiej. Teraz czeka nas krótka wspinaczka na najwyższy punkt całego wyścigu - Głodówkę. Droga jest krótka, ale irytująca, bo ruch jest duży, a droga wąska. A wiadomo, jak jeżdżą górale. Szwagry majaczą 300 m przed nami, tu się nic nie zmienia.
W końcu osiągamy ten krytyczny punkt: odtąd do mety będziemy więcej zjeżdżać niż podjeżdżać. Kiepskie pocieszenie, ale lepsze takie niż żadne.
Kawałek zjazdu i po chwili już wjeżdżamy na drogę Oswalda Balzena. Na zjeździe podkrzykuję Hipci informacje o tym, który zakręt gdzie prowadzi i jakiej jest jakości, w końcu tylko ja mam GPS-a, a z góry każdy wygląda na bardzo ostry. Punkt kontrolny nr 6 (7:40), trochę wspinaczki i czeka nas znajomy zjazd w dół, w dół, w dół aż do ronda w Zakopanem, po mokrym asfalcie. Czyżby szorowali specjalnie dla uczestników maratonu?
Dalej czeka nas równie znana droga - wspinaczka aż do Kirów. Gdzieś na początku podjazdu mijamy Szwagrów wygodnie siedzących na schodach i wcinających jakieś bułki. Ruch jest całkiem spory, ale świadomi jesteśmy, że można się z tego cieszyć, ci, którzy przyjadą tu za kilka godzin, będą mieli jeszcze gorzej.
Slip slidin’ away
GPS mówi, że teraz około trzydziestu kilometrów nieprzerwanego zjazdu. Zjazdu łagodnego, ale zawsze. Szkoda tylko, że jak mamy już jakiś zjazd, to wiatr musi się akurat odezwać i wieje prosto w dziób.
Chciało mi się spać, bo jednak, mimo kiepskiego asfaltu, wszystko to było bardzo usypiające, próbowałem przyspieszania, ale jakoś nic nie szło.
W końcu zarządziłem roboczy postój na Orlenie za Czarnym Dunajcem. Akurat uzupełni się picie przed podjazdem pod Krowiarki. Trzeci postój, 500 km.
Wpadam do budynku. W zwykłej swojej wyścigowej panice (czyli: z zewnątrz wygląda to jakbym się miotał bez celu, ale wewnątrz wszystko jest uporządkowane i zgodne z planem) zbieram wszystkie potrzebne fanty, gdy tu nagle przede mną pojawia się Klata. Olbrzymia Klata, do której jest przyczepiona głowa ze znajomą skądś twarzą.
„Ładnie jedziecie!”, rzecze głowa. Zawieszam się. Kurde, znam tego człowieka, ale skąd? “Z wyścigu!”, podpowiada głowa. “To wiem!” – odpowiadam, i wtedy przychodzi olśnienie – “Aaa! Od Remka jesteście!”. Faktycznie, to jest ten sam kolega, który wcześniej krzyczał mi przez okno o nawałnicy w Bieszczadach. Gawędzimy dosłownie chwilę o tym, kto jest gdzie, po czym szybciutko wracam do rowerów, gdzie pochłaniam w dwóch łykach energetyka, dolewam picie do bidonów, chowam kolejną butelkę Coli („Tomek”). Hipcia się już miota, ale bynajmniej nie z powodu traconego czasu. „Szybko, bo mnie stopy zaczynają boleć!”.
No woman, no cry…
Tak to już dziwnie działa, że dopóki jedzie, jest ok., gdy stopa się rozluźni, zaczyna cholernie boleć. Początkowy fragment podjazdu pod Krowiarki Hipcia zaczyna od opierdolenia mnie za durny pomysł zatrzymywania się na Orlenie, potem zaczynamy się trochę wlec, bo co chwilę musi wypinać stopę. Opierdalanie się kończy, bo ciężko jest wrzeszczeć z bólu i jednocześnie krzyczeć na mnie. Próbujemy polewać stopy wodą z bidonu, ale za wiele to nie pomaga, w końcu stwierdzam, że pojadę pierwszy, skombinuję jakąś wodę na przełęczy, może to pomoże.
Nie uciekam daleko – sto metrów dalej znajduję jakiś cieknący strumyczek. Zsiada z roweru i w akompaniamencie wrzasków dusz potępionych (nie była w stanie stanąć na jednej nodze, żeby zdjąć buta), zamoczyła stopy, ja w tym czasie zamoczyłem całe jej buty.
Chyba pomogło: krzyki torturowanych dusz przeszły w zwykłe łkanie. A po chwili zaczęła rzucać kurwami: czyli powoli przechodziło.
Krowiarki. Ciepło.
Na przełęczy nie zatrzymujemy się: ruszamy od razu w dół. Hipcia niestety miała rację (bo ja nie pamiętałem) – zjazd był paskudny i dziurawy. Dzielimy się na grupy, jak zawsze przy zjazdach: ja wskazuję, którędy uciekać, Hipcia goni. Zwykle jadę szybciej, więc co kilka zakrętów zwalniam i czekam. Na jednym zakręcie czekam. Czekam. Wychylam się. Nie ma. Z jednego z samochodów wychyla się twarz i krzyczy do mnie “Jest, jest, tylko siusia!”.
CO, KURNA, ROBI?!
We wszystko uwierzę. Jest, zbiera zęby. Jest, złamała koło. Jest, złamała nogę, ale już wsiada. Ale w to, że SIUSIA, to nie uwierzę. Zawracam, bo znaczy, że musiało się stać coś poważnego. Nie zdążyłem ujechać dziesięciu metrów w górę, a pojawiła się, machając ręką, żebym jechał. To jadę.
Aż do samej Zawoi mamy przyjemny zjazd. Hipcia w międzyczasie opowiada mi, że przerwa była, owszem, ale na zebranie lampki, która jej wypadła na wybojach. Przejechały po niej trzy samochody, a nadal działa.
W Zawoi (swoją drogą to właśnie tu zaczęła się nasza przygoda z chodzeniem po górach) skręcamy znaną drogą na Stryszawę. Na samym początku dostajemy ostry podjazd, na którym na przełożeniu poniżej 1:1, relaksacyjnie, wyprzedza nas koleś na MTB-ku. Ech, mieć tylko na chwilkę taką kasetę…
Po podjeździe mamy zjazd. I o 12:05 potwierdzamy przybycie do PK7.
Za nami doba jazdy. Świetne statystyki wyrobione przez pierwsze dwanaście godzin zgodnie z przewidywaniami poszły się paść. Za nami prawie 550 km, czyli zdecydowanie nie ma na co narzekać. Zmieszczenie się w 60 godzinach nadal jest realne.
I am the passenger - and I ride and I ride
Kawałek dalej, w Lachowicach, dosiada się do nas pasażer. Starszy facet mówi „dobrze jedziecie”. Dziękujemy grzecznie i jedziemy dalej. Następuje chwila krępującej ciszy, bo on najwyraźniej wie, po co my tu jesteśmy, a my nie wiemy, czy on wie. W końcu sam ją przerywa i pyta, czy my to my. Potwierdzamy.
Okazuje się, że wyczaił naszą pozycję w domu, na komputerze i podjechał, by na nas poczekać i przejechać się z nami przez okolice. Bardzo sympatyczny człowiek, poopowiadał nam i o historii BBT (gdy jeszcze widniał jako „Imagis Tour”), o swoich wyjazdach, o sytuacji wyścigu. Podrzucił info o dalszej części trasy.
Zostawił nas przez zjazdem do Jeleśni i wrócił, czekać na kolejnych śmiałków.
Andrzeju – dzięki za towarzystwo!
Z Jeleśni czekał nas jeszcze jeden podjazd i potem zjeżdżaliśmy aż do Węgierskiej Górki. Z daleka widać wiadukt, po którym biegnie ekspresówka. Kawałek dalej wjeżdżamy na drogę techniczną. Syty, ale krótki podjazd, na końcu którego wita nas tabliczka „Szare”.
To już? To ten podjazd, którym straszono nas w pociągu?! No dobra, jest asfalt, może wcześniej go nie było i był dużo gorszy…
Droga jednak prowadzi w przód, przód, coraz stromiej, coraz ciężej, zapowiadając, że to jednak nie ten podjazd, że ów dopiero nadchodzi…
Najpierw powoli, jak żółw ociężale, ruszyła maszyna, do przodu, wytrwale…
Zaczęło się. Fragment po asfalcie i ostry (17%) podjazd po betonowych płytach z dziurami. Nie dość, że dziury przeszkadzały, to jeszcze trzeba było uważać na to, by koło nie wpadło pomiędzy płyty. W końcu, w jednym miejscu, tracę równowagę i spadam. Całość podjeżdżam na cztery razy, potem już stając, by rzucić Hipci kilka wskazówek co do tego, jak ruszyć na takim nachyleniu, przy tej nawierzchni. Nie udaje się – Hipcia daje z buta.
Zamieniliśmy się miejscami, przez chwilę to ja byłem z tyłu. Nie dość, że jest ostro, to jeszcze samochody się za nami pchają. Jeden nawet strąbił Hipcię na wąskim fragmencie na górze, oczywiście go olała, ja tymczasem, z dołu, rzuciłem mu szybką informację o otworach ciała, gdzie może sobie tę zasraną trąbkę wsadzić. Niestety, nie usłyszał.
Wytarabaniliśmy się na górę, na asfalt, a tu niespodzianka – podjazd wcale się nie kończy. Zielona szpileczka na moim GPS-ie, oznaczająca „wakacje” wcale się do nas nie przybliżyła. Czyli jeszcze kawał drogi pod górę przed nami..
Nie dość, że kiepski asfalt, ludzie łażący po poboczu, to jeszcze spory ruch. Po dłuższej chwili wyjaśniło się, co było powodem: Karczma Ochodzita i jakiś szczyt (też Ochodzita?), czy coś innego, gdzie kupa luda postanowiła spędzić weekend.
Nie dość, że jechali, to jeszcze przeszkadzali, parkowali i cholera wie, co jeszcze robili. Zjazd zrobiliśmy z prędkością podjazdu, jadąc w korku, którego nie było ani jak ominąć z prawej, ani z lewej.
W końcu trafiliśmy na zjazd do Istebnej. Na dole Orlen (615 km, czwarty przystanek i chyba również PK8: 15:29) – postanawiamy na sekundę się zatrzymać. Uzupełniamy picie, żarcia jeszcze nie musimy kupować, wciąż mamy zapasy (!!!).
Gdy stoimy pod stacją mija nas ktoś. Później się dowiedziałem, że to był Stasiej. Nie byliśmy pewni, czy to od nas – wyglądał jak od nas, ale pojechał w innym kierunku. A że w tych okolicach rowerzystów sporo, to uznaliśmy, że to pewnie ktoś z okolic, przypadkowo wyposażony podobnie do ludzi jadących w wyścigu.
Sharing aggression is what I do, every day riding the "Tour de Fuck You"
Podjazd. Kubalonka. I spory, spory ruch. Na szczycie podjazdu mam zaznaczone: 200 km luzu. Teraz musimy przepchać się przez Śląsk aż do kolejnych, ostatnich już górek.
Zjazd był jeszcze gorszy: nie dość, że duży ruch, to jeszcze dziury. A na samym końcu wita nas Wisła i towarzystwo wracające z weekendu.
Pcham się lewym pasem, omijając korek na tyle, na ile się da, ale idzie to jak krew z nosa. Trafia mnie szlag, bo to towarzystwo (jak cała Polska) nie potrafi ruszyć na światłach (trzeba czekać z wbiciem biegu, aż ktoś z przodu ruszy, szybciej się nie da). Wleczemy się poniżej 20 km/h, a przecież cały czas jest zjazd!
W końcu, jakimś cudem, udaje się wyjechać z tych okolic i w (mniejszym, ale jednak) korku docieramy do Ustronia. Tędy prowadziła trasa maratonu w Radlinie w 2014.
Na samym zakręcie dochodzą nas Szwagry i wyprzedzają z takim animuszem, jakby już właśnie rozpoczynali ostatni sprint (a dopiero co minęliśmy połowę trasy). Wolniej, z godnością, ale skutecznie, wyprzedza nas też Stasiej.
I want to ride my bicycle, I want to ride my bike
Zaczyna się. Śląska nuda. Podłe, podłe asfalty. I duży ruch. I wcale nie jest denerwującym to, ze jedziemy przez te tereny, ale to, że musimy się przez nie przepchnąć, by jechać dalej. „200 km luzu” cały czas wisi na GPS-ie i w głowie. To właśnie cyfra, którą musimy rzemieślniczo wyrobić. Cierpliwie, ruch za ruchem, metr za metrem.
W Cieszynie minęliśmy Szwagrów, którzy mieli postój na żarcie. Hen, daleko, przed nami, czasami pojawia się sylwetka – solidna, to pewnie Stasiej. Kilkanaście kilometrów dalej jego już nie ma, widzimy za to w oddali kogoś ubranego na czerwono. Wtedy tego nie przypuszczaliśmy, ale teraz wydaje się, że mógł to być Wilk.
Ciepliwie, powoli, przy zachodzącym słońcu, docieramy do Raciborza. Miasto jest duże, ale udaje się przez nie bezboleśnie przejechać. Na samym wyjeździe dostajemy wreszcie porządny asfalt. I, żeby nie było za dobrze, również kilka wahadełek (na jednym tracimy ładnych kilka minut).
I don’t like the drugs, but the drugs like me
Witają nas widoki. Ładne. Zrobiło się bardzo płasko, ładnie, przyjemnie. I ruch nawet zmalał. W Kietrzy odbijamy się na PK9. Jest 20:50.
Szybko jednak zrobiło się ciemno, a ja zacząłem zasypiać. Tabletki z kofeiną ani pochłonięty żel nie chciały pomóc. Walczę z sennością śpiewając. Hipcia do dzisiaj reaguje alergicznie na „Reggae Sharka”, który był dyżurną piosenką do śpiewania. Ale repertuar akurat mam bogaty, więc nie można narzekać na nudę. Z głosem gorzej, ale nie o wokal tu przecież chodzi.
Głubczyce. Okolice 750 km. Piąty przystanek. Żabka, ale taka uboga. Kupuję co jest, do tego po raz pierwszy biorę kilka batonów. Gdy przelewamy wodę, wyprzedzają nas Szwagry, jadący w trójkę, z Krzyśkiem Kurdejem. Ubieramy się. Ruszamy by… się zatrzymać. Padła bateria w GPS-ie.Wymiana.
W końcu ruszamy.
In your head, in your head: zombie!
Po zmroku w tym zakichanym Opolskim wszystko jest identyczne. Każdy zasrany podjazd wyglądał tak samo: alejka drzew, asfalt pośrodku. Każdy w ząbek czesany zjazd wyglądał identycznie: alejka drzew, asfalt pośrodku. Walczyłem z sennością ile się dało, bo, co dochodziłem do siebie, to monotonia krajobrazu mnie dobijała. Nic nie chciało pomóc.
Ucze sie spac na rowerze.
Jedną z dodatkowych atrakcji niespania przez taki czas są głosy w głowie. Wcześniej były dwa, dyskutujące ze sobą. Na zjeździe do jednego z miasteczek (nie pamiętam, którego), pojawił się jeden, męski, który udowadniał mi, że doskonałym sposobem na regenerację jest jedzenie ludzkich mózgów. Najważniejszym w tej procedurze jest, by jeść je bezpośrednio z czaszki. Kontrargumentowałem, że na trasie może być problem ze znalezieniem ludzkich mózgów i że raczej nie jest to optymalny sposób regeneracji. I wtedy się rozbudziłem i zakończyliśmy tę bardzo ciekawą dyskusję, chociaż przez chwilę jeszcze zastanawiałem się nad tym.
Niemniej jednak, mimo późnej pory, mózgi były w zasięgu ręki, już podane – na jednym z przystanków minęliśmy zaparkowany rower. Czyżby ekipa Szwagrów? Gdy ich minęliśmy, oglądając się, zauważyłem, że chłopaki wytaczają się z przystanku, ale nie dogonili nas; dopiero później potwierdzili, że byli to oni, ale wówczas kładli się spać. Nie wiem, co mi świeciło w oczy tak, że myślałem, że ruszają za nami – samochód, czy ich kombinowanie z umieszczeniem tam rowerów; na pewno nie były to przywidzenia, bo wówczas właśnie miałem moment solidnego rozbudzenia.
Wpół do pierwszej mijamy PK10 w Gluchołazach. Wspinamy się do granicy, między wioseczkami. Trochę wieje, na zjazdach przyświecamy sobie dodatkowymi latarkami. W jednym miejscu Hipcia robi przerwę techniczną, natychmiast kładę się na glebie, opieram głowę o tylne koło roweru, zamykam oczy. Zaszumiało przed oczami, pojawiło się kilka obrazków i wróciła. Kilka sekund, ale udało się zgonić sen z powiek.
Po drodze jeszcze dwa razy zatrzymuję się zmrużyć oczy. Raz ustawiłem się tak dobrze, że nawet gdybym faktycznie zasnął i puścił wszystkie mięśnie, to nie udałoby mi się przewrócić – gdy się zorientowałem, obudziłem się w panice, zastanawiając się, ile mi już Hipcia odjechała. Gdzie tam – zaledwie 200 metrów.
Oboje nas już gniecie senność, więc piłujemy ryje ile wlezie, jedziemy przez całą biesiadną klasykę, od dwóch piesków do sokołów (z naciskiem na „Hej, hej, hej!”). Raz nawet zapominamy się i wjeżdżamy do wioski drąc się na cały regulator.
Gdzieś na szczycie zauważyłem znak o objeździe ze względu na budowę mostu. Mam nadzieję, że to nie będzie dotyczyło nas.
Zjeżdżając między wioski napotkaliśmy kilka kundli. Dużych. Hipcię natychmiast odpuściły, ja zwolniłem, skoczyły do mnie. Wystartowałem. Okazało się, że ruszyłem tak sprawnie, że psy nawet nie próbowały gonić.
No i most. Hmm… rozkopany. Faktycznie. Kładki żadnej nie ma. Głucha noc. Ciemno, cicho.
No dobra, trzeba będzie przejść górą, po zbrojeniach, innej opcji nie ma. Gdy już właziłem na drewniany pomościk, by sprawdzić, czy nie zginę na tych drutach, okazało się, że jakiś lokalny ludzik jedzie naokoło. O, jest kładka! Nie mieliśmy szansy jej zauważyć, a dzięki temu uszczknęliśmy kilka minut (nie byliśmy jedynymi, którzy nocą tej kładki nie widzieli).
Chwilę później już jesteśmy na krajówce. Jeszcze kawałek i będziemy w Złotym Stoku i skończy się ta „sprinterska” część, zostaną ostatnie góry.
TIR-y jeżdżą, hałasują, rozbudzają. Raz jeszcze staję na sekundę, zgonić sen z powiek. Pojawia się coś jeszcze gorszego, jednak. Niestety. Natura wzywa. Ja idę buszować w krzakach, Hipcia usiłuje drzemać, ale podobno jakoś jej się nie udało.
Szlag mnie trafia, bo mam spodenki na szelkach, a to znaczy, że muszę zdekompletować całą odzież. Za długo to schodzi, ale przynajmniej chłód wiejący mi po plecach skutecznie mnie rozbudza. Zaraz już jestem przy rowerze, jedziemy.
Z tyłu pojawiają się trzy jadące razem światełka. Teraz już wiem, kto to. Chwilę później doganiają nas. Znajome twarze. Jedna z nich na zjeździe w Złotym Stoku usiłuje się zabić pod TIR-em, na szczęście nieskutecznie.
PK11. 3:43. Chłopaki stają na SMS-a, nasze wylatują z siodła. Wspinamy się w kierunku pierwszego podjazdu. Chłopaki zaraz nas dochodzą, gdy robię sekundę przerwy na zdjęcie kurtki przeciwdeszczowej, którą wrzucam za pazuchę, w końcu na podjeździe będzie ciepło. W sumie to cała noc była ciepła, 15 stopni.
Na sam szczyt wspinamy się w piątkę. Hipcia z Tomkiem wyraźnie wyskoczyli do przodu. Ja z resztą wleczemy się z tyłu. Wymieniamy wrażenia, coś tam się rozmawia… w końcu dojeżdżamy na samą górę. Chłopaki jadą sporo od nas szybciej, my zjeżdżamy wolniej – Hipcia na nierównym zjeździe miała już problem z hamowaniem, bo dłonie nie chciały współpracować. Do tego już wiem, że nie trzeba było zdejmować kurtki. Na podjeździe by nie przeszkodziła, a teraz po prostu jest mi zimno. Przy pierwszej okazji na kolejnym podjeździe robię przerwę i ubieram się z powrotem.
O stopach Hipci nie ma co już wspominać, bo od poprzedniego ranka już ma z nimi problem, co jakiś czas musi je wypinać. Problem ze swoimi dostałem i ja. Pieczenie, odparzenia, co chwilę też muszę je wypinać. Na początku zjazdu wlewam w buty trochę wody z bidonu. Pomaga.
The answer is blowin' in the wind
Na samym szczycie rozpędził się wiatr. Im niżej, tym było go mniej, ale cały czas było słychać, że się rozpędza. Wkrótce dojeżdżamy do Stronia Śląskiego (PK12: 5:36). Jest już jasno, a nas czeka podjazd pod przełęcz Puchaczówkę.
Początek podjazdu był męczący, wypiłem puszkę energetyka wiezioną od ostatniego postoju, dopiero wtedy udało mi się rozbudzić. Potem wszystko się jakoś rozkręciło, wiatr również. Na przełęczy wiało już solidnie, zjazd z niej był paskudny – nie szło się rozpędzić, bo wiatr wstrzymywał w miejscu. Nawet w miejscach, w których jechaliśmy bokiem do niego, trzeba było pilnować, żeby nie zrzucił nas na pobocze.
W tych okolicach objawił się jeszcze jeden problem – zmęczone i zmarnowane dłonie Hipci nie radzą sobie z wrzuceniem łańcucha na blat, szczególnie, że linka się zapaskudziła i też nie chciała współpracować. Część łagodniejszych podjazdów wobec tego robi z blatu, starając się nie wymuszać zmieniania przedniej przerzutki.
Bocznymi drogami, kasując po kolei przewyższenia, docieramy do krajowej trzydziestki trójki, prowadzącej do Międzylesia. Tam wiatr wali już prosto w dziób, na zjazdach walcując ile wlezie udaje mi się jechać maksymalnie 18 km/h, nie ma znaczenia, które z nas aktualnie jedzie pierwsze, z osłaniania się pożytku wielkiego też nie ma.
Skrętu, w którym w końcu odbijemy z tego kierunku, wypatrujemy jak zbawienia, w końcu się udaje. Uff! PK13, Międzylesie, 7:58.
I co z tego? Wjechaliśmy między drzewa i z wiatru pożytku żadnego nie będzie.
Kawałek dalej zaczyna się ścianka w okolicy Gniewoszowa. Ostra, sztywna, nie dająca odpocząć (i tak ze dwa razy staję, by ulżyć stopom, wody lać nie mogę, bo nie mamy jej już za dużo). Jedziemy ten podjazd cholernie wolno, cholernie długo. Na samym końcu przyspieszam, wyprzedzam Hipcię, liczę na to, że chociaż na chwilę zdejmę buty. Gdzie tam. Zdążyłem je ledwie rozpiąć, a już nadjechała. I znowu musiałem doganiać.
A mi w międzyczasie zaczynają się nie składać cyferki. Do celu jeszcze 200 km. Teraz mają być najostrzejsze podjazdy. Widzę, jak długo idzie nam taki krótki przecież podjazd i szybko szacuję, że jeśli dalej będzie tak szło, to będziemy się jeszcze katowali jedną noc. Zaczyna być nieciekawie.
A trzeba było się przyłożyć, porządnie przygotować i dokładniej przeanalizować to, jakie podjazdy nas jeszcze czekają.
Ella le gusta la gasolina
Za banana dałbym się pokroić. W zasadzie za cokolwiek jadalnego. Jedzenie się już prawie kończy, a otwartego sklepu nie widać. Picie prawie mi się skończyło, Hipcia ma jeszcze zapas, więc oddaje mi swój jeden, pełen bidon. Mam na czym się rozpędzać. To ognia!
Kawałek dalej mijamy „tabliczkę” (na GPS-ie) z napisem „jeszcze 200 km”. Hipcia nie wiedząc nawet o tym (nie miałem kiedy krzyknąć) dostaje jakiejś małpiej gorączki i drze przed siebie, jakby przypomniała sobie o niewyłączonym żelazku. Mijamy pojedynczych nartorolkarzy i pałujemy, jakby to już był finisz.
Na jednym ze zjazdów elegancko składam się i osiągam 78,85 km/h. Rekord. Byłoby pewnie 80, ale przypomniałem sobie, że minąłem jakieś skrzyżowanie i być może Hipcia zostanie tam, bo nie będzie wiedziała, którędy pojechałem. Na szczęście wybrała dobrze (albo mnie widziała) i jechała moim śladem.
Duszniki-Zdrój. Tu musi być jakaś cywilizacja. Pytam pierwszego napotkanego faceta o sklep. Ma być, tuż za rogiem. Jest, co prawda 800 m dalej, ale jest. 950 km. Przystanek nr 6.
Nic w nim nie ma. No, prawie. Kupuję wodę, colę (dla mnie – „Aniołek”), energetyka (dla Hipci), dziewięć batonów BA! I trochę Princess czy tam Grześków dla Hipci (tym żywiła się na trasie po wyczerpaniu żeli). Uzupełniamy picie, pakujemy w kieszenie żarcie, wylewam jeszcze resztkę wody na wszystkie cztery buty i ruszamy.
Zjazd do Kudowy-Zdroju. GPS mówi „18 km zjazdu”. No to walimy, zjeżdżamy. Napiłem się, najadłem, to zrobiło mi się gorąco. W Kudowie mówię Hipci, że muszę zrobić przystanek. Techniczny. Zdjąć ciuchy. Zgadza się. To znaczy: udziela mi odpowiedzi, w której stwierdzenie “pojebało” jest najbardziej cenzuralnym, ale traktuję to wszystko jako “Tak”. Hipcia z kolei postanawia oszczędzać czas i już do końca jechać na długo.
Rozebranie się zajmuje mi dokładnie 74 sekundy – od hamowania do powrotu do jazdy. W tym czasie zdjąłem kurtkę, bluzę i spodnie (ze ściąganiem butów włącznie). Wskakuję na rower i nadrabiam stracone do Hipci metry.
A przy okazji zaliczamy PK14, jest 11:13.
Rozpoczynamy wspinaczkę na Drogę Stu Zakrętów. SMS-uję nawet chwilę z Elizium, dzięki temu wiem, że Szwagry są niedaleko, a Wilk, który jeszcze na Śląsku był przed nami, teraz jest z tyłu. Nagle odzywa się telefon. Dziwny kierunkowy… odbieram, niech stracę, i tak jedziemy podjazd. „Dzień dobry, mazowiecki NFZ, pan składał wniosek o wydanie karty EKUZ”. Załatwiam sprawę, jadę dalej.
Ty, kurwa, ty, kurwa, kurwa, kurwa mać!
Hipcia jest rozpromieniona na myśl o tym, co czują jej stopy. W jednym miejscu stwierdza, że będzie tego dobrego i wyrzuca z siebie solidną wiązankę, której adresatem zostawało sukcesywnie wszystko, co tylko znalazło się w zasięgu wzroku. Nawet oberwało się jakiejś babeczce przechodzącej przez jezdnię przed nami.
Myślałem, że to tylko ja mam taki talent, a tu, proszę, Hipcia prezentuje ukryte umiejętności. No, ale trzeba przyznać, że miała dobrego nauczyciela.
Boli to boli, trzeba przeżyć. Powagi całej sytuacji nadaje to, co mruknęła do mnie gdzieś przy szczycie podjazdu: „Niech ta noga w końcu się złamie, będę mogła już wreszcie nią nie pedałować”. Noga postanowiła być złośliwą suką i wcale się nie chciała łamać. Wręcz przeciwnie, pracowała.
Ja dostaję za to nagrodę: w pewnym momencie doskonałej jazdy zaczynam słyszeć jak przez mgłę.
Po solidnym zjeździe, na którym Hipcia bawiła się w wilkołaka (lub łakowilka) i próbowała zagłuszyć stopę wyjąc wniebogłosy, łyknęliśmy sporą dawkę kilometrów i moje pierwotne szacunki zaczynały brać w łeb. Teraz szacowałem, że jeśli źle pójdzie, to dojedziemy na północ.
W Radkowie szacunki znacząco się skorygowały. Na niewielkim podjeździe poczułem, że odjeżdżam. Ciężko to opisać, ale uczucie było, jakby ktoś mnie przesunął z tyłu, za moje ciało. Wszystkie bodźce docierały z opóźnieniem, a moment wejścia w ten stan był tak gwałtowny, że aż się zatrzymałem. Jechałem jeszcze kawałek, ale oddalanie się od siebie postępowało. Stanęliśmy. Hipcia wściekła, bo z każdą chwilą stopy ją bardziej bolały. Rozmawiamy. Czuję się kiepskołamanenachujowo. Polewam twarz wodą – nic nie pomaga. Zaczynam się bardzo poważnie obawiać, że mogę spaść z roweru i nawet tego nie zauważyć, więc ustalamy, że Hipcia da mi się położyć na kilka minut. Wnioskowałem o 10, spuściłem do pięciu, dostałem zgodę na trzy.
Zbiegłem na łąkę i zaległem w słońcu. Chyba zdążyłem zasnąć, obudził mnie krzyk Hipci. Zerwałem się na nogi, podbiegłem do roweru, wsiadłem, ruszamy.
Dupa, a nie pomogło.
Ze dwa razy się jeszcze zatrzymałem, zastanawiając się, czy to po prostu zmęczenie. W końcu oblałem sobie solidnie ryj wodą i gdy poczułem, że mnie to przywraca do świata, uznałem, że już wiemy – po prostu zmęczenie. Uff.
Trzeba było jednak uważać, na jednym z zakrętów przymuliło mnie tak, że po dwóch sekundach zorientowałem się że walę prosto w zaparkowany samochód (brakło mi 30 metrów, nie było aż tak źle). Bądźmy precyzyjni: w zaparkowaną półciężarówkę.
Hit the road, Jack!
Dosłownie. Uderz w drogę, albo droga uderzy w ciebie. Wspinaczka na kultowe Świerki uderzała i to bardzo. We wszystko. Hipcia pokonała całość podjazdu płacząc, zaliczając glebę na wysokości kapliczki – nie dała rady z bólu wypiąć już stopy i wywaliła się na środek drogi. Nie musiałem nawet blokować przejazdu – samochody z tyłu cierpliwie poczekały aż zejdziemy na bok.
Zjazd wcale nie był lepszy. Bił i tłukł po czym tylko popadło.
W Głuszycy odbijamy się na kolejnym już, przedostatnim PK. Numer 15 – jest 15:18.
Dalsza część opowieści
- DST 1130.90km
- Czas 54:34
- VAVG 20.73km/h
- VMAX 77.85km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 1 sierpnia 2015
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Kórnicki Maraton Turystyczny - wersja alternatywna
Ostatnio dystanse "ultra" stają się, może nie "modne", ale popularne. Taki wzrost zainteresowania bardzo cieszy.
Najwyraźniej niektórzy po prostu lubią jeździć na rowerze i do tego lubią solidne, konkretne dystanse, niezależnie od tego, czy jadą dla towarzystwa, dla treningu, czy zmierzyć się ze swoim rekordem i swoimi możliwościami. Zainteresowanie jest widoczne, nie każdy jednak ma chęć rzucenia się bez kamizelki na głęboką wodę, niektórzy lubią, jeśli w pobliżu jest ktoś, kto, nawet swoją obecnością, pomoże w walce. I w tym właśnie celu, podejmując ideę, która nie wypaliła na pierwszym MP, powstał maraton, przemianowany po chwili na I Kórnicki Maraton Turystyczny. Nie ma ścigania, nie ma wyników, nie ma zwycięzców, jedziemy razem, wracamy razem: "Piwo, punkrock, rowery", "Love, Sex & Rock'n'Roll", "Szatan, wódka, czołgi", "Księga XII – Kochajmy się".
Nasz plan związany z tym maratonem był nieco inny: korzystając z tego, że Kórnik, sam położony wewnątrz białej plamy gminnej, stanowi doskonałą bazę wypadową w teren, który na mapie gmin mamy w kolorze innym niż zielony, opracowaliśmy sobie własną, gminożerną trasę. Do tego jazda trasą maratonu przecięłaby tereny, na które od grudnia mamy przygotowaną trasę jesiennej wyprawki. Prócz nas, podobny pomysł miał również Olo. Reszta chętnych podzieliła się między dystanse 300 i 500.
W piątek, po południu, spotkaliśmy się z Tomkiem w samym sercu Mordoru. Po jakichś trzech godzinach i jednym Orlenie zajeżdżaliśmy już pod OSIR w Kórniku. Na terenie stoi już kilka namiotów, poza tym ludzi brak, wyjąwszy dwóch gości i jedną dziewczynę przy ognisku. Rzucili na nas okiem i zignorowali. Postanowiliśmy się rozbić, ale w tym samym momencie podniósł się jeden z chłopaków przy ognisku i udało się w nim rozpoznać Elizium. Dziewczyna też się odwróciła i zauważyłem, że gdyby pochodziła ze Skandynawii, to powinna mieć na imię, na przykład, Olaf. Nie wiem, czemu, może to przez tę brodę.
Dostaliśmy klucz do rowerowni, gdzie wrzuciliśmy nasze pojazdy, rozbiliśmy namioty i razem z Giovannim, w czwórkę, wybraliśmy się na zakupy. Już prawie dotarliśmy do Biedronki, gdy z naprzeciwka wyjechało kilka znajomych twarzy: Magda, Jurek, Olo i dwóch kolegów, których nie zdążyłem zapamiętać. Dowiedzieliśmy się, że kawałek jest Lidl i, gubiąc Giovanniego, który postanowił wspierać polską gospodarkę w Biedronce, udaliśmy się właśnie tam. Kupiliśmy o wiele więcej, niż faktycznie potrzebowaliśmy i wrociliśmy, po drodze spotykając Martwą, Jacka, Podjazdy i jeszcze jednego kolegę, którego nie kojarzę.
Wieczór to czas spędzony przy ognisku, piwie, kiełbaskach i na próbach zapamiętania kto jest kim. Do tego Giovanni w sposób niezwykle brutalny uświadomił nam nasze piwne buractwo i wyjaśnił tajemnicę grzechoczącego w puszce Guinessa "czegoś". Było sympatycznie, ale, wzorem ubywających co chwilę osób, do namiotu pospieszyliśmy i my. Jeszcze nie na nocleg, trzeba było wyjeść trochę zapasów z tego, co nakupiliśmy. Uważam, że pół paczki ptasiego mleczka było dobrą kolacją.
Późńiej chwilę posiedzieliśmy przy ognisku i udaliśmy sie na spoczynek. Budziki nastawione, spać. Noc była raczej chłodna, ale jakoś się udało wyspać. Gdy wyczołgałem się z namiotu tuż po szóstej, zauważyłem pewną różnicę: i na MP, i na P1000J, gdy wstaliśmy o 6:00, cały teren już tętnił rowerowym życiem i można było odnieść wrażenie, że zaraz spóźnimy się na start. Teraz po terenie snuły się może dwie osoby. W ciągu 15 minut trochę się zmieniło, stoły się obsiadły, a śniadanie zaczęło się jeść, zaczęła się normalna, maratonowa krzątanina. Dopompowałem koła rowerom i, ulegając prośbie Hipci, której było chłodno, zgodziłem się ruszyć nieco wcześniej, zrywając z pierwotnym planem przejechania się z uczestnikami do Mosiny.
Życzyliśmy powodzenia i potoczyliśmy się po asfalcie.
Nie było najcieplej, początek jechaliśmy jeszcze w długich bluzach. Pierwsze kilometry szły częściowo przez lasy, ale słońce zaczynało powoli wychodzić i świecić między drzewami. Niemniej jednak temperatura do jazdy idealna, poniżej 20 stopni. Trochę cieplej zrobiło się, gdy odbiliśmy na Puszczykowo, więc, przy pierwszej okazji, na światłach, zdjąłem bluzę i wrzuciłem do kieszeni. Ilość napotykanych Orlenów zachwycała i kusiła, bo było ich naprawdę sporo. Sporo było też przejazdów kolejowych, podczas całej trasy spędziliśmy prawie 10 minut na postojach wymuszonych przez przejeżdżający pociąg, a nawet nie zliczę, ile torów przecięliśmy.
Czasem wiatr mieliśmy w plecy, czasem go nie było, ale nie przeszkadzał. Jechało się bardzo przyjemnie; to, co mi się nie podobało, to zdecydowanie zbyt dużo chodnikościeżek, którymi wszystkie tereny były upstrzone. Tymi po lewej się nie przejmujemy, przepisy w końcu jednoznacznie i wprost stwierdzają, że znaki po lewej kierującego pojazdem nie obowiązują (o ile nie ma przepisów szczególnych, a takich, mimo najszczerszych chęci, nie udało mi się znaleźć) i nie ma tu miejsca na zadne interpretacje. Na te po prawej kilka razy zjeżdżamy, gdy widać, że przejedziemy nią jakiś sensowny dystans, lub gdy po prostu jest wąsko. Niestety, sporo z nich zrobionych jest bezsensownie, na krótkie, kilkusetmetrowe kawałki, często po ułożonej byle jak kostce, gdzie więcej czasu się zjeżdża, niż faktycznie jedzie. W żadnym przypadku nie blokowaliśmy ruchu samochodowego, kierowcom też to nie przeszkadzało, nie brakło jednak przez cały dzień kilku "porządnych", którzy musieli nas, dla porządku, strąbić na pustej drodze.
Przed Grodziskiem łapiemy się na koło ciągnika i jedziemy za nim dobre dwa kilometry. Średnia właśnie przekroczyła 30 km/h, zaczynam się więc zastanawiać, czy mamy szansę na dotarcie do bazy w okolicach północy, bo jedzie się naprawdę świetnie: temperatura jest naprawdę sprzyjająca, poniżej 24 stopni, nie trzeba za dużo pić, wiatru brak...
Chwilę dalej mamy wersję turystyczną: trzy kilometry tłuczenia się po szutrówce i gruntówce w celu zaliczenia gminy Kamieniec. Do Grodziska wjeżdżamy po paskudnym asfalcie, wyjeżdżamy z niego w kierunku Rakoniewic i zaczyna się: witaj wietrze. Na razie był jeszcze słaby, ale wiał uparcie, z południowego wschodu. W Wolsztynie przejeżdżamy tuż obok muzeum parowozów, na wylotówce dostajemy przyzwoitą, asfaltową DDR... ale tylko kawałek. Za to asfalt jest paskudny, na szczęście kawałek dalej odbijamy na Sławę, droga już nie jest wojewódzką, asfalt robi się przyjemny.
Słońce przypomniało sobie w międzyczasie, że niedaleko w Maratonie bierze udział Wąski i zaczęło nieprzyjemnie przygrzewać. Temperatura wzrosła do jakichś 28 stopni. Hipcia uparcie to ignorowała, jadąc od samego startu w długim rękawie. I mimo moich propozycji nie zamierzała się zatrzymywać i zdejmować bluzy.
Licznik wskazuje ok. 140 km, jedzie się przyjemnie i zaczynam się zastanawiać, czy nie byłoby fajnie dociągnąć bez dłuższego przystanku do 200 km. Jedynym, co mnie może powstrzymać, jest ilość picia i jedzenia. Szczególnie tego pierwszego zaczyna ubywać niepokojąco szybko.
W Głogowie robimy skręt o dziewięćdziesiąt stopni i ruszamy mniej więcej na zachód, licząc, że w końcu wiatr musi przestać przeszkadzać. Nie przestał. Picie już się prawie skończyło, zamiast pić już praktycznie zwilżam usta, ale do dwusetki zostało nam już niewiele, zatrzymywanie się przy stacjach teraz już nie ma sensu, postanawiamy się zatrzymać w Lesznie. Wiem, że pewnie za tę zabawę z wodą zapłacę zaraz po postoju, ale trudno, chyba to przeżyję. A tu niespodzianka! Droga nie prowadzi bezpośrednio do Leszna, we Wschowej odbijamy na Jezierzyce. Liczba batonów (jeden) i ilość wody (nie więcej niż 25 ml) już jest symboliczna, a zostaje coś około 20 km. I weź tu jeszcze zgadnij, gdzie w Lesznie będzie jakaś stacja... Najpierw i tak trzeba dojechać. Oczywiście pod wiatr.
Po drodze, jakby nam było mało, robimy sobie małą pogoń za ciągnikiem, licząc na to, że się powieziemy za nim. Gdy już go doganialiśmy, skręcił na pole...
Drogę przez Leszno skracam - ślad prowadził przez centrum, wykombinowałem jakieś ścięcie, wskutek którego wylądowaliśmy na bruku i długi fragment pokonaliśmy chodnikiem.
I, nagle, gdy już zastanawiałem się, gdzie i czy znajdziemy jakieś miejsce na postój, pojawił się znany, czerwony znak... Orlen! Zupełnym przypadkiem wyjechaliśmy wprost na niego.
Dużo picia, lody (których mieliśmy już nie jeść w trasie, zwłaszcza ja, bo nie lubię pożerać w kilku gryzach, zawsze mi dłużej schodzi i tak oddaję Hipci jeszcze ćwierć tego, co mi zostało) i jedzenie w postaci kilku wafelków i Snickersów (paskudne rozwiązanie na upał, ale alternatyw nie było).
W końcu, po jakichś 30 minut obijania się, wyjechaliśmy. Kierunek południe, kierunek Śmigiel. Wiatr... tak. Przeszkadza. Jakaś anomalia pogodowa, z każdej strony wieje. Do tego czuję, że za harce bez wody oczywiście będę musiał zapłacić. Zaczyna się zamulanie.
Tyle naszego, że na Smigiel jedziemy krajówką, z szerokim, przyjemnym poboczem. Pojawiło się też sporo pagórków. Przez Śmigiel przejeżdżamy, bo naokoło prowadzi fragment ekspresówki. Podobnie też przejechaliśmy przez Kościan (tutaj akurat dlatego, że trzeba było zaliczyć miasto). Pojawił się Czempiń, a tuż za nim gminna odbitka prowadząca tarką, szutrówką i piachem. Gdy wracaliśmy z powrotem do Czempinia po dziurawym asfalcie, z ręki wypada mi pół Snickersa. Na szczęście mam jeszcze dwa, ale teraz do wszystkich w sklepie powinni dawać słomkę. Jedzie mi się paskudnie, jakoś nie mogę się nawodnić, a picie schodzi bardzo szybko, jedzenie też przestaje wchodzić. Długi fragment do Osiecznej jest niezmiernie irytujący.
W końcu właśnie w Osiecznej, po prawie 80 km, zarządzam błyskawiczny postój: szybko kupuję trochę picia, w końcu znalazłem też Liony (z tych komercyjnych batonów te są najlepsze, bo się aż tak nie rozpuszczają, do tego mają rodzynki), kupiłem troche Princess z Zeberkami dla Hipci i Colę dla siebie. Jednocześnie przelewałem wodę do bidonów, piłem Colę i dopijałem resztkę jakiegoś Powerade'a. Po szybkiej technicznej wizycie w pobliskich krzakach, po powrocie do rowerów, zastałem Hipcię osuszającą resztkę mojej cennej kupki cukru z czerwoną etykietą i białym napisem. Ale nie, coli nie chciała, myślała, że trzeba wypić, bo już jedziemy... dobra, dobra. Za długo się znamy, proszę pani.
W planie mieliśmy zrobienie tylko jednego postoju między Lesznem a bazą; czy go właśnie zużyliśmy? Zastrzegłem sobie ewentualną przerwę na zakupy, jeśli znowu skończy mi się picie. W końcu do mety jeszcze ponad 160 km.
Wypita na postoju woda w ilości ok. litra pomogła. Natychmiast zaczęło się jechać dobrze, zamiast zupy snickersowej mogłem też w końcu zeżreć Liona. W sumie nie wiem kiedy wyjechaliśmy na prostą prowadzącą do Jarocina. Tam... kołysał nas, ale wschodni wiatr. Teraz już nie żaden boczny, tylko frontalny. No ale skoro już się dobrze jedzie, to możemy zasuwać. Na swoich zmianach cisnąłem pod wiatr ile wlazło, żeby odkuć się za zamulanie na poprzednim fragmencie. Gdy prowadziła Hipcia, korzystając z tego, że asfalt był równy, a wiatr nikły, uczyłem się używać Tapatalka leżąc na lemondce, wymieniałem się też wiadomościami z Tomkiem, który bawił się razem z peletonem.
Kawałek dalej włączyliśmy światła, a do Jarocina wjechaliśmy już po ciemku. Bardzo chciałem zobaczyć pomnik glana, ale wiedziałem, że zdjęcie i tak nie wyjdzie, będzie jeszcze okazja tędy się przejechać. Wylotówka z Jarocina wyposażona została w chodnikoscieżkę po lewej stronie, gdy skończyło się nam pobocze postanowiliśmy pojechać tamtędy, żeby nie kusić kierowców do nadużywania klaksonu. Po dwóch kilometrach dziwny twór się skończył i wróciliśmy na jezdnię.
Gdzieś po drodze dowiedziałem się, ze Olo skrócił trasę i już się relaksuje w bazie. A my w linii prostej jesteśmy tak blisko, a w linii śladu - tak daleko...
Z krajówki skręciliśmy na Śrem, który jeszcze na początku jazdy kusił nas drogowskazami, w końcu udało się do niego dojechać. Fragment do Śremu przejechaliśmy bez wiatru, ale za to po paskudnym, dziurawym asfalcie, który ucichł (bo wcale nam nie pomagał). Już się cieszyliśmy... W międzyczasie zamieniamy się lampkami - Hipcia dostaje Bocialarkę, którą wiozłem w celu potwierdzenia, czy na pewno jest coś nie tak (sama miała jeszcze jedną, inną), ja dostaję jej Convoya.
Wspominałem, że się cieszyliśmy z wiatru. Nie na długo, za Śremem odbiliśmy na wschód i aż do Środy Wielkopolskiej mieliśmy znowu w twarz. Dla odmiany na samej końcówce, już za Środą, dostaliśmy go w plecy i ostatnie kilkanaście kilometrów jechało się bardzo przyjemnie.
Do bazy zajechaliśmy o 1:18. Na dzień dobry dostaliśmy fochem po oczach od zespołu Martwa&Podjazdy, a to tylko dlatego, że zostawiliśmy rowery przy namiocie, a nie podjechaliśmy od razu do ogniska. Kilka zamienionych słów, gorąca kąpiel i szybki marsz w kierunku ognia, żeby się ogrzać. Od tej pory pozostało tylko wypijanie piwa, zjedzenie kiełbasek, które zostawił nam Michał i długie gawędzenie z Martwą. Spać poszliśmy w okolicach trzeciej, zaraz po tym, jak na teren bazy wjechali Alamanka, Magia i Yoshko. Zamieniliśmy tylko dwa słowa z Andżeliką, która była bardzo, bardzo zmęczona (podobno zrobiła 600 km w dwa dni, z nikłą dawką snu) i zakopaliśmy się w śpiwory.
Rano, czyli niecałe cztery godziny później, obudził mnie okrzyk "Brawo Pająk!". Po chwili kompletnie dobudziło mnie gawędzenie Olka właśnie z Pająkiem, postanowiłem więc wyleźć, bo ze snu i tak byłyby nici. Zostawiłem drzemiącą Hipcię, poszwędałem się po chwili, wysłałem SMS-a do Tomka (według szacunków Pająka grupa 500 powinna dotrzeć do bazy około 12-13) i po chwili dowiedziałem się, że są już niedaleko, w Śremie.
Do bazy dotarł Pan Organizator, odznaczył mnie medalem (na który raczej nie zasłużyłem, ale i tak było mi bardzo miło), ja z kolei dostąpilem zaszczytu udekorowania Ola.
Zwiedziliśmy teren, posiedzieliśmy chwilę na pomoście, poleżeliśmy w słońcu, wróciliśmy.
Wkrótce do bazy dotarł Młody, ktory ze względu na kontuzję wycofał się z trasy. Nie zdążyłem dokończyc z nim rozmowy, bo na horyzoncie pojawił się tłum rowerów, a potem, przy dźwięku okrzyków i oklasków, maratończycy zajechali na teren bazy. Najpiękniej wjechać chciał Wąski, podnosząc dłonie w geście triumfu, dzięki temu niewiele mu brakło do szlifa. Opanował jednak sytuację jak zawodowiec. Na fotce mam chyba jeszcze jego przerażoną minę.
Zrobił się szum, pojawiły się medale, zdjęcia, a w to wszystko jeszcze żona Keto z pysznymi ciasteczkami-niespodzianką. Czy to też będzie tradycją na maratonach? Bardzo bym chciał...
Wydostaliśmy się z całego harmidru, a jako że było już gorąco, posiedzieliśmy chwilę grupowo w wodzie, bo trzeba było wykorzystać to, że plaża była jeszcze pusta. Po kąpieli wybraliśmy się na spacer w słońcu do McD, gdzie nie bez przyjemności pochłonąłem jakiegoś podwójnego Wieśmaka, stamtąd poszliśmy do Lidla po zapasy na drogę. Po powrocie do bazy akurat zastaliśmy Tomka już rozbudzonego i chętnego do jazdy, dlatego też szybko się zwinęliśmy i w grupie tym razem czteroosobowej, bo z Wilkiem, pojechaliśmy do domu.
Podsumowując, mogę napisać, że mimo że nie braliśmy udziału w części "maratonowej", a tylko rzeźbiliśmy sobie na boku, to maraton i tak uważam za ogromny sukces. Idea jazdy w grupie wypaliła, sporo osób pobiło swoje życiówki i można obstawiać kilku pewniaków na trasę 500 na przyszłoroczny MP (a może i na BBT). Gratuluję wszystkim!
Krzysiek zorganizował wszystko wspaniale, przy wsparciu lokalnych instytucji załatwił wszystko, czego mogli potrzebować maratończycy, jedyne, co musieli pokryć startujący, to koszty noclegu. Do tego OSIR w Kórniku jako baza sprawdził się idealnie. Pozostaje mieć nadzieję, że będzie mu się chciało wszystko zorganizować jeszcze raz, za rok, bo na razie widzę wszystkie głosy za, żadnego przeciw.
Jeśli chodzi o naszą jazdę, to:
- zaliczyliśmy 45 gmin (tylko na BBT zdobyliśmy ich więcej podczas jednego wyjazdu),
- łącznie staliśmy 49 minut (w tym jakieś 15 minut zeszło na światła i przejazdy kolejowe),
- postoje zrobiliśmy dwa, w tym drugi był tylko symboliczny - zakupy i w drogę, tym samym pobijając nasz rekord jazdy bez dłuższego postoju - 208 km,
- ponad 350 km z całej trasy zrobiliśmy pod silny wiatr, w tym sporo z wiatrem wiejącym frontalnie w twarz,
- był to nasz najdłuższy niemaratonowy dystans.
Najwyraźniej niektórzy po prostu lubią jeździć na rowerze i do tego lubią solidne, konkretne dystanse, niezależnie od tego, czy jadą dla towarzystwa, dla treningu, czy zmierzyć się ze swoim rekordem i swoimi możliwościami. Zainteresowanie jest widoczne, nie każdy jednak ma chęć rzucenia się bez kamizelki na głęboką wodę, niektórzy lubią, jeśli w pobliżu jest ktoś, kto, nawet swoją obecnością, pomoże w walce. I w tym właśnie celu, podejmując ideę, która nie wypaliła na pierwszym MP, powstał maraton, przemianowany po chwili na I Kórnicki Maraton Turystyczny. Nie ma ścigania, nie ma wyników, nie ma zwycięzców, jedziemy razem, wracamy razem: "Piwo, punkrock, rowery", "Love, Sex & Rock'n'Roll", "Szatan, wódka, czołgi", "Księga XII – Kochajmy się".
Nasz plan związany z tym maratonem był nieco inny: korzystając z tego, że Kórnik, sam położony wewnątrz białej plamy gminnej, stanowi doskonałą bazę wypadową w teren, który na mapie gmin mamy w kolorze innym niż zielony, opracowaliśmy sobie własną, gminożerną trasę. Do tego jazda trasą maratonu przecięłaby tereny, na które od grudnia mamy przygotowaną trasę jesiennej wyprawki. Prócz nas, podobny pomysł miał również Olo. Reszta chętnych podzieliła się między dystanse 300 i 500.
W piątek, po południu, spotkaliśmy się z Tomkiem w samym sercu Mordoru. Po jakichś trzech godzinach i jednym Orlenie zajeżdżaliśmy już pod OSIR w Kórniku. Na terenie stoi już kilka namiotów, poza tym ludzi brak, wyjąwszy dwóch gości i jedną dziewczynę przy ognisku. Rzucili na nas okiem i zignorowali. Postanowiliśmy się rozbić, ale w tym samym momencie podniósł się jeden z chłopaków przy ognisku i udało się w nim rozpoznać Elizium. Dziewczyna też się odwróciła i zauważyłem, że gdyby pochodziła ze Skandynawii, to powinna mieć na imię, na przykład, Olaf. Nie wiem, czemu, może to przez tę brodę.
Dostaliśmy klucz do rowerowni, gdzie wrzuciliśmy nasze pojazdy, rozbiliśmy namioty i razem z Giovannim, w czwórkę, wybraliśmy się na zakupy. Już prawie dotarliśmy do Biedronki, gdy z naprzeciwka wyjechało kilka znajomych twarzy: Magda, Jurek, Olo i dwóch kolegów, których nie zdążyłem zapamiętać. Dowiedzieliśmy się, że kawałek jest Lidl i, gubiąc Giovanniego, który postanowił wspierać polską gospodarkę w Biedronce, udaliśmy się właśnie tam. Kupiliśmy o wiele więcej, niż faktycznie potrzebowaliśmy i wrociliśmy, po drodze spotykając Martwą, Jacka, Podjazdy i jeszcze jednego kolegę, którego nie kojarzę.
Wieczór to czas spędzony przy ognisku, piwie, kiełbaskach i na próbach zapamiętania kto jest kim. Do tego Giovanni w sposób niezwykle brutalny uświadomił nam nasze piwne buractwo i wyjaśnił tajemnicę grzechoczącego w puszce Guinessa "czegoś". Było sympatycznie, ale, wzorem ubywających co chwilę osób, do namiotu pospieszyliśmy i my. Jeszcze nie na nocleg, trzeba było wyjeść trochę zapasów z tego, co nakupiliśmy. Uważam, że pół paczki ptasiego mleczka było dobrą kolacją.
Późńiej chwilę posiedzieliśmy przy ognisku i udaliśmy sie na spoczynek. Budziki nastawione, spać. Noc była raczej chłodna, ale jakoś się udało wyspać. Gdy wyczołgałem się z namiotu tuż po szóstej, zauważyłem pewną różnicę: i na MP, i na P1000J, gdy wstaliśmy o 6:00, cały teren już tętnił rowerowym życiem i można było odnieść wrażenie, że zaraz spóźnimy się na start. Teraz po terenie snuły się może dwie osoby. W ciągu 15 minut trochę się zmieniło, stoły się obsiadły, a śniadanie zaczęło się jeść, zaczęła się normalna, maratonowa krzątanina. Dopompowałem koła rowerom i, ulegając prośbie Hipci, której było chłodno, zgodziłem się ruszyć nieco wcześniej, zrywając z pierwotnym planem przejechania się z uczestnikami do Mosiny.
Życzyliśmy powodzenia i potoczyliśmy się po asfalcie.
Nie było najcieplej, początek jechaliśmy jeszcze w długich bluzach. Pierwsze kilometry szły częściowo przez lasy, ale słońce zaczynało powoli wychodzić i świecić między drzewami. Niemniej jednak temperatura do jazdy idealna, poniżej 20 stopni. Trochę cieplej zrobiło się, gdy odbiliśmy na Puszczykowo, więc, przy pierwszej okazji, na światłach, zdjąłem bluzę i wrzuciłem do kieszeni. Ilość napotykanych Orlenów zachwycała i kusiła, bo było ich naprawdę sporo. Sporo było też przejazdów kolejowych, podczas całej trasy spędziliśmy prawie 10 minut na postojach wymuszonych przez przejeżdżający pociąg, a nawet nie zliczę, ile torów przecięliśmy.
Czasem wiatr mieliśmy w plecy, czasem go nie było, ale nie przeszkadzał. Jechało się bardzo przyjemnie; to, co mi się nie podobało, to zdecydowanie zbyt dużo chodnikościeżek, którymi wszystkie tereny były upstrzone. Tymi po lewej się nie przejmujemy, przepisy w końcu jednoznacznie i wprost stwierdzają, że znaki po lewej kierującego pojazdem nie obowiązują (o ile nie ma przepisów szczególnych, a takich, mimo najszczerszych chęci, nie udało mi się znaleźć) i nie ma tu miejsca na zadne interpretacje. Na te po prawej kilka razy zjeżdżamy, gdy widać, że przejedziemy nią jakiś sensowny dystans, lub gdy po prostu jest wąsko. Niestety, sporo z nich zrobionych jest bezsensownie, na krótkie, kilkusetmetrowe kawałki, często po ułożonej byle jak kostce, gdzie więcej czasu się zjeżdża, niż faktycznie jedzie. W żadnym przypadku nie blokowaliśmy ruchu samochodowego, kierowcom też to nie przeszkadzało, nie brakło jednak przez cały dzień kilku "porządnych", którzy musieli nas, dla porządku, strąbić na pustej drodze.
Przed Grodziskiem łapiemy się na koło ciągnika i jedziemy za nim dobre dwa kilometry. Średnia właśnie przekroczyła 30 km/h, zaczynam się więc zastanawiać, czy mamy szansę na dotarcie do bazy w okolicach północy, bo jedzie się naprawdę świetnie: temperatura jest naprawdę sprzyjająca, poniżej 24 stopni, nie trzeba za dużo pić, wiatru brak...
Chwilę dalej mamy wersję turystyczną: trzy kilometry tłuczenia się po szutrówce i gruntówce w celu zaliczenia gminy Kamieniec. Do Grodziska wjeżdżamy po paskudnym asfalcie, wyjeżdżamy z niego w kierunku Rakoniewic i zaczyna się: witaj wietrze. Na razie był jeszcze słaby, ale wiał uparcie, z południowego wschodu. W Wolsztynie przejeżdżamy tuż obok muzeum parowozów, na wylotówce dostajemy przyzwoitą, asfaltową DDR... ale tylko kawałek. Za to asfalt jest paskudny, na szczęście kawałek dalej odbijamy na Sławę, droga już nie jest wojewódzką, asfalt robi się przyjemny.
Słońce przypomniało sobie w międzyczasie, że niedaleko w Maratonie bierze udział Wąski i zaczęło nieprzyjemnie przygrzewać. Temperatura wzrosła do jakichś 28 stopni. Hipcia uparcie to ignorowała, jadąc od samego startu w długim rękawie. I mimo moich propozycji nie zamierzała się zatrzymywać i zdejmować bluzy.
Licznik wskazuje ok. 140 km, jedzie się przyjemnie i zaczynam się zastanawiać, czy nie byłoby fajnie dociągnąć bez dłuższego przystanku do 200 km. Jedynym, co mnie może powstrzymać, jest ilość picia i jedzenia. Szczególnie tego pierwszego zaczyna ubywać niepokojąco szybko.
W Głogowie robimy skręt o dziewięćdziesiąt stopni i ruszamy mniej więcej na zachód, licząc, że w końcu wiatr musi przestać przeszkadzać. Nie przestał. Picie już się prawie skończyło, zamiast pić już praktycznie zwilżam usta, ale do dwusetki zostało nam już niewiele, zatrzymywanie się przy stacjach teraz już nie ma sensu, postanawiamy się zatrzymać w Lesznie. Wiem, że pewnie za tę zabawę z wodą zapłacę zaraz po postoju, ale trudno, chyba to przeżyję. A tu niespodzianka! Droga nie prowadzi bezpośrednio do Leszna, we Wschowej odbijamy na Jezierzyce. Liczba batonów (jeden) i ilość wody (nie więcej niż 25 ml) już jest symboliczna, a zostaje coś około 20 km. I weź tu jeszcze zgadnij, gdzie w Lesznie będzie jakaś stacja... Najpierw i tak trzeba dojechać. Oczywiście pod wiatr.
Po drodze, jakby nam było mało, robimy sobie małą pogoń za ciągnikiem, licząc na to, że się powieziemy za nim. Gdy już go doganialiśmy, skręcił na pole...
Drogę przez Leszno skracam - ślad prowadził przez centrum, wykombinowałem jakieś ścięcie, wskutek którego wylądowaliśmy na bruku i długi fragment pokonaliśmy chodnikiem.
I, nagle, gdy już zastanawiałem się, gdzie i czy znajdziemy jakieś miejsce na postój, pojawił się znany, czerwony znak... Orlen! Zupełnym przypadkiem wyjechaliśmy wprost na niego.
Dużo picia, lody (których mieliśmy już nie jeść w trasie, zwłaszcza ja, bo nie lubię pożerać w kilku gryzach, zawsze mi dłużej schodzi i tak oddaję Hipci jeszcze ćwierć tego, co mi zostało) i jedzenie w postaci kilku wafelków i Snickersów (paskudne rozwiązanie na upał, ale alternatyw nie było).
W końcu, po jakichś 30 minut obijania się, wyjechaliśmy. Kierunek południe, kierunek Śmigiel. Wiatr... tak. Przeszkadza. Jakaś anomalia pogodowa, z każdej strony wieje. Do tego czuję, że za harce bez wody oczywiście będę musiał zapłacić. Zaczyna się zamulanie.
Tyle naszego, że na Smigiel jedziemy krajówką, z szerokim, przyjemnym poboczem. Pojawiło się też sporo pagórków. Przez Śmigiel przejeżdżamy, bo naokoło prowadzi fragment ekspresówki. Podobnie też przejechaliśmy przez Kościan (tutaj akurat dlatego, że trzeba było zaliczyć miasto). Pojawił się Czempiń, a tuż za nim gminna odbitka prowadząca tarką, szutrówką i piachem. Gdy wracaliśmy z powrotem do Czempinia po dziurawym asfalcie, z ręki wypada mi pół Snickersa. Na szczęście mam jeszcze dwa, ale teraz do wszystkich w sklepie powinni dawać słomkę. Jedzie mi się paskudnie, jakoś nie mogę się nawodnić, a picie schodzi bardzo szybko, jedzenie też przestaje wchodzić. Długi fragment do Osiecznej jest niezmiernie irytujący.
W końcu właśnie w Osiecznej, po prawie 80 km, zarządzam błyskawiczny postój: szybko kupuję trochę picia, w końcu znalazłem też Liony (z tych komercyjnych batonów te są najlepsze, bo się aż tak nie rozpuszczają, do tego mają rodzynki), kupiłem troche Princess z Zeberkami dla Hipci i Colę dla siebie. Jednocześnie przelewałem wodę do bidonów, piłem Colę i dopijałem resztkę jakiegoś Powerade'a. Po szybkiej technicznej wizycie w pobliskich krzakach, po powrocie do rowerów, zastałem Hipcię osuszającą resztkę mojej cennej kupki cukru z czerwoną etykietą i białym napisem. Ale nie, coli nie chciała, myślała, że trzeba wypić, bo już jedziemy... dobra, dobra. Za długo się znamy, proszę pani.
W planie mieliśmy zrobienie tylko jednego postoju między Lesznem a bazą; czy go właśnie zużyliśmy? Zastrzegłem sobie ewentualną przerwę na zakupy, jeśli znowu skończy mi się picie. W końcu do mety jeszcze ponad 160 km.
Wypita na postoju woda w ilości ok. litra pomogła. Natychmiast zaczęło się jechać dobrze, zamiast zupy snickersowej mogłem też w końcu zeżreć Liona. W sumie nie wiem kiedy wyjechaliśmy na prostą prowadzącą do Jarocina. Tam... kołysał nas, ale wschodni wiatr. Teraz już nie żaden boczny, tylko frontalny. No ale skoro już się dobrze jedzie, to możemy zasuwać. Na swoich zmianach cisnąłem pod wiatr ile wlazło, żeby odkuć się za zamulanie na poprzednim fragmencie. Gdy prowadziła Hipcia, korzystając z tego, że asfalt był równy, a wiatr nikły, uczyłem się używać Tapatalka leżąc na lemondce, wymieniałem się też wiadomościami z Tomkiem, który bawił się razem z peletonem.
Kawałek dalej włączyliśmy światła, a do Jarocina wjechaliśmy już po ciemku. Bardzo chciałem zobaczyć pomnik glana, ale wiedziałem, że zdjęcie i tak nie wyjdzie, będzie jeszcze okazja tędy się przejechać. Wylotówka z Jarocina wyposażona została w chodnikoscieżkę po lewej stronie, gdy skończyło się nam pobocze postanowiliśmy pojechać tamtędy, żeby nie kusić kierowców do nadużywania klaksonu. Po dwóch kilometrach dziwny twór się skończył i wróciliśmy na jezdnię.
Gdzieś po drodze dowiedziałem się, ze Olo skrócił trasę i już się relaksuje w bazie. A my w linii prostej jesteśmy tak blisko, a w linii śladu - tak daleko...
Z krajówki skręciliśmy na Śrem, który jeszcze na początku jazdy kusił nas drogowskazami, w końcu udało się do niego dojechać. Fragment do Śremu przejechaliśmy bez wiatru, ale za to po paskudnym, dziurawym asfalcie, który ucichł (bo wcale nam nie pomagał). Już się cieszyliśmy... W międzyczasie zamieniamy się lampkami - Hipcia dostaje Bocialarkę, którą wiozłem w celu potwierdzenia, czy na pewno jest coś nie tak (sama miała jeszcze jedną, inną), ja dostaję jej Convoya.
Wspominałem, że się cieszyliśmy z wiatru. Nie na długo, za Śremem odbiliśmy na wschód i aż do Środy Wielkopolskiej mieliśmy znowu w twarz. Dla odmiany na samej końcówce, już za Środą, dostaliśmy go w plecy i ostatnie kilkanaście kilometrów jechało się bardzo przyjemnie.
Do bazy zajechaliśmy o 1:18. Na dzień dobry dostaliśmy fochem po oczach od zespołu Martwa&Podjazdy, a to tylko dlatego, że zostawiliśmy rowery przy namiocie, a nie podjechaliśmy od razu do ogniska. Kilka zamienionych słów, gorąca kąpiel i szybki marsz w kierunku ognia, żeby się ogrzać. Od tej pory pozostało tylko wypijanie piwa, zjedzenie kiełbasek, które zostawił nam Michał i długie gawędzenie z Martwą. Spać poszliśmy w okolicach trzeciej, zaraz po tym, jak na teren bazy wjechali Alamanka, Magia i Yoshko. Zamieniliśmy tylko dwa słowa z Andżeliką, która była bardzo, bardzo zmęczona (podobno zrobiła 600 km w dwa dni, z nikłą dawką snu) i zakopaliśmy się w śpiwory.
Rano, czyli niecałe cztery godziny później, obudził mnie okrzyk "Brawo Pająk!". Po chwili kompletnie dobudziło mnie gawędzenie Olka właśnie z Pająkiem, postanowiłem więc wyleźć, bo ze snu i tak byłyby nici. Zostawiłem drzemiącą Hipcię, poszwędałem się po chwili, wysłałem SMS-a do Tomka (według szacunków Pająka grupa 500 powinna dotrzeć do bazy około 12-13) i po chwili dowiedziałem się, że są już niedaleko, w Śremie.
Do bazy dotarł Pan Organizator, odznaczył mnie medalem (na który raczej nie zasłużyłem, ale i tak było mi bardzo miło), ja z kolei dostąpilem zaszczytu udekorowania Ola.
Zwiedziliśmy teren, posiedzieliśmy chwilę na pomoście, poleżeliśmy w słońcu, wróciliśmy.
Wkrótce do bazy dotarł Młody, ktory ze względu na kontuzję wycofał się z trasy. Nie zdążyłem dokończyc z nim rozmowy, bo na horyzoncie pojawił się tłum rowerów, a potem, przy dźwięku okrzyków i oklasków, maratończycy zajechali na teren bazy. Najpiękniej wjechać chciał Wąski, podnosząc dłonie w geście triumfu, dzięki temu niewiele mu brakło do szlifa. Opanował jednak sytuację jak zawodowiec. Na fotce mam chyba jeszcze jego przerażoną minę.
Zrobił się szum, pojawiły się medale, zdjęcia, a w to wszystko jeszcze żona Keto z pysznymi ciasteczkami-niespodzianką. Czy to też będzie tradycją na maratonach? Bardzo bym chciał...
Wydostaliśmy się z całego harmidru, a jako że było już gorąco, posiedzieliśmy chwilę grupowo w wodzie, bo trzeba było wykorzystać to, że plaża była jeszcze pusta. Po kąpieli wybraliśmy się na spacer w słońcu do McD, gdzie nie bez przyjemności pochłonąłem jakiegoś podwójnego Wieśmaka, stamtąd poszliśmy do Lidla po zapasy na drogę. Po powrocie do bazy akurat zastaliśmy Tomka już rozbudzonego i chętnego do jazdy, dlatego też szybko się zwinęliśmy i w grupie tym razem czteroosobowej, bo z Wilkiem, pojechaliśmy do domu.
Podsumowując, mogę napisać, że mimo że nie braliśmy udziału w części "maratonowej", a tylko rzeźbiliśmy sobie na boku, to maraton i tak uważam za ogromny sukces. Idea jazdy w grupie wypaliła, sporo osób pobiło swoje życiówki i można obstawiać kilku pewniaków na trasę 500 na przyszłoroczny MP (a może i na BBT). Gratuluję wszystkim!
Krzysiek zorganizował wszystko wspaniale, przy wsparciu lokalnych instytucji załatwił wszystko, czego mogli potrzebować maratończycy, jedyne, co musieli pokryć startujący, to koszty noclegu. Do tego OSIR w Kórniku jako baza sprawdził się idealnie. Pozostaje mieć nadzieję, że będzie mu się chciało wszystko zorganizować jeszcze raz, za rok, bo na razie widzę wszystkie głosy za, żadnego przeciw.
Jeśli chodzi o naszą jazdę, to:
- zaliczyliśmy 45 gmin (tylko na BBT zdobyliśmy ich więcej podczas jednego wyjazdu),
- łącznie staliśmy 49 minut (w tym jakieś 15 minut zeszło na światła i przejazdy kolejowe),
- postoje zrobiliśmy dwa, w tym drugi był tylko symboliczny - zakupy i w drogę, tym samym pobijając nasz rekord jazdy bez dłuższego postoju - 208 km,
- ponad 350 km z całej trasy zrobiliśmy pod silny wiatr, w tym sporo z wiatrem wiejącym frontalnie w twarz,
- był to nasz najdłuższy niemaratonowy dystans.
- DST 463.00km
- Czas 17:07
- VAVG 27.05km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 19 lipca 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Znowu za dużo słońca
Gdy zastanawialiśmy się nad spędzeniem tego weekendu, wpadł nam pomysł na Brevet. Jeśli ktoś nie wie - są to przejazdy organizowane przez Randonneurs Polska. O tyle jest to fajne, że, w przeciwieństwie do Pierścieni i Podróżników, tutaj nie liczy się miejsce, tylko samo uczestnictwo (przynajmniej tak wygląda to oficjalnie). Jest to naprawdę bardzo ciekawa opcja, również dla osób, które chciałyby spróbować większych dystansów, a nie do końca czują się z tym pewnie (chociaż i tak każdy wie, że najlepszą opcją na pewne przejechanie solidnego dystansu w dobrym towarzystwie pozostaje Turystyczny Maraton organizowany przez Elizium).
W sobotę organizowany był Brevet 300, jednak koszty (dojazd w obie strony, co najmniej jeden nocleg, wpisowe) spowodowały, że postanowiliśmy poszukać innych, tańszych, ale podobnych dystansowo rozwiązań. W końcu w tym roku już naprawdę solidnie wykosztowaliśmy się na oba wyścigi i kilka pozostałych wyjazdów.
Do tego w sobotę miało być bardzo, bardzo gorąco, więc postanowiliśmy przełożyć wyjazd na niedzielę.
Rano przeszedłem przez wszystkie fazy, od zaprzeczenia do akceptacji i w końcu postanowiłem wstać i ruszyć. Pogoda była naprawdę nie za ciekawa - za oknem wisiały chmury, wiało, grzmiało, a po chwili zaczął padać deszcz. Uznaliśmy jednak, że ma się wypogodzić, więc trzeba się jednak ruszyć. Trochę pada, ale nie będziemy zakładać kurtek przeciwdeszczowych, prawda? Nieprawda. Gdy zobaczyliśmy ścianę deszczu, natychmiast wyciągnęliśmy je z bagażu. Czasu do odjazdu mało, ruszajmy czym prędzej... kicha. Nie przełożyłem Hipci magnesu do licznika na drugie koło. Bieg do domu (na blokach szosowych niczym dziewczynka na szpilkach), wyciągam magnes, porywam również nasze "wyprawowe" kapelusze (skoro jest pogoda "sakwiarska", to ubierzmy się sakwiarsko). Szybka jazda na Dworzec. Pociąg.
W pociąg dosuszyliśmy rzeczy, Hipcia dosuszyła sobie również skarpetki, a na zewnątrz robiło się coraz cieplej. I słoneczniej. Wysiedliśmy w Częstochowie, tutaj bowiem zaczynaliśmy trasę. Na dzień dobry uderza nas w twarz żar niczym z piekarnika... a rano było tak przyjemnie... No i, halo, dzisiaj miało być chłodniej niż wczoraj.
Już po kilku obrotach korbą licznik wskazał 36 stopni. Pierwsza część to długa prosta do Działoszyna, z jedną gminną odbitką. Wiatr wieje... w plecy, dlatego też pędzimy bardzo szybko, kilometry znikają nie wiadomo kiedy. Nadal ciepło, picie znika dość szybko. W przeciwieństwie do Pierścienia tutaj nie mieliśmy drzew, między którymi można było się schować, więc jechaliśmy w większości w pełnym słońcu. Do tego Hipcia uwierzyła w to, że miało być chłodniej i zabrała sobie swoją ulubioną, czarną koszulkę.
Zaraz za Działoszynem zatrzymujemy się na przejeździe przepuścić pociąg towarowy. Zaledwie 20 km dalej, za Chorzewem, przecinamy tę samą nitkę torów i... przepuszczamy pociąg towarowy. Turlając się bocznymi drogami, po raczej poślednim asfalcie, docieramy do krajówki prowadzącej na Bełchatow.
Pierwszy przystanek robimy za Ruścem, na stacji. Kupujemy dwa bezalkoholowe, zimne piwa, dużo picia, lody, zapas batonów. Zjedzenie, wypicie, spakowanie, wizyta w toalecie... wszystko to łącznie wyszło mniej więcej tyle, ile mieliśmy łącznie przystanków na Pierścieniu. Gdy sobie to uświadomiłem, sam nie mogłem uwierzyć w to, że wtedy tak zasuwaliśmy z postojami.
Ruszamy dalej. Słońce ani myśli przestać, mimo że jest już prawie 16:00. Wiatr za to stara się pomagać, jak tylko może. Dojeżdżamy do gminy Kluki i tak odbijamy na północ, na Łask. Asfalt robi się bardziej niż podły, do tego mijamy jakieś lokalne kąpielisko nad wodą. To, że w tym miejscu był duży ruch, to nie problem. Problemem było to, że bardzo wiele osób jeszcze tam jechało, lub już wracało, co wymuszało na nas przez dobre kilka(naście?) kilometrów, ustawiczne ucieczki ze względnie równego środka jezdni na dziurawy skraj.
W końcu udało się nam wyjechać na lepszy asfalt. W międzyczasie zaliczyliśmy delikatny deszczyk (pokropiło przez kilkanaście minut i przestało). W Łasku ruszyliśmy na Pabianice, główną drogą, krajówką, z bardzo dobrym poboczem.
Do Pabianic dotarliśmy dość szybko (bo z wiatrem, który najwyraźniej się rozpędzał), chwilę po tym, jak przetoczyła się tamtędy chmura. Na widok pierwszego Orlenu zarządzam nie podlegający negocjacji, natychmiastowy postój. Od dłuższej chwili udawało mi się tylko pić, na myśl o jedzeniu miałem dość wszystkiego, był najwyższy czas, żeby reagować. Wchłonąłem tam litr bezalkoholowego, zimnego Radlera, posiedziałem przy tym w cieniu i na wietrze, wymyłem twarz i wszystko zaczęło wracać do normy.
Zastanawialiśmy się, czy nie warto by było wrócić z Pabianic do domu, bo po co po raz kolejny jechać tą samą trasą? Niestety, okazało się, że pociąg mamy za trzy godziny. Zobaczmy więc, czy zdążymy do Skierniewic... Ruszyliśmy, przetaczając się na dzień dobry po kocich łbach. Fragment przez Rzgów, Brzeziny, Jeżów pamiętaliśmy z ostatniego wyjazdu, jakieś trzy miesiące temu. I tak samo, jak wtedy, zatrzymaliśmy się na przejeździe w Andrespolu (tym razem staliśmy dobry kwadrans, przepuszczając dwa pociągi, dla odmiany, osobowe).
Dystans powoli się zmniejszał. Ale pociąg miał odjechać o 21:46, czasu było mało. Trzeba było przycisnąć, na szczęście, znowu, z wiatrem w plecy. Koncówkę, juz za Jeżowem, robimy naprawdę błyskawicznie. Przy wjeździe do Skierniewic Hipcia pyta: "No to co robimy?". Odpowiadam: No przecież jedziemy na pociąg, skręt na Żyrardow już minęliśmy. No i tak się dowiedziałem, że to, czy będziemy jechali pociągiem, miało być jeszcze do dyskusji, a nie zależeć tylko od tego, czy wyrobimy się w czasie.
Uznaliśmy jednak, że będzie to lepsza opcja - gminy zostały zaliczone, a turlanie się po niezbyt przyjemnym fragmencie przez Żyrardów to tylko sztuka dla sztuki. Tak ładnie zasuwaliśmy, że na miejscu byliśmy 25 minut przed czasem, mając jeszcze czas na zakupy w Żabce.
Wsiedliśmy do KM-ki (mój ulubiony ostatnio przewoźnik) i kursem przyspieszonym poturlaliśmy się do Warszawy. W domu byliśmy o 23:00.
Zaliczonych gmin: 15.
W sobotę organizowany był Brevet 300, jednak koszty (dojazd w obie strony, co najmniej jeden nocleg, wpisowe) spowodowały, że postanowiliśmy poszukać innych, tańszych, ale podobnych dystansowo rozwiązań. W końcu w tym roku już naprawdę solidnie wykosztowaliśmy się na oba wyścigi i kilka pozostałych wyjazdów.
Do tego w sobotę miało być bardzo, bardzo gorąco, więc postanowiliśmy przełożyć wyjazd na niedzielę.
Rano przeszedłem przez wszystkie fazy, od zaprzeczenia do akceptacji i w końcu postanowiłem wstać i ruszyć. Pogoda była naprawdę nie za ciekawa - za oknem wisiały chmury, wiało, grzmiało, a po chwili zaczął padać deszcz. Uznaliśmy jednak, że ma się wypogodzić, więc trzeba się jednak ruszyć. Trochę pada, ale nie będziemy zakładać kurtek przeciwdeszczowych, prawda? Nieprawda. Gdy zobaczyliśmy ścianę deszczu, natychmiast wyciągnęliśmy je z bagażu. Czasu do odjazdu mało, ruszajmy czym prędzej... kicha. Nie przełożyłem Hipci magnesu do licznika na drugie koło. Bieg do domu (na blokach szosowych niczym dziewczynka na szpilkach), wyciągam magnes, porywam również nasze "wyprawowe" kapelusze (skoro jest pogoda "sakwiarska", to ubierzmy się sakwiarsko). Szybka jazda na Dworzec. Pociąg.
W pociąg dosuszyliśmy rzeczy, Hipcia dosuszyła sobie również skarpetki, a na zewnątrz robiło się coraz cieplej. I słoneczniej. Wysiedliśmy w Częstochowie, tutaj bowiem zaczynaliśmy trasę. Na dzień dobry uderza nas w twarz żar niczym z piekarnika... a rano było tak przyjemnie... No i, halo, dzisiaj miało być chłodniej niż wczoraj.
Już po kilku obrotach korbą licznik wskazał 36 stopni. Pierwsza część to długa prosta do Działoszyna, z jedną gminną odbitką. Wiatr wieje... w plecy, dlatego też pędzimy bardzo szybko, kilometry znikają nie wiadomo kiedy. Nadal ciepło, picie znika dość szybko. W przeciwieństwie do Pierścienia tutaj nie mieliśmy drzew, między którymi można było się schować, więc jechaliśmy w większości w pełnym słońcu. Do tego Hipcia uwierzyła w to, że miało być chłodniej i zabrała sobie swoją ulubioną, czarną koszulkę.
Zaraz za Działoszynem zatrzymujemy się na przejeździe przepuścić pociąg towarowy. Zaledwie 20 km dalej, za Chorzewem, przecinamy tę samą nitkę torów i... przepuszczamy pociąg towarowy. Turlając się bocznymi drogami, po raczej poślednim asfalcie, docieramy do krajówki prowadzącej na Bełchatow.
Pierwszy przystanek robimy za Ruścem, na stacji. Kupujemy dwa bezalkoholowe, zimne piwa, dużo picia, lody, zapas batonów. Zjedzenie, wypicie, spakowanie, wizyta w toalecie... wszystko to łącznie wyszło mniej więcej tyle, ile mieliśmy łącznie przystanków na Pierścieniu. Gdy sobie to uświadomiłem, sam nie mogłem uwierzyć w to, że wtedy tak zasuwaliśmy z postojami.
Ruszamy dalej. Słońce ani myśli przestać, mimo że jest już prawie 16:00. Wiatr za to stara się pomagać, jak tylko może. Dojeżdżamy do gminy Kluki i tak odbijamy na północ, na Łask. Asfalt robi się bardziej niż podły, do tego mijamy jakieś lokalne kąpielisko nad wodą. To, że w tym miejscu był duży ruch, to nie problem. Problemem było to, że bardzo wiele osób jeszcze tam jechało, lub już wracało, co wymuszało na nas przez dobre kilka(naście?) kilometrów, ustawiczne ucieczki ze względnie równego środka jezdni na dziurawy skraj.
W końcu udało się nam wyjechać na lepszy asfalt. W międzyczasie zaliczyliśmy delikatny deszczyk (pokropiło przez kilkanaście minut i przestało). W Łasku ruszyliśmy na Pabianice, główną drogą, krajówką, z bardzo dobrym poboczem.
Do Pabianic dotarliśmy dość szybko (bo z wiatrem, który najwyraźniej się rozpędzał), chwilę po tym, jak przetoczyła się tamtędy chmura. Na widok pierwszego Orlenu zarządzam nie podlegający negocjacji, natychmiastowy postój. Od dłuższej chwili udawało mi się tylko pić, na myśl o jedzeniu miałem dość wszystkiego, był najwyższy czas, żeby reagować. Wchłonąłem tam litr bezalkoholowego, zimnego Radlera, posiedziałem przy tym w cieniu i na wietrze, wymyłem twarz i wszystko zaczęło wracać do normy.
Zastanawialiśmy się, czy nie warto by było wrócić z Pabianic do domu, bo po co po raz kolejny jechać tą samą trasą? Niestety, okazało się, że pociąg mamy za trzy godziny. Zobaczmy więc, czy zdążymy do Skierniewic... Ruszyliśmy, przetaczając się na dzień dobry po kocich łbach. Fragment przez Rzgów, Brzeziny, Jeżów pamiętaliśmy z ostatniego wyjazdu, jakieś trzy miesiące temu. I tak samo, jak wtedy, zatrzymaliśmy się na przejeździe w Andrespolu (tym razem staliśmy dobry kwadrans, przepuszczając dwa pociągi, dla odmiany, osobowe).
Dystans powoli się zmniejszał. Ale pociąg miał odjechać o 21:46, czasu było mało. Trzeba było przycisnąć, na szczęście, znowu, z wiatrem w plecy. Koncówkę, juz za Jeżowem, robimy naprawdę błyskawicznie. Przy wjeździe do Skierniewic Hipcia pyta: "No to co robimy?". Odpowiadam: No przecież jedziemy na pociąg, skręt na Żyrardow już minęliśmy. No i tak się dowiedziałem, że to, czy będziemy jechali pociągiem, miało być jeszcze do dyskusji, a nie zależeć tylko od tego, czy wyrobimy się w czasie.
Uznaliśmy jednak, że będzie to lepsza opcja - gminy zostały zaliczone, a turlanie się po niezbyt przyjemnym fragmencie przez Żyrardów to tylko sztuka dla sztuki. Tak ładnie zasuwaliśmy, że na miejscu byliśmy 25 minut przed czasem, mając jeszcze czas na zakupy w Żabce.
Wsiedliśmy do KM-ki (mój ulubiony ostatnio przewoźnik) i kursem przyspieszonym poturlaliśmy się do Warszawy. W domu byliśmy o 23:00.
Zaliczonych gmin: 15.
- DST 256.54km
- Czas 08:38
- VAVG 29.72km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 13 czerwca 2015
Kategoria > 400 km, do czytania, zaliczając gminy
Dookoła Tatr, czyli Maraton Podróżnika
Druga edycja Maratonu Podróżnika była dowodem na to, że forumowe towarzystwo ponownie chce bawić się w ganianie się na długich dystansach. W pewien sobotni poranek zebrało się około sześćdziesięciu najwytrwalszych zawodników, tradycyjnie podzielonych na dystanse "dla mężczyzn" i "dla cipek". W tym roku maraton miał być trudniejszy, ponieważ gdy tworzyliśmy trasy miał nie być kwalifikacją do BBT, dzięki czemu można było poszaleć z trasą. Klasyfikacją i tak został, ale trasa mimo wszystko nie została zmieniona.
Zgodnie z przewidywaniami w ostatnich tygodniach przed maratonem wykruszyło się trochę osób (i wyczerpały się listy rezerowe), dzięki czemu maraton był jeszcze bardziej kameralny. Wiadomo, że dużo lepiej się przejeżdża maraton palcem po mapie, a im bliżej terminu, tym więcej wątpliwości. Ale gros rezygnacji w ostatnich dniach to bolączka każdego wyścigu.
Od rana... a nie, do tego wrócimy. Najpierw rzut oka w przeszłość.
Zeszłoroczny Maraton był dla nas sporym sukcesem. Pierwszy raz przejechaliśmy 500 km (a w zasadzie, licząc powrót do domu, prawie 700), robiąc to w całkiem przyzwoitym czasie, pierwszy raz zetknęliśmy się z jazdą w grupie... pierwszy raz w ogóle się ścigaliśmy. I pierwszy raz spotkaliśmy tak dużo osób widzianych (czytanych) wczesniej tylko w internecie. Było to taki sympatyczny, naturalny krok w kierunku ultramaratonów, których w zeszłym roku zaliczyliśmy łącznie trzy. Jedna tylko rysa widniała na tym diamencie i kłuła w oczy przez cały, calusieńki rok - jego końcówka. Zmyleni interpretacją stwierdzenia "maraton nie będzie miał formy wyścigu" uznaliśmy, że celem jest przejechanie się i nikt tu nie będzie patrzył na czasy (zwłaszcza, że od początku miał to być raczej towarzyski przejazd). Wskutek tej niewiedzy roztrwoniliśmy przewagę, na samym końcu zupełnie niepotrzebnie marnując czas czekając na parówki na Orlenie. A dopiero przy organizacji tegorocznego maratonu dowiedziałem się, o co chodzi z tą "formą wyścigu".
W tym roku, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, trasa prowadziła dookoła Tatr, dając naprawdę solidną dawkę przewyższeń (profil na mapie wskazywał ok. 7000 m). Co to znaczy prawie siedem tysięcy w górę? Tego miałem się dopiero dowiedzieć. Dodatkowo, dzięki mojej sugestii, baza maratonu została zorganizowana w Brandysówce w Dolinie Będkowskiej, co chyba dało jeszcze jeden plus dla maratonu, bo i widoki były ładne, i zaopatrzenie naprawdę w porządku.
Przygotowań wielkich nie robiliśmy. Trochę ogólnych treningów z naciskiem na (tak, Księgowy!) treningi w strefie drugiej, kilka dni spędzonych na siłowni. Ostatnie wyjazdy przed maratonem miały na celu bardziej dopasowanie roweru do Hipci i wybranie siodełka, na którym będzie jechała, niż faktyczną wartość treningową. Może z wyjątkiem robienia rzadkich przystanków - tu ściemy nie było.
Wyjechawszy w piątek po południu z Warszawy w bazie zameldowaliśmy się tuż przed 20:00. Po drodze oboje usiłowaliśmy nie umrzeć, Hipcia miała zjazd i dość szybko zasnęła, ja jako kierowca na takie atrakcje pozwolić sobie nie mogłem, więc liczyłem, że kiepskie samopoczucie jest spowodowane dusznością w samochodzie. W Będkowskiej rozbiliśmy namiot, rozdysponowaliśmy wśród potrzebujących dobra przywiezione ze Stolicy i poszliśmy zobaczyć znajome twarze; nie uszło naszej uwadze to, że jakiś zespół właśnie się szpeił i najwyraźniej szykował na Sokolicę. W trybie pr0, czyli chuj tam z liną, może być stara, ważne, ze mamy GołProł na kasku.
Drogą kupna nabyliśmy piwo i siedzieliśmy pod Brandysówką. Usiłowałem dojść do porozumienia z Solidem, w który Hipcia wcisnęła ramkę od karty SIM ("bo tak było w tamtym telefonie"). Wyciągając ją prawdopodobnie uszkodziłem styki i tak oto zostaliśmy z jednym działającym aparatem. Zespół dalej siedział w stanowisku, co nas niezmiernie irytowało, bo chcieliśmy sobie wyleźć na Sokolicę, a zajęli akurat jedyną drogę, która nadaje się na przedmaratonowe fikanie po ścianie. W międzyczasie wygrywam od Księgowego dychę za zjedzenie łyżeczki cynamonu. Lubię, jak mi ludzie dają pieniądze. Hipcia z kolei budziła powszechne zainteresowanie swoimi plastrami, których ma z wyścigu na wyścig coraz więcej. Niektórzy w internetach piszą, że z tymi plastrami to mit. Cóż, my mamy dowód, że pomaga. A że lista przebytych i tych niezaleczonych kontuzji i wbudowanych (wrodzonych) problemów robi się coraz dłuższa i odkrywamy coraz to nowe "funkcjonalności", to i plastrów przybywa.
Pomny doświadczen z zeszłego roku poprzestaję na dwóch piwach i przesiadam się na bezalkoholowe. Dość szybko zresztą towarzystwo rozchodzi się spać, co również czynimy i my. Ostateczne przygotowanie rowerów zostawiam na chwile przed startem, na kolację opycham jeszcze prawie pół ptasiego mleczka. Wydawało mi się, że będę się kręcił pół nocy, ale zasnąłem dość szybko, chociaż w nocy kilka razy się budziłem, wskutek czego obudziłem się średnio wyspany.
Gdzie ja to przerwałem? Ach, tak.
Od rana słychać było gadanie, okrzyki i odgłosy innych dziwnych czynności niewątpliwie mających związek z rowerami. Gdy o szóstej wyłoniłem się z namiotu, okazało się, że niektórzy już są gotowi, inni rowery smarują, generalnie całe pole namiotowe się krząta, najpóźniej z dżinsów przebrał się chyba Transatlantyk. Zakrzątnęliśmy się i my, rowery zostały przesmarowane, napompowane, wyposażone w komplet elektroniki. Założone zostały też torby - z minimum (ale nie absolutnym): komplet narzędzi, żarcie i dodatkowe picie na przepak na starcie ostrym, bluza, nogawki, wiatrówka (byliśmy świadomi tego, że raczej przyda się albo bluza, albo wiatrówka, ale uznaliśmy, że na odrobinę szaleństwa można sobie pozwolić). Tydzień wcześniej testowałem na trasie do Rzeszowa jazdę z muzyką, ale musiałbym to wieźć z akumulatorkiem, zajmować miejsce w kieszeni, a do tego chyba nie potrafię jechać szybko mając muzykę na uszach.
Zjedliśmy śniadanie i powoli poturlaliśmy się pod Brandysówkę. Podpisy na liście startowej, odprawa, w którą chciał mnie wrobić Olo, a której w końcu nie było, bo wszystko było na kartkach i zbiórka do startu honorowego. Nasz lider, Wax, dotarł chwilę wcześniej, uśmiechnięty i zrelaksowany.
Minuty dzielące nas od ósmej rano minęły, rozległ się dźwięk ponad dwudziestu zapiętych pedałów (świetnie to brzmi!) i grupa ruszyła. Jeździłem tamtędy kilkanaście razy samochodem i nawet nie wiedziałem, że przez cały, caluteńki czas będzie tam zjazd. Podjazd też na nas trafił, chwilę później - też nie wiedziałem, że ma toto 11-12%. Już na samym starcie zauważam, że przetestowane i doregulowane przerzutki zaczynają coś się nie zrzucać - no, ale może to efekt zostawienia roweru na działanie rosy.
Na starcie też zauważam inną niepokojącą rzecz: puls mi szaleje. I to bardzo dziwnie - na prostej podchodzi pod 150, na podjazdach pod 170. Co do...?! Jestem świeży, wypoczęty, a tu podjazdy, na których nie powinienem wyjść powyżej 140 robię z tętnem 160! Odpoczynek na światłach sprowadza go do dolnej granicy... 135. Na świeżo! Zwykle przy takich okazjach spada raczej do 90. Hipcia ma podobnie. Zwalamy to na temperaturę, która już po starcie podchodzi do trzydziestu (!) stopni.
Do samego Krakowa jedziemy w dół, całkiem bezpiecznie, wyjąwszy jednego kierowcę, który postanowił, że czekał nie będzie i zepchnął na pobocze kolesia, który jechał z naprzeciwka. W mieście po sugestii Tomka ustawiamy się dwójkami, dzięki czemu jest bezpieczniej. Dzięki temu również zupełnie zakorkowaliśmy drogę. W końcu jednak wjechaliśmy na szersze arterie Królewskiego Miasta, a stamtąd na wylotówkę w stronę Wieliczki. Współpraca z kierowcami układała się nadzwyczaj pomyślnie, wszyscy byli mili i nikt nie trąbił.
Tuż przed miejscem startu ostrego lider naszej grupy postanawia już zacząć wyścig i leeeeeeeci. Punktu startu ostrego nie zaznaczył sobie w GPS-ie, dzięki czemu razem z Hipcią (która jechała jako druga) musieli kawałek wrócić. Dobrze, że usłyszeli krzyki...
Temperatura była obiecująca - obiecywała wiele, między innymi to, że zacznie nas palić od czubka głowy, a skończy na blokach. W momencie startu, tuż przed 10:00, było już 34 stopnie. Towarzystwo rozlazło się po krzakach pozbyć się tego, co wieźli ze sobą z Brandysówki. Przeładowaliśmy picie z sakwy, w kieszenie wepchnęliśmy docelowe dawki batonów i żeli, ja jeszcze wrzuciłem butelkę picia (czyli startowałem mając go ze sobą łącznie 2,5 litra) i byliśmy gotowi.
W końcu dojechały pozostałe grupy zubożone o Pająka, który dopiero co złapał gumę. Nasza, trzynastoosobowa grupka ustawiła się na trójkącie wewnątrz skrzyżowania i - start! Poooooszli!
Poszli nie tak znowu mocno. Zaczęło się bardzo spokojnie, ale tak czy inaczej przepchnęliśmy się bliżej przodu grupy. Na pierwszych podjazdach, które zostały przejechane troszeczkę mocniej, wyprzedziło nas kilka osób i tak oto uformowała się przed nami piątka: Gavek, Góral, Tomek, Wax, Wilk. Odeszli nas na jakieś 20 metrów i tam zaczęli się tasować. Wyglądało to bardziej jak przygotowanie do finiszu, bo zamiast jechać w grupie zmieniali miejsca i przesuwali się na boki; próbowałem ich dojść przez dwa podjazdy z rzędu, ale wówczas wyszedł jeszcze jeden minus - jechali, przynajmniej jak dla mnie, dość nierówno. A to odrobinę szybciej, gdy ich doszliśmy, nagle zwalniali, by znowu przyspieszyć.
Puls dostał, nieoględnie mówiąc, pierdolca. Na podjazdach wpadam w okolice 180, w zasadzie nie spada poniżej 150. Ale wcale nie czuję, że podjazdy robię tak wysoko - po prostu to ignoruję, zrobi się chłodniej, to się uspokoi. A przynajmniej na to liczę.
Szybko zdecydowaliśmy, że jedziemy swoje i nie będziemy się starali z nimi ganiać. W międzyczasie rzut oka za siebie informuje mnie, że z tyłu... nikogo nie ma. Cały podjazd i cały zjazd za plecami mam puste; Wilk prognozował, że grupki bardzo szybko się porwą, ale żeby aż tak szybko?
Na jednym podjeździe zatrzymuję się dwa razy na (dosłownie) trzy sekundy i podkręcam śrubę regulującą przerzutki. Nic to nie dało, ze zrzucaniem idzie coraz gorzej.
W Łapanowie (70 km) odbijamy na południe i kawałek później mijamy Gavka, który na poboczu wymieniał dętkę.
W bazie Transatlantyk mówił rano o "Starym Rybiu" - że niepokoją go podjazdy pod kątem możliwych defektów w rowerze. A właśnie taka nazwa majaczyła mi gdzieś na GPS-ie. I podjazdy nadeszły - chyba średnio 8% na trzech kilometrach (tu i w kolejnych takich ocenach oceniam na podstawie profilu na RWGPS lub na podstawie tego, co pokazał mi licznik, więc mogę się pomylić!).
Wyskrobawszy się na górę trafiamy do Limanowej, gdzie mijamy chłopaków, którzy stanęli przy sklepie. Ha! Czyli jesteśmy wirtualnymi liderami wyścigu, teraz trzeba tylko dotrzymać pozycję przez kolejne 440 km. Długo nie poliderowaliśmy - capnęli nas już po czterech kilometrach, na samym wyjeździe z miasta. Akurat skończyła się moja zmiana, więc z przodu została Hipcia. W międzyczasie Tomek podjechał do Wilka i coś mu mówił wskazując chyba na mnie. No co? Trzeba wiedzieć, kiedy można i kiedy trzeba się poopierniczać.
JKW zeszła ze zmiany tuż przed rozpoczęciem właściwego podjazdu, my zwolniliśmy do 17 km/h, a chłopaki - przed pierwszym zakrętem porwani na dwie dwójki - utrzymali sporo powyżej 20 km/h. Przez chwilę ich jeszcze widziałem, a potem zostaliśmy sami. I zaczęliśmy robić to, co umiemy najlepiej - ja sapałem na podjeździe, a Hipcia stękała, że boli ją stopa. A bolała do tego stopnia, że nie była w stanie nawet wypiąć buta, żeby choć na chwilę zwolnić napięcie. Wspominałem, że na liczniku miałem już 40 stopni? Po drodze zmieniam się w cieniowego sępa - jadę jak najbliżej krawędzi jezdni, żeby jak najdłużej siedzieć w cieniu. Jedna z serpentyn jest w ogóle cała zacieniona, temperatura tam spada do uroczych 36 stopni.
W końcu wytachaliśmy się na górę, gdzie, na zjeździe, zauważyłem kolejną niespodziankę - "zniknęły" mi cztery najmocniejsze przełożenia. Przerzutka staje w połowie i nie rusza dalej. Minuta postoju niczego nie wnosi - ruszona ręką linka powoduje przesunięcie przerzutki do poprawnego miejsca (czyli na dół), ale manetką nie jestem w stanie nic zrobić. Dupa, jedziemy - w górę wyjadę, w dół mogę nie pedałować, to, co mam, starczy mi do dokręcania do 45 km/h. Zobaczy się później, na postoju.
Łagodnym zjazdem (na którym staram się wentylować głowę na wszystkie możliwe sposoby) docieramy nad jakąś rzekę, gdzie ruszamy wzdłuż. Jest w miarę płasko, ale za to pod wiatr. Po chwili po okolicznych napisach orientujemy się, że jest to Dunajec. Ta wiedza wcale nam nie ułatwia życia, ale dobrze wiedzieć, gdzie byliśmy.
W Krościenku skręt na rondzie i chwilę później widzimy Orlen, na którym robimy przystanek. Proszę Hipcię, żeby kupiła Powerade i wodę (podkreślając, że wody nawet więcej) i sam biorę się za przerzutkę, tylko po to, by zaraz dowiedzieć się, że wiele nie zdziałam, linka gdzieś tam ciężko chodzi i sprężyna wózka nie jest w stanie jej wyciągnąć. Postanowiłem już nie grzebać, żeby bardziej nie spartolić. W międzyczasie nadeszła Hipcia. Pierwszy raz w życiu tak szybko przelałem picie do bidonów, ze zgrozą zauważając, że wody obok butelek nima! Dałem odpowiedzialne zadanie najlepszemu człowiekowi, a ten wraca bez wody (chciałem się oblać, nie pić). Skandal! Wypiłem dwa Vervowe RedBulle (cholera wie po co, ale zimne były). Gdy już ruszaliśmy, na stację zajeżdża Szafar, który startował z grupy po nas.
Zdecydowałem się olać to, że nie ma się czym oblać i już nie lecieć do łazienki, tylko jechać dalej. BŁĄD.
Już na pierwszym podjeździe widzę, że mamy konflikt interesów. Z jednej strony temperatura, z którą organizm musi walczyć, z drugiej jakiś litr napojów, które na postoju wlałem do żołądka i doprawiłem żelem lub dwoma. Z jednej strony wypada jechać, z drugiej trawić, z trzeciej się chłodzić. Efekt jest łatwy i prosty do przewidzenia - łapie mnie zamuła. Taka konkretna. Do tego stopnia, że na podjeździe pod Hałuszową (12%, przy okazji zauważyłem, że do kompletu zniknęło mi teraz najlżejsze przełożenie!) zastanawiam się, czy powinienem się najpierw wywalić, a potem porzygać, czy może odwrócić kolejność. Nie mogę jednak wybrać, więc wkurzony na swoje niezdecydowanie postanawiam jechać dalej. Hipcia wisi jakieś 50 m przede mną.
Na kawałku zjazdu w kierunku jez. Sromowickiego odżywam trochę i chłodzę się wiatrem. Ale to tylko na chwilę. Mijamy Niedzicę i zaczyna się kolejny podjazd. Mijamy PK1 w Łapszem Niżnem, nie zatrzymując się nawet na chwilę i rozpoczynamy wspinaczkę w kierunku Łapszanki. Tu znowu mnie muli do tego stopnia, że Hipcia odchodzi mnie na jakieś 200 m i na długi czas znika mi z oczu na krętej drodze. Rozważam zejście do potoku (który miejscami płynie tuż przy asfalcie) i schłodzenie się, ale czort wie z jakiego powodu - BŁĄD! - decyduję się człapać dalej, schłodzić na zjeździe, a potem zobaczyć (w końcu z każdą minutą zbliża się chłodniejsza pora dnia).
W Grocholowie obok szkoły skręcamy w prawo. Na podjeździe zrzucam z blatu synchronizując to z mocnym wychyleniem roweru i spada mi łańcuch. Szlag mnie trafia, poprawiam, jadę.
Zjazd. Informuję Hipcię, że w ostatnim polskim sklepie (lub pierwszym słowackim) robimy przerwę. Marudzi. Ale się zgadza. Pamiętałem, że tuż za granicą coś będzie i wcale się nie mylę. Pierwszy sklep, błyskawiczny postój, woda kupiona za 2,5€ w gotówce (kartą niestety od 3€), niosę to w małych, półlitrowych butelkach (bo tylko takie były zimne), do tego jedna półtoralitrowa (bo ta ma być tylko mokra). W akompaniamencie marudzenia ("mieliśmy szybko", "co ty robisz", "to jest wyścig", "w ogóle zawróćmy", "ja jakoś nie potrzebuję") przelewam do bidonów to, co do uzupełnienia, wylewam na łeb tyle, ile mogę, wyrzucam do śmietnika plastiki i ruszamy.
I nastała światłość. Tak o. Po prostu. Pstryk! i jest.
Zaczęło się jechać. Najpierw po prostu. Potem dobrze. A potem świetnie. Woda wylana na łeb spowodowała transformację w ciągu zaledwie kilku minut. Wejściowe podjazdy na Słowacji ciachałem z uśmiechem na ustach, czekając na skręt na Smokowce, bo tam, jak wiedziałem, będzie część odpoczynkowa. Puls już od dłuższej chwili wracał do normy i wreszcie osiągnął poprawny poziom - mimo szybko jechanego podjazdu pozostawałem w okolicach 130, co upewniło mnie w słuszności analizy i zwalenia tego wszystkiego na upał. Po chwili jednak nadszedł zjazd, a na nim minęło nas dwóch chłopaków z wyścigu, złożonych jak scyzoryki. Kto? Kurde, nie wiem. Wydawało mi się, że jeden, ten w białej bluzie miał ogolone nogi. Ale kto to mógł być? Keto? Chyba tylko on, prócz Hipci, zadbał o tak podstawowe sprawy w naszej włochatej grupie.
Skręt na Smokowce. Nareszcie. Teraz odpoczywamy. Dlaczego? Ano dlatego, że aż do Szczyrbskiego Plesa miało być łagodnie - około 3%. Jedziemy sobie więc spokojnie, wróciła mi energia na tyle, że mam siłę głośno wykrzykiwać różne określenia, które kieruję w stronę słońca razem z pokazywaniem mu najdłuższego z palców dłoni.
Dwóch gości, którzy nas wyprzedzili przed chwilą, nagle się rozłączyło. Jeden wziął i zawrócił. Zając?! Ktoś z wyścigu? Drugim ludziem okazał się być... Wax. Zaraz. Tutaj?! Przecież on powinien razem z chłopakami ciąć przed siebie i właśnie opuszczać Słowację. Okazało się, że miał i ma kryzys (później, już w bazie, patrząc na SMS-y zauważam, że info z PK1 mamy wysłane praktycznie w tej samej minucie). Jedzie nam na kole przez kilka kilometrów, po czym się odłącza i wraca do swojego tempa.
Po chwili mijamy Smokowce. Chwilę później mimo pogłębionego podjazdem oddechu zaczynam piłować ryj, co jest ostatecznym dowodem na to, że właśnie osiągnąłem sto procent sprawności.
Kawałek dalej widzę na poboczu rowerzystę. Mija ich nas sporo (co prawda prawie wszyscy w kierunku przeciwnym), ale postura tego wygląda znajomo. Wilk? Ano Wilk. Przystanął na chwilę ze względu na skurcze, ale widząc nas dołączył. Mówię mu o moim problemie z przerzutką, stwierdza, że to może być linka. Ale jak to? Linka? Zupełnie mi to nie pasuje, bo chodziła idealnie i nagle co? Zaraz przestaje mi działać jeszcze jedno lekkie przełożenie, a kawałek dalej - prorok jaki, czy co? - pęka mi... linka. Na całe moje szczęście Wilk może mi takową pożyczyć. Uff.
Na szczęście linka uwięzła tak, że zablokowała mi się pośrodku kasety, więc jestem w stanie (mimo, że po chwili na dołkach spada o jeden ząbek) jechać podjazdy z kadencją 45-60. Osiągamy Szczyrbskie Pleso i stąd mamy tylko zjazd. Aż do punktu Vooya.Macieja.
Skręt na parking elegancko oznaczony kamizelkami i widoczny z daleka (wydawało mi się z daleka, że kogoś na tym zakręcie postawili na stałe), na wjeździe wita nas muzyka z pobliskiego baru (rockandrollowa składanka). Na punkcie są już Tomek i Kot, która chciała ukończyć maraton możliwie szybko, więc wyruszyła na trasę cztery godziny wcześniej. Podpisanie listy i zaczynam przyglądać się manetce. Które to? Gdzie to? Którędy? Urrrrwał jego nać! Na całe szczęście Tomek ma doświadczenie w tych manetkach, bo puszczenie przez nie linki bez planu (metra?) wygląda na niemożliwe do zrealizowania.
Hipcia oczywiście jest sobą i pomaga. Na swój sposób. Przechodzi na mantrę "już?", "miało być szybko", "mieliśmy się w ogóle nie zatrzymywać", "ile jeszcze?", "śpieszymy się". Przeplata te pytania pytaniami o to, co mógłbym chcieć zjeść, co - biorąc pod uwagę, że jednocześnie dyskutuję z Tomkiem i usiłuję pomóc, albo przynajmniej nie przeszkadzać - doprowadza do tego, że gdy jeszcze nie zdążę odpowiedzieć na pytanie "czy chcesz banana", to dostaję już pytanie "czy chcesz bułkę". Przeplatamy linkę i zostaje tylko regulacja. W międzyczasie odjeżdża Kot, później Wilk, a ja obiecuję Tomkowi nagrodę, jeśli zabierze mi Hipcię sprzed nosa. Tomek jednak się zwija, a ja zostaję sam z wyżej wspomnianą celującą bułką (dobrze, że odwiniętą z folii) w mój otwór gębowy. Kończy się to tym, że (zgodnie z wyjściowym planem), rezygnujemy z makaronu (potem dowiaduję się, że zrezygnowaliśmy jako jedyni - dziwne, bo nawet gdybym miał inny plan, to z ciepłego makaronu w takie upał i tak bym zrezygnował), prócz bułki dostaję chyba jednego banana do paszczy (szczerze mówiąc, nie pamiętam, zajęty byłem) i dwa do kieszeni. Z drożdżówki (dla odmiany świadomie) rezygnuję, bo po całym dniu ostatnie, na co mam ochotę, to drożdżówka.
Gdzieś w międzyczasie na punkt dojechał Wax (który zaraz idzie po piwo) a potem wpadają Symfonian i CFCFan. Ja skończyłem regulację, można jechać. Ruszamy więc.
Wracamy do zjazdu. Długi. Długi. Przyjemny. I mam wszystkie przełożenia! Praktycznie do Liptowskiego Mikulasza (na 270 km) mamy czas na to, by pooglądać widoki (i chyba jako jedni z nielicznych zobaczyć Krywań w zachodzącym już powoli słońcu) i cieszyć się tym, jak licznik wskazuje powyżej 40 km/h. Lemondka już wcześniej się przydawała, ale teraz gra ze mną cały czas.
Chyba już na wyjeździe z Mikulasza spotykamy Wilka, który jedzie z nami tylko chwilę i po kilku minutach już go za nami nie ma. W Liptowskim Trnovcu odbijamy w boczną drogę. Słonce zachodzi. Zero ruchu. Wąska, boczna droga. Podjazdy, ale takie słabsze. Gorzej na zjeździe, bo jest tam trochę pasm żwiru, przez które nie mamy odwagi przelecieć na pełnej prędkości.
Dobijamy się do drogi 584 i chwilę później, na początku podjazdu, mijamy Kota. Kilka zamienionych w locie słów i lecimy dalej. Z 600 m na około 1000. Droga idzie powoli, spokojnie, przy okazji (próbując powiesić okulary na kasku upuszczam je, więc i tak stajemy) włączamy tylne światła. Podjazd trzyma. My się też trzymamy, głównie kierownicy. W koncu udaje się wyjechać na górę, dalej mamy zjazd aż do Podbieli. Robi się ciemno. Lampka zaczyna mi świrować - na nierównych fragmentach zmienia tryby i poziom naświetlenia. Zasrana Bocialarka. (Na jednym z postojów, już w Polsce, dokręcę ją mocniej, co być może pomogło, bo poza fragmentami ze Słowacji wielkich problemów nie było) Później w ogóle głupieje i na zjazdach ze dwa razy w ogóle się wyłącza. Korzystam z tego, że Hipcia daje swoim Convoyem równo i i tak widzę wszystko.
Wypadamy na drogę główną (myślałem, że będzie równiutko i lampka przestanie skakać - niestety nie) którą zaraz osiągamy Twardoszyn. Kawałek dalej (to chyba tu było) na zjeździe napotykamy most z kocich łbów. Zaskoczenie do tego stopnia duże, że nawet "kurwa!" wykrzyknąłem w jego połowie.
Gdzieś w tle zaczyna się błyskać. Prognozy mówiły, że około piątej rano w okolicach Zawoi mają przejść burze. Ciekawe, czy nie przyjdą wcześniej.
Za Namiestowem (gdzieś tu mijamy słowacką imprezę w remizie) zaczyna się ostatnia prosta do granicy. Błyska się coraz częściej. Po samej drodze widać, że podjazd nie będzie straszny. Po drodze mijamy puby pełne ludzi, którzy mieli inny niż my pomysł na dzisiejszy wieczór. Bardzo spokojnie (pomijając kilka wahadeł) dojeżdżamy do granicy, którą osiągamy równo o północy, tam (po raz pierwszy dzisiaj) robię sikustop - po 16 godzinach od startu!
Polska. No to wio! Zjazd do Jeleśni. Tam robimy skręt na Pewel Wielką, mijamy jednego kopytnego stwora, który dudni wzdłuż nas po łące, mijamy rodzinkę kotów i w nagrodę za to wszystko dostajemy dwie 13% ścianki. Miejscami podnosi się mgła, zaczyna też kropić, ale to dosłownie przez kilka minut.
Nigdzie za to nie widać ani śladu Tomka, jednak liczę po cichu na to, że pozostał przy swoich nawykach z BBT i nie odmówił sobie przyjemności porządnego jedzenia w którejś z knajp, które mijaliśmy po drodze. Nie wiem, gdzie jest, bo celowo nie brałem telefonu z dostępem do netu, chcąc przejechać trasę opierając się na tym, co zobaczę na trasie, a nie na wiadomościach, które ludzie zostawiają na PK.
Dostajemy zjazd i kolejną (jedną? dwie?) 12% ściankę za Stryszawą. Potem niewielkie serpentyny i już jesteśmy w Zawoi. Byłem tu już kiedyś bez roweru i dzięki temu nie nudzę się, bo chwilę po wjeździe do miejscowości zajmuje mi skorelowanie tego, co widzę przed sobą z tym, co widzę na GPS-ie (tryb: kierunek u góry) i tym, jak wyglądałoby to na mapie (zorientowane względem gór). Na szczęście nie zajmuje to długo. A przy wyjeździe nagle zaczynam zasypiać i robimy szybki postój na tabletkę z kofeiną. Tyle je wieźliśmy, a i tak nie zadziałały.
Teraz na Krowiarki, tak? Jedziemy. Jeszcze w bazie Olo mówił (chyba do Wąskiego) "jak będziesz widział taki masakryczny podjazd, to właśnie tam". I zawiodłem się. Podjazd przyjemny, relaksujący; w porównaniu z tym, co dziś już zrobiliśmy, to jest tu prawie płasko. Noc za to powoli znika, zaczyna świtać. Na podjeździe mam dużo czasu, więc wysyłam ze dwa SMS-y do relacji.
Na przełęczy jesteśmy prawie o wpół do czwartej. Decydujemy się zaszaleć i założyć bluzy do zjazdu. Bierzemy też rezerwy jedzenia (czyli żele i batony) z mojej torby. Włączam Bocialarkę (przestała świrować) na najmocniejszy z zaprogramowanych trybów i walę. Ale tylko do Zubrzycy, stamtąd skręcamy w pola. Oczywiście po to, żeby zaliczyć niewielki podjazd i zjazd w kierunku Makowa Podhalańskiego.
Tam to miała być najgorsza ścianka. Olo napisał, że rzeźnia, nadająca się do kodeksu karnego, Wilk - jako twórca trasy - wiedział, że tam będzie i wcześniej nawet przystanął na posiłek. W SMS-ach w relacji też przewijał się jej motyw. A ja... ja nie wiedziałem, ale jakoś mi to nie przeszkodziło podjechać i raz nawet na niej zasnąć (zjechałem tylko kołem na niski krawężnik).
Dalej powoli walimy w stronę Krakowa. Od tej pory nic się nie zmienia - logiczne i tradycyjne szlaki komunikacyjne prowadzą wzdłuż dolin, tędy, którędy najłatwiej, a my walimy na skos bocznymi drogami, przecinając wszystkie garby, garbki i garbiki, raczej po gorszym asfalcie niż po lepszym, z czego bardzo cieszy się Hipcia, bo pod koniec maratonu plecy nawalają ją już konkretnie, co nie pomaga ani przy zjazdach, ani przy tych "płaskich" kawałkach po porwanym i połatanym asfalcie. Do tego jeszcze pod sam koniec jej również "znika" ostatnie, najlżejsze przełożenie.
Regularnie pojawia mi się cyfra 12 - i na podjazdach, i na zjazdach, które są krótkie, ostre i nawet nie próbujemy się tam rozpędzać.Przypomina mi się, jak narzekałem przed wyjazdem, że gorszy od tej pogody może być tylko halny. Teraz już wiem, że za deszcz też bym się nie ucieszył, bo na części tych ścianek hamulce nie dałyby rady, moje śliskie buty też nie - jedyne, co mógłbym zrobić, to położyć się z rowerem na asfalcie i zsunąć się na dół.
Między Brzeźnicą i Kossową znajdujemy otwarty już sklep, lecę tam po powerade, bo wyczerpałem całe picie, a słonce powoli się rozpędza. Wolę teraz poświęcić czas, niż potem żałować. Hipcia, tak, wiemy. Mruczy i warczy. Oboje już od dłuższej chwili regularnie patrzymy za siebie szukając pościgowych grupek. Stąd już na szczęście niedaleko. Coraz cieplej. Można powiedzieć nawet, że trochę się wypłaszczyło.
W jednym miejscu Hipcia mówi "no i masz". Oglądam się - no, faktycznie, dupa. Oglądam się drugi raz - goni nas czterech. Czterech?! Podobne widoki pamiętam z zeszłorocznego Radlina, ale wtedy podobne grupy dochodziły nas na fragmentach płaskiego. Jakoś mi to... na szczęście mam lepszy wzrok i zauważam, że to MTB-owcy. Czyli nadal jest dobrze.
W końcu wyjeżdżamy na DK 79 i już wiem, gdzie jestem, bo tędy jechaliśmy w zeszłym roku, gdy zaliczaliśmy gminy na Jurze. Po chwili odbijamy na boczne drogi (z tyłu? nikt!). Wylatujemy na prostą na Dubie (z tyłu? nikt!). Już prawie koniec, nie jesteśmy pewni, kto kogo miał rozprowadzić na finiszu, więc kilka razy na wszelki wypadek zmieniamy się na prowadzeniu.
W pewnym momencie, na zacienionym (uff) podjeździe Hipcia mówi "no to jest za nami!". Nie zdążyłem się obejrzeć, mignęła mi tylko sylwetka, która schowała się za zakrętem, ale po chwili, na szczycie podjazdu mijamy dwie dziewczyny z rowerami, ewidentnie na kogoś czekające; może ten ludzik jedzie do nich, od dłuższej chwili mijamy już wycieczkowiczów, może to jedna z takich wycieczek.
Szklary. Gdy patrzę na narysowany ślad coś mi dudni w głowie. Bardzo niepokojąco. Gryzie się to z moim wyobrażeniem końcówki. Przybliżam, patrzę na mapę i... no tak. Nie przyjrzałem się, którędy chłopaki wpuścili trasę od północy. Nie będzie tak, jak myślałem - że machniemy się ze Szklar do Łazów, boczną, asfaltową drogą między domami, tylko przelecimy główną i przekopiemy się do Łazów z Jerzmanowic. I wiedziałem, z czym to się łączy - między Jerzmanowicami a Łazami jest spory pagórek, przy którym wiele razy myślałem "a ciekawe, jak by to się jechało, gdybyśmy wpadli na pomysł jechania na wspin rowerem i wracali tędy z sakwami". Minęliśmy znaną drogę prowadzącą na Witkowe Skały, skręciliśmy w prawo. No to już wiem, jakby to było tamtędy jechać rowerem. Licznik wskazał mi maksymalnie 16% (z tyłu? nikt!). Stąd pozostał do zjechania mały zjazd i wyjazd na drugi garbik, na jego szczycie obejrzałem się i zobaczyłem 700 m pustej przestrzeni. No to teraz już wiedziałem: nikt nas nie powinien dogonić.
Na koniec zjazdy, kawałek szutru (oby nikt tu nie wjechał na pełnej prędkości!) i zjazd aż pod Brandysówkę, ostrożny, bez ścigania się, piesi zaczęli powoli wyłazić; oni są jeszcze przewidywalni, ale zawsze jest problem większy z dziećmi i zwierzakami.
Zjazd do miejsca startu. Zerknięcie na GPS-a - jest 9:02. Plan zrobienia całości w 24 godziny nie powiódł się, ale bynajmniej nie czuję się zawiedziony. Spod dachu wyłaniają się Księgowi i zwycięzca - Tomek - który nie dość, że był przed nami, to jeszcze wsadził nam równą godzinę (wyciągnął, diabeł, wnioski z BBT i nie robił zbyt wielu przerw!). Odbieramy gratulacje, dostajemy medale (swój zdejmuję bardzo szybko, bo tasiemka gryzie mnie w szyję).
I to by było na tyle. Jakoś tak nie wiadomo kiedy mija 10 minut (czas do startu trzeciej grupy) i już wiemy, że zajęliśmy drugie miejsce. Z radością pozbywam się butów. Idziemy do samochodu, pozbywamy się klamotów z rowerów, kupujemy zimne piwo. Siadamy. Ławka jest przyjemnie szeroka. Zamawiamy kurczaka z frytkami (który chodził za nami od granicy). Półtorej godziny po nas przyjeżdża, jako trzeci, Szafar. Dwie z minutami po nas - Symfonian i CFCFan. A chwilę później zaczyna się zjazd, bo m.in. docierają Wilk a potem chyba razem Wax i Wigor. W międzyczasie ktoś jeszcze dociera, ale, szczerze mówiąc, nie wiem kto.
Zastanawiamy się, czy warto zostać do dnia kolejnego i się powspinać, ale Hipci stopa straciła trochę czucia i chyba nie chcemy jej zakuwać w buciora wspinaczkowego, zwłaszcza, że musi odpocząć, bo za trzy tygodnie jest Pierścień. Idziemy więc kimnąć się na dwie godziny, kładziemy się w krzakach, ale po chwili słońce włazi mi na stopy i tyle spania. Po jakiejś godzinie wstajemy, snujemy się trochę (w międzyczasie dotarli Kot, Turysta, Keto), po czym zalegamy w lepszym nieco, zacienionym miejscu. Na dwie rundy udaje mi się przespać jakieś (łącznie) trzy godziny, Hipcia trochę leży ze mną, potem wstaje i pakuje nas. Zbudzony składam namiot, pakuję rowery na dach, jemy jeszcze coś w Brandysówce i wsiadamy w samochód. Droga mija zupełnie bezproblemowo (a spodziewałem się najgorszego). Gdy zajeżdżałem pod blok w Warszawie, ostatnie osoby jeszcze były na trasie...
Czas na dwa słowa podsumowania.
- Wynik wyszedł nam kapitalny! Drugie miejsce przy takim czasie jest jak zwycięstwo, zwłaszcza, że wypracowaliśmy sobie sporą przewagę nad zawodnikami, co do których liczyłem, że przyjadą przed nami.
- Udało się zrealizować wszystko zgodnie z planem, na 25 godzin jazdy mieliśmy tylko półtorej godziny postojów, co, zmniejszone do przerw liczonych tylko od startu ostrego, daje nie więcej niż 1:10 przerw w jeździe! A gdyby od tego odliczyć jeszcze jakiś kwadrans stracony na wymianę linki, to zeszlibyśmy poniżej godziny!
- Udało się nam (samym sobie) udowodnić, że możliwe jest zrobienie tak długiej trasy w zasadzie bez odpoczynku (bez, bo momenty, kiedy faktycznie stałem, nie nadawały się do niczego - na punkcie na Słowacji w większości kucałem i tak zwinięty w pałąk kombinując z rowerem, Orlen - praca nad rowerem i przelewanie wody w kucki - nigdzie nie było ani jednego momentu, żeby sobie usiąść i powiedzieć "uff!").
- Wszystkie podjazdy zostały podjechane, niczego nie pchaliśmy (ani razu nie było takiego pomysłu).
- Trasa - re-we-la-cyj-na! Do tej pory jestem zachwycony i pewnie jeszcze długo będę. Nie puszczała praktycznie w żadnym miejscu, choć zarówno ja, jak i pewnie każdy (być może włącznie z autorem) byłem zaskoczony tym, ile to w praktyce znaczy prawie 7000 m podjazdów (mój licznik wskazał ponad 7100) na 540 km.
- Przy tej dawce podjazdów wyścig został przejechany w znacznej części solo - na podjazdach koło dawało niewiele albo wcale, zjazdy i tak w większości jechaliśmy z daleka od siebie.
- Gmin pewnie trochę zaliczyliśmy. Nie liczyłem jeszcze.
- Po raz kolejny okazuje się, że nasza taktyka ("powoli, a do celu") przynosi bardzo dobre owoce, najważniejsze to jechać swoim tempem i zgodnie z planem. Widać również efekty treningów i przygotowań. Z optymizmem patrzę na przyszłoroczny BBT.
- Rozplanowanie posiłków w formie żeli w kieszeni wypaliło idealnie. Nie musieliśmy ani przystawać, ani niczego dokupować.
I dwa słowa podziękowań:
Pierwsze lecą do Hipci - za to, że po 14,5 roku jeszcze chce ze mną przebywać i - ba! - nawet się dobrze tym bawi. W maratonowym temacie: dziękuję za to, że dzięki niej nauczyłem się dyscypliny postojowej i za to, że mnie zachęciła do treningów przez coś więcej niż "tylko jeżdżenie".
Drugie podziękowania - dla Wilka i Tomka - za pożyczoną linkę i pomoc przy jej zainstalowaniu.
No i trzecie, ostatnie: dla wszystkich osób zaangażowanych w organizację maratonu, za cały poświęcony czas. Cieszę się, że mogłem, jako członek Kapituły, również dołożyć swoją (niewielką jednak) cegiełkę do przygotowań.
Kwestie organizacyjne z punktu widzenia członka Kapituły:
- maraton uważam za bardzo, bardzo udany. Oczywiście lista wniosków wyciągniętych po maratonie jest i wiemy, co można poprawić, ale istotnych niedociągnięć nie widziałem,
- wiadomo, że zawsze będzie rozbicie między trudniej i łatwiej, między "chcę pomocy" i "chcę jechać ekstremalnie i polegać tylko na sobie". W tym roku chyba udało się zachować równowagę mimo że trasa była bardzo wymagająca,
- obowiązkowe SMS-y - byłem ich zdecydowanym przeciwnikiem. Na całość obowiązkowych straciłem ledwie minutę (w tym jeden wysyłając z siodełka), a uważam, że zwiększyło to jednak poziom bezpieczeństwa i stanowiło dodatkową atrakcję. SMS-om w przyszłym roku mówię zdecydowane "być może".
Zdjęć nie mam. Aparatu nie brałem na trasę, galerie maratonowe pojawią się na forum.
Trasa poniżej - jest to oficjalna trasa Maratonu, moja z GPS-a nic się nie różni, więc nie chce mi się jeszcze jej zgrywać.
Coś mi nie pasuje dystans z licznika, muszę sprawdzić, czy na pewno mam wpisany poprawny obwód.
No i to by było na tyle.
Zgodnie z przewidywaniami w ostatnich tygodniach przed maratonem wykruszyło się trochę osób (i wyczerpały się listy rezerowe), dzięki czemu maraton był jeszcze bardziej kameralny. Wiadomo, że dużo lepiej się przejeżdża maraton palcem po mapie, a im bliżej terminu, tym więcej wątpliwości. Ale gros rezygnacji w ostatnich dniach to bolączka każdego wyścigu.
Od rana... a nie, do tego wrócimy. Najpierw rzut oka w przeszłość.
Zeszłoroczny Maraton był dla nas sporym sukcesem. Pierwszy raz przejechaliśmy 500 km (a w zasadzie, licząc powrót do domu, prawie 700), robiąc to w całkiem przyzwoitym czasie, pierwszy raz zetknęliśmy się z jazdą w grupie... pierwszy raz w ogóle się ścigaliśmy. I pierwszy raz spotkaliśmy tak dużo osób widzianych (czytanych) wczesniej tylko w internecie. Było to taki sympatyczny, naturalny krok w kierunku ultramaratonów, których w zeszłym roku zaliczyliśmy łącznie trzy. Jedna tylko rysa widniała na tym diamencie i kłuła w oczy przez cały, calusieńki rok - jego końcówka. Zmyleni interpretacją stwierdzenia "maraton nie będzie miał formy wyścigu" uznaliśmy, że celem jest przejechanie się i nikt tu nie będzie patrzył na czasy (zwłaszcza, że od początku miał to być raczej towarzyski przejazd). Wskutek tej niewiedzy roztrwoniliśmy przewagę, na samym końcu zupełnie niepotrzebnie marnując czas czekając na parówki na Orlenie. A dopiero przy organizacji tegorocznego maratonu dowiedziałem się, o co chodzi z tą "formą wyścigu".
W tym roku, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, trasa prowadziła dookoła Tatr, dając naprawdę solidną dawkę przewyższeń (profil na mapie wskazywał ok. 7000 m). Co to znaczy prawie siedem tysięcy w górę? Tego miałem się dopiero dowiedzieć. Dodatkowo, dzięki mojej sugestii, baza maratonu została zorganizowana w Brandysówce w Dolinie Będkowskiej, co chyba dało jeszcze jeden plus dla maratonu, bo i widoki były ładne, i zaopatrzenie naprawdę w porządku.
Przygotowań wielkich nie robiliśmy. Trochę ogólnych treningów z naciskiem na (tak, Księgowy!) treningi w strefie drugiej, kilka dni spędzonych na siłowni. Ostatnie wyjazdy przed maratonem miały na celu bardziej dopasowanie roweru do Hipci i wybranie siodełka, na którym będzie jechała, niż faktyczną wartość treningową. Może z wyjątkiem robienia rzadkich przystanków - tu ściemy nie było.
Wyjechawszy w piątek po południu z Warszawy w bazie zameldowaliśmy się tuż przed 20:00. Po drodze oboje usiłowaliśmy nie umrzeć, Hipcia miała zjazd i dość szybko zasnęła, ja jako kierowca na takie atrakcje pozwolić sobie nie mogłem, więc liczyłem, że kiepskie samopoczucie jest spowodowane dusznością w samochodzie. W Będkowskiej rozbiliśmy namiot, rozdysponowaliśmy wśród potrzebujących dobra przywiezione ze Stolicy i poszliśmy zobaczyć znajome twarze; nie uszło naszej uwadze to, że jakiś zespół właśnie się szpeił i najwyraźniej szykował na Sokolicę. W trybie pr0, czyli chuj tam z liną, może być stara, ważne, ze mamy GołProł na kasku.
Drogą kupna nabyliśmy piwo i siedzieliśmy pod Brandysówką. Usiłowałem dojść do porozumienia z Solidem, w który Hipcia wcisnęła ramkę od karty SIM ("bo tak było w tamtym telefonie"). Wyciągając ją prawdopodobnie uszkodziłem styki i tak oto zostaliśmy z jednym działającym aparatem. Zespół dalej siedział w stanowisku, co nas niezmiernie irytowało, bo chcieliśmy sobie wyleźć na Sokolicę, a zajęli akurat jedyną drogę, która nadaje się na przedmaratonowe fikanie po ścianie. W międzyczasie wygrywam od Księgowego dychę za zjedzenie łyżeczki cynamonu. Lubię, jak mi ludzie dają pieniądze. Hipcia z kolei budziła powszechne zainteresowanie swoimi plastrami, których ma z wyścigu na wyścig coraz więcej. Niektórzy w internetach piszą, że z tymi plastrami to mit. Cóż, my mamy dowód, że pomaga. A że lista przebytych i tych niezaleczonych kontuzji i wbudowanych (wrodzonych) problemów robi się coraz dłuższa i odkrywamy coraz to nowe "funkcjonalności", to i plastrów przybywa.
Pomny doświadczen z zeszłego roku poprzestaję na dwóch piwach i przesiadam się na bezalkoholowe. Dość szybko zresztą towarzystwo rozchodzi się spać, co również czynimy i my. Ostateczne przygotowanie rowerów zostawiam na chwile przed startem, na kolację opycham jeszcze prawie pół ptasiego mleczka. Wydawało mi się, że będę się kręcił pół nocy, ale zasnąłem dość szybko, chociaż w nocy kilka razy się budziłem, wskutek czego obudziłem się średnio wyspany.
Gdzie ja to przerwałem? Ach, tak.
Od rana słychać było gadanie, okrzyki i odgłosy innych dziwnych czynności niewątpliwie mających związek z rowerami. Gdy o szóstej wyłoniłem się z namiotu, okazało się, że niektórzy już są gotowi, inni rowery smarują, generalnie całe pole namiotowe się krząta, najpóźniej z dżinsów przebrał się chyba Transatlantyk. Zakrzątnęliśmy się i my, rowery zostały przesmarowane, napompowane, wyposażone w komplet elektroniki. Założone zostały też torby - z minimum (ale nie absolutnym): komplet narzędzi, żarcie i dodatkowe picie na przepak na starcie ostrym, bluza, nogawki, wiatrówka (byliśmy świadomi tego, że raczej przyda się albo bluza, albo wiatrówka, ale uznaliśmy, że na odrobinę szaleństwa można sobie pozwolić). Tydzień wcześniej testowałem na trasie do Rzeszowa jazdę z muzyką, ale musiałbym to wieźć z akumulatorkiem, zajmować miejsce w kieszeni, a do tego chyba nie potrafię jechać szybko mając muzykę na uszach.
Zjedliśmy śniadanie i powoli poturlaliśmy się pod Brandysówkę. Podpisy na liście startowej, odprawa, w którą chciał mnie wrobić Olo, a której w końcu nie było, bo wszystko było na kartkach i zbiórka do startu honorowego. Nasz lider, Wax, dotarł chwilę wcześniej, uśmiechnięty i zrelaksowany.
Minuty dzielące nas od ósmej rano minęły, rozległ się dźwięk ponad dwudziestu zapiętych pedałów (świetnie to brzmi!) i grupa ruszyła. Jeździłem tamtędy kilkanaście razy samochodem i nawet nie wiedziałem, że przez cały, caluteńki czas będzie tam zjazd. Podjazd też na nas trafił, chwilę później - też nie wiedziałem, że ma toto 11-12%. Już na samym starcie zauważam, że przetestowane i doregulowane przerzutki zaczynają coś się nie zrzucać - no, ale może to efekt zostawienia roweru na działanie rosy.
Na starcie też zauważam inną niepokojącą rzecz: puls mi szaleje. I to bardzo dziwnie - na prostej podchodzi pod 150, na podjazdach pod 170. Co do...?! Jestem świeży, wypoczęty, a tu podjazdy, na których nie powinienem wyjść powyżej 140 robię z tętnem 160! Odpoczynek na światłach sprowadza go do dolnej granicy... 135. Na świeżo! Zwykle przy takich okazjach spada raczej do 90. Hipcia ma podobnie. Zwalamy to na temperaturę, która już po starcie podchodzi do trzydziestu (!) stopni.
Do samego Krakowa jedziemy w dół, całkiem bezpiecznie, wyjąwszy jednego kierowcę, który postanowił, że czekał nie będzie i zepchnął na pobocze kolesia, który jechał z naprzeciwka. W mieście po sugestii Tomka ustawiamy się dwójkami, dzięki czemu jest bezpieczniej. Dzięki temu również zupełnie zakorkowaliśmy drogę. W końcu jednak wjechaliśmy na szersze arterie Królewskiego Miasta, a stamtąd na wylotówkę w stronę Wieliczki. Współpraca z kierowcami układała się nadzwyczaj pomyślnie, wszyscy byli mili i nikt nie trąbił.
Tuż przed miejscem startu ostrego lider naszej grupy postanawia już zacząć wyścig i leeeeeeeci. Punktu startu ostrego nie zaznaczył sobie w GPS-ie, dzięki czemu razem z Hipcią (która jechała jako druga) musieli kawałek wrócić. Dobrze, że usłyszeli krzyki...
Temperatura była obiecująca - obiecywała wiele, między innymi to, że zacznie nas palić od czubka głowy, a skończy na blokach. W momencie startu, tuż przed 10:00, było już 34 stopnie. Towarzystwo rozlazło się po krzakach pozbyć się tego, co wieźli ze sobą z Brandysówki. Przeładowaliśmy picie z sakwy, w kieszenie wepchnęliśmy docelowe dawki batonów i żeli, ja jeszcze wrzuciłem butelkę picia (czyli startowałem mając go ze sobą łącznie 2,5 litra) i byliśmy gotowi.
W końcu dojechały pozostałe grupy zubożone o Pająka, który dopiero co złapał gumę. Nasza, trzynastoosobowa grupka ustawiła się na trójkącie wewnątrz skrzyżowania i - start! Poooooszli!
Poszli nie tak znowu mocno. Zaczęło się bardzo spokojnie, ale tak czy inaczej przepchnęliśmy się bliżej przodu grupy. Na pierwszych podjazdach, które zostały przejechane troszeczkę mocniej, wyprzedziło nas kilka osób i tak oto uformowała się przed nami piątka: Gavek, Góral, Tomek, Wax, Wilk. Odeszli nas na jakieś 20 metrów i tam zaczęli się tasować. Wyglądało to bardziej jak przygotowanie do finiszu, bo zamiast jechać w grupie zmieniali miejsca i przesuwali się na boki; próbowałem ich dojść przez dwa podjazdy z rzędu, ale wówczas wyszedł jeszcze jeden minus - jechali, przynajmniej jak dla mnie, dość nierówno. A to odrobinę szybciej, gdy ich doszliśmy, nagle zwalniali, by znowu przyspieszyć.
Puls dostał, nieoględnie mówiąc, pierdolca. Na podjazdach wpadam w okolice 180, w zasadzie nie spada poniżej 150. Ale wcale nie czuję, że podjazdy robię tak wysoko - po prostu to ignoruję, zrobi się chłodniej, to się uspokoi. A przynajmniej na to liczę.
Szybko zdecydowaliśmy, że jedziemy swoje i nie będziemy się starali z nimi ganiać. W międzyczasie rzut oka za siebie informuje mnie, że z tyłu... nikogo nie ma. Cały podjazd i cały zjazd za plecami mam puste; Wilk prognozował, że grupki bardzo szybko się porwą, ale żeby aż tak szybko?
Na jednym podjeździe zatrzymuję się dwa razy na (dosłownie) trzy sekundy i podkręcam śrubę regulującą przerzutki. Nic to nie dało, ze zrzucaniem idzie coraz gorzej.
W Łapanowie (70 km) odbijamy na południe i kawałek później mijamy Gavka, który na poboczu wymieniał dętkę.
W bazie Transatlantyk mówił rano o "Starym Rybiu" - że niepokoją go podjazdy pod kątem możliwych defektów w rowerze. A właśnie taka nazwa majaczyła mi gdzieś na GPS-ie. I podjazdy nadeszły - chyba średnio 8% na trzech kilometrach (tu i w kolejnych takich ocenach oceniam na podstawie profilu na RWGPS lub na podstawie tego, co pokazał mi licznik, więc mogę się pomylić!).
Wyskrobawszy się na górę trafiamy do Limanowej, gdzie mijamy chłopaków, którzy stanęli przy sklepie. Ha! Czyli jesteśmy wirtualnymi liderami wyścigu, teraz trzeba tylko dotrzymać pozycję przez kolejne 440 km. Długo nie poliderowaliśmy - capnęli nas już po czterech kilometrach, na samym wyjeździe z miasta. Akurat skończyła się moja zmiana, więc z przodu została Hipcia. W międzyczasie Tomek podjechał do Wilka i coś mu mówił wskazując chyba na mnie. No co? Trzeba wiedzieć, kiedy można i kiedy trzeba się poopierniczać.
JKW zeszła ze zmiany tuż przed rozpoczęciem właściwego podjazdu, my zwolniliśmy do 17 km/h, a chłopaki - przed pierwszym zakrętem porwani na dwie dwójki - utrzymali sporo powyżej 20 km/h. Przez chwilę ich jeszcze widziałem, a potem zostaliśmy sami. I zaczęliśmy robić to, co umiemy najlepiej - ja sapałem na podjeździe, a Hipcia stękała, że boli ją stopa. A bolała do tego stopnia, że nie była w stanie nawet wypiąć buta, żeby choć na chwilę zwolnić napięcie. Wspominałem, że na liczniku miałem już 40 stopni? Po drodze zmieniam się w cieniowego sępa - jadę jak najbliżej krawędzi jezdni, żeby jak najdłużej siedzieć w cieniu. Jedna z serpentyn jest w ogóle cała zacieniona, temperatura tam spada do uroczych 36 stopni.
W końcu wytachaliśmy się na górę, gdzie, na zjeździe, zauważyłem kolejną niespodziankę - "zniknęły" mi cztery najmocniejsze przełożenia. Przerzutka staje w połowie i nie rusza dalej. Minuta postoju niczego nie wnosi - ruszona ręką linka powoduje przesunięcie przerzutki do poprawnego miejsca (czyli na dół), ale manetką nie jestem w stanie nic zrobić. Dupa, jedziemy - w górę wyjadę, w dół mogę nie pedałować, to, co mam, starczy mi do dokręcania do 45 km/h. Zobaczy się później, na postoju.
Łagodnym zjazdem (na którym staram się wentylować głowę na wszystkie możliwe sposoby) docieramy nad jakąś rzekę, gdzie ruszamy wzdłuż. Jest w miarę płasko, ale za to pod wiatr. Po chwili po okolicznych napisach orientujemy się, że jest to Dunajec. Ta wiedza wcale nam nie ułatwia życia, ale dobrze wiedzieć, gdzie byliśmy.
W Krościenku skręt na rondzie i chwilę później widzimy Orlen, na którym robimy przystanek. Proszę Hipcię, żeby kupiła Powerade i wodę (podkreślając, że wody nawet więcej) i sam biorę się za przerzutkę, tylko po to, by zaraz dowiedzieć się, że wiele nie zdziałam, linka gdzieś tam ciężko chodzi i sprężyna wózka nie jest w stanie jej wyciągnąć. Postanowiłem już nie grzebać, żeby bardziej nie spartolić. W międzyczasie nadeszła Hipcia. Pierwszy raz w życiu tak szybko przelałem picie do bidonów, ze zgrozą zauważając, że wody obok butelek nima! Dałem odpowiedzialne zadanie najlepszemu człowiekowi, a ten wraca bez wody (chciałem się oblać, nie pić). Skandal! Wypiłem dwa Vervowe RedBulle (cholera wie po co, ale zimne były). Gdy już ruszaliśmy, na stację zajeżdża Szafar, który startował z grupy po nas.
Zdecydowałem się olać to, że nie ma się czym oblać i już nie lecieć do łazienki, tylko jechać dalej. BŁĄD.
Już na pierwszym podjeździe widzę, że mamy konflikt interesów. Z jednej strony temperatura, z którą organizm musi walczyć, z drugiej jakiś litr napojów, które na postoju wlałem do żołądka i doprawiłem żelem lub dwoma. Z jednej strony wypada jechać, z drugiej trawić, z trzeciej się chłodzić. Efekt jest łatwy i prosty do przewidzenia - łapie mnie zamuła. Taka konkretna. Do tego stopnia, że na podjeździe pod Hałuszową (12%, przy okazji zauważyłem, że do kompletu zniknęło mi teraz najlżejsze przełożenie!) zastanawiam się, czy powinienem się najpierw wywalić, a potem porzygać, czy może odwrócić kolejność. Nie mogę jednak wybrać, więc wkurzony na swoje niezdecydowanie postanawiam jechać dalej. Hipcia wisi jakieś 50 m przede mną.
Na kawałku zjazdu w kierunku jez. Sromowickiego odżywam trochę i chłodzę się wiatrem. Ale to tylko na chwilę. Mijamy Niedzicę i zaczyna się kolejny podjazd. Mijamy PK1 w Łapszem Niżnem, nie zatrzymując się nawet na chwilę i rozpoczynamy wspinaczkę w kierunku Łapszanki. Tu znowu mnie muli do tego stopnia, że Hipcia odchodzi mnie na jakieś 200 m i na długi czas znika mi z oczu na krętej drodze. Rozważam zejście do potoku (który miejscami płynie tuż przy asfalcie) i schłodzenie się, ale czort wie z jakiego powodu - BŁĄD! - decyduję się człapać dalej, schłodzić na zjeździe, a potem zobaczyć (w końcu z każdą minutą zbliża się chłodniejsza pora dnia).
W Grocholowie obok szkoły skręcamy w prawo. Na podjeździe zrzucam z blatu synchronizując to z mocnym wychyleniem roweru i spada mi łańcuch. Szlag mnie trafia, poprawiam, jadę.
Zjazd. Informuję Hipcię, że w ostatnim polskim sklepie (lub pierwszym słowackim) robimy przerwę. Marudzi. Ale się zgadza. Pamiętałem, że tuż za granicą coś będzie i wcale się nie mylę. Pierwszy sklep, błyskawiczny postój, woda kupiona za 2,5€ w gotówce (kartą niestety od 3€), niosę to w małych, półlitrowych butelkach (bo tylko takie były zimne), do tego jedna półtoralitrowa (bo ta ma być tylko mokra). W akompaniamencie marudzenia ("mieliśmy szybko", "co ty robisz", "to jest wyścig", "w ogóle zawróćmy", "ja jakoś nie potrzebuję") przelewam do bidonów to, co do uzupełnienia, wylewam na łeb tyle, ile mogę, wyrzucam do śmietnika plastiki i ruszamy.
I nastała światłość. Tak o. Po prostu. Pstryk! i jest.
Zaczęło się jechać. Najpierw po prostu. Potem dobrze. A potem świetnie. Woda wylana na łeb spowodowała transformację w ciągu zaledwie kilku minut. Wejściowe podjazdy na Słowacji ciachałem z uśmiechem na ustach, czekając na skręt na Smokowce, bo tam, jak wiedziałem, będzie część odpoczynkowa. Puls już od dłuższej chwili wracał do normy i wreszcie osiągnął poprawny poziom - mimo szybko jechanego podjazdu pozostawałem w okolicach 130, co upewniło mnie w słuszności analizy i zwalenia tego wszystkiego na upał. Po chwili jednak nadszedł zjazd, a na nim minęło nas dwóch chłopaków z wyścigu, złożonych jak scyzoryki. Kto? Kurde, nie wiem. Wydawało mi się, że jeden, ten w białej bluzie miał ogolone nogi. Ale kto to mógł być? Keto? Chyba tylko on, prócz Hipci, zadbał o tak podstawowe sprawy w naszej włochatej grupie.
Skręt na Smokowce. Nareszcie. Teraz odpoczywamy. Dlaczego? Ano dlatego, że aż do Szczyrbskiego Plesa miało być łagodnie - około 3%. Jedziemy sobie więc spokojnie, wróciła mi energia na tyle, że mam siłę głośno wykrzykiwać różne określenia, które kieruję w stronę słońca razem z pokazywaniem mu najdłuższego z palców dłoni.
Dwóch gości, którzy nas wyprzedzili przed chwilą, nagle się rozłączyło. Jeden wziął i zawrócił. Zając?! Ktoś z wyścigu? Drugim ludziem okazał się być... Wax. Zaraz. Tutaj?! Przecież on powinien razem z chłopakami ciąć przed siebie i właśnie opuszczać Słowację. Okazało się, że miał i ma kryzys (później, już w bazie, patrząc na SMS-y zauważam, że info z PK1 mamy wysłane praktycznie w tej samej minucie). Jedzie nam na kole przez kilka kilometrów, po czym się odłącza i wraca do swojego tempa.
Po chwili mijamy Smokowce. Chwilę później mimo pogłębionego podjazdem oddechu zaczynam piłować ryj, co jest ostatecznym dowodem na to, że właśnie osiągnąłem sto procent sprawności.
Kawałek dalej widzę na poboczu rowerzystę. Mija ich nas sporo (co prawda prawie wszyscy w kierunku przeciwnym), ale postura tego wygląda znajomo. Wilk? Ano Wilk. Przystanął na chwilę ze względu na skurcze, ale widząc nas dołączył. Mówię mu o moim problemie z przerzutką, stwierdza, że to może być linka. Ale jak to? Linka? Zupełnie mi to nie pasuje, bo chodziła idealnie i nagle co? Zaraz przestaje mi działać jeszcze jedno lekkie przełożenie, a kawałek dalej - prorok jaki, czy co? - pęka mi... linka. Na całe moje szczęście Wilk może mi takową pożyczyć. Uff.
Na szczęście linka uwięzła tak, że zablokowała mi się pośrodku kasety, więc jestem w stanie (mimo, że po chwili na dołkach spada o jeden ząbek) jechać podjazdy z kadencją 45-60. Osiągamy Szczyrbskie Pleso i stąd mamy tylko zjazd. Aż do punktu Vooya.Macieja.
Skręt na parking elegancko oznaczony kamizelkami i widoczny z daleka (wydawało mi się z daleka, że kogoś na tym zakręcie postawili na stałe), na wjeździe wita nas muzyka z pobliskiego baru (rockandrollowa składanka). Na punkcie są już Tomek i Kot, która chciała ukończyć maraton możliwie szybko, więc wyruszyła na trasę cztery godziny wcześniej. Podpisanie listy i zaczynam przyglądać się manetce. Które to? Gdzie to? Którędy? Urrrrwał jego nać! Na całe szczęście Tomek ma doświadczenie w tych manetkach, bo puszczenie przez nie linki bez planu (metra?) wygląda na niemożliwe do zrealizowania.
Hipcia oczywiście jest sobą i pomaga. Na swój sposób. Przechodzi na mantrę "już?", "miało być szybko", "mieliśmy się w ogóle nie zatrzymywać", "ile jeszcze?", "śpieszymy się". Przeplata te pytania pytaniami o to, co mógłbym chcieć zjeść, co - biorąc pod uwagę, że jednocześnie dyskutuję z Tomkiem i usiłuję pomóc, albo przynajmniej nie przeszkadzać - doprowadza do tego, że gdy jeszcze nie zdążę odpowiedzieć na pytanie "czy chcesz banana", to dostaję już pytanie "czy chcesz bułkę". Przeplatamy linkę i zostaje tylko regulacja. W międzyczasie odjeżdża Kot, później Wilk, a ja obiecuję Tomkowi nagrodę, jeśli zabierze mi Hipcię sprzed nosa. Tomek jednak się zwija, a ja zostaję sam z wyżej wspomnianą celującą bułką (dobrze, że odwiniętą z folii) w mój otwór gębowy. Kończy się to tym, że (zgodnie z wyjściowym planem), rezygnujemy z makaronu (potem dowiaduję się, że zrezygnowaliśmy jako jedyni - dziwne, bo nawet gdybym miał inny plan, to z ciepłego makaronu w takie upał i tak bym zrezygnował), prócz bułki dostaję chyba jednego banana do paszczy (szczerze mówiąc, nie pamiętam, zajęty byłem) i dwa do kieszeni. Z drożdżówki (dla odmiany świadomie) rezygnuję, bo po całym dniu ostatnie, na co mam ochotę, to drożdżówka.
Gdzieś w międzyczasie na punkt dojechał Wax (który zaraz idzie po piwo) a potem wpadają Symfonian i CFCFan. Ja skończyłem regulację, można jechać. Ruszamy więc.
Wracamy do zjazdu. Długi. Długi. Przyjemny. I mam wszystkie przełożenia! Praktycznie do Liptowskiego Mikulasza (na 270 km) mamy czas na to, by pooglądać widoki (i chyba jako jedni z nielicznych zobaczyć Krywań w zachodzącym już powoli słońcu) i cieszyć się tym, jak licznik wskazuje powyżej 40 km/h. Lemondka już wcześniej się przydawała, ale teraz gra ze mną cały czas.
Chyba już na wyjeździe z Mikulasza spotykamy Wilka, który jedzie z nami tylko chwilę i po kilku minutach już go za nami nie ma. W Liptowskim Trnovcu odbijamy w boczną drogę. Słonce zachodzi. Zero ruchu. Wąska, boczna droga. Podjazdy, ale takie słabsze. Gorzej na zjeździe, bo jest tam trochę pasm żwiru, przez które nie mamy odwagi przelecieć na pełnej prędkości.
Dobijamy się do drogi 584 i chwilę później, na początku podjazdu, mijamy Kota. Kilka zamienionych w locie słów i lecimy dalej. Z 600 m na około 1000. Droga idzie powoli, spokojnie, przy okazji (próbując powiesić okulary na kasku upuszczam je, więc i tak stajemy) włączamy tylne światła. Podjazd trzyma. My się też trzymamy, głównie kierownicy. W koncu udaje się wyjechać na górę, dalej mamy zjazd aż do Podbieli. Robi się ciemno. Lampka zaczyna mi świrować - na nierównych fragmentach zmienia tryby i poziom naświetlenia. Zasrana Bocialarka. (Na jednym z postojów, już w Polsce, dokręcę ją mocniej, co być może pomogło, bo poza fragmentami ze Słowacji wielkich problemów nie było) Później w ogóle głupieje i na zjazdach ze dwa razy w ogóle się wyłącza. Korzystam z tego, że Hipcia daje swoim Convoyem równo i i tak widzę wszystko.
Wypadamy na drogę główną (myślałem, że będzie równiutko i lampka przestanie skakać - niestety nie) którą zaraz osiągamy Twardoszyn. Kawałek dalej (to chyba tu było) na zjeździe napotykamy most z kocich łbów. Zaskoczenie do tego stopnia duże, że nawet "kurwa!" wykrzyknąłem w jego połowie.
Gdzieś w tle zaczyna się błyskać. Prognozy mówiły, że około piątej rano w okolicach Zawoi mają przejść burze. Ciekawe, czy nie przyjdą wcześniej.
Za Namiestowem (gdzieś tu mijamy słowacką imprezę w remizie) zaczyna się ostatnia prosta do granicy. Błyska się coraz częściej. Po samej drodze widać, że podjazd nie będzie straszny. Po drodze mijamy puby pełne ludzi, którzy mieli inny niż my pomysł na dzisiejszy wieczór. Bardzo spokojnie (pomijając kilka wahadeł) dojeżdżamy do granicy, którą osiągamy równo o północy, tam (po raz pierwszy dzisiaj) robię sikustop - po 16 godzinach od startu!
Polska. No to wio! Zjazd do Jeleśni. Tam robimy skręt na Pewel Wielką, mijamy jednego kopytnego stwora, który dudni wzdłuż nas po łące, mijamy rodzinkę kotów i w nagrodę za to wszystko dostajemy dwie 13% ścianki. Miejscami podnosi się mgła, zaczyna też kropić, ale to dosłownie przez kilka minut.
Nigdzie za to nie widać ani śladu Tomka, jednak liczę po cichu na to, że pozostał przy swoich nawykach z BBT i nie odmówił sobie przyjemności porządnego jedzenia w którejś z knajp, które mijaliśmy po drodze. Nie wiem, gdzie jest, bo celowo nie brałem telefonu z dostępem do netu, chcąc przejechać trasę opierając się na tym, co zobaczę na trasie, a nie na wiadomościach, które ludzie zostawiają na PK.
Dostajemy zjazd i kolejną (jedną? dwie?) 12% ściankę za Stryszawą. Potem niewielkie serpentyny i już jesteśmy w Zawoi. Byłem tu już kiedyś bez roweru i dzięki temu nie nudzę się, bo chwilę po wjeździe do miejscowości zajmuje mi skorelowanie tego, co widzę przed sobą z tym, co widzę na GPS-ie (tryb: kierunek u góry) i tym, jak wyglądałoby to na mapie (zorientowane względem gór). Na szczęście nie zajmuje to długo. A przy wyjeździe nagle zaczynam zasypiać i robimy szybki postój na tabletkę z kofeiną. Tyle je wieźliśmy, a i tak nie zadziałały.
Teraz na Krowiarki, tak? Jedziemy. Jeszcze w bazie Olo mówił (chyba do Wąskiego) "jak będziesz widział taki masakryczny podjazd, to właśnie tam". I zawiodłem się. Podjazd przyjemny, relaksujący; w porównaniu z tym, co dziś już zrobiliśmy, to jest tu prawie płasko. Noc za to powoli znika, zaczyna świtać. Na podjeździe mam dużo czasu, więc wysyłam ze dwa SMS-y do relacji.
Na przełęczy jesteśmy prawie o wpół do czwartej. Decydujemy się zaszaleć i założyć bluzy do zjazdu. Bierzemy też rezerwy jedzenia (czyli żele i batony) z mojej torby. Włączam Bocialarkę (przestała świrować) na najmocniejszy z zaprogramowanych trybów i walę. Ale tylko do Zubrzycy, stamtąd skręcamy w pola. Oczywiście po to, żeby zaliczyć niewielki podjazd i zjazd w kierunku Makowa Podhalańskiego.
Tam to miała być najgorsza ścianka. Olo napisał, że rzeźnia, nadająca się do kodeksu karnego, Wilk - jako twórca trasy - wiedział, że tam będzie i wcześniej nawet przystanął na posiłek. W SMS-ach w relacji też przewijał się jej motyw. A ja... ja nie wiedziałem, ale jakoś mi to nie przeszkodziło podjechać i raz nawet na niej zasnąć (zjechałem tylko kołem na niski krawężnik).
Dalej powoli walimy w stronę Krakowa. Od tej pory nic się nie zmienia - logiczne i tradycyjne szlaki komunikacyjne prowadzą wzdłuż dolin, tędy, którędy najłatwiej, a my walimy na skos bocznymi drogami, przecinając wszystkie garby, garbki i garbiki, raczej po gorszym asfalcie niż po lepszym, z czego bardzo cieszy się Hipcia, bo pod koniec maratonu plecy nawalają ją już konkretnie, co nie pomaga ani przy zjazdach, ani przy tych "płaskich" kawałkach po porwanym i połatanym asfalcie. Do tego jeszcze pod sam koniec jej również "znika" ostatnie, najlżejsze przełożenie.
Regularnie pojawia mi się cyfra 12 - i na podjazdach, i na zjazdach, które są krótkie, ostre i nawet nie próbujemy się tam rozpędzać.Przypomina mi się, jak narzekałem przed wyjazdem, że gorszy od tej pogody może być tylko halny. Teraz już wiem, że za deszcz też bym się nie ucieszył, bo na części tych ścianek hamulce nie dałyby rady, moje śliskie buty też nie - jedyne, co mógłbym zrobić, to położyć się z rowerem na asfalcie i zsunąć się na dół.
Między Brzeźnicą i Kossową znajdujemy otwarty już sklep, lecę tam po powerade, bo wyczerpałem całe picie, a słonce powoli się rozpędza. Wolę teraz poświęcić czas, niż potem żałować. Hipcia, tak, wiemy. Mruczy i warczy. Oboje już od dłuższej chwili regularnie patrzymy za siebie szukając pościgowych grupek. Stąd już na szczęście niedaleko. Coraz cieplej. Można powiedzieć nawet, że trochę się wypłaszczyło.
W jednym miejscu Hipcia mówi "no i masz". Oglądam się - no, faktycznie, dupa. Oglądam się drugi raz - goni nas czterech. Czterech?! Podobne widoki pamiętam z zeszłorocznego Radlina, ale wtedy podobne grupy dochodziły nas na fragmentach płaskiego. Jakoś mi to... na szczęście mam lepszy wzrok i zauważam, że to MTB-owcy. Czyli nadal jest dobrze.
W końcu wyjeżdżamy na DK 79 i już wiem, gdzie jestem, bo tędy jechaliśmy w zeszłym roku, gdy zaliczaliśmy gminy na Jurze. Po chwili odbijamy na boczne drogi (z tyłu? nikt!). Wylatujemy na prostą na Dubie (z tyłu? nikt!). Już prawie koniec, nie jesteśmy pewni, kto kogo miał rozprowadzić na finiszu, więc kilka razy na wszelki wypadek zmieniamy się na prowadzeniu.
W pewnym momencie, na zacienionym (uff) podjeździe Hipcia mówi "no to jest za nami!". Nie zdążyłem się obejrzeć, mignęła mi tylko sylwetka, która schowała się za zakrętem, ale po chwili, na szczycie podjazdu mijamy dwie dziewczyny z rowerami, ewidentnie na kogoś czekające; może ten ludzik jedzie do nich, od dłuższej chwili mijamy już wycieczkowiczów, może to jedna z takich wycieczek.
Szklary. Gdy patrzę na narysowany ślad coś mi dudni w głowie. Bardzo niepokojąco. Gryzie się to z moim wyobrażeniem końcówki. Przybliżam, patrzę na mapę i... no tak. Nie przyjrzałem się, którędy chłopaki wpuścili trasę od północy. Nie będzie tak, jak myślałem - że machniemy się ze Szklar do Łazów, boczną, asfaltową drogą między domami, tylko przelecimy główną i przekopiemy się do Łazów z Jerzmanowic. I wiedziałem, z czym to się łączy - między Jerzmanowicami a Łazami jest spory pagórek, przy którym wiele razy myślałem "a ciekawe, jak by to się jechało, gdybyśmy wpadli na pomysł jechania na wspin rowerem i wracali tędy z sakwami". Minęliśmy znaną drogę prowadzącą na Witkowe Skały, skręciliśmy w prawo. No to już wiem, jakby to było tamtędy jechać rowerem. Licznik wskazał mi maksymalnie 16% (z tyłu? nikt!). Stąd pozostał do zjechania mały zjazd i wyjazd na drugi garbik, na jego szczycie obejrzałem się i zobaczyłem 700 m pustej przestrzeni. No to teraz już wiedziałem: nikt nas nie powinien dogonić.
Na koniec zjazdy, kawałek szutru (oby nikt tu nie wjechał na pełnej prędkości!) i zjazd aż pod Brandysówkę, ostrożny, bez ścigania się, piesi zaczęli powoli wyłazić; oni są jeszcze przewidywalni, ale zawsze jest problem większy z dziećmi i zwierzakami.
Zjazd do miejsca startu. Zerknięcie na GPS-a - jest 9:02. Plan zrobienia całości w 24 godziny nie powiódł się, ale bynajmniej nie czuję się zawiedziony. Spod dachu wyłaniają się Księgowi i zwycięzca - Tomek - który nie dość, że był przed nami, to jeszcze wsadził nam równą godzinę (wyciągnął, diabeł, wnioski z BBT i nie robił zbyt wielu przerw!). Odbieramy gratulacje, dostajemy medale (swój zdejmuję bardzo szybko, bo tasiemka gryzie mnie w szyję).
I to by było na tyle. Jakoś tak nie wiadomo kiedy mija 10 minut (czas do startu trzeciej grupy) i już wiemy, że zajęliśmy drugie miejsce. Z radością pozbywam się butów. Idziemy do samochodu, pozbywamy się klamotów z rowerów, kupujemy zimne piwo. Siadamy. Ławka jest przyjemnie szeroka. Zamawiamy kurczaka z frytkami (który chodził za nami od granicy). Półtorej godziny po nas przyjeżdża, jako trzeci, Szafar. Dwie z minutami po nas - Symfonian i CFCFan. A chwilę później zaczyna się zjazd, bo m.in. docierają Wilk a potem chyba razem Wax i Wigor. W międzyczasie ktoś jeszcze dociera, ale, szczerze mówiąc, nie wiem kto.
Zastanawiamy się, czy warto zostać do dnia kolejnego i się powspinać, ale Hipci stopa straciła trochę czucia i chyba nie chcemy jej zakuwać w buciora wspinaczkowego, zwłaszcza, że musi odpocząć, bo za trzy tygodnie jest Pierścień. Idziemy więc kimnąć się na dwie godziny, kładziemy się w krzakach, ale po chwili słońce włazi mi na stopy i tyle spania. Po jakiejś godzinie wstajemy, snujemy się trochę (w międzyczasie dotarli Kot, Turysta, Keto), po czym zalegamy w lepszym nieco, zacienionym miejscu. Na dwie rundy udaje mi się przespać jakieś (łącznie) trzy godziny, Hipcia trochę leży ze mną, potem wstaje i pakuje nas. Zbudzony składam namiot, pakuję rowery na dach, jemy jeszcze coś w Brandysówce i wsiadamy w samochód. Droga mija zupełnie bezproblemowo (a spodziewałem się najgorszego). Gdy zajeżdżałem pod blok w Warszawie, ostatnie osoby jeszcze były na trasie...
Czas na dwa słowa podsumowania.
- Wynik wyszedł nam kapitalny! Drugie miejsce przy takim czasie jest jak zwycięstwo, zwłaszcza, że wypracowaliśmy sobie sporą przewagę nad zawodnikami, co do których liczyłem, że przyjadą przed nami.
- Udało się zrealizować wszystko zgodnie z planem, na 25 godzin jazdy mieliśmy tylko półtorej godziny postojów, co, zmniejszone do przerw liczonych tylko od startu ostrego, daje nie więcej niż 1:10 przerw w jeździe! A gdyby od tego odliczyć jeszcze jakiś kwadrans stracony na wymianę linki, to zeszlibyśmy poniżej godziny!
- Udało się nam (samym sobie) udowodnić, że możliwe jest zrobienie tak długiej trasy w zasadzie bez odpoczynku (bez, bo momenty, kiedy faktycznie stałem, nie nadawały się do niczego - na punkcie na Słowacji w większości kucałem i tak zwinięty w pałąk kombinując z rowerem, Orlen - praca nad rowerem i przelewanie wody w kucki - nigdzie nie było ani jednego momentu, żeby sobie usiąść i powiedzieć "uff!").
- Wszystkie podjazdy zostały podjechane, niczego nie pchaliśmy (ani razu nie było takiego pomysłu).
- Trasa - re-we-la-cyj-na! Do tej pory jestem zachwycony i pewnie jeszcze długo będę. Nie puszczała praktycznie w żadnym miejscu, choć zarówno ja, jak i pewnie każdy (być może włącznie z autorem) byłem zaskoczony tym, ile to w praktyce znaczy prawie 7000 m podjazdów (mój licznik wskazał ponad 7100) na 540 km.
- Przy tej dawce podjazdów wyścig został przejechany w znacznej części solo - na podjazdach koło dawało niewiele albo wcale, zjazdy i tak w większości jechaliśmy z daleka od siebie.
- Gmin pewnie trochę zaliczyliśmy. Nie liczyłem jeszcze.
- Po raz kolejny okazuje się, że nasza taktyka ("powoli, a do celu") przynosi bardzo dobre owoce, najważniejsze to jechać swoim tempem i zgodnie z planem. Widać również efekty treningów i przygotowań. Z optymizmem patrzę na przyszłoroczny BBT.
- Rozplanowanie posiłków w formie żeli w kieszeni wypaliło idealnie. Nie musieliśmy ani przystawać, ani niczego dokupować.
I dwa słowa podziękowań:
Pierwsze lecą do Hipci - za to, że po 14,5 roku jeszcze chce ze mną przebywać i - ba! - nawet się dobrze tym bawi. W maratonowym temacie: dziękuję za to, że dzięki niej nauczyłem się dyscypliny postojowej i za to, że mnie zachęciła do treningów przez coś więcej niż "tylko jeżdżenie".
Drugie podziękowania - dla Wilka i Tomka - za pożyczoną linkę i pomoc przy jej zainstalowaniu.
No i trzecie, ostatnie: dla wszystkich osób zaangażowanych w organizację maratonu, za cały poświęcony czas. Cieszę się, że mogłem, jako członek Kapituły, również dołożyć swoją (niewielką jednak) cegiełkę do przygotowań.
Kwestie organizacyjne z punktu widzenia członka Kapituły:
- maraton uważam za bardzo, bardzo udany. Oczywiście lista wniosków wyciągniętych po maratonie jest i wiemy, co można poprawić, ale istotnych niedociągnięć nie widziałem,
- wiadomo, że zawsze będzie rozbicie między trudniej i łatwiej, między "chcę pomocy" i "chcę jechać ekstremalnie i polegać tylko na sobie". W tym roku chyba udało się zachować równowagę mimo że trasa była bardzo wymagająca,
- obowiązkowe SMS-y - byłem ich zdecydowanym przeciwnikiem. Na całość obowiązkowych straciłem ledwie minutę (w tym jeden wysyłając z siodełka), a uważam, że zwiększyło to jednak poziom bezpieczeństwa i stanowiło dodatkową atrakcję. SMS-om w przyszłym roku mówię zdecydowane "być może".
Zdjęć nie mam. Aparatu nie brałem na trasę, galerie maratonowe pojawią się na forum.
Trasa poniżej - jest to oficjalna trasa Maratonu, moja z GPS-a nic się nie różni, więc nie chce mi się jeszcze jej zgrywać.
Coś mi nie pasuje dystans z licznika, muszę sprawdzić, czy na pewno mam wpisany poprawny obwód.
No i to by było na tyle.
- DST 530.31km
- Czas 23:35
- VAVG 22.49km/h
- VMAX 65.58km/h
- Sprzęt Stefan
Piątek, 5 czerwca 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Rzeszów - Kielce
Pobudka!
Nawet taka późna. Szybkie śniadanie, wizyta w sklepie, załadowanie kieszeni zdecydowanie zbyt dużą liczbą batonów, nasmarowanie się kremrmi ruszamy!
Ostatni raz przez Świlczę jechałem nie pamiętam kiedy. Tędy jeździło się samochodem do rodziny do Katowic i to, co zapamiętałem, to nieustanny ciąg górek i zjazdów. I tak właśnie było - w górę i w dół. W górę 25 km/h, w dół - 50 km/h. I tak dojechaliśmy sobie do Ropczyc, gdzie pojawiło się, na obwodnicy, szerokie, wygodne pobocze. A jeśli pojawia się pobocze, to wiadomo: będzie zakaz. I był. Postanowiliśmy go jednak olać w proteście przeciwko idiotycznym pomysłom.
Za obwodnicą skręciliśmy na północ i już na wstępie dostaliśmy przyjemny podjazd. A potem zrobiło się odrobinę spokojniej. Wyjechaliśmy na trasę na Mielec, z której po chwili zjechaliśmy, by zaliczyć gminę Niwiska, która zostałaby jako dziura w okolicach Kolbuszowej. Niwiska, kawałek przez las i już wjeżdżamy do Mielca, który był bardzo prorowerowym miastem, tak prorowerowym, że wszędzie walnął znaki zakazu, żeby biedni rowerzyści nie musieli się trudzić jazdą po asfalcie.
Nikły, piątkowy ruch (mimo że dzień roboczy) i alternatywa w postaci postawionej od niechcenia dróżki z kostki spowodowała, że natychmiast uznaliśmy, że zakaz jest dla rowerów, ale nie dla szosówek. W końcu czy na tym znaku narysowany jest szosowiec czy zwykły hipster na mieszczuchu?
Chwilę później zostałem bardzo poważnie obrażony. Dżentelmen w blachobudzie zatrzymał się i poinformował mnie "panie, tam jest znak zakazu, tu nie wolno rowerem". Kawał z niego buraka. Czy on naprawdę uznał mnie za idiotę, który nie widzi tego znaku? Przecież go widziałem i bardzo starannie zamierzałem olać. Oczywiście grzecznie podziękowałem za uprzejme zwrócenie uwagi i pojechaliśmy swoje. Ale niedaleko - kawałek dalej zjechaliśmy na Orlen. Dość szybko, ale czułem, że tym kremem to trzeba regularnie, bo będzie źle. Albowiem pogoda od rana była jak drut i zamierzała się najwyraźniej rozkręcić jeszcze bardziej.
Wylotówka z Mielca też upstrzona konsekwentnie postawionymi znakami zakazu, tylko, dla odmiany, nie było tutaj żadnej dróżki rowerowej. Ruchliwą drogą 985 toczyliśmy się jeszcze dłuższą chwilę...
Słońce już naprawdę się rozhuśtało i 32 stopnie nie znikały z mojego termometru na liczniku. Odbiliśmy w stronę Wisły i różowym (!) mostem z widokiem na Elektrownię Połaniec wjechaliśmy w Świętokrzyskie. Kielce były blisko, ale my mieliśmy do zrobienia kilka zygzaków.
Pierwszy z nich to krajówka na Sandomierz, z której dojechaliśmy do Staszowa, za miejscowością robiąc jeszcze jedną przerwę - tym razem na wyjęcie wkładek z butów Hipci. Zdecydowanie za dużo zepsutych części ciala ma ta dziewczyna. Albo w sam raz - gdyby jej nie bolalo, to bym jej już nigdy nie dogonił.
Kolejne ramię zygzaka było w kierunku Opatowa z przystankiem w Baćkowicach, gdzie Hipcia kupiła i lody, i pączki, i picie. A ja w tym czasie sprawdziłem, że możemy zupełnie spokojnie zaliczyć jeszcze dwie gminy. Ale najpierw trzeba było wytoczyć się na asfalt... Potężne uderzenie ciepła na ręce i pieczenie skóry przy każdym zwolnieniu.
Pierwszą gminę, Waśniów, zaliczyliśmy bardzo przyjemnym podjazdem przez las, na szczycie którego to podjazdu, w cieniu, założyliśmy bluzy, a Hipcia dodatkowo długie spodnie. To, że były czarne, nie miało żadnego, zupełnie żadnego znaczenia, cieplej się nie zrobiło, a ręce piec przestały. Na zjeździe miałem awaryjną przerwę w połowie myśląc, że pękła mi szprycha, ale na szczęście rozpięła się tylko szybkozłączka w torbie podsiodłowej. Stąd mieliśmy prawie prostą drogę do Kielc, odbijając w jednym momencie do Daleszyc.
W Kielcach spodziewaliśmy się zastać zestaw DDR i zakazy, ale nie, żadnych takich nie było, zupełnie spokojnie zajechaliśmy na dworzec. Kupiłem bilety (dostałem jeden na rower i dwie miejscówki w różnych wagonach), po czym pełni obaw co do tego, ile osób pojedzie tym pociągiem (relacja Kraków-Kołobrzeg) poszliśmy do McD. Tam mieliśmy farta - kilka minut po tym, jak złożyłem zamówienie do środka zwaliła się wycieczka szkolna.
Wróciliśmy na stację, pociąg nadjechał. Kupiłem bilet na rower... a przedziału nie było. Wepchnęliśmy rowery tuż przy lokomotywie, tarasując tym samym całe przejście do WC od tej strony. Tłumów nie było, za to nasz wagon był wagonem I klasy jadącym jako II. Walkę musieliśmy toczyć ze współpasażerami: młodzi jakoś rozumieli, że, kurna, przejście jest utrudnione i może lepiej się nie pchać, ale starych ludzi nic nie przekona. Przeszli, zapewne kończąc wybrudzeni od łańcucha. Ale ostrzegałem, prosiłem. Po drugiej stronie (zresztą bliżej ich przedziału) też było WC, nawet w liczbie dwóch sztuk, w dwóch wagonach.
Tuż przed północą wysiedliśmy w Warszawie i tak oto skończyła się nasza wycieczka.
Nawet taka późna. Szybkie śniadanie, wizyta w sklepie, załadowanie kieszeni zdecydowanie zbyt dużą liczbą batonów, nasmarowanie się kremrmi ruszamy!
Ostatni raz przez Świlczę jechałem nie pamiętam kiedy. Tędy jeździło się samochodem do rodziny do Katowic i to, co zapamiętałem, to nieustanny ciąg górek i zjazdów. I tak właśnie było - w górę i w dół. W górę 25 km/h, w dół - 50 km/h. I tak dojechaliśmy sobie do Ropczyc, gdzie pojawiło się, na obwodnicy, szerokie, wygodne pobocze. A jeśli pojawia się pobocze, to wiadomo: będzie zakaz. I był. Postanowiliśmy go jednak olać w proteście przeciwko idiotycznym pomysłom.
Za obwodnicą skręciliśmy na północ i już na wstępie dostaliśmy przyjemny podjazd. A potem zrobiło się odrobinę spokojniej. Wyjechaliśmy na trasę na Mielec, z której po chwili zjechaliśmy, by zaliczyć gminę Niwiska, która zostałaby jako dziura w okolicach Kolbuszowej. Niwiska, kawałek przez las i już wjeżdżamy do Mielca, który był bardzo prorowerowym miastem, tak prorowerowym, że wszędzie walnął znaki zakazu, żeby biedni rowerzyści nie musieli się trudzić jazdą po asfalcie.
Nikły, piątkowy ruch (mimo że dzień roboczy) i alternatywa w postaci postawionej od niechcenia dróżki z kostki spowodowała, że natychmiast uznaliśmy, że zakaz jest dla rowerów, ale nie dla szosówek. W końcu czy na tym znaku narysowany jest szosowiec czy zwykły hipster na mieszczuchu?
Chwilę później zostałem bardzo poważnie obrażony. Dżentelmen w blachobudzie zatrzymał się i poinformował mnie "panie, tam jest znak zakazu, tu nie wolno rowerem". Kawał z niego buraka. Czy on naprawdę uznał mnie za idiotę, który nie widzi tego znaku? Przecież go widziałem i bardzo starannie zamierzałem olać. Oczywiście grzecznie podziękowałem za uprzejme zwrócenie uwagi i pojechaliśmy swoje. Ale niedaleko - kawałek dalej zjechaliśmy na Orlen. Dość szybko, ale czułem, że tym kremem to trzeba regularnie, bo będzie źle. Albowiem pogoda od rana była jak drut i zamierzała się najwyraźniej rozkręcić jeszcze bardziej.
Wylotówka z Mielca też upstrzona konsekwentnie postawionymi znakami zakazu, tylko, dla odmiany, nie było tutaj żadnej dróżki rowerowej. Ruchliwą drogą 985 toczyliśmy się jeszcze dłuższą chwilę...
Słońce już naprawdę się rozhuśtało i 32 stopnie nie znikały z mojego termometru na liczniku. Odbiliśmy w stronę Wisły i różowym (!) mostem z widokiem na Elektrownię Połaniec wjechaliśmy w Świętokrzyskie. Kielce były blisko, ale my mieliśmy do zrobienia kilka zygzaków.
Pierwszy z nich to krajówka na Sandomierz, z której dojechaliśmy do Staszowa, za miejscowością robiąc jeszcze jedną przerwę - tym razem na wyjęcie wkładek z butów Hipci. Zdecydowanie za dużo zepsutych części ciala ma ta dziewczyna. Albo w sam raz - gdyby jej nie bolalo, to bym jej już nigdy nie dogonił.
Kolejne ramię zygzaka było w kierunku Opatowa z przystankiem w Baćkowicach, gdzie Hipcia kupiła i lody, i pączki, i picie. A ja w tym czasie sprawdziłem, że możemy zupełnie spokojnie zaliczyć jeszcze dwie gminy. Ale najpierw trzeba było wytoczyć się na asfalt... Potężne uderzenie ciepła na ręce i pieczenie skóry przy każdym zwolnieniu.
Pierwszą gminę, Waśniów, zaliczyliśmy bardzo przyjemnym podjazdem przez las, na szczycie którego to podjazdu, w cieniu, założyliśmy bluzy, a Hipcia dodatkowo długie spodnie. To, że były czarne, nie miało żadnego, zupełnie żadnego znaczenia, cieplej się nie zrobiło, a ręce piec przestały. Na zjeździe miałem awaryjną przerwę w połowie myśląc, że pękła mi szprycha, ale na szczęście rozpięła się tylko szybkozłączka w torbie podsiodłowej. Stąd mieliśmy prawie prostą drogę do Kielc, odbijając w jednym momencie do Daleszyc.
W Kielcach spodziewaliśmy się zastać zestaw DDR i zakazy, ale nie, żadnych takich nie było, zupełnie spokojnie zajechaliśmy na dworzec. Kupiłem bilety (dostałem jeden na rower i dwie miejscówki w różnych wagonach), po czym pełni obaw co do tego, ile osób pojedzie tym pociągiem (relacja Kraków-Kołobrzeg) poszliśmy do McD. Tam mieliśmy farta - kilka minut po tym, jak złożyłem zamówienie do środka zwaliła się wycieczka szkolna.
Wróciliśmy na stację, pociąg nadjechał. Kupiłem bilet na rower... a przedziału nie było. Wepchnęliśmy rowery tuż przy lokomotywie, tarasując tym samym całe przejście do WC od tej strony. Tłumów nie było, za to nasz wagon był wagonem I klasy jadącym jako II. Walkę musieliśmy toczyć ze współpasażerami: młodzi jakoś rozumieli, że, kurna, przejście jest utrudnione i może lepiej się nie pchać, ale starych ludzi nic nie przekona. Przeszli, zapewne kończąc wybrudzeni od łańcucha. Ale ostrzegałem, prosiłem. Po drugiej stronie (zresztą bliżej ich przedziału) też było WC, nawet w liczbie dwóch sztuk, w dwóch wagonach.
Tuż przed północą wysiedliśmy w Warszawie i tak oto skończyła się nasza wycieczka.
- DST 252.26km
- Czas 09:14
- VAVG 27.32km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 4 czerwca 2015
Kategoria > 300km, do czytania, zaliczając gminy
Warka - Rzeszów
Pobudka!
Znowu rano, ale nie morderczo wcześnie. Pierwszy raz w życiu KM-ką. Pierwszy raz poznaliśmy od środka stacje Warszawa Aleje Jerozolimskie i kolejne. I po dłuższej przejażdżce wysiedliśmy sobie w Warce.
Pierwsze kilometry spędziliśmy na różnych wioskach i różnym asfalcie, zaliczając jedną dziurę w okolicy Radomia. Chwilę później ujrzałem z daleka znajomy kontur... "Jeśli tam jest napisane "Marianów"...". Było. To był przystanek, na którym zatrzymaliśmy się podczas naszej pierwszej trzysetki, zresztą również do Rzeszowa. Tym razem nie zamierzaliśmy aż tak często przystawać.
Robiło się coraz słoneczniej, w Jedlni-Letnisko trafiliśmy na objazd i chwilę przymusowego oczekiwania na przejeździe kolejowym, potem wyjechaliśmy na krajówkę i tłukliśmy kilkanaście kilometrów na wschód we wcale niemałym ruchu. W końcu jednak odbiliśmy na bok - kierunek Kazanów. Podobało mi się, nie powiem, za chwilę spotkaliśmy grupę ludzi, którzy śpiewali i rzucali nam kwiatki pod koła. Miłe to, czyżby wiedzieli, że będziemy w okolicy?
Temperatura powoli się rozkręcała. Pierwszy przystanek robimy w Siennie, po jakichś 130 km. Kupujemy masę picia, kupiłem tez colę, którą tak sobie nalewałem do bidonu, że ten przewrócił się i połowa poooooooszła.
Kawałek dalej wjechaliśmy w Świętokrzyskie, po drodze mijajac drugą procesję, ta przynajmniej dała się wyprzedzić i nie wymusiła zsiadania z roweru.
Dość szybko wypadł nam kolejny postój - zmieniliśmy Hipci siodełko na drugie, które wiozłem w torbie. Przy okazji uznaliśmy, ze może to jest właściwy moment, by posmarować się kremem. Za późno...
Przecięliśmy Bałtów, na szczęście przez tę mniej turystyczną stronę i kolejnymi bocznymi, pięknymi drogami dotarliśmy do Ćmielowa, skąd czekała nas bardzo długa prosta aż do Zawichostu. Jechało się bardzo przyjemnie, pęd powietrza chłodził palące się przedramiona i mogliśmy udawać, że nic nikogo nie boli.
Przecięliśmy Zawichost i pomknęliśmy na Dwikozy, za którymi czekał nas, oczywiście, całkiem wysoki podjazd do Sandomierza. Tam też, na wylotówce, robimy sobie przerwę na Orlenie. Lody. Picie. Siku. Standard.
Za Sandomierzem wita nas krajówka, szeroka, z ładnym poboczem, którą ciśniemy w kierunku Stalowej Woli. Ale tak dobrze nie ma - szybko odbijamy w boczną drogę, gdzie asfalt nieco się psuje, za to ruch wyraźnie się zmniejsza. Powoli nadeszła najładniejsza pora dnia - słońce powoli chyliło się ku zachodowi, nikomu się nie spieszy (a mimo to jedziemy przecież całkiem szybko); w Grębowie wskakujemy na elegancką, nowiutką drogę wojewódzką, z szerokim poboczem.
Im bliżej końca dnia, tym więcej rowerzystow wylega na drogi. Problem pojawia się we wszystkich małych wioskach, bo towarzystwo nawet nie usiłuje zerknąć za siebie, tylko w lewo skręca na słuch - cicho, to znaczy, że nic nie jedzie.
O, minęliśmy Stalową Wolę! Przeleciawszy przez Nisko dojechaliśmy do miejscowości Jeżowe, gdzie znowu skręciliśmy, by nachapać się gmin. Raniżów... o, to już całkiem blisko. Paskudnymi asfaltami przecinamy Sokołów Małopolski, po liczbie szosowców stwierdzając, że zbliżamy się do Rzeszowa. Powoli coraz więcej znajomych miejscowości na mijanych drogowskazach...
W Łańcucie postój na włączenie świateł i ostatnia prosta. Tędy jeździłem w weekendy do rodziny na wieś. Wtedy to było tak daleko. Teraz? Trzy podjazdy i już? To już? Tyle?
Na zjeździe z Pobitna wykręcamy coś pod 50 km/h i przez miasto, spokojnie, wyprzedzając plan o jakieś dwie godziny, docieramy do miejsca przeznaczenia.
A nocować mieliśmy w domu teściów, których na szczęście nie było w domu, dzięki czemu mogliśmy i zjeść pizzę, i napić się piwa, i nie odpowiadać na dziwne pytania, i nie reagować na próby reanimacji po TAKIM WYSIŁKU. No i mogliśmy następnego dnia rano po prostu wyjechać - bo gdyby byli to i tak ranny start by nie wyszedł, a to i moich rodziców chciałbym odwiedzić. A tak to można było spokojnie, incognito, przelecieć przez Rzeszów.
Podsumowanie strat wyszło nawet, nawet: spalone przedramiona, spalone uda, gdzieś tam na łydce... będziemy żyli.
Znowu rano, ale nie morderczo wcześnie. Pierwszy raz w życiu KM-ką. Pierwszy raz poznaliśmy od środka stacje Warszawa Aleje Jerozolimskie i kolejne. I po dłuższej przejażdżce wysiedliśmy sobie w Warce.
Pierwsze kilometry spędziliśmy na różnych wioskach i różnym asfalcie, zaliczając jedną dziurę w okolicy Radomia. Chwilę później ujrzałem z daleka znajomy kontur... "Jeśli tam jest napisane "Marianów"...". Było. To był przystanek, na którym zatrzymaliśmy się podczas naszej pierwszej trzysetki, zresztą również do Rzeszowa. Tym razem nie zamierzaliśmy aż tak często przystawać.
Robiło się coraz słoneczniej, w Jedlni-Letnisko trafiliśmy na objazd i chwilę przymusowego oczekiwania na przejeździe kolejowym, potem wyjechaliśmy na krajówkę i tłukliśmy kilkanaście kilometrów na wschód we wcale niemałym ruchu. W końcu jednak odbiliśmy na bok - kierunek Kazanów. Podobało mi się, nie powiem, za chwilę spotkaliśmy grupę ludzi, którzy śpiewali i rzucali nam kwiatki pod koła. Miłe to, czyżby wiedzieli, że będziemy w okolicy?
Temperatura powoli się rozkręcała. Pierwszy przystanek robimy w Siennie, po jakichś 130 km. Kupujemy masę picia, kupiłem tez colę, którą tak sobie nalewałem do bidonu, że ten przewrócił się i połowa poooooooszła.
Kawałek dalej wjechaliśmy w Świętokrzyskie, po drodze mijajac drugą procesję, ta przynajmniej dała się wyprzedzić i nie wymusiła zsiadania z roweru.
Dość szybko wypadł nam kolejny postój - zmieniliśmy Hipci siodełko na drugie, które wiozłem w torbie. Przy okazji uznaliśmy, ze może to jest właściwy moment, by posmarować się kremem. Za późno...
Przecięliśmy Bałtów, na szczęście przez tę mniej turystyczną stronę i kolejnymi bocznymi, pięknymi drogami dotarliśmy do Ćmielowa, skąd czekała nas bardzo długa prosta aż do Zawichostu. Jechało się bardzo przyjemnie, pęd powietrza chłodził palące się przedramiona i mogliśmy udawać, że nic nikogo nie boli.
Przecięliśmy Zawichost i pomknęliśmy na Dwikozy, za którymi czekał nas, oczywiście, całkiem wysoki podjazd do Sandomierza. Tam też, na wylotówce, robimy sobie przerwę na Orlenie. Lody. Picie. Siku. Standard.
Za Sandomierzem wita nas krajówka, szeroka, z ładnym poboczem, którą ciśniemy w kierunku Stalowej Woli. Ale tak dobrze nie ma - szybko odbijamy w boczną drogę, gdzie asfalt nieco się psuje, za to ruch wyraźnie się zmniejsza. Powoli nadeszła najładniejsza pora dnia - słońce powoli chyliło się ku zachodowi, nikomu się nie spieszy (a mimo to jedziemy przecież całkiem szybko); w Grębowie wskakujemy na elegancką, nowiutką drogę wojewódzką, z szerokim poboczem.
Im bliżej końca dnia, tym więcej rowerzystow wylega na drogi. Problem pojawia się we wszystkich małych wioskach, bo towarzystwo nawet nie usiłuje zerknąć za siebie, tylko w lewo skręca na słuch - cicho, to znaczy, że nic nie jedzie.
O, minęliśmy Stalową Wolę! Przeleciawszy przez Nisko dojechaliśmy do miejscowości Jeżowe, gdzie znowu skręciliśmy, by nachapać się gmin. Raniżów... o, to już całkiem blisko. Paskudnymi asfaltami przecinamy Sokołów Małopolski, po liczbie szosowców stwierdzając, że zbliżamy się do Rzeszowa. Powoli coraz więcej znajomych miejscowości na mijanych drogowskazach...
W Łańcucie postój na włączenie świateł i ostatnia prosta. Tędy jeździłem w weekendy do rodziny na wieś. Wtedy to było tak daleko. Teraz? Trzy podjazdy i już? To już? Tyle?
Na zjeździe z Pobitna wykręcamy coś pod 50 km/h i przez miasto, spokojnie, wyprzedzając plan o jakieś dwie godziny, docieramy do miejsca przeznaczenia.
A nocować mieliśmy w domu teściów, których na szczęście nie było w domu, dzięki czemu mogliśmy i zjeść pizzę, i napić się piwa, i nie odpowiadać na dziwne pytania, i nie reagować na próby reanimacji po TAKIM WYSIŁKU. No i mogliśmy następnego dnia rano po prostu wyjechać - bo gdyby byli to i tak ranny start by nie wyszedł, a to i moich rodziców chciałbym odwiedzić. A tak to można było spokojnie, incognito, przelecieć przez Rzeszów.
Podsumowanie strat wyszło nawet, nawet: spalone przedramiona, spalone uda, gdzieś tam na łydce... będziemy żyli.
- DST 373.64km
- Czas 12:48
- VAVG 29.19km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 31 maja 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy
Wietrzne gminobranie
Bardzo luźnym planem na spokojny wyjazd były okolice Włocławka. Od dawna zaplanowana trasa miała "tylko" 170 km, więc Hipcia postanowiła ją nieco podrasować. Okazja była zacna, bo trzeba było przetestować nowiutkie, dopiero co zrobione na wyścig koła i modyfikacje w ustawieniu roweru Hipci.
Które to koła idą dzisiaj do centrowania. Bo polecani w internecie i na szosa.org "spece" odstawili taką fuszerkę, że brak mi na to słów. Mniejsza, że przez półtora miesiąca przypominania się nie potrafili skończyć roboty (pierwotnie powiedziałem, że mi się nie spieszy, potem zacząłem jednak się dopominać, skończyło się to tym, że dzwoniłem co dwa dni i np. w poniedziałek umawiałem się na środę, by dowiedzieć się, że wszystkie koła będą do odebrania na piątek, a gdy w piątek zajeżdżam, okazuje się, że zrobili dwa z czterech), gorzej, że odebrałem koła już lekko bijące, które to bicie jeszcze się zwiększyło po przejażdżce. Tak że gdyby ktoś miał ochotę centrować koła na Wybrzeżu Gdyńskim (numer dwa, teren klubu sportowego, celowo nie podaję nazwy sklepu), to serdecznie odradzam.
Wracając do naszego wyjazdu: wstaliśmy sobie dość późno rano, by na 9:12 stawić się na DZ i po dwóch godzinach wysiąść we Włocławku. Zaczęliśmy od razu po DDR, nawet przyjemnej, zrobionej z (jeszcze) równej kostki. Po chwili wbiliśmy na trasę BBT; dziwne, wtedy nawet nie zwracaliśmy uwagi na zakazy, a teraz tłukliśmy się DDR-ką. Tłukł się też wiatr i głupiejący przezeń pulsometr, wskazujący momentami tętno ok. 200. A myślałem, że pulsometry Polara sa wolne od tej przywary...
DDR skończyła się bardzo boleśnie - chodnikiem i koniecznością noszenia roweru po schodach by wsiąść na jezdnię. Slońce przygrzewało, wiatr katował, pulsometr głupiał. Z trasą BBT (i przyzwoitym asfaltem) pożegnaliśmy się przy skręcie na Nieszawę, skąd (ciągle z przeszkadzającym wiatrem) pchnęliśmy się do Aleksandrowa Kujawskiego, który był najbardziej wysuniętą gminą. Od tego miejsca już wszystkie drogi prowadziły do domu, bardziej wojewódzkimi drogami, ale też nie brakło kilku mniejszych dróżek. W sumie zrobiliśmy dwa "robocze" przystanki na regulację pozycji siodełka.
Przez Brześć Kujawski przejechaliśmy krajówką. Minęło 90 km, a nadal nie było żadnej stacji i, co gorsza, przypuszczałem, że być może takowej nie znajdziemy. Po dłuższej chwili walki z wiatrem (i TIR-ami) na DW265 nagle objawił się znak o stacji za 5 km. Hipcię bolały plecy, więc byłem bliski nawet decyzji o zatrzymaniu się na Lukoilu. Jednak nie, nastąpiło coś innego. To było jak zobaczenie boga. ORLEN! Pośrodku niczego. Z jednej strony las, z drugiej pola. I tylko on. On!
Tak się tym ucieszyliśmy, że balowaliśmy tam całe pół godziny, najpierw na zapiekance, potem na lodach jeszcze. W końcu trzeba było ruszyć. Kolejna, trzecia już korekta siodełka i jadziem dalej. W Gostyninie poprawka hamulca (obcierało cudownie nacentrowane koło) i powoli, powoli w kierunku kolejnego spotkania z trasą BBT. A spotkanie nastąpiło w Sannikach, skąd odbiliśmy w stronę Wisły.
Nagle zdaliśmy sobie sprawę z tego, że dookoła jest podejrzanie cicho. Wiatr już nie próbował nas zamordować, po prostu sobie wiał. Pogorszył się za to asfalt, do tego stopnia, że zacząłem rozważać jazdę przez Wyszogród (z zeszłorocznego wyjazdu pamiętalem jakość asfaltu na drodze 575 na Kazuń). Hipcia jednak postanowiła jechać dalej zgodnie z planem. Faktycznie, w dzień asfalt był kiepski, ale bardziej znośny.
W Małej Wsi przy Drodze robimy przerwę w maleńkim sklepiku, uzupełnienie picia i ubranie się, bo temperatura spadla już do 12 stopni. Po chwili pełniutki bidon Hipci na jakimś wyboju wypada i ląduje w krzakach, urywa się w nim ustnik. No ale akurat picie już było średnio potrzebne. W okolicach Kazunia objazd. Postanawiamy spróbować. Razem z nami samochód, który po chwili zawraca. I jeszcze jeden. Ha! Oto wyższość roweru nad samochodem. Wobec braku mostu przeszliśmy kładką dla robotników. A auta? O, własnie zawraca trzecie!
Końcówka to do bólu zjeżdżona trasa przez Łomianki. W domu meldujemy się o 22:34, akurat, żeby zdążyć do Żabki po lody.
A nowych gmin dwanaście wpadło. I przekroczyliśmy już 900 zebranych!
Które to koła idą dzisiaj do centrowania. Bo polecani w internecie i na szosa.org "spece" odstawili taką fuszerkę, że brak mi na to słów. Mniejsza, że przez półtora miesiąca przypominania się nie potrafili skończyć roboty (pierwotnie powiedziałem, że mi się nie spieszy, potem zacząłem jednak się dopominać, skończyło się to tym, że dzwoniłem co dwa dni i np. w poniedziałek umawiałem się na środę, by dowiedzieć się, że wszystkie koła będą do odebrania na piątek, a gdy w piątek zajeżdżam, okazuje się, że zrobili dwa z czterech), gorzej, że odebrałem koła już lekko bijące, które to bicie jeszcze się zwiększyło po przejażdżce. Tak że gdyby ktoś miał ochotę centrować koła na Wybrzeżu Gdyńskim (numer dwa, teren klubu sportowego, celowo nie podaję nazwy sklepu), to serdecznie odradzam.
Wracając do naszego wyjazdu: wstaliśmy sobie dość późno rano, by na 9:12 stawić się na DZ i po dwóch godzinach wysiąść we Włocławku. Zaczęliśmy od razu po DDR, nawet przyjemnej, zrobionej z (jeszcze) równej kostki. Po chwili wbiliśmy na trasę BBT; dziwne, wtedy nawet nie zwracaliśmy uwagi na zakazy, a teraz tłukliśmy się DDR-ką. Tłukł się też wiatr i głupiejący przezeń pulsometr, wskazujący momentami tętno ok. 200. A myślałem, że pulsometry Polara sa wolne od tej przywary...
DDR skończyła się bardzo boleśnie - chodnikiem i koniecznością noszenia roweru po schodach by wsiąść na jezdnię. Slońce przygrzewało, wiatr katował, pulsometr głupiał. Z trasą BBT (i przyzwoitym asfaltem) pożegnaliśmy się przy skręcie na Nieszawę, skąd (ciągle z przeszkadzającym wiatrem) pchnęliśmy się do Aleksandrowa Kujawskiego, który był najbardziej wysuniętą gminą. Od tego miejsca już wszystkie drogi prowadziły do domu, bardziej wojewódzkimi drogami, ale też nie brakło kilku mniejszych dróżek. W sumie zrobiliśmy dwa "robocze" przystanki na regulację pozycji siodełka.
Przez Brześć Kujawski przejechaliśmy krajówką. Minęło 90 km, a nadal nie było żadnej stacji i, co gorsza, przypuszczałem, że być może takowej nie znajdziemy. Po dłuższej chwili walki z wiatrem (i TIR-ami) na DW265 nagle objawił się znak o stacji za 5 km. Hipcię bolały plecy, więc byłem bliski nawet decyzji o zatrzymaniu się na Lukoilu. Jednak nie, nastąpiło coś innego. To było jak zobaczenie boga. ORLEN! Pośrodku niczego. Z jednej strony las, z drugiej pola. I tylko on. On!
Tak się tym ucieszyliśmy, że balowaliśmy tam całe pół godziny, najpierw na zapiekance, potem na lodach jeszcze. W końcu trzeba było ruszyć. Kolejna, trzecia już korekta siodełka i jadziem dalej. W Gostyninie poprawka hamulca (obcierało cudownie nacentrowane koło) i powoli, powoli w kierunku kolejnego spotkania z trasą BBT. A spotkanie nastąpiło w Sannikach, skąd odbiliśmy w stronę Wisły.
Nagle zdaliśmy sobie sprawę z tego, że dookoła jest podejrzanie cicho. Wiatr już nie próbował nas zamordować, po prostu sobie wiał. Pogorszył się za to asfalt, do tego stopnia, że zacząłem rozważać jazdę przez Wyszogród (z zeszłorocznego wyjazdu pamiętalem jakość asfaltu na drodze 575 na Kazuń). Hipcia jednak postanowiła jechać dalej zgodnie z planem. Faktycznie, w dzień asfalt był kiepski, ale bardziej znośny.
W Małej Wsi przy Drodze robimy przerwę w maleńkim sklepiku, uzupełnienie picia i ubranie się, bo temperatura spadla już do 12 stopni. Po chwili pełniutki bidon Hipci na jakimś wyboju wypada i ląduje w krzakach, urywa się w nim ustnik. No ale akurat picie już było średnio potrzebne. W okolicach Kazunia objazd. Postanawiamy spróbować. Razem z nami samochód, który po chwili zawraca. I jeszcze jeden. Ha! Oto wyższość roweru nad samochodem. Wobec braku mostu przeszliśmy kładką dla robotników. A auta? O, własnie zawraca trzecie!
Końcówka to do bólu zjeżdżona trasa przez Łomianki. W domu meldujemy się o 22:34, akurat, żeby zdążyć do Żabki po lody.
A nowych gmin dwanaście wpadło. I przekroczyliśmy już 900 zebranych!
- DST 275.04km
- Czas 10:13
- VAVG 26.92km/h
- Sprzęt Stefan
Niedziela, 24 maja 2015
Kategoria zaliczając gminy, > 200 km
Wyjazd tysiąca i jednej studzienki
Poranek zastał nas jak zwykle na Dworcu Zachodnim, na którym wsiedliśmy w IC "Karlik" jadący do Katowic. Wysiedliśmy jednak trochę wcześniej - w Częstochowie. Tym razem z miasta wyjechaliśmy nieco inaczej niż poprzednio, od razu mniejszą drogą prowadzącą na Łask. Już na wstępie dały się we znaki studzienki kanalizacyjne, którymi wyjazd był dosłownie upstrzony.
Wbrew prognozom zapowiadał się raczej chłodny dzień, więc nie zdejmowaliśmy z siebie długich rzeczy. Dość szybko, bo po 30 km zjechaliśmy na krajówkę, a stamtąd puścilismy się zygzakiem po gminach, odwiedzając lepsze i gorsze asfalty, z naciskiem na te ostatnie. Dopiero w Sulmierzycach pojawił się lepszy asfalt, długa prosta wzdłuż bełchatowskiej kopalni przypomniała nam Norwegię - długa droga, szeroki asfalt, brak ruchu i żadnych zabudowań. I chyba dopiero tutaj mieliśmy dłuższą przerwę od studzienkowania.
Przed Bełchatowem o mało nie zostaliśmy potrąceni przez kretyna, który wyprzedzał nam na czołówkę. Standard. Bełchatów udało się przelecieć prawie bez zatrzymania (studzienki, studzienki), dopiero przed Drużbicami zrobiliśmy pierwszy postój - po 107 km. Na stacji bardzo sprawnie udało się zasilić batony w kieszeni, doładować picie i pozbyć się nadmiaru ubrań. No i co nam pozostało? Długa prosta na Pabianice.
Od dłuższej już chwili słońce porządnie świeciło, mimo że od samego rana termometr pokazywał identyczną temperaturę, to jednak zrobiło się wyraźnie cieplej. I tak jechaliśmy: przez wioski, pola, lasy... aż zatrzymał nas szlaban. Tam dwóch szosowców było bardzo zainteresowanych Hipcią, ale odjechali zanim zdążyła zapytać, co ich tak interesuje. Jechali jakieś 300 m przed nami, na podjeździe bardzo dużo stracili i już, już prawie ich połknęliśmy, ale, niestety, skręcili.
Było naprawdę wcześnie. Minęliśmy Skierniewice, po raz pierwszy chyba za dnia skręt za Kamionem, również po raz pierwszy za dnia wjeżdżając do Puszczy Mariańskiej. Postój w Żyrardowie, po rekordowych 138 km był potrzebny tylko z jednego powodu - zupełnie skończyło mi się picie.
Końcówka znana i standardowa, tyle, że w większym ruchu, przez co nie mogliśmy jechać tam, gdzie zwykle, środkiem, omijając nierówności i, tak, studzienki. Na tyle jednak było żwawo, że Strava pokazała mi pobicie życiówki na kilku segmentach (z AVG > 30 km/h).
Do domu wchodziliśmy minuty przed 22:00. Jakoś tak wcześnie i nietypowo dziwnie.
Łącznie gmin mamy już 898 i, uwaga, nastąpiła zmiana na pozycji lidera - województwo łódzkie mamy zaliczone w 69%, o procent więcej niż mazowieckie!
Wbrew prognozom zapowiadał się raczej chłodny dzień, więc nie zdejmowaliśmy z siebie długich rzeczy. Dość szybko, bo po 30 km zjechaliśmy na krajówkę, a stamtąd puścilismy się zygzakiem po gminach, odwiedzając lepsze i gorsze asfalty, z naciskiem na te ostatnie. Dopiero w Sulmierzycach pojawił się lepszy asfalt, długa prosta wzdłuż bełchatowskiej kopalni przypomniała nam Norwegię - długa droga, szeroki asfalt, brak ruchu i żadnych zabudowań. I chyba dopiero tutaj mieliśmy dłuższą przerwę od studzienkowania.
Przed Bełchatowem o mało nie zostaliśmy potrąceni przez kretyna, który wyprzedzał nam na czołówkę. Standard. Bełchatów udało się przelecieć prawie bez zatrzymania (studzienki, studzienki), dopiero przed Drużbicami zrobiliśmy pierwszy postój - po 107 km. Na stacji bardzo sprawnie udało się zasilić batony w kieszeni, doładować picie i pozbyć się nadmiaru ubrań. No i co nam pozostało? Długa prosta na Pabianice.
Od dłuższej już chwili słońce porządnie świeciło, mimo że od samego rana termometr pokazywał identyczną temperaturę, to jednak zrobiło się wyraźnie cieplej. I tak jechaliśmy: przez wioski, pola, lasy... aż zatrzymał nas szlaban. Tam dwóch szosowców było bardzo zainteresowanych Hipcią, ale odjechali zanim zdążyła zapytać, co ich tak interesuje. Jechali jakieś 300 m przed nami, na podjeździe bardzo dużo stracili i już, już prawie ich połknęliśmy, ale, niestety, skręcili.
Było naprawdę wcześnie. Minęliśmy Skierniewice, po raz pierwszy chyba za dnia skręt za Kamionem, również po raz pierwszy za dnia wjeżdżając do Puszczy Mariańskiej. Postój w Żyrardowie, po rekordowych 138 km był potrzebny tylko z jednego powodu - zupełnie skończyło mi się picie.
Końcówka znana i standardowa, tyle, że w większym ruchu, przez co nie mogliśmy jechać tam, gdzie zwykle, środkiem, omijając nierówności i, tak, studzienki. Na tyle jednak było żwawo, że Strava pokazała mi pobicie życiówki na kilku segmentach (z AVG > 30 km/h).
Do domu wchodziliśmy minuty przed 22:00. Jakoś tak wcześnie i nietypowo dziwnie.
Łącznie gmin mamy już 898 i, uwaga, nastąpiła zmiana na pozycji lidera - województwo łódzkie mamy zaliczone w 69%, o procent więcej niż mazowieckie!
- DST 283.30km
- Czas 10:13
- VAVG 27.73km/h
- Sprzęt Zenon