Wpisy archiwalne w kategorii
> 200 km
Dystans całkowity: | 13758.28 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 636:59 |
Średnia prędkość: | 21.27 km/h |
Maksymalna prędkość: | 66.60 km/h |
Suma podjazdów: | 45604 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (91 %) |
Maks. tętno średnie: | 150 (77 %) |
Suma kalorii: | 23448 kcal |
Liczba aktywności: | 58 |
Średnio na aktywność: | 237.21 km i 11h 10m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 14 stycznia 2018
Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Tour de WOŚP
Pomysł na przeprowadzony zimą maraton połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy pojawił się jeszcze podczas październikowej wyprawy do Kutna. To wówczas, jeszcze podczas jazdy, ale już pod wpływem adrenaliny związanej z grozą tamtej wycieczki, zaczęliśmy poszukiwanie innych jeszcze ekstremów na okazję WOŚP.
Aukcji rowerowych do tej pory było sporo, wystawiano się już m.in. na aukcje typu "złotówka za kilometr", ale chcieliśmy poszukać czegoś ciekawszego, co pozwoli nie tylko zebrać kasę, ale zrobić to z odpowiednim przytupem. A skoro potrafimy w znośnym stopniu jeździć na rowerach, to czemu nie maraton?
Dalej poszło łatwiej. Zapytałem Pana Prezesa KBR-u, czy, wzorem poprzednich lat, nie chcieliby czegoś zorganizować, może czegoś w rodzaju dłuższego maratonu... Koledzy z Kórnickiego Bractwa Rowerowego podłapali pomysł i szybko wyklarowała się idea jazdy do Warszawy, na sam finał. Większość ciężaru organizacyjnego wziął na siebie Kórnik. Kontakty ze sztabami, dogrywanie jedzenia, załatwianie sponsorów - wszystko było robione w takim tempie, że budziło i budzi mój niekłamany podziw.
Założenia maratonu były bardzo proste. Startujemy o szóstej rano z Kórnika, by, odwiedzając po drodze 4 punkty żywieniowe, o 22:00 stawić się w Warszawie pod Pałacem Kultury i Nauki. Sam kierunek zdawał się być idealnym: w końcu w Polsce najczęściej wieją wiatry właśnie z (ogólnie mówiąc) zachodu. Towarzyszą nam dwie "trupiarki", które dbają o oprawę medialną, zbierają z trasy ludzi, pomagają z awariami i pilnują, żeby cała historia dobrze się skończyła.
Przygodę zaczęliśmy od rozgrzewki, stawiając się - w czwórkę, w zestawie Sanatorium + Ricardo - o 10 z minutami w Kaliszu, w sobotę. Stamtąd ruszyliśmy do Kórnika - z wiatrem. Tak, ponieważ od tygodnia wiał mocny, wschodni wiatr i wszystkie prognozy wskazywały na to, że utrzyma się również w dniu maratonu. No ale czymże jest wiatr wobec czterdziestu gorących, otwartych, jadących na rowerach serc? A, tego akurat mieliśmy dowiedzieć się nazajutrz.
Fragment trasy pokonujemy z Tomkiem i Ricardo, rozdzielamy się dopiero gdy chłopaki jadą zaliczyć gminę Jarocin, a my ruszamy po okolicznych drogach zaliczyć kilka, których akurat nie mieliśmy w kolekcji. W momencie rozstania my ruszamy na wschód, oni - na zachód. My wbijamy się pod ten wiatr i urabiamy jakieś pięćdziesiąt metrów. Gdy wtedy obejrzałem się przez ramię, chłopaki byli jakieś trzysta metrów dalej i dynamicznie się od nas oddalali.
I wtedy zrozumiałem, że jutro naprawdę będziemy mieli przechlapane.
Gdy znaleźliśmy na jakiejś niewielkiej wiosce Orlen, czuliśmy się jak Indiana Jones, który przeprawił się przez cztery pustynie i przepłynął wpław ze dwa oceany, by dotrzeć do niewielkiej wysepki, na której znalazł jaskinię pełną skarbów. Tutaj skarbem była kawa. Duża i ciepła. Na stacji spędziliśmy jakieś pół godziny. Coś do jedzenia, coś do picia, chwila przerwy - w końcu dzisiaj nigdzie nam się nie spieszy. Dłuższy fragment pokonany pod wiatr zmotywował mnie też do przygotowania planu awaryjnego. Przygotowałem i korzystając z przerwy podzieliłem się. I kilka godzin później zostałem kolektywnie zrąbany za to, że nie myślę pozytywnie i z góry zakładam, że się wycofamy.
Dalsza część trasy była łatwiejsza, głównie dlatego, że jechaliśmy jednak z wiatrem - ale ciągle oszczędzając się przed tym, co miało czekać nazajutrz.
Do Kórnika wjeżdżamy od strony Bnina, mijamy zamek, promenadę i ruszamy pod górę na... podjazd. Tak! Jakieś kilkaset metrów długości, nawet stromy i trzymający. Biorąc od uwagę tutejsze standardy, można go określić jako "rzeźnicką ściankę".
Na końcu podjazdu ktoś wybudował szkołę. Znalezienie wejścia do niej nie należało do najłatwiejszych, ale w końcu udało się nam dotrzeć do kartki ze strzałką i napisem "baza maratonu". Po znalezieniu jednej znaleźliśmy i drugą. I tak w kilku krokach dotarliśmy do drzwi.
Na sali siedzieli już Tomek z Ryśkiem, którzy zdążyli w międzyczasie być na pizzy. Zajęliśmy sobie materace, przygotowaliśmy wszystko i zawinęliśmy się na pizzę i na zakupy. A potem, już na sali, rozpoczęliśmy długie, przedmaratonowe Polaków rozmowy. Powoli żegnali się z nami kolejni koledzy aż... zostałem sam. Wszyscy już dzielnie pochrapywali, gdy snułem się bez celu po pustych korytarzach szkoły, mijając zawodników, którzy jeszcze gdzieś się grzebali, szperałem po necie, by nie kłaść się spać i zaraz zrywać ponownie. Do tego głodny, bo kolacja, którą sobie zakupiłem w Lidlu zniknęła była w niewyjaśnionych (albo: spodziewanych) okolicznościach, zeżarta przez jakiegoś nienażartego Potwora...
W końcu jednak wróciłem do materaca, wbiłem się w śpiwór i lekko zdrzemnąłem zanim, kilka minut później, wyrwał mnie ze snu telefon. Trzeba się więc wykopać ze śpiwora, wpuścić wędrowca i zrobić mu krótkie wprowadzenie. Ale to nie koniec atrakcji na tę noc - awaryjnie załatwiona drukarnia (zamiast jednej, która, grzecznie mówiąc, wystawiła nas do wiatru) miała drukować kamizelki i dostarczyć je tak szybko, jak to możliwe - ale w nocy. Drugi telefon wyrywa mnie ze snu tuż przed pierwszą. Teraz zadanie jest nieco trudniejsze, bo trzeba się ubrać i iść pobiegać na zewnątrz. Gdy w końcu wracam na salę i wpełzam do śpiwora, jest prawie równo pierwsza w nocy. Mam trzy i pół godziny, by się wyspać. Wychylam prawie pół butelki wody, by burczenie w brzuchu nie zagłuszało chrapania i znikam. Czasu mało. "Mania, śpij prędko."
Świat uderza mnie z zaskoczenia prosto w twarz. Nagle otwieram oczy i zdaję sobie sprawę, że na sali panuje kompletny rozgardiasz, którego rozpoczęcie najwyraźniej zupełnie przegapiłem. Jest jeszcze kilka zdrowych minut przed budzikiem, który ustawiłem sobie - i tak na wyrost - na 4:30. Normalnie wstałbym o 5:00, ale o 4:50 miała do nas dotrzeć pani ze śniadaniem, którą miałem wpuścić na obiekt. Tymczasem niektórzy potrzebowali wstać aż o czwartej!
Czując się jak wymięta zjawa (to, czego najbardziej, najbardziej na świecie nie lubię, to wczesne pobudki), idę w kierunku toalety, gdzie udaje mi się urwać jeszcze kilka minut snu. Gdy w końcu wychodzę, świat jest już z powrotem na miejscu. Gdy inni chodzą już zakutani po uszy i kumulują ciepło, zakładam na siebie tylko połowę planowanej odzieży (żeby się niepotrzebnie nie zgrzać) i idę w kierunku stołówki, gdzie próbuję pochłonąć morderczo suchą bułę. Udaje mi się na czas zmęczyć tylko jej połowę, bo trzeba się zbierać do Oazy, skąd wyruszymy. Zakładam na siebie resztę ubrań, wyrzucam przepaki na kupkę worków i razem z Hipcią (ubraną jak bałwanek) idziemy na miejsce startu.
Kamizelka KBR-u jest w rozmiarze XXL, więc bardzo przydają się zabrane z domu agrafki, którymi udaje się je "dopasować" do wymiaru ciała. Chwilę później na salę wpada mój osobisty Jezus Chrystus. Ten oryginalny zmieniał wodę w wino, ten mój - zmienił wodę w kawę. Wczoraj, gdy próbowałem zebrać się do spania, poprosiłem Krzyśka, żeby załatwił mi na start kawę. I przywiózł mi z domu pełniutki ciepłej kawy kubeczek!
Po kawie dzień od razu zrobił się weselszy i piękniejszy. Jak to napisał pan Lem: bądź dobrej myśli - bo po co być złej?
Usiłuję zrobić coś na kształt odprawy technicznej. Dostaję megafon, ale kończę mówić bardzo szybko, bo praktycznie i tak nikt nie słucha. Zakładam więc, że każdy już zdążył zapoznać się z tekstem odprawy, który wrzuciliśmy kilka dni wcześniej do netu i zwijam się do swojego roweru.
Startuje grupa Alpha. W zasadzie to nawet nie zauważam, kiedy ruszyli, ale pięć minut później ruszamy i my. Bravo. Pięć minut za nami poleci "Charlie". Każda grupa ma lidera i garść koniny, pozostaje mieć nadzieję, że każda grupa się uporządkuje i pojedzie równo, dbając o wszystkich. Ale, jak to pisze Eli, cytując swojego kolegę Jarka, cytującego Wołoszańskiego: nie uprzedzajmy faktów.
Na starcie puszczamy się w szaleńczy zjazd mokrymi ulicami Kórnika, po czym zbieramy się w jedną z grubsza zbitą gromadkę i suniemy przed siebie. Początek jest nudny. Widzę tylko rower jadącego przede mną kolegi i powoli, cierpliwie, przebieram nogami. Szybko atakuje mnie spanie, więc z radością przyjmuję moment, gdy okazuje się, że to właśnie moja zmiana. Nie dolatuję daleko, a już pojawia się przy mnie Tomek, mówiący, że z tyłu to nudno i zimno i żeby nie pozasypiać, to robimy zmiany po minucie. I od tej pory, przez najbliższą godzinę, Tomek co minutę pokrzykuje "zmiana!". Kończy, gdy grupa zaczyna sama się pilnować.
Gdy zaczyna się rozjaśniać, Rysiek proponuje zmianę szyku i od tej pory jedziemy już dwójkami. Zmiany robią się sprawnie, grupa dość szybko dociera się, każdy daje tyle, ile może. Ja tylko pilnuję, żeby wychodzący na zmianę nie zaczynał od sprintu i nie rwał grupy i by prowadzący nie brykali zanadto na podjazdach. I po jakimś czasie już coraz rzadziej muszę się odzywać, bo wszyscy powoli zaczynają się pilnować i grupa jedzie równo.
Niedaleko przed pierwszym punktem postojowym jakieś 500 m z tyłu zauważam grupę Charlie, która odrobiła do nas kilka minut i teraz wisi jakąś minutę z tyłu. Na postój wjeżdżamy prawie w tym samym momencie. Okazuje się, że mimo całej walki z czołowym wiatrem jesteśmy praktycznie w czasie - mamy ledwo sześć minut straty.
Postój przebiega bardzo sprawnie. Każdy, kto chce bierze jakieś żarcie, uzupełniają się bidony i sprawnie zbieramy się na trasę. Mamy przed sobą jakieś 70 km do Turku. Po drodze mijamy kilka wiosek, gdzie przed kościołami i sklepami stoją wolontariusze i zbierają kasę do puszek. W porównaniu z ich robotą nasza jest strasznie przyjemna. Jedziemy ciepło ubrani, cały czas coś się zmienia, mamy za sobą samochody z ciepłym żarciem i piciem, podczas gdy oni sterczą w jednym miejscu, na mrozie i wietrze.
Pojawia się problem z piciem. W bidonie mam już lód. Coś tam spod niego wycieka. Po chwili przechodzę na opcję jedzeniową i wysypuję sobie lód do ust. I ta metoda "picia" pozostanie mi aż do końca wycieczki.
W połowie drogi robimy przerwę na siku. Rozwleka się to niemożebnie, bo niektórzy zamiast po prostu siknąć przy drodze, to muszą poleźć gdzieś w głębokie krzaczory (co było dość problematyczne, bo stanęliśmy przy łące). Hipcia z Tomkiem dyskretnie i powoli, niby że chcą tylko zobaczyć, czy napęd działa, niby, że tylko żeby nie stracić równowagi, ale, powiedzmy to wprost: zaczynają uciekać. Gdy większość grupy już jest gotowa do startu, mają nad nami dobre 500 m przewagi. Ruszam więc w pogoń, by zneutralizować tę ucieczkę. Mimo położenia się na kierownicy, utrzymanie prędkości w okolicach 30 km/h na dystansie tych kilku kilometrów mojej pogoni, było solidnym wyzwaniem, a nie dogoniłbym ich tak szybko, gdyby nie ujrzeli mojego machania łapą i łaskawie się nie zatrzymali.
Do Turku wjeżdżamy całą grupą (rannych nie zostawiamy, jadą z nami chyba wszyscy, którzy wystartowali). Jesteśmy na miejscu - zależnie od zeznań - między dwoma a ośmioma minutami przed czasem! Czyli równa praca na zmianach zaprocentowała!
Postój przy Orlenie jest dłuższy. Spotykamy grupę Alfa, kilka osób, które podwiozły się samochodem i Vukiego, który zrobił sobie solidną rozgrzewkę, jadąc do nas 150 km pod wiatr. Pierwsze, co robię, jeszcze przed zjedzeniem zupy, to wycieczka po picie. Łącznie na jeden raz pochłaniam prawie litr napojów. Potem wciągam bardzo smaczny gulasz i zaczynam rozglądać się za czasem wyjazdu, ale wtedy właśnie podbija do mnie Fanky i nakazuje poczekanie na niedobitków z grupy Charlie, która rozsypała się i, na tyle, ile może, gna w naszą stronę. Trzęsący się jak osika Tomek stwierdza, że on w takim razie jedzie i po chwili znika z wyjeżdżającymi właśnie z punktu kolegami z grupy Alpha.
Udajemy się więc na Orlen, na kawę. Siadamy. Czekamy. Po chwili nadjeżdża Eli ciągnąc na kole dwóch kolegów. Mimo że byliśmy gotowi do wyruszenia w trasę, dajemy chłopakom sporo czasu na przygotowanie się, ale mimo tego i tak na dwóch ociągających się trzeba czekać - już na rowerach, dobre kilka minut. W końcu ruszamy.
Z Turku do Łodzi mamy prawie prosty odcinek i prawie równo pod wiatr. Część osób już nie chce pracować na zmianach, co jest zrozumiałe, bo ten fragment jest naprawdę upierdliwy, ale nadal każdy, jeśli może, to chce współpracować.
Fragment trasy pokonujemy kostkową, na wpół zarośniętą dróżką rowerową. Na jednej z dziur wypada mi bidon. Zawracam. I dowiaduję się, że właśnie straciłem koszyk, który był pękł. Grupa akurat czeka na włączenie się do ruchu na końcu DDR, więc udaje mi się ich łatwo złapać, bidon zgadza się dla mnie przewieźć Krzysiek. Zresztą i tak pożytku z tego picia nie będzie. Ze dwa razy jeszcze złapię gryza, ale tylko symbolicznie.
Niedaleko przed Aleksandrowem prowadzących grupę zaskakuje stojący na środku samochód oczekujący na skręt w lewo i robi się nam gwałtowne hamowanie. Równocześnie słyszę z tyłu pisk opon, ale bez dźwięku uderzenia. Po chwili okazuje się, że musimy się zatrzymać. Ktoś się zbiera z ziemi, sprawdzanie, czy koła się kręcą, czy wszystko OK. Po chwili możemy ruszać.
Druga, tym razem przerażająca, sytuacja, ma miejsce kilka kilometrów dalej. Ktoś ucieka przed solidną wyrwą w asfalcie, odskakuje gwałtownie i prawie wpada w kogoś jadącego obok. Tuż przed moimi oczami dwóch kolegów się zderza lub sczepia kierownicami. Po długiej, bardzo długiej sekundzie jeden zjeżdża wgłąb peletonu, na prawo, a drugi... przecina lewy pas ruchu i ląduje na lewym poboczu. Przed oczami pojawia mi się tylko obraz tego, co by się wydarzyło, gdyby z naprzeciwka jechał samochód. Mam nadzieję, że ta ucieczka była celowa, bo poprzedzona sprawdzeniem, że nic nie jedzie, bo jeśli była niezależna od kolegi, którego po prostu zrzuciło na przeciwległy pas ruchu, to... wolę nie myśleć, włos sam się jeży.
Przed Łodzią dołącza do nas jeszcze jeden kolega, a na jednym ze skrzyżowań dalej czeka na nas Gavek. Mamy spotkać się całą grupą na BP po lewej stronie dużej, trzypasmowej drogi. W dość... kurierski (tak, to dobre słowo) sposób przeskakujemy na lewą stronę, gdzie juz czeka pierwsza z grup, wypoczywająca na stacji. Wybiegam, żeby kupić jakieś picie, biorę dwie butelki, idę do Hipci po kartę i w tym momencie Fanky oznajmia, że czas jechać. Ze smutkiem odkładam butelki na miejsce, na zewnątrz biorę jeszcze tylko gryz picia z bidonu przy rowerze Krzyśka i wracam do roweru.
Jesteśmy po niewłaściwej stronie drogi. Trzeba by było zawrócić. Powoli, siejąc panikę wśród kierowców, zajmujemy lewy pas i wszystko zmierza do szczęśliwego końca i zawrotki na światłach, ale Gavek ma inny plan. Zawracamy przez pas zieleni. Na trzypasmowej, głównej drodze. Kurierka w jej najlepszym wydaniu.
Dojazd do Manufaktury jest niezbyt szczęsliwy - trafiamy na sporo świateł, a gdy dojeżdżamy na miejsce, trzeba jeszcze poczekać na ludzi ze sztabu, którzy mają nam wskazać, gdzie mamy usiąść i zostawić rowery, w międzyczasie jeszcze Prezes zostaje gwiazdą, udzielając wywiadu dla TVN.
Gdy w końcu docieramy do wskazanej salki (na raty, winda mieści jedynie 13 osób), jesteśmy już godzinę w plecy względem planu. Podczas gdy część osób je - bardzo smaczny, swoją drogą - makaron, my ustalamy, co robimy dalej. Do Warszawy na 22:00 już nie zdążymy, więc trzeba szukać alternatyw. I, proszę Was, zgadnijcie, który plan został wykorzystany? Tak, ten sam, o którym wspominałem wyżej, za który dostałem opiernicz. Nie ma za co.
Wypracowany plan brzmi tak: dzielimy się na trzy grupy. Jedna deklaruje się dotrzeć na kołach do Łowicza, druga będzie chętna na wystartowanie, ale później chętnie wskoczy do busa i trzecia, która chce dotrzeć do Łowicza od razu busem z Łodzi.
Pierwotny plan zakładał, że wypoczniemy aż do 17:00, ale później skracamy ten czas do 16:15. Na wszelki wypadek.
Bierzemy rowery i ruszamy dalej. Na wylocie z Łodzi prowadzi Gavek. Jadą może i spokojnie, ale na każdym zakręcie robi się dziura i trzeba spawać w okolicy trzydziestki, co wcale nie jest przyjemne. Podjeżdżam i proszę o zmniejszenie dynamiki po manewrach, ale akurat to jest moment, gdy wyjeżdżamy z Łodzi i... się zaczyna.
Ciemno. Dziurawo. A ponieważ mamy z górki, to czoło grupy jedzie szybko. Za szybko jak na tak dużą grupę i za szybko jak na kompletny brak komunikacji. O dziurze dowiaduję się gdy ją cudem mijam lub gdy w nią wpadam. Gdy po raz kolejny przelatuję nad kolejnymi nierównościami, w głowie zaczyna mi kiełkować myśl o wyłączeniu się z grupy i dojechaniu samodzielnie do Łowicza. W końcu to jest ledwo jakieś 50 km, nie brzmi to jak niewykonalna misja, gdy ma się do dyspozycji trzy godziny... Zacznę jechać sam, po drodze zbiorę kilka osób, które prędzej czy później odpadną z tej grupy i tak się dociągniemy na miejsce.
I kilka chwil później ktoś złapał gumę. Prędzej czy później musiało się to tak skończyć. Zjeżdżamy na stację benzynową, gdzie ustalamy, że kolegą zajmie się trupiarka, a my mamy jechać dalej. Akurat przed naszym nosem przejeżdża czworka zawodników. Wylewamy się na jezdnię i prawie momentalnie zaczyna się polka-galopka. Bardzo, bardzo szybko puszczam koło i pozwalam liderującej grupie się oddalić. Grupa w składzie, m.in. świeży Gavek i mniej świeży, ale wierzgający Hipcia z Tomkiem, rwie do przodu jak kucysie wypuszczone na bezkresną łąkę. Jak ktoś od nas będzie chciał szybciej, to sobie poleci. Jak nie - to pojedzie moim tempem. O dziwo, nikt nie wyprzedza. Jakoś nikomu nie chce się pędzić. Zmieniamy szyk z chaotycznego na dwójki i ruszamy dalej. Po chwili zaczyna się przyjemne pobocze, które zajmujemy, jednocześnie obserwując, jak ucieczka elegancko wachlarzem zajmuje caluteńki pas ruchu tworząc kilkukilometrowy korek. A prosiłem, żeby tego nie robić...
Większość tej trasy prowadzimy razem z Darkiem Urbańczykiem, trzymając bardzo spokojne tempo, czekając na zagubionych i robiąc dwie przerwy techniczne. Wszyscy razem docieramy na dworzec w Łowiczu prawie na godzinę przed pociągiem.
Dzielimy się tutaj na dwie grupy: Sanatorium + KBR jadą do Warszawy busem, pozostali - pociągiem. Pakując rowery do busa spotykam resztę ekipy, która właśnie wraca ze sklepu. Z resztą zawodników spotykamy się pod Pałacem, gdzie przebieramy się w mniej ciepłe rzeczy i wskakujemy do studia. Prawie od razu - w końcu została nie mniej ważna dekoracja medalowa!
Samo studio robi wrażenie. Muzyka gra cały czas, ciągle coś się dzieje i... jest darmowa kawa dla wolontariuszy! Jedyny minus to taki, że nasze wejście na żywo ma mieć miejsce około 23:40... co oznacza, że mamy jeszcze półtorej godziny i że zdążylibyśmy spokojnie dojechać na kołach! Trudno. Trzeba poczekać. Do końca zostaje jakieś piętnaście osób. Po długim, długim oczekiwaniu mamy swoje kilkanaście sekund na wizji i... można wracać do domu.
Koledzy z KBR podrzucają nas prawie pod sam dom, skąd spacerkiem, spokojnie, wracamy do domu.
Wydaje mi się, że całość udało się zorganizować wzorowo. Łącznie cała inicjatywa (wliczając kórnicki finał) zebrała nieco ponad 4000 zł i 12 €. Radości z całej zabawy, organizowania, działania na rzecz Orkiestry i wszystkich innych miłych słów, których nie można wypisać, ale i nie można zapomnieć, do tej kwoty nie doliczamy.
Teraz trzeba zacząć planowanie - kolejny finał WOŚP już za niecały rok!
Zdjęcia: KBR, Mariobiker i moje.
Aukcji rowerowych do tej pory było sporo, wystawiano się już m.in. na aukcje typu "złotówka za kilometr", ale chcieliśmy poszukać czegoś ciekawszego, co pozwoli nie tylko zebrać kasę, ale zrobić to z odpowiednim przytupem. A skoro potrafimy w znośnym stopniu jeździć na rowerach, to czemu nie maraton?
Dalej poszło łatwiej. Zapytałem Pana Prezesa KBR-u, czy, wzorem poprzednich lat, nie chcieliby czegoś zorganizować, może czegoś w rodzaju dłuższego maratonu... Koledzy z Kórnickiego Bractwa Rowerowego podłapali pomysł i szybko wyklarowała się idea jazdy do Warszawy, na sam finał. Większość ciężaru organizacyjnego wziął na siebie Kórnik. Kontakty ze sztabami, dogrywanie jedzenia, załatwianie sponsorów - wszystko było robione w takim tempie, że budziło i budzi mój niekłamany podziw.
Założenia maratonu były bardzo proste. Startujemy o szóstej rano z Kórnika, by, odwiedzając po drodze 4 punkty żywieniowe, o 22:00 stawić się w Warszawie pod Pałacem Kultury i Nauki. Sam kierunek zdawał się być idealnym: w końcu w Polsce najczęściej wieją wiatry właśnie z (ogólnie mówiąc) zachodu. Towarzyszą nam dwie "trupiarki", które dbają o oprawę medialną, zbierają z trasy ludzi, pomagają z awariami i pilnują, żeby cała historia dobrze się skończyła.
Przygodę zaczęliśmy od rozgrzewki, stawiając się - w czwórkę, w zestawie Sanatorium + Ricardo - o 10 z minutami w Kaliszu, w sobotę. Stamtąd ruszyliśmy do Kórnika - z wiatrem. Tak, ponieważ od tygodnia wiał mocny, wschodni wiatr i wszystkie prognozy wskazywały na to, że utrzyma się również w dniu maratonu. No ale czymże jest wiatr wobec czterdziestu gorących, otwartych, jadących na rowerach serc? A, tego akurat mieliśmy dowiedzieć się nazajutrz.
Fragment trasy pokonujemy z Tomkiem i Ricardo, rozdzielamy się dopiero gdy chłopaki jadą zaliczyć gminę Jarocin, a my ruszamy po okolicznych drogach zaliczyć kilka, których akurat nie mieliśmy w kolekcji. W momencie rozstania my ruszamy na wschód, oni - na zachód. My wbijamy się pod ten wiatr i urabiamy jakieś pięćdziesiąt metrów. Gdy wtedy obejrzałem się przez ramię, chłopaki byli jakieś trzysta metrów dalej i dynamicznie się od nas oddalali.
I wtedy zrozumiałem, że jutro naprawdę będziemy mieli przechlapane.
Gdy znaleźliśmy na jakiejś niewielkiej wiosce Orlen, czuliśmy się jak Indiana Jones, który przeprawił się przez cztery pustynie i przepłynął wpław ze dwa oceany, by dotrzeć do niewielkiej wysepki, na której znalazł jaskinię pełną skarbów. Tutaj skarbem była kawa. Duża i ciepła. Na stacji spędziliśmy jakieś pół godziny. Coś do jedzenia, coś do picia, chwila przerwy - w końcu dzisiaj nigdzie nam się nie spieszy. Dłuższy fragment pokonany pod wiatr zmotywował mnie też do przygotowania planu awaryjnego. Przygotowałem i korzystając z przerwy podzieliłem się. I kilka godzin później zostałem kolektywnie zrąbany za to, że nie myślę pozytywnie i z góry zakładam, że się wycofamy.
Dalsza część trasy była łatwiejsza, głównie dlatego, że jechaliśmy jednak z wiatrem - ale ciągle oszczędzając się przed tym, co miało czekać nazajutrz.
Do Kórnika wjeżdżamy od strony Bnina, mijamy zamek, promenadę i ruszamy pod górę na... podjazd. Tak! Jakieś kilkaset metrów długości, nawet stromy i trzymający. Biorąc od uwagę tutejsze standardy, można go określić jako "rzeźnicką ściankę".
Na końcu podjazdu ktoś wybudował szkołę. Znalezienie wejścia do niej nie należało do najłatwiejszych, ale w końcu udało się nam dotrzeć do kartki ze strzałką i napisem "baza maratonu". Po znalezieniu jednej znaleźliśmy i drugą. I tak w kilku krokach dotarliśmy do drzwi.
Na sali siedzieli już Tomek z Ryśkiem, którzy zdążyli w międzyczasie być na pizzy. Zajęliśmy sobie materace, przygotowaliśmy wszystko i zawinęliśmy się na pizzę i na zakupy. A potem, już na sali, rozpoczęliśmy długie, przedmaratonowe Polaków rozmowy. Powoli żegnali się z nami kolejni koledzy aż... zostałem sam. Wszyscy już dzielnie pochrapywali, gdy snułem się bez celu po pustych korytarzach szkoły, mijając zawodników, którzy jeszcze gdzieś się grzebali, szperałem po necie, by nie kłaść się spać i zaraz zrywać ponownie. Do tego głodny, bo kolacja, którą sobie zakupiłem w Lidlu zniknęła była w niewyjaśnionych (albo: spodziewanych) okolicznościach, zeżarta przez jakiegoś nienażartego Potwora...
W końcu jednak wróciłem do materaca, wbiłem się w śpiwór i lekko zdrzemnąłem zanim, kilka minut później, wyrwał mnie ze snu telefon. Trzeba się więc wykopać ze śpiwora, wpuścić wędrowca i zrobić mu krótkie wprowadzenie. Ale to nie koniec atrakcji na tę noc - awaryjnie załatwiona drukarnia (zamiast jednej, która, grzecznie mówiąc, wystawiła nas do wiatru) miała drukować kamizelki i dostarczyć je tak szybko, jak to możliwe - ale w nocy. Drugi telefon wyrywa mnie ze snu tuż przed pierwszą. Teraz zadanie jest nieco trudniejsze, bo trzeba się ubrać i iść pobiegać na zewnątrz. Gdy w końcu wracam na salę i wpełzam do śpiwora, jest prawie równo pierwsza w nocy. Mam trzy i pół godziny, by się wyspać. Wychylam prawie pół butelki wody, by burczenie w brzuchu nie zagłuszało chrapania i znikam. Czasu mało. "Mania, śpij prędko."
Świat uderza mnie z zaskoczenia prosto w twarz. Nagle otwieram oczy i zdaję sobie sprawę, że na sali panuje kompletny rozgardiasz, którego rozpoczęcie najwyraźniej zupełnie przegapiłem. Jest jeszcze kilka zdrowych minut przed budzikiem, który ustawiłem sobie - i tak na wyrost - na 4:30. Normalnie wstałbym o 5:00, ale o 4:50 miała do nas dotrzeć pani ze śniadaniem, którą miałem wpuścić na obiekt. Tymczasem niektórzy potrzebowali wstać aż o czwartej!
Czując się jak wymięta zjawa (to, czego najbardziej, najbardziej na świecie nie lubię, to wczesne pobudki), idę w kierunku toalety, gdzie udaje mi się urwać jeszcze kilka minut snu. Gdy w końcu wychodzę, świat jest już z powrotem na miejscu. Gdy inni chodzą już zakutani po uszy i kumulują ciepło, zakładam na siebie tylko połowę planowanej odzieży (żeby się niepotrzebnie nie zgrzać) i idę w kierunku stołówki, gdzie próbuję pochłonąć morderczo suchą bułę. Udaje mi się na czas zmęczyć tylko jej połowę, bo trzeba się zbierać do Oazy, skąd wyruszymy. Zakładam na siebie resztę ubrań, wyrzucam przepaki na kupkę worków i razem z Hipcią (ubraną jak bałwanek) idziemy na miejsce startu.
Kamizelka KBR-u jest w rozmiarze XXL, więc bardzo przydają się zabrane z domu agrafki, którymi udaje się je "dopasować" do wymiaru ciała. Chwilę później na salę wpada mój osobisty Jezus Chrystus. Ten oryginalny zmieniał wodę w wino, ten mój - zmienił wodę w kawę. Wczoraj, gdy próbowałem zebrać się do spania, poprosiłem Krzyśka, żeby załatwił mi na start kawę. I przywiózł mi z domu pełniutki ciepłej kawy kubeczek!
Po kawie dzień od razu zrobił się weselszy i piękniejszy. Jak to napisał pan Lem: bądź dobrej myśli - bo po co być złej?
Usiłuję zrobić coś na kształt odprawy technicznej. Dostaję megafon, ale kończę mówić bardzo szybko, bo praktycznie i tak nikt nie słucha. Zakładam więc, że każdy już zdążył zapoznać się z tekstem odprawy, który wrzuciliśmy kilka dni wcześniej do netu i zwijam się do swojego roweru.
Startuje grupa Alpha. W zasadzie to nawet nie zauważam, kiedy ruszyli, ale pięć minut później ruszamy i my. Bravo. Pięć minut za nami poleci "Charlie". Każda grupa ma lidera i garść koniny, pozostaje mieć nadzieję, że każda grupa się uporządkuje i pojedzie równo, dbając o wszystkich. Ale, jak to pisze Eli, cytując swojego kolegę Jarka, cytującego Wołoszańskiego: nie uprzedzajmy faktów.
Na starcie puszczamy się w szaleńczy zjazd mokrymi ulicami Kórnika, po czym zbieramy się w jedną z grubsza zbitą gromadkę i suniemy przed siebie. Początek jest nudny. Widzę tylko rower jadącego przede mną kolegi i powoli, cierpliwie, przebieram nogami. Szybko atakuje mnie spanie, więc z radością przyjmuję moment, gdy okazuje się, że to właśnie moja zmiana. Nie dolatuję daleko, a już pojawia się przy mnie Tomek, mówiący, że z tyłu to nudno i zimno i żeby nie pozasypiać, to robimy zmiany po minucie. I od tej pory, przez najbliższą godzinę, Tomek co minutę pokrzykuje "zmiana!". Kończy, gdy grupa zaczyna sama się pilnować.
Gdy zaczyna się rozjaśniać, Rysiek proponuje zmianę szyku i od tej pory jedziemy już dwójkami. Zmiany robią się sprawnie, grupa dość szybko dociera się, każdy daje tyle, ile może. Ja tylko pilnuję, żeby wychodzący na zmianę nie zaczynał od sprintu i nie rwał grupy i by prowadzący nie brykali zanadto na podjazdach. I po jakimś czasie już coraz rzadziej muszę się odzywać, bo wszyscy powoli zaczynają się pilnować i grupa jedzie równo.
Niedaleko przed pierwszym punktem postojowym jakieś 500 m z tyłu zauważam grupę Charlie, która odrobiła do nas kilka minut i teraz wisi jakąś minutę z tyłu. Na postój wjeżdżamy prawie w tym samym momencie. Okazuje się, że mimo całej walki z czołowym wiatrem jesteśmy praktycznie w czasie - mamy ledwo sześć minut straty.
Postój przebiega bardzo sprawnie. Każdy, kto chce bierze jakieś żarcie, uzupełniają się bidony i sprawnie zbieramy się na trasę. Mamy przed sobą jakieś 70 km do Turku. Po drodze mijamy kilka wiosek, gdzie przed kościołami i sklepami stoją wolontariusze i zbierają kasę do puszek. W porównaniu z ich robotą nasza jest strasznie przyjemna. Jedziemy ciepło ubrani, cały czas coś się zmienia, mamy za sobą samochody z ciepłym żarciem i piciem, podczas gdy oni sterczą w jednym miejscu, na mrozie i wietrze.
Pojawia się problem z piciem. W bidonie mam już lód. Coś tam spod niego wycieka. Po chwili przechodzę na opcję jedzeniową i wysypuję sobie lód do ust. I ta metoda "picia" pozostanie mi aż do końca wycieczki.
W połowie drogi robimy przerwę na siku. Rozwleka się to niemożebnie, bo niektórzy zamiast po prostu siknąć przy drodze, to muszą poleźć gdzieś w głębokie krzaczory (co było dość problematyczne, bo stanęliśmy przy łące). Hipcia z Tomkiem dyskretnie i powoli, niby że chcą tylko zobaczyć, czy napęd działa, niby, że tylko żeby nie stracić równowagi, ale, powiedzmy to wprost: zaczynają uciekać. Gdy większość grupy już jest gotowa do startu, mają nad nami dobre 500 m przewagi. Ruszam więc w pogoń, by zneutralizować tę ucieczkę. Mimo położenia się na kierownicy, utrzymanie prędkości w okolicach 30 km/h na dystansie tych kilku kilometrów mojej pogoni, było solidnym wyzwaniem, a nie dogoniłbym ich tak szybko, gdyby nie ujrzeli mojego machania łapą i łaskawie się nie zatrzymali.
Do Turku wjeżdżamy całą grupą (rannych nie zostawiamy, jadą z nami chyba wszyscy, którzy wystartowali). Jesteśmy na miejscu - zależnie od zeznań - między dwoma a ośmioma minutami przed czasem! Czyli równa praca na zmianach zaprocentowała!
Postój przy Orlenie jest dłuższy. Spotykamy grupę Alfa, kilka osób, które podwiozły się samochodem i Vukiego, który zrobił sobie solidną rozgrzewkę, jadąc do nas 150 km pod wiatr. Pierwsze, co robię, jeszcze przed zjedzeniem zupy, to wycieczka po picie. Łącznie na jeden raz pochłaniam prawie litr napojów. Potem wciągam bardzo smaczny gulasz i zaczynam rozglądać się za czasem wyjazdu, ale wtedy właśnie podbija do mnie Fanky i nakazuje poczekanie na niedobitków z grupy Charlie, która rozsypała się i, na tyle, ile może, gna w naszą stronę. Trzęsący się jak osika Tomek stwierdza, że on w takim razie jedzie i po chwili znika z wyjeżdżającymi właśnie z punktu kolegami z grupy Alpha.
Udajemy się więc na Orlen, na kawę. Siadamy. Czekamy. Po chwili nadjeżdża Eli ciągnąc na kole dwóch kolegów. Mimo że byliśmy gotowi do wyruszenia w trasę, dajemy chłopakom sporo czasu na przygotowanie się, ale mimo tego i tak na dwóch ociągających się trzeba czekać - już na rowerach, dobre kilka minut. W końcu ruszamy.
Z Turku do Łodzi mamy prawie prosty odcinek i prawie równo pod wiatr. Część osób już nie chce pracować na zmianach, co jest zrozumiałe, bo ten fragment jest naprawdę upierdliwy, ale nadal każdy, jeśli może, to chce współpracować.
Fragment trasy pokonujemy kostkową, na wpół zarośniętą dróżką rowerową. Na jednej z dziur wypada mi bidon. Zawracam. I dowiaduję się, że właśnie straciłem koszyk, który był pękł. Grupa akurat czeka na włączenie się do ruchu na końcu DDR, więc udaje mi się ich łatwo złapać, bidon zgadza się dla mnie przewieźć Krzysiek. Zresztą i tak pożytku z tego picia nie będzie. Ze dwa razy jeszcze złapię gryza, ale tylko symbolicznie.
Niedaleko przed Aleksandrowem prowadzących grupę zaskakuje stojący na środku samochód oczekujący na skręt w lewo i robi się nam gwałtowne hamowanie. Równocześnie słyszę z tyłu pisk opon, ale bez dźwięku uderzenia. Po chwili okazuje się, że musimy się zatrzymać. Ktoś się zbiera z ziemi, sprawdzanie, czy koła się kręcą, czy wszystko OK. Po chwili możemy ruszać.
Druga, tym razem przerażająca, sytuacja, ma miejsce kilka kilometrów dalej. Ktoś ucieka przed solidną wyrwą w asfalcie, odskakuje gwałtownie i prawie wpada w kogoś jadącego obok. Tuż przed moimi oczami dwóch kolegów się zderza lub sczepia kierownicami. Po długiej, bardzo długiej sekundzie jeden zjeżdża wgłąb peletonu, na prawo, a drugi... przecina lewy pas ruchu i ląduje na lewym poboczu. Przed oczami pojawia mi się tylko obraz tego, co by się wydarzyło, gdyby z naprzeciwka jechał samochód. Mam nadzieję, że ta ucieczka była celowa, bo poprzedzona sprawdzeniem, że nic nie jedzie, bo jeśli była niezależna od kolegi, którego po prostu zrzuciło na przeciwległy pas ruchu, to... wolę nie myśleć, włos sam się jeży.
Przed Łodzią dołącza do nas jeszcze jeden kolega, a na jednym ze skrzyżowań dalej czeka na nas Gavek. Mamy spotkać się całą grupą na BP po lewej stronie dużej, trzypasmowej drogi. W dość... kurierski (tak, to dobre słowo) sposób przeskakujemy na lewą stronę, gdzie juz czeka pierwsza z grup, wypoczywająca na stacji. Wybiegam, żeby kupić jakieś picie, biorę dwie butelki, idę do Hipci po kartę i w tym momencie Fanky oznajmia, że czas jechać. Ze smutkiem odkładam butelki na miejsce, na zewnątrz biorę jeszcze tylko gryz picia z bidonu przy rowerze Krzyśka i wracam do roweru.
Jesteśmy po niewłaściwej stronie drogi. Trzeba by było zawrócić. Powoli, siejąc panikę wśród kierowców, zajmujemy lewy pas i wszystko zmierza do szczęśliwego końca i zawrotki na światłach, ale Gavek ma inny plan. Zawracamy przez pas zieleni. Na trzypasmowej, głównej drodze. Kurierka w jej najlepszym wydaniu.
Dojazd do Manufaktury jest niezbyt szczęsliwy - trafiamy na sporo świateł, a gdy dojeżdżamy na miejsce, trzeba jeszcze poczekać na ludzi ze sztabu, którzy mają nam wskazać, gdzie mamy usiąść i zostawić rowery, w międzyczasie jeszcze Prezes zostaje gwiazdą, udzielając wywiadu dla TVN.
Gdy w końcu docieramy do wskazanej salki (na raty, winda mieści jedynie 13 osób), jesteśmy już godzinę w plecy względem planu. Podczas gdy część osób je - bardzo smaczny, swoją drogą - makaron, my ustalamy, co robimy dalej. Do Warszawy na 22:00 już nie zdążymy, więc trzeba szukać alternatyw. I, proszę Was, zgadnijcie, który plan został wykorzystany? Tak, ten sam, o którym wspominałem wyżej, za który dostałem opiernicz. Nie ma za co.
Wypracowany plan brzmi tak: dzielimy się na trzy grupy. Jedna deklaruje się dotrzeć na kołach do Łowicza, druga będzie chętna na wystartowanie, ale później chętnie wskoczy do busa i trzecia, która chce dotrzeć do Łowicza od razu busem z Łodzi.
Pierwotny plan zakładał, że wypoczniemy aż do 17:00, ale później skracamy ten czas do 16:15. Na wszelki wypadek.
Bierzemy rowery i ruszamy dalej. Na wylocie z Łodzi prowadzi Gavek. Jadą może i spokojnie, ale na każdym zakręcie robi się dziura i trzeba spawać w okolicy trzydziestki, co wcale nie jest przyjemne. Podjeżdżam i proszę o zmniejszenie dynamiki po manewrach, ale akurat to jest moment, gdy wyjeżdżamy z Łodzi i... się zaczyna.
Ciemno. Dziurawo. A ponieważ mamy z górki, to czoło grupy jedzie szybko. Za szybko jak na tak dużą grupę i za szybko jak na kompletny brak komunikacji. O dziurze dowiaduję się gdy ją cudem mijam lub gdy w nią wpadam. Gdy po raz kolejny przelatuję nad kolejnymi nierównościami, w głowie zaczyna mi kiełkować myśl o wyłączeniu się z grupy i dojechaniu samodzielnie do Łowicza. W końcu to jest ledwo jakieś 50 km, nie brzmi to jak niewykonalna misja, gdy ma się do dyspozycji trzy godziny... Zacznę jechać sam, po drodze zbiorę kilka osób, które prędzej czy później odpadną z tej grupy i tak się dociągniemy na miejsce.
I kilka chwil później ktoś złapał gumę. Prędzej czy później musiało się to tak skończyć. Zjeżdżamy na stację benzynową, gdzie ustalamy, że kolegą zajmie się trupiarka, a my mamy jechać dalej. Akurat przed naszym nosem przejeżdża czworka zawodników. Wylewamy się na jezdnię i prawie momentalnie zaczyna się polka-galopka. Bardzo, bardzo szybko puszczam koło i pozwalam liderującej grupie się oddalić. Grupa w składzie, m.in. świeży Gavek i mniej świeży, ale wierzgający Hipcia z Tomkiem, rwie do przodu jak kucysie wypuszczone na bezkresną łąkę. Jak ktoś od nas będzie chciał szybciej, to sobie poleci. Jak nie - to pojedzie moim tempem. O dziwo, nikt nie wyprzedza. Jakoś nikomu nie chce się pędzić. Zmieniamy szyk z chaotycznego na dwójki i ruszamy dalej. Po chwili zaczyna się przyjemne pobocze, które zajmujemy, jednocześnie obserwując, jak ucieczka elegancko wachlarzem zajmuje caluteńki pas ruchu tworząc kilkukilometrowy korek. A prosiłem, żeby tego nie robić...
Większość tej trasy prowadzimy razem z Darkiem Urbańczykiem, trzymając bardzo spokojne tempo, czekając na zagubionych i robiąc dwie przerwy techniczne. Wszyscy razem docieramy na dworzec w Łowiczu prawie na godzinę przed pociągiem.
Dzielimy się tutaj na dwie grupy: Sanatorium + KBR jadą do Warszawy busem, pozostali - pociągiem. Pakując rowery do busa spotykam resztę ekipy, która właśnie wraca ze sklepu. Z resztą zawodników spotykamy się pod Pałacem, gdzie przebieramy się w mniej ciepłe rzeczy i wskakujemy do studia. Prawie od razu - w końcu została nie mniej ważna dekoracja medalowa!
Samo studio robi wrażenie. Muzyka gra cały czas, ciągle coś się dzieje i... jest darmowa kawa dla wolontariuszy! Jedyny minus to taki, że nasze wejście na żywo ma mieć miejsce około 23:40... co oznacza, że mamy jeszcze półtorej godziny i że zdążylibyśmy spokojnie dojechać na kołach! Trudno. Trzeba poczekać. Do końca zostaje jakieś piętnaście osób. Po długim, długim oczekiwaniu mamy swoje kilkanaście sekund na wizji i... można wracać do domu.
Koledzy z KBR podrzucają nas prawie pod sam dom, skąd spacerkiem, spokojnie, wracamy do domu.
Wydaje mi się, że całość udało się zorganizować wzorowo. Łącznie cała inicjatywa (wliczając kórnicki finał) zebrała nieco ponad 4000 zł i 12 €. Radości z całej zabawy, organizowania, działania na rzecz Orkiestry i wszystkich innych miłych słów, których nie można wypisać, ale i nie można zapomnieć, do tej kwoty nie doliczamy.
Teraz trzeba zacząć planowanie - kolejny finał WOŚP już za niecały rok!
Zdjęcia: KBR, Mariobiker i moje.
- DST 244.00km
- Czas 11:22
- VAVG 21.47km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 28 października 2017
Kategoria > 200 km, do czytania, ze zdjęciem
Na Litwę!
Na papierze wszystko wyglądało idealnie. Wręcz wzorcowo. Wsiadamy sobie na rowery, robimy dwusetkę na zaostrzenie apetytu, po czym wypoczywamy sobie kilka dni na Litwie. Pięknie, co?
Na samym starcie, w Białymstoku, zaczęło lekko kropić. A potem się rozpadało. I juz po półgodzinie zaczęliśmy się zastanawiać, co nas podkusiło. Bo mógł człowiek wziąć auto, pojechać komfortowo, w cieple, bez wiatru, a nie tłuc się przy siedmiu stopniach w deszczu.
Przynajmniej wiatr wiał w plecy.
Po rozgrzewkowych kilkunastu kilometrach wyjechaliśmy na DK 8. Według tegorocznych badań, jeśli dobrze pamiętam, najbardziej niebezpieczna droga Polski. No to jesteśmy. Deszcz pada, tiry jeżdżą, wiatr wieje - ciągle w plecy.
Po jakichś trzydziestu kilometrach trafiliśmy na korek. Budowa mostu na rzeczce Kumiałce. I na szczęście to było miejsce, w którym zjeżdżaliśmy z krajówki, bo gdyby ten cały, czekający korek, nagle zaczął nam jechać w kierunku pleców, to nie byłoby wcale przyjemnie.
Na ósemkę wróciliśmy już bezdeszczowo, na kilkanaście kilometrów przed Augustowem. Na samym wjeździe do miasta mamy mały zgrzyt, bo ktoś nie wpadł na to, żeby zakazu dla rowerów nie dawać na fragmencie prowadzącym do centrum. Więc musimy chwilę postać i sprawdzić, czy na pewno ta odnoga nie jedzie na jakąś ekspresówkę lub coś.
Augustów pokonujemy po... kałużach. A potem mijamy znany z Pierścienia Punkt Kontrolny w klubie jachtowym i ulicą Turystyczną (po dziurach) wylatujemy na kolejną krajówkę. Byliśmy tam już trzeci raz...
Ciemno. Przed nami tylko asfalt, oświetlony fragmentem lampki. Zaczyna się robić nudno i sennie. Ratuje nas stacja benzynowa. Spędzamy tam ładne pół godziny. Dwie kawy, trochę jedzenia na zapas.
Końcówka to długa prosta do granicy, a potem... a potem zaliczamy kolejny kraj. Nigdy nie byliśmy jeszcze na Litwie.
Robimy jeszcze szybki postój na stacji benzynowej (dzikusy - nie mieli piwa alkoholowego!) i spędzamy jeszcze dwie godziny w drodze. I nareszcie, zasłużony urlop!
Na samym starcie, w Białymstoku, zaczęło lekko kropić. A potem się rozpadało. I juz po półgodzinie zaczęliśmy się zastanawiać, co nas podkusiło. Bo mógł człowiek wziąć auto, pojechać komfortowo, w cieple, bez wiatru, a nie tłuc się przy siedmiu stopniach w deszczu.
Przynajmniej wiatr wiał w plecy.
Po rozgrzewkowych kilkunastu kilometrach wyjechaliśmy na DK 8. Według tegorocznych badań, jeśli dobrze pamiętam, najbardziej niebezpieczna droga Polski. No to jesteśmy. Deszcz pada, tiry jeżdżą, wiatr wieje - ciągle w plecy.
Po jakichś trzydziestu kilometrach trafiliśmy na korek. Budowa mostu na rzeczce Kumiałce. I na szczęście to było miejsce, w którym zjeżdżaliśmy z krajówki, bo gdyby ten cały, czekający korek, nagle zaczął nam jechać w kierunku pleców, to nie byłoby wcale przyjemnie.
Na ósemkę wróciliśmy już bezdeszczowo, na kilkanaście kilometrów przed Augustowem. Na samym wjeździe do miasta mamy mały zgrzyt, bo ktoś nie wpadł na to, żeby zakazu dla rowerów nie dawać na fragmencie prowadzącym do centrum. Więc musimy chwilę postać i sprawdzić, czy na pewno ta odnoga nie jedzie na jakąś ekspresówkę lub coś.
Augustów pokonujemy po... kałużach. A potem mijamy znany z Pierścienia Punkt Kontrolny w klubie jachtowym i ulicą Turystyczną (po dziurach) wylatujemy na kolejną krajówkę. Byliśmy tam już trzeci raz...
Ciemno. Przed nami tylko asfalt, oświetlony fragmentem lampki. Zaczyna się robić nudno i sennie. Ratuje nas stacja benzynowa. Spędzamy tam ładne pół godziny. Dwie kawy, trochę jedzenia na zapas.
Końcówka to długa prosta do granicy, a potem... a potem zaliczamy kolejny kraj. Nigdy nie byliśmy jeszcze na Litwie.
Robimy jeszcze szybki postój na stacji benzynowej (dzikusy - nie mieli piwa alkoholowego!) i spędzamy jeszcze dwie godziny w drodze. I nareszcie, zasłużony urlop!
- DST 234.21km
- Czas 10:58
- VAVG 21.36km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 17 września 2017
Kategoria > 200 km, do czytania, ze zdjęciem, Hipek poleca
Maraton Północ-Południe, cz. 2
Budzik dzwoni, ale chwilowo mam go w nosie. W końcu i tak mnie obudzą, co ukradnę, to moje. W końcu jednak trzeba się podnieść. Pozbierać wszystko, co leży gdzieś na glebie i się suszy, wymienić dwa komplety okładzin w tylnym hamulcu... pełna lista zadań. Hipcia i Tomek nie mają nic do roboty, więc z nudów cały czas narzekają, że się grzebię. Zrzędzą, aż uszy puchną.
W końcu udaje nam się wyjść. Jest 22:30. Miało przestać padać o 21:00. Ale deszcz chyba o tym nie wie i nadal leje jak potłuczony. Hipcia kurtuazyjnie daruje mi zjebkę za to, że wpadliśmy na ten pomysł, może dlatego, że to nie moja wina, że deszcz nie przeczytał prognoz i nie wie, kiedy ma skończyć pracę. Tomek oddaje suszarki, bo i tak ma w planie dopompowanie koła, z którego od chwili schodziło mu powietrze. Hipcia już wystrzeliła, postanawiam ruszyć za nią.
I tu wchodzi w grę mój cudowny GPS, który do ustalenia mojego aktualnego kierunku ruchu potrzebuje kilkudziesięciu sekund. Ruszam w stronę ronda, z którego odchodzi jakoś pięć dróg! Skręcam tam, gdzie mi się wydaje, ale to nie tu. Zawracam. Staję przy wylocie. GPS się jakoś tam ustabilizował. Przeprowadzam głęboką analizę i staram się ignorować fakt, że stoję w olbrzymiej kałuży i woda właśnie przelewa mi się przez but. W końcu chyba udaje mi się wybrać kierunek. Ruszam. Znowu źle.
Tym razem, gdy zawracam, widzę Tomka. Uff, przynajmniej będę wiedział, gdzie jadę. Bo, oczywiście, nigdy bym nie wybrał tej maleńkiej drogi, w którą faktycznie skręciliśmy.
Jest jeden plus. Wszystko, co mam na sobie, jeszcze nie przemokło. Czuję się tak, jak gdy wychodzę z domu na trening i akurat pada. Jest mi bardzo ciepło, nawet cieplej niż być powinno, deszcz kapie i nie przeszkadza. Mimo że po drodze ciągle płyną potoki wody. Pokonujemy we dwóch kilka pagórków i po chwili doganiamy Hipcię, która czeka na nas.
Ruszamy przez Jurę. Raz Hipcia ratuje nas, bo oczywiście przegapilibyśmy skręt (jedynym, który z nas dwóch ma GPS-a to Tomek, bo ja nawet nie próbuję się tym moim szajsem nawigować). Potem już są ćwiczenia w podgrupach. Zaczynam zasypiać, rozbudzam się, Hipcia z przodu, hasa w swoim żywiole, Tomek czasem zostaje z tyłu i dogania mnie żwawym tempem by się rozgrzać, jedziemy tak, jak się da...
I powoli zaczynamy się zbliżać do Olkusza. Tam mnie zaczyna, po raz kolejny, łapać sen. Mrugam raz, drugi trzeci. I nagle okazuje się, że kierunek mojej jazdy, za sprawą niewiadomych mocy, zmienił się o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. I nie jadę juz w kierunku oświetlonego skrzyżowania, a tarabanię się prosto w olbrzymią tablicę oznaczającą ostry zakręt. Tablicę ustawioną na trzech podporach, podczas gdy ja sunę prosto między lewą i środkową.
Od czasu otwarcia oczu do "spotkania" minęło może dwie sekundy. Kupa czasu. W tym momencie odrzuciłem następujące opcje:
1) Hamulce. - Nic nie da, jestem na trawie.
2) Przewracamy się już teraz. - Bez sensu, i tak wlecę w te podpory, w sposób niekontrolowany.
3) Odbijam się rękami od tablicy. - Bez sensu, wyrąbię w to twarzą, nie wiem, co zrobię z rękami, a potem w niekontrolowany sposób wywalę się na plecy.
4) Hej, jedziemy przecież wolno! Byczek!
I w tym momencie napiąłem mięśnie obręczy barkowej, pleców, karku i wyhamowałem w koncertowy sposób waląc czubkiem głowy w blachę. Pewnie było to słychać, ale ja tylko poczułem, jak blacha ugina się pod naciskiem. Ruszyłem głową. Coś zatrzeszczało. Mi się nic nie stało, a przynajmniej już nie chce się spać. Trzeba częściej sobie fundować takie rozrywki.
Mimo wszystko trochę czuję to uderzenie w karku. Może gdybym od razu mógł swobodnie ruszać głową, to szybko by przeszło, ale siedzę z głową wciśniętą między ramiona, bo ruszanie głową powoduje, że zimna szmata buffa szwęda mi się po karku, coś tam cieknie i robi się zimno. Więc za każdym razem muszę przezwyciężać konieczność rozruszania mięśni z oporem przed lejącym się z góry chłodem.
Doganiam czekających gdzieś na mnie Tomka i Hipcię. Ruszają od razu, więc nie mam okazji pochwalić się moim wyczynem. Ale po chwili skręcamy w jakąś małą dróżkę. Tomek gdzieś się zgubił, albo pojechał przodem. Ruszam i szlag mnie trafia. Równolegle z zasypianiem. Nie wiem, czy ciemne plamy na drodze to dziury czy łaty... ale to nie kwestia snu. Po prostu nie idzie tego odróżnić. Produkuję się więc ile sił w płucach, wkurzając (eufemizm!) na tę drogę i osiągam wiele: m.in. to, że nie chce mi się spać. I to, że nie wpadam we wszystkie dziury, a jedynie w te, których nie zauważam.
Kolejny nietypowy, dziwny podjazd, który prowadzi czort wie, jakimi łąkami, na jakieś dziwne minipłaskowyże, robię z Tomkiem. Mamy skrajnie różne spostrzeżenia co do wiejącego wiatru. Ja utrzymuję, że wiatr dmucha lekko ciepłem, a Tomek - że mnie pogrzmociło.
Po jakimś czasie Tomek znowu znika. Za to znajduję Hipcię, która mówi mi - uwaga, uwaga! - że jej GPS właśnie zdechł. Próbujemy go postawić na szybko - nie działa. Stajemy przy jakiejś latarni, kombinujemy z kablem, który może gdzieś przestał stykać - nic. "Typowa" usterka, którą w naszej długiej przygodzie z gwarancjami Garmina mieliśmy aż nadto: ekran się świeci i to w zasadzie tyle. Na dotyk nie reaguje.
Trudno, pojedziemy jakoś na mojej; w przestrzeniach podsiodłówki drzemie niezawodny turystyk, który w razie czego uratuje nam życie. Na razie... na razie na szczycie podjazdu spotykamy Tomka. Taki jakiś biedny, zmarznięty stoi sobie w wiacie przystankowej i chwali się, że właśnie poobkładał się dla izolacji plakatami zerwanymi z przystanku. I dłubie w telefonie. Znalazł już jeden posterunek policji, jakiś CPN gdzieś za Skałą i szukał m.in. piekarni. Wszystko po to, by gdzieś stanąć i się zagrzać. Mimo że mamy folię NRC i chcemy się nią podzielić, Tomek stanowczo odmawia. Nie jesteśmy pewni, czemu, ale po kilku próbach wepchnięcia mu jej, poprzestajemy i postanawiamy pozwolić pracować jego plakatom.
Robi mi się smutno. Bo tak sobie stoimy i jest mi trochę chłodno. Nawet może trochę bardziej niż "trochę". A skoro tak, to naprawdę szkoda mi tej dwójki moich trzęsących się zmarzlaków. Dlatego też proponuję ruszyć zadki szlakiem jakichkolwiek miejsc, gdzie można będzie choć odrobinę się zagrzać. W ostateczności na posterunku, przecież nas nie zastrzelą.
Ruszamy. Droga prowadzi góra-dół, gdzieś przy drodze stoi sobie pojemnik na rzeczy dla potrzebujących. Moje dwie sierotki akurat są potrzebujące, więc przetrząsam to, co akurat jest dostępne na zewnątrz, ale nie ma niczego na rozmiar ani szczególnie grzejącego. Szczególnie nikt akurat nie postanowił oddać jakiegoś polara (polartec, gramatura co najmniej 200).
Na szczęście po drodze do Skały kończy się nam walka z przewyższeniami. Jedziemy dłuższy fragment doliną Prądnika. Robi się trochę cieplej, jadę z Tomkiem, zagadujemy. Hipcia jak zwykle z przodu, jak dowiedziałem się po wszystkim, chwilowo piłuje twarz do muzyki lecącej w uszach. W końcu Skała - stolica polskiego smogu. I, jak można przypuszczać, śmierdzi jakimiś palonymi odpadami. A żadnego miejsca, w którym można się zagrzać, nie widać.
W końcu na wylocie... jest! Maleńka stacyjka. Mały, parterowy pawilon. Wbijamy tam w trójkę. Nie ma ekspresu, nie ma prawie niczego. Kupujemy kilka rzeczy na zapas, Tomek kupuje całą apteczkę samochodową, którą później prawie całą odda - najdroższa folia NRC o jakiej słyszałem - 45 zł! Pożycza od sprzedawczyni nożyczki i rusza wyciąć sobie coś na kształt garnituru, który będzie go grzał. Czekamy, zagadujemy z panią, a po chwili, gdy już nie wiadomo, co z Tomkiem, siadam na glebie i drzemię kilka minut. Po chwili się pojawia. Możemy ruszać.
Pierwszy kontakt z chłodnym powietrzem jest straszny. Rzuca mi wszystkimi chyba mięśniami, a pierwsze kilometry, przez jakieś podejrzane asfalty i jedno wahadełko, jadę spięty jak jedna wielka kulka zmrożonej plasteliny. Po dłuższej chwili dopiero rozgrzewam się i można jechać spokojnie.
Hipci natomiast, jak się okazuje, zaszkodziła kolacja w hotelu. Zaczyna rzygać jak kot. Przez długi fragment będzie zostawała dyskretnie z tyłu i po chwili doganiała nas.
Plan jest prosty: mamy jakieś 30 km do przecięcia DK 79, a tam... tam ma być duża, porządna stacja benzynowa. I tam robimy przegrupowanie, postój, pijemy kawę, żremy, stabilizujemy się i pędzimy na piękny, wyczekiwany, radosny odcinek górski. Który został bardzo porządnie opisany przez Krzyśka.
Stacja jest po drugiej stronie remontowanej drogi. I... nieczynna. Shell, rozwalony i aktualnie w przebudowie. Ale, na szczęście, jakieś pięćset metrów na zachód widzimy Orlena. Ruszamy więc tam. Na jakichś wybojach z mugbaga wypada mi kilka rzeczy. Wracam po nie po chwilę - po dwóch Snickersach przejechały auta, ale jeszcze się do czegoś nadadzą. Chyba.
Na miejscu kupujemy kawę (Hipcia czekoladę, przez problemy z żołądkiem nie może nic jeść, wszystko wraca), wrzucamy kilka batonów do baku i gdy mamy już ruszać (a muszę przyznać, że bardzo, bardzo mi się nie chciało) czuję, że natura wzywa. Ruszam więc. A jako że spodenki na szelkach, to wiecie: ściągamy wszystkie warstwy od góry i dopiero wtedy... Gdy wracam do grupy, niosąc w rękach dwie kurtki, rękawiczki i czapkę, witają mnie bardzo ciężkie spojrzenia i niewybredne komentarze. Żeby dali mi spokój, wrzucam wszystko na siebie i ruszam, byle szybciej. Ruszamy, bo jedzie ze mną Hipcia. Tomek mówi, że jeszcze postoi, a potem ruszy za nami dla rozgrzewki.
Niedługo jedziemy sami. Jakieś jedenaście kilometrów. Tomek dojeżdża do nas gdy błąkamy się po skrzyżowaniu kilku dróg, nie do końca wiedząc, gdzie skręcić. Ale on też nie wie. Gdy w końcu ustalamy, Hipcia pechowo zalicza glebę przy zawrotce.
Zaczynamy toczenie się. Nikomu się już chyba nie spieszy. Hipcia poczuła się lepiej więc znowu zaczęła ganiać po górkach jak kucyk. Pojawiają się pierwsze pagórki, na których regularnie jadę sobie jako ostatni. Poczekają. Na razie słychać nas z kilku kilometrów, bo nasze łańcuchy zostały kompletnie wypłukane i wszystkie okoliczne psy uciekają na sam tylko dźwięk tego, że nadjeżdżamy.
Cierpliwie pokonujemy pierwsze pagórki. Miejsce, w którym w opisie trasy napisano "uwaga na znak STOP, jest niewidoczny", przecinam rozpędem. O tym, że miałem ustąpić pierwszeństwa dowiaduję się dopiero po fakcie. Cudownie. Dlatego też staję tuż za skrzyżowaniem (nie, nie wiem, jakim cudem jechałem tu pierwszy) i macham jak szalony, by zwolnili. Oboje przecinają drogę prawie bez rozglądania się i... dopiero ode mnie dowiadują się, że to była główna.
Za Tymbarkiem jadę tuż za Hipcią. No, jakieś kilkadziesiąt metrów. Gdy zauważam, że zjedża na przystanek autobusowy, a jakiś samochód dość dynamicznie staje przed nią, zapala mi się lampka. Gdy z niej wyskakuje jakiś facet i bardzo dynamicznym krokiem rusza w jej stronę, przyspieszam, bo zapowiada się awantura, a skoro tak, to ja też chcę się bawić! Ale... nie. Facet okazuje się być kibicem i przy okazji dziennikarzem lokalnego portalu, więc poprzestajemy na krótkiej rozmowie i kilku fotkach. Życzy nam powodzenia i już ruszamy dalej.
Teraz..., jak to napisał Krzysiek, "przed nami jeden z ładniejszych fragmentów całej trasy … czyli 6,5 km pofalowanej (+174 m) wierzchowiny.". I faktycznie był to jeden z najładniejszych fragmentów trasy.
Ale na przystanki i oglądanie widoków nie ma zbytnio czasu, trzeba jechać dalej. Podjazd pod Przełęcz pod Ostrą pokonuję jako ostatni z trójki, ale odrabiam sobie to wszystko na zjeździe do Kamienicy i do miejscowości dojeżdżam (lekko wychłodzony, bo rozebrałem się do krótkiego) równo z Hipcią. Tam juz na przystanku czeka na nas zrelaksowany Tomek. Po chwili postanawia poszukać sklepu i znika. A przed nami...
... przed nami, po kilku kilometrach, zaskakujący mostek, który prawie wszyscy przegapili. Zawracamy, wbijamy i... na samym początku, na betonowych płytach, Hipcia zatrzymuje się, mi nagle brakuje miejsca i przy zerowej prędkości wywalam się na glebę. Zbieram się powoli, gramolę spod roweru, przepuszczamy samochód, który jechał pod gorę i ruszamy pod "Makowską wschodu" czyli Wierch Młynne. Nie wiem, ile toto miało procent. Kilka pierwszych ścianek wciągam, ale po chwili czuję w kolanach, że to nie jest najlepszy pomysł. Schodzę i ruszam z buta: sól kolarstwa, czyli spacer z rowerem po górach. Tak, jak rok temu: szkoda stawów i ścięgien na katowanie się na sam koniec sezonu.
Zjazd jest szybki, przyjemny i po chwili ruszamy pod Przełęcz Knurowską. Tomek zostaje na miejscu - wreszcie znalazł sklep. Po chwili zatrzymuje się przy nas samochód - Krzysiek, który (jak się okazuje) wycofał się - odwiedził nas na trasie. I częstuje bananem. A darowanego banana się nie odmawia.
Hipcia postanawia też w końcu założyć zapasowego GPS-a, bo już ma dość czekania na każdym skrzyżowaniu na nas. Krzysiek próbuje jej zrestartować trakera bo rzekomo nie działa. Jak się okazało w bazie, bez skutku.
O tym, że przełęcz będzie łagodna i raczej żmudna wiem z czytanej po drodze linkowanej wcześniej relacji. Przed nami jeden z czterech pozostałych podjazdów. Tomek wyprzedza nas, bo jego z kolei wezwał szlak i musi gnać, by na szczycie znaleźć toaletę. Podjazd robimy sobie razem. Pod koniec zaczynam puszczać muzykę - czas na hit tego wyjazdu: "Miłość w Zakopanem".
Niedaleko przed szczytem widzimy Tomka. Wyjedża, patrzy na nas i zawraca. Potem dopiero okaże się, że to nie on. On w tym momencie siedział w krzakach. I był zajęty. W pewnym momencie, podobno, zjechaliśmy tuż obok niego. I rozmawialiśmy o tym, że pewnie gdzieś gna przed nami. A on nie wierzył, że my go nie widzimy.
Teraz zaczyna się zabawniejszy fragment. Kawałek płaskiego w kierunku Falsztyna, podjazd i zjazd robimy zdrowym tempem, w sumie trochę goniąc Tomka, a w tym samym momencie on leci... goniąc nas. Po zjeździe do Nidzicy, gdy skręcamy na Łapszankę, patrzę na monitoring. Iżeco?! Tomek jest za nami? Ale jakieś 2 km, dogoni. W międzyczasie pytam Eliziuma o to, czy ktoś nas w sumie może dogonić... nikt. Więc teraz możemy sobie spokojnie tocząc się czekać na Tomka. Który nas wcale nie chce dogonić. Po jakimś czasie sprawdzam - odstęp ten sam. Dziwne.
Bierze mnie spanie. W pewnym momencie Hipcia ma atak bólu stóp, więc staje, ja w tym czasie zdążam zawinąć do sklepu i kupić półlitrowego energetyka. Kilka zdrowych łyków, lecę dalej. Czekam chwilę, Hipcia dołącza i ruszamy dalej. W pewnym momencie piszę SMS do Tomka... i takiej odpowiedzi to ja się nie spodziewam: "Ja Was nie dogonię".
Zostaję i czekam. Po chwili czekania odechciewa mi się, więc puszczam się w kilkusetmetrowy zjazd i, gdy akurat się zatrzymuję, zauważam Tomka opuszczającego Łapsze Wyżne. Dojeżdża do mnie. Patrząc z jakim wigorem dojeżdża do mnie, czuję, że popełniłem błąd. Bo zaraz to ja będę go prosił o to, żeby zaczekał, co za kretyński pomysł, żeby mu pomóc i dać koło?! Ale to bylo tylko wrażenie. Tomek chętnie wsiada na koło i holuje się za mną. Po pewnym czasie wypowiada nawet zdanie, które chyba sobie wydrukuję i oprawię: "Długo będziemy tak zapierdalać?".
Pytam, ile jedziemy. 13 km/h. Hmm...
Częstuję go energetykiem i ruszamy dalej. Po niedługiej pogoni łapiemy Hipcię. I tak sobie już jedziemy w trójkę. Tomek marudzi, Hipcia jedzie radosne "mam to w dupie", a ja się toczę gdzieś pomiędzy tym wszystkim.
Na samej końcówce podjazdu do Tomka dzwoni córka. Sieć przerywa rozmowę, a wstęp brzmi bardzo niepokojąco, przynajmniej tak wnioskuję po kilku urwanych słowach, które słyszę. Czyli coś się stało, nie wiadomo co i zasięg się skończył. I w tym momencie Tomek wrzuca telefon do kieszeni i robi na tej dziesięcioprocentowej końcówce taki start z miejsca, że pewnie nawet Saganowi zrosiłoby się czółko, gdyby miał za nim ruszyć. Kończy stumetrowy sprint, wydziera telefon z kieszeni, rozmawia, rozłącza się i mówi coś. Do mnie mówi. Po chwili się ogląda i jakby ze zdziwieniem stwierdza, że jestem kilkadziesiąt metrów niżej.
Na szczycie mieliśmy zrobić sobie zespołową fotkę, ale Hipcia jest już daleko i coraz szybciej ucieka. Pewnie "nie usłyszała".
O tak nam zwiała:
Zjazd z Łapszanki jest inny niż na MRDP. Pojedziemy prosto, darując sobie krótką ściankę na koniec... tak jeszcze nie jechaliśmy. Tomek zostaje z tyłu, bo robi fotki, na zjeździe wyprzedzam Hipcię i wąskim, stromym asfaltem przebijam się do drogi głównej. Hamuję, przejeżdżam na główną i staję, by dać znać, gdyby coś jechało. Ot, taka tam zespołowa współpraca.
Na sam koniec, na deser, pozostaje podjazd pod Brzegi. Tomek zostaje na dole, dopompować koło, ja ruszam kilkadziesiąt metrów za Hipcią. Nie doganiam jej, za to Tomek dochodzi mnie już na wypłaszczeniu i końcówkę robimy razem. Hipcia jest jakieś dwieście metrów z przodu, czeka na nas przy wjeździe na Głodówkę... gdzie czekają również Gosia i Krzysiek - obsługa PK META. Honorowy podjazd pod kamieniach pod schronisko i... koniec.
Ex aequo zajmujemy siódme miejsce. Jak na wyścig przejechany na luźnym biegu wygląda to bardzo dobrze. Zresztą, trzeba uczciwie przyznać, że w takich warunkach, w sytuacji, gdy około trzydziestu procent startujących (!) rezygnuje, samo ukończenie jest już jak zwycięstwo.
Po zakończeniu bierzemy wreszcie zasłużoną kąpiel (ha, jakby nam brakowało wody!) i siadamy do jedzenia. Imprezę kończymy dość szybko, lekko po dziesiątej. Akurat sobie drzemałem w głównej sali, gdy uznano, ustami Hipci, że mam spadać do łóżka. Poszliśmy więc z Tomkiem. Każdy zaległ w swoim łóżku. I w sumie dalej niewiele pamiętam. Poza tym, że obudziłem się obok, tak, pluszowego dzika. A zaraz obok spała Hipcia.
W końcu udaje nam się wyjść. Jest 22:30. Miało przestać padać o 21:00. Ale deszcz chyba o tym nie wie i nadal leje jak potłuczony. Hipcia kurtuazyjnie daruje mi zjebkę za to, że wpadliśmy na ten pomysł, może dlatego, że to nie moja wina, że deszcz nie przeczytał prognoz i nie wie, kiedy ma skończyć pracę. Tomek oddaje suszarki, bo i tak ma w planie dopompowanie koła, z którego od chwili schodziło mu powietrze. Hipcia już wystrzeliła, postanawiam ruszyć za nią.
I tu wchodzi w grę mój cudowny GPS, który do ustalenia mojego aktualnego kierunku ruchu potrzebuje kilkudziesięciu sekund. Ruszam w stronę ronda, z którego odchodzi jakoś pięć dróg! Skręcam tam, gdzie mi się wydaje, ale to nie tu. Zawracam. Staję przy wylocie. GPS się jakoś tam ustabilizował. Przeprowadzam głęboką analizę i staram się ignorować fakt, że stoję w olbrzymiej kałuży i woda właśnie przelewa mi się przez but. W końcu chyba udaje mi się wybrać kierunek. Ruszam. Znowu źle.
Tym razem, gdy zawracam, widzę Tomka. Uff, przynajmniej będę wiedział, gdzie jadę. Bo, oczywiście, nigdy bym nie wybrał tej maleńkiej drogi, w którą faktycznie skręciliśmy.
Jest jeden plus. Wszystko, co mam na sobie, jeszcze nie przemokło. Czuję się tak, jak gdy wychodzę z domu na trening i akurat pada. Jest mi bardzo ciepło, nawet cieplej niż być powinno, deszcz kapie i nie przeszkadza. Mimo że po drodze ciągle płyną potoki wody. Pokonujemy we dwóch kilka pagórków i po chwili doganiamy Hipcię, która czeka na nas.
Ruszamy przez Jurę. Raz Hipcia ratuje nas, bo oczywiście przegapilibyśmy skręt (jedynym, który z nas dwóch ma GPS-a to Tomek, bo ja nawet nie próbuję się tym moim szajsem nawigować). Potem już są ćwiczenia w podgrupach. Zaczynam zasypiać, rozbudzam się, Hipcia z przodu, hasa w swoim żywiole, Tomek czasem zostaje z tyłu i dogania mnie żwawym tempem by się rozgrzać, jedziemy tak, jak się da...
I powoli zaczynamy się zbliżać do Olkusza. Tam mnie zaczyna, po raz kolejny, łapać sen. Mrugam raz, drugi trzeci. I nagle okazuje się, że kierunek mojej jazdy, za sprawą niewiadomych mocy, zmienił się o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. I nie jadę juz w kierunku oświetlonego skrzyżowania, a tarabanię się prosto w olbrzymią tablicę oznaczającą ostry zakręt. Tablicę ustawioną na trzech podporach, podczas gdy ja sunę prosto między lewą i środkową.
Od czasu otwarcia oczu do "spotkania" minęło może dwie sekundy. Kupa czasu. W tym momencie odrzuciłem następujące opcje:
1) Hamulce. - Nic nie da, jestem na trawie.
2) Przewracamy się już teraz. - Bez sensu, i tak wlecę w te podpory, w sposób niekontrolowany.
3) Odbijam się rękami od tablicy. - Bez sensu, wyrąbię w to twarzą, nie wiem, co zrobię z rękami, a potem w niekontrolowany sposób wywalę się na plecy.
4) Hej, jedziemy przecież wolno! Byczek!
I w tym momencie napiąłem mięśnie obręczy barkowej, pleców, karku i wyhamowałem w koncertowy sposób waląc czubkiem głowy w blachę. Pewnie było to słychać, ale ja tylko poczułem, jak blacha ugina się pod naciskiem. Ruszyłem głową. Coś zatrzeszczało. Mi się nic nie stało, a przynajmniej już nie chce się spać. Trzeba częściej sobie fundować takie rozrywki.
Mimo wszystko trochę czuję to uderzenie w karku. Może gdybym od razu mógł swobodnie ruszać głową, to szybko by przeszło, ale siedzę z głową wciśniętą między ramiona, bo ruszanie głową powoduje, że zimna szmata buffa szwęda mi się po karku, coś tam cieknie i robi się zimno. Więc za każdym razem muszę przezwyciężać konieczność rozruszania mięśni z oporem przed lejącym się z góry chłodem.
Doganiam czekających gdzieś na mnie Tomka i Hipcię. Ruszają od razu, więc nie mam okazji pochwalić się moim wyczynem. Ale po chwili skręcamy w jakąś małą dróżkę. Tomek gdzieś się zgubił, albo pojechał przodem. Ruszam i szlag mnie trafia. Równolegle z zasypianiem. Nie wiem, czy ciemne plamy na drodze to dziury czy łaty... ale to nie kwestia snu. Po prostu nie idzie tego odróżnić. Produkuję się więc ile sił w płucach, wkurzając (eufemizm!) na tę drogę i osiągam wiele: m.in. to, że nie chce mi się spać. I to, że nie wpadam we wszystkie dziury, a jedynie w te, których nie zauważam.
Kolejny nietypowy, dziwny podjazd, który prowadzi czort wie, jakimi łąkami, na jakieś dziwne minipłaskowyże, robię z Tomkiem. Mamy skrajnie różne spostrzeżenia co do wiejącego wiatru. Ja utrzymuję, że wiatr dmucha lekko ciepłem, a Tomek - że mnie pogrzmociło.
Po jakimś czasie Tomek znowu znika. Za to znajduję Hipcię, która mówi mi - uwaga, uwaga! - że jej GPS właśnie zdechł. Próbujemy go postawić na szybko - nie działa. Stajemy przy jakiejś latarni, kombinujemy z kablem, który może gdzieś przestał stykać - nic. "Typowa" usterka, którą w naszej długiej przygodzie z gwarancjami Garmina mieliśmy aż nadto: ekran się świeci i to w zasadzie tyle. Na dotyk nie reaguje.
Trudno, pojedziemy jakoś na mojej; w przestrzeniach podsiodłówki drzemie niezawodny turystyk, który w razie czego uratuje nam życie. Na razie... na razie na szczycie podjazdu spotykamy Tomka. Taki jakiś biedny, zmarznięty stoi sobie w wiacie przystankowej i chwali się, że właśnie poobkładał się dla izolacji plakatami zerwanymi z przystanku. I dłubie w telefonie. Znalazł już jeden posterunek policji, jakiś CPN gdzieś za Skałą i szukał m.in. piekarni. Wszystko po to, by gdzieś stanąć i się zagrzać. Mimo że mamy folię NRC i chcemy się nią podzielić, Tomek stanowczo odmawia. Nie jesteśmy pewni, czemu, ale po kilku próbach wepchnięcia mu jej, poprzestajemy i postanawiamy pozwolić pracować jego plakatom.
Robi mi się smutno. Bo tak sobie stoimy i jest mi trochę chłodno. Nawet może trochę bardziej niż "trochę". A skoro tak, to naprawdę szkoda mi tej dwójki moich trzęsących się zmarzlaków. Dlatego też proponuję ruszyć zadki szlakiem jakichkolwiek miejsc, gdzie można będzie choć odrobinę się zagrzać. W ostateczności na posterunku, przecież nas nie zastrzelą.
Ruszamy. Droga prowadzi góra-dół, gdzieś przy drodze stoi sobie pojemnik na rzeczy dla potrzebujących. Moje dwie sierotki akurat są potrzebujące, więc przetrząsam to, co akurat jest dostępne na zewnątrz, ale nie ma niczego na rozmiar ani szczególnie grzejącego. Szczególnie nikt akurat nie postanowił oddać jakiegoś polara (polartec, gramatura co najmniej 200).
Na szczęście po drodze do Skały kończy się nam walka z przewyższeniami. Jedziemy dłuższy fragment doliną Prądnika. Robi się trochę cieplej, jadę z Tomkiem, zagadujemy. Hipcia jak zwykle z przodu, jak dowiedziałem się po wszystkim, chwilowo piłuje twarz do muzyki lecącej w uszach. W końcu Skała - stolica polskiego smogu. I, jak można przypuszczać, śmierdzi jakimiś palonymi odpadami. A żadnego miejsca, w którym można się zagrzać, nie widać.
W końcu na wylocie... jest! Maleńka stacyjka. Mały, parterowy pawilon. Wbijamy tam w trójkę. Nie ma ekspresu, nie ma prawie niczego. Kupujemy kilka rzeczy na zapas, Tomek kupuje całą apteczkę samochodową, którą później prawie całą odda - najdroższa folia NRC o jakiej słyszałem - 45 zł! Pożycza od sprzedawczyni nożyczki i rusza wyciąć sobie coś na kształt garnituru, który będzie go grzał. Czekamy, zagadujemy z panią, a po chwili, gdy już nie wiadomo, co z Tomkiem, siadam na glebie i drzemię kilka minut. Po chwili się pojawia. Możemy ruszać.
Pierwszy kontakt z chłodnym powietrzem jest straszny. Rzuca mi wszystkimi chyba mięśniami, a pierwsze kilometry, przez jakieś podejrzane asfalty i jedno wahadełko, jadę spięty jak jedna wielka kulka zmrożonej plasteliny. Po dłuższej chwili dopiero rozgrzewam się i można jechać spokojnie.
Hipci natomiast, jak się okazuje, zaszkodziła kolacja w hotelu. Zaczyna rzygać jak kot. Przez długi fragment będzie zostawała dyskretnie z tyłu i po chwili doganiała nas.
Plan jest prosty: mamy jakieś 30 km do przecięcia DK 79, a tam... tam ma być duża, porządna stacja benzynowa. I tam robimy przegrupowanie, postój, pijemy kawę, żremy, stabilizujemy się i pędzimy na piękny, wyczekiwany, radosny odcinek górski. Który został bardzo porządnie opisany przez Krzyśka.
Stacja jest po drugiej stronie remontowanej drogi. I... nieczynna. Shell, rozwalony i aktualnie w przebudowie. Ale, na szczęście, jakieś pięćset metrów na zachód widzimy Orlena. Ruszamy więc tam. Na jakichś wybojach z mugbaga wypada mi kilka rzeczy. Wracam po nie po chwilę - po dwóch Snickersach przejechały auta, ale jeszcze się do czegoś nadadzą. Chyba.
Na miejscu kupujemy kawę (Hipcia czekoladę, przez problemy z żołądkiem nie może nic jeść, wszystko wraca), wrzucamy kilka batonów do baku i gdy mamy już ruszać (a muszę przyznać, że bardzo, bardzo mi się nie chciało) czuję, że natura wzywa. Ruszam więc. A jako że spodenki na szelkach, to wiecie: ściągamy wszystkie warstwy od góry i dopiero wtedy... Gdy wracam do grupy, niosąc w rękach dwie kurtki, rękawiczki i czapkę, witają mnie bardzo ciężkie spojrzenia i niewybredne komentarze. Żeby dali mi spokój, wrzucam wszystko na siebie i ruszam, byle szybciej. Ruszamy, bo jedzie ze mną Hipcia. Tomek mówi, że jeszcze postoi, a potem ruszy za nami dla rozgrzewki.
Niedługo jedziemy sami. Jakieś jedenaście kilometrów. Tomek dojeżdża do nas gdy błąkamy się po skrzyżowaniu kilku dróg, nie do końca wiedząc, gdzie skręcić. Ale on też nie wie. Gdy w końcu ustalamy, Hipcia pechowo zalicza glebę przy zawrotce.
Zaczynamy toczenie się. Nikomu się już chyba nie spieszy. Hipcia poczuła się lepiej więc znowu zaczęła ganiać po górkach jak kucyk. Pojawiają się pierwsze pagórki, na których regularnie jadę sobie jako ostatni. Poczekają. Na razie słychać nas z kilku kilometrów, bo nasze łańcuchy zostały kompletnie wypłukane i wszystkie okoliczne psy uciekają na sam tylko dźwięk tego, że nadjeżdżamy.
Cierpliwie pokonujemy pierwsze pagórki. Miejsce, w którym w opisie trasy napisano "uwaga na znak STOP, jest niewidoczny", przecinam rozpędem. O tym, że miałem ustąpić pierwszeństwa dowiaduję się dopiero po fakcie. Cudownie. Dlatego też staję tuż za skrzyżowaniem (nie, nie wiem, jakim cudem jechałem tu pierwszy) i macham jak szalony, by zwolnili. Oboje przecinają drogę prawie bez rozglądania się i... dopiero ode mnie dowiadują się, że to była główna.
Za Tymbarkiem jadę tuż za Hipcią. No, jakieś kilkadziesiąt metrów. Gdy zauważam, że zjedża na przystanek autobusowy, a jakiś samochód dość dynamicznie staje przed nią, zapala mi się lampka. Gdy z niej wyskakuje jakiś facet i bardzo dynamicznym krokiem rusza w jej stronę, przyspieszam, bo zapowiada się awantura, a skoro tak, to ja też chcę się bawić! Ale... nie. Facet okazuje się być kibicem i przy okazji dziennikarzem lokalnego portalu, więc poprzestajemy na krótkiej rozmowie i kilku fotkach. Życzy nam powodzenia i już ruszamy dalej.
Teraz..., jak to napisał Krzysiek, "przed nami jeden z ładniejszych fragmentów całej trasy … czyli 6,5 km pofalowanej (+174 m) wierzchowiny.". I faktycznie był to jeden z najładniejszych fragmentów trasy.
Ale na przystanki i oglądanie widoków nie ma zbytnio czasu, trzeba jechać dalej. Podjazd pod Przełęcz pod Ostrą pokonuję jako ostatni z trójki, ale odrabiam sobie to wszystko na zjeździe do Kamienicy i do miejscowości dojeżdżam (lekko wychłodzony, bo rozebrałem się do krótkiego) równo z Hipcią. Tam juz na przystanku czeka na nas zrelaksowany Tomek. Po chwili postanawia poszukać sklepu i znika. A przed nami...
... przed nami, po kilku kilometrach, zaskakujący mostek, który prawie wszyscy przegapili. Zawracamy, wbijamy i... na samym początku, na betonowych płytach, Hipcia zatrzymuje się, mi nagle brakuje miejsca i przy zerowej prędkości wywalam się na glebę. Zbieram się powoli, gramolę spod roweru, przepuszczamy samochód, który jechał pod gorę i ruszamy pod "Makowską wschodu" czyli Wierch Młynne. Nie wiem, ile toto miało procent. Kilka pierwszych ścianek wciągam, ale po chwili czuję w kolanach, że to nie jest najlepszy pomysł. Schodzę i ruszam z buta: sól kolarstwa, czyli spacer z rowerem po górach. Tak, jak rok temu: szkoda stawów i ścięgien na katowanie się na sam koniec sezonu.
Zjazd jest szybki, przyjemny i po chwili ruszamy pod Przełęcz Knurowską. Tomek zostaje na miejscu - wreszcie znalazł sklep. Po chwili zatrzymuje się przy nas samochód - Krzysiek, który (jak się okazuje) wycofał się - odwiedził nas na trasie. I częstuje bananem. A darowanego banana się nie odmawia.
Hipcia postanawia też w końcu założyć zapasowego GPS-a, bo już ma dość czekania na każdym skrzyżowaniu na nas. Krzysiek próbuje jej zrestartować trakera bo rzekomo nie działa. Jak się okazało w bazie, bez skutku.
O tym, że przełęcz będzie łagodna i raczej żmudna wiem z czytanej po drodze linkowanej wcześniej relacji. Przed nami jeden z czterech pozostałych podjazdów. Tomek wyprzedza nas, bo jego z kolei wezwał szlak i musi gnać, by na szczycie znaleźć toaletę. Podjazd robimy sobie razem. Pod koniec zaczynam puszczać muzykę - czas na hit tego wyjazdu: "Miłość w Zakopanem".
Niedaleko przed szczytem widzimy Tomka. Wyjedża, patrzy na nas i zawraca. Potem dopiero okaże się, że to nie on. On w tym momencie siedział w krzakach. I był zajęty. W pewnym momencie, podobno, zjechaliśmy tuż obok niego. I rozmawialiśmy o tym, że pewnie gdzieś gna przed nami. A on nie wierzył, że my go nie widzimy.
Teraz zaczyna się zabawniejszy fragment. Kawałek płaskiego w kierunku Falsztyna, podjazd i zjazd robimy zdrowym tempem, w sumie trochę goniąc Tomka, a w tym samym momencie on leci... goniąc nas. Po zjeździe do Nidzicy, gdy skręcamy na Łapszankę, patrzę na monitoring. Iżeco?! Tomek jest za nami? Ale jakieś 2 km, dogoni. W międzyczasie pytam Eliziuma o to, czy ktoś nas w sumie może dogonić... nikt. Więc teraz możemy sobie spokojnie tocząc się czekać na Tomka. Który nas wcale nie chce dogonić. Po jakimś czasie sprawdzam - odstęp ten sam. Dziwne.
Bierze mnie spanie. W pewnym momencie Hipcia ma atak bólu stóp, więc staje, ja w tym czasie zdążam zawinąć do sklepu i kupić półlitrowego energetyka. Kilka zdrowych łyków, lecę dalej. Czekam chwilę, Hipcia dołącza i ruszamy dalej. W pewnym momencie piszę SMS do Tomka... i takiej odpowiedzi to ja się nie spodziewam: "Ja Was nie dogonię".
Zostaję i czekam. Po chwili czekania odechciewa mi się, więc puszczam się w kilkusetmetrowy zjazd i, gdy akurat się zatrzymuję, zauważam Tomka opuszczającego Łapsze Wyżne. Dojeżdża do mnie. Patrząc z jakim wigorem dojeżdża do mnie, czuję, że popełniłem błąd. Bo zaraz to ja będę go prosił o to, żeby zaczekał, co za kretyński pomysł, żeby mu pomóc i dać koło?! Ale to bylo tylko wrażenie. Tomek chętnie wsiada na koło i holuje się za mną. Po pewnym czasie wypowiada nawet zdanie, które chyba sobie wydrukuję i oprawię: "Długo będziemy tak zapierdalać?".
Pytam, ile jedziemy. 13 km/h. Hmm...
Częstuję go energetykiem i ruszamy dalej. Po niedługiej pogoni łapiemy Hipcię. I tak sobie już jedziemy w trójkę. Tomek marudzi, Hipcia jedzie radosne "mam to w dupie", a ja się toczę gdzieś pomiędzy tym wszystkim.
Na samej końcówce podjazdu do Tomka dzwoni córka. Sieć przerywa rozmowę, a wstęp brzmi bardzo niepokojąco, przynajmniej tak wnioskuję po kilku urwanych słowach, które słyszę. Czyli coś się stało, nie wiadomo co i zasięg się skończył. I w tym momencie Tomek wrzuca telefon do kieszeni i robi na tej dziesięcioprocentowej końcówce taki start z miejsca, że pewnie nawet Saganowi zrosiłoby się czółko, gdyby miał za nim ruszyć. Kończy stumetrowy sprint, wydziera telefon z kieszeni, rozmawia, rozłącza się i mówi coś. Do mnie mówi. Po chwili się ogląda i jakby ze zdziwieniem stwierdza, że jestem kilkadziesiąt metrów niżej.
Na szczycie mieliśmy zrobić sobie zespołową fotkę, ale Hipcia jest już daleko i coraz szybciej ucieka. Pewnie "nie usłyszała".
O tak nam zwiała:
Zjazd z Łapszanki jest inny niż na MRDP. Pojedziemy prosto, darując sobie krótką ściankę na koniec... tak jeszcze nie jechaliśmy. Tomek zostaje z tyłu, bo robi fotki, na zjeździe wyprzedzam Hipcię i wąskim, stromym asfaltem przebijam się do drogi głównej. Hamuję, przejeżdżam na główną i staję, by dać znać, gdyby coś jechało. Ot, taka tam zespołowa współpraca.
Na sam koniec, na deser, pozostaje podjazd pod Brzegi. Tomek zostaje na dole, dopompować koło, ja ruszam kilkadziesiąt metrów za Hipcią. Nie doganiam jej, za to Tomek dochodzi mnie już na wypłaszczeniu i końcówkę robimy razem. Hipcia jest jakieś dwieście metrów z przodu, czeka na nas przy wjeździe na Głodówkę... gdzie czekają również Gosia i Krzysiek - obsługa PK META. Honorowy podjazd pod kamieniach pod schronisko i... koniec.
Ex aequo zajmujemy siódme miejsce. Jak na wyścig przejechany na luźnym biegu wygląda to bardzo dobrze. Zresztą, trzeba uczciwie przyznać, że w takich warunkach, w sytuacji, gdy około trzydziestu procent startujących (!) rezygnuje, samo ukończenie jest już jak zwycięstwo.
Po zakończeniu bierzemy wreszcie zasłużoną kąpiel (ha, jakby nam brakowało wody!) i siadamy do jedzenia. Imprezę kończymy dość szybko, lekko po dziesiątej. Akurat sobie drzemałem w głównej sali, gdy uznano, ustami Hipci, że mam spadać do łóżka. Poszliśmy więc z Tomkiem. Każdy zaległ w swoim łóżku. I w sumie dalej niewiele pamiętam. Poza tym, że obudziłem się obok, tak, pluszowego dzika. A zaraz obok spała Hipcia.
- DST 269.61km
- Czas 15:42
- VAVG 17.17km/h
- Sprzęt Czorny
MRDP - 6
- DST 257.10km
- Czas 18:16
- VAVG 14.07km/h
- Sprzęt Czorny
Sobota, 20 maja 2017
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem, Hipek poleca
Zlot forum w Krzętowie
Na zlot forum podrozerowerowe.info wybierałem się już od dłuższej chwili. Najpierw nie mogłem pojechać, a potem, przez dwa lata, orientowałem się trochę za późno. Konkretnie wtedy, gdy na forum pojawiał się wątek "po zlocie". W tym roku w końcu się udało.
Na zlot fajnie by było dojechać rowerem. No i też w dobrym guście byłoby zaliczenie kilku gmin. Hipcia ułożyła trasę - z Radomia, około 200 km. No i tu zaczęły się problemy. 200 km to jakieś osiem godzin jazdy. Jak to pogodzić? W piątek z przyczyn technicznych (nie mieliśmy jeszcze na czym jechać) można było wyjechać dopiero późnym popołudniem, czyli na miejscu bylibyśmy w środku nocy. No i teraz weź szukaj swojego miejsca, budź ludzi... Z kolei jak ruszać wczesnym rankiem... najpierw trzeba by było zarwać noc i wstać o czwartej na pociąg, a potem jechać i być na miejscu po południu, co też jest bez sensu, tak to w ogóle nie ma po co się ruszać z domu. No i co tu począć?
Na szczęście jest taki czas, który większość z nas spędza kompletnie bezproduktywnie na leżeniu bez ruchu. Noc!
Wróciliśmy z pracy, dokończyłem pracę nad rowerami i pojechaliśmy na dworzec. Co prawda już na miejscu, na zlocie, wyjaśniono mi, że łączenie ze sobą trzech rzeczy: 1) jazdy nocną linią do Radomia, 2) wysiadanie w Radomiu, 3) o północy, niekoniecznie może być najciekawszym i najmądrzejszym połączeniem, ale odkryłem to już po drodze, gdy jeszcze w Warszawie konduktorka rozmawiając ze mną, gdy wsiadałem, wspominała o "tej linii" i to bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu. Po drodze zresztą pojawiały się i dziwne typy, i najwyraźniej potężnie naćpany dresik, i całkiem wstawiony koleżka, któremu w miarę zmian stężenia alkoholu we krwi powoli włączał się agresor i który na szczęście wysiadł zanim wpadł na jakiś kreatywniejszy sposób spożycia swojej energii niż wyżywanie się na kupionych przez siebie zakupach.
Na szczęście obyło się bez przygód, chociaż naprawdę kilka razy się obawiałem nad możliwymi wariantami najbliższej przyszłości. Wysiedliśmy na dworcu o 00:40. Wypakowaliśmy się i ruszyliśmy przed siebie. Po chwili okazało się, że jedna z baterii jednak postanowiła się z nami pożegnać, więc natychmiast robimy przystanek na Orlenie. Na szczęście mają właśnie takie, jakich potrzebujemy.
Ruszamy dalej. Po chwili kończy się upierdliwa DDR i zjeżdżamy na jezdnię. Kilka sekund później przejeżdża obok nas czarny golf, a dżentelmen wewnątrz krzyczy "ścieżka!". No taaaaak.
Pierwszy punkt planu, jest taki jak zawsze: opuścić duże miasto. Udaje się to zrobić całkiem sprawnie. Pomaga wiejący w plecy wiatr, więc zasuwamy jak szalone jeże przez las. No ale to, co dobre, szybko się kończy. Wiatr nadal wieje w plecy, ale pojawiają się paskudne dziury i prędkość spada. Pobawiliśmy się godzinę i rumakowanie właśnie się skończyło. Teraz czas na... hmm... przełaj? Tak, to dobra nazwa.
Dodatkowo, w całej okolicy panuje moda na puszczanie psów luzem. Kilkanaście burków goni nas na drodze, praktycznie po jednym w każdej wsi.
W końcu świat zaczyna wyglądać lepiej! Wyjeżdżamy na drogę wojewódzką na Przysuchę. Ładny - bo świeżo po remoncie - aslfat!
Przez dwa kilometry.
Potem zaczyna się kilka kilometrów wymienianego asfaltu, czyli jazda po gruntówce usianą drobnymi kamykami. Teraz to już na pewno przydałaby się przełajówka, a nie cienkie, szosowe koła. Do tego robi się chłodno; chyba za bardzo uwierzyliśmy w zapowiedzi, że w nocy będzie co najmniej 10 stopni. Tutaj jest ich siedem i tylko w bluzie zaczynam się czuć niekomfortowo. Hipci lepiej nie komentować.
W Przysusze mimo pierwszych planów jechania do kolejnej stacji, postanawiamy zatrzymać się na kawę. I to nie był dobry pomysł. To był bardzo dobry pomysł. Od razu rozjaśnia się umysł, a do tego zakładamy na siebie zabrane z domu wiatrówki. I już robi się cieplej.
Po chwili horyzont, który jeszcze przed chwilą nieśmiało i tylko trochę jaśniał, rozbrzmiewa mocniejszym blaskiem. Gdy zaczynamy pierwszy i najwyższy podjazd całego wyjazdu (najwyższy punkt to całe 379 m, jest to, jeśli wierzyć nazwie segmentu na Stravie, Góra Romanów) jest już jasno. Podjazd jest miły i przyjemny. Jedziemy razem, a tuż przed szczytem Hipcia, najwyraźniej znudzona tempem mojego podjazdu, lekko staje sobie na pedały i omija mnie, bez problemu łojąc najostrzejszą końcówkę. Skojarzyło mi się to z tym, jak Rafał Majka wygrał ostatnio drugi etap Tour de California, tak niby bez problemu utrzymując się na kole, a potem po prostu omijajac rywala i lecąc do mety, więc od tej pory, do samego końca wyjazdu, przy takich sytuacjach (a było tak przy każdym podjeździe...), krzyczałem "No, lecisz, Majeczka".
(Oglądać od ósmej minuty)
Z grubsza podjazdy kończyłem o tak:
Na końcu długiej prostej, tuż przed wyjazdem na krajówkę, musimy się zatrzymać. Sto metrów od nas obie strony drogi są zajęte przez trzy lochy i gromadę warchlaków. Hipcia oczywiście wpada na pomysł, że walimy przed siebie, na pewno się przestraszą, a jak nie, to przemkniemy pośrodku, ale czuję się jakoś nieprzekonany. Stoimy chwilę, ale nie zauważają nas. Postanawiamy się lekko zbliżyć - jakieś pięć metrów. I w tym momencie zauważamy, że w podobnej odległości stoi sobie resztka stada, w tym dwa olbrzymie samce. No jakoś trzeba było dać im znać, więc kopnąłem blokiem w pedał. Nietypowy dla lasu głuchy dźwięk wybrzmiał i dziczki leniwie potruchtały w kierunku lasu. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś się zaplątał, miejsce, w którym stały, przebyliśmy dość szybko.
Do pokonania pozostały jeszcze dwa większe podjazdy. Po drodze robimy przystanek na... a w sumie to nie pamiętam, po co się zatrzymaliśmy, ale przy okazji okazało się, że nie zapiąłem podsiodłówki pod Orlenem i od Przysuchy radośnie jadę sobie z torbą spiętą tylko poprzeczną taśmą. Nic na szczęście nie wypadło.
Słońce wychodzi i oświetla wszystko. Temperatura powolutku rośnie i robi się naprawdę ładnie. Na krajówce z numerem 74 mamy do pokonania prawie trzydzieści kilometrów. Tutaj sen odzywa się po swoje i przez chwilę muszę walczyć z chęcią kimnięcia sobie na rowerze. Kilka razy spadam z koła. Na szczęście po drodze napatoczył się Huzar (którego miałem zanotowanego już wcześniej). Robimy tam przerwę na wczesne śniadanie w postaci rogalików, popite energetykiem. Przy okazji ściągamy wiatrówki. Dla mnie był to już najwyższy czas, bo zrobiło się pod spodem wilgotno, więc korzystając z przerwy wystawiam się do słońca, próbując dosuszyć.
Ruszamy. Natychmiast okazuje się, że zdjęcie wiatrówek było obdarzone solidną dawką optymizmu. Na szczęście po chwili kończą się lasy, przez które jechaliśmy i wyjeżdżamy na łąki. Tam robi się lekko cieplej.
Zygzakiem docieramy do miniętej przed chwilą krajówki z numerem 42, a potem, oczywiście, zjeżdżamy z niej by zaliczyć jakąś gminę. Z całkiem szerokiej drogi zjeżdżamy w węższą. A potem GPS wskazuje mi kolejny skręt. Ale w łąkach nie widzę którędy mamy jechać. I... wtedy okazuje się. Bez tego wyjazd gminny byłby niezaliczony. Gruntowa, dziurawa droga. Która, po chwili, przechodzi w drogę przez las oznaczoną napisem "wjazd bez zezwolenia zabroniony". Robi się jeszcze bardziej dziurawo i kamieniście. Z niecierpliwością czekam na piasek, bo tylko tego nam brakuje.
W końcu pojawia się asfalt. Dość szybko stajemy, bo muszę zdjąć z siebie bluzę i spodnie, mimo wczesnej godziny mamy już siedemnaście stopni.
Skoro wyjazd był tak dziurawy, to nie mógł inaczej się skońćzyć. Trafiamy na kolejną drogę, która bardziej pasowałaby do zawodów MTB. Za Przedbórzem trafiamy na kawałek przyzwoitej drogi, do tego wiatr, który był kapryśny, na ten akurat kawałek postanowił wiać nam w plecy. Po chwili trzeba było oddać zaciągnięty kredyt. Nie dość, że pod wiatr, to jeszcze po dziurach.
Ale za to widoki były takie, że nie żałowałem, że po drodze, o czym nie wspomniałem, wybraliśmy jedną z dłuższych opcji dojazdu, nie najprostszą, dwustukilometrową. Przeciwnie, zastanawiałem się, czy na pewno nie poświęcić całego dnia na jeżdżenie po tej okolicy.
W końcu dojechaliśmy w najbliższą okolicę, ostatnia prosta... Najpierw spotykamy Mikiego, który, niestety, musi nagle opuścić zlot. Później Turystę, który akurat jedzie na wycieczkę. A potem, gdy zastanawiamy się, jak dotrzeć do celu (bo znacznik na mapie jest bardzo nieprecyzyjny), widzimy całą grupę rowerzystów wyjeżdającą na poranną rundkę. Jedziemy w przeciwnym kierunku i docieramy do celu.
Na miejscu akurat spotykamy kilka grup oczekujących na wyjazd na kajaki. Dowiaduję się jednej smutnej rzeczy: że na miejscu nie można kupić piwa, a naprawdę, naprawdę o tym marzyłem; przy powitaniu słowo "piwo" powtórzyłem chyba najczęściej z wszystkich.
Ruszamy na poszukiwanie domku, w końcu znajdujemy wolny i się wprowadzamy. A dalej... a dalej to trzeba było być. Opowieści koniec!
Na zlot fajnie by było dojechać rowerem. No i też w dobrym guście byłoby zaliczenie kilku gmin. Hipcia ułożyła trasę - z Radomia, około 200 km. No i tu zaczęły się problemy. 200 km to jakieś osiem godzin jazdy. Jak to pogodzić? W piątek z przyczyn technicznych (nie mieliśmy jeszcze na czym jechać) można było wyjechać dopiero późnym popołudniem, czyli na miejscu bylibyśmy w środku nocy. No i teraz weź szukaj swojego miejsca, budź ludzi... Z kolei jak ruszać wczesnym rankiem... najpierw trzeba by było zarwać noc i wstać o czwartej na pociąg, a potem jechać i być na miejscu po południu, co też jest bez sensu, tak to w ogóle nie ma po co się ruszać z domu. No i co tu począć?
Na szczęście jest taki czas, który większość z nas spędza kompletnie bezproduktywnie na leżeniu bez ruchu. Noc!
Wróciliśmy z pracy, dokończyłem pracę nad rowerami i pojechaliśmy na dworzec. Co prawda już na miejscu, na zlocie, wyjaśniono mi, że łączenie ze sobą trzech rzeczy: 1) jazdy nocną linią do Radomia, 2) wysiadanie w Radomiu, 3) o północy, niekoniecznie może być najciekawszym i najmądrzejszym połączeniem, ale odkryłem to już po drodze, gdy jeszcze w Warszawie konduktorka rozmawiając ze mną, gdy wsiadałem, wspominała o "tej linii" i to bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu. Po drodze zresztą pojawiały się i dziwne typy, i najwyraźniej potężnie naćpany dresik, i całkiem wstawiony koleżka, któremu w miarę zmian stężenia alkoholu we krwi powoli włączał się agresor i który na szczęście wysiadł zanim wpadł na jakiś kreatywniejszy sposób spożycia swojej energii niż wyżywanie się na kupionych przez siebie zakupach.
Na szczęście obyło się bez przygód, chociaż naprawdę kilka razy się obawiałem nad możliwymi wariantami najbliższej przyszłości. Wysiedliśmy na dworcu o 00:40. Wypakowaliśmy się i ruszyliśmy przed siebie. Po chwili okazało się, że jedna z baterii jednak postanowiła się z nami pożegnać, więc natychmiast robimy przystanek na Orlenie. Na szczęście mają właśnie takie, jakich potrzebujemy.
Ruszamy dalej. Po chwili kończy się upierdliwa DDR i zjeżdżamy na jezdnię. Kilka sekund później przejeżdża obok nas czarny golf, a dżentelmen wewnątrz krzyczy "ścieżka!". No taaaaak.
Pierwszy punkt planu, jest taki jak zawsze: opuścić duże miasto. Udaje się to zrobić całkiem sprawnie. Pomaga wiejący w plecy wiatr, więc zasuwamy jak szalone jeże przez las. No ale to, co dobre, szybko się kończy. Wiatr nadal wieje w plecy, ale pojawiają się paskudne dziury i prędkość spada. Pobawiliśmy się godzinę i rumakowanie właśnie się skończyło. Teraz czas na... hmm... przełaj? Tak, to dobra nazwa.
Dodatkowo, w całej okolicy panuje moda na puszczanie psów luzem. Kilkanaście burków goni nas na drodze, praktycznie po jednym w każdej wsi.
W końcu świat zaczyna wyglądać lepiej! Wyjeżdżamy na drogę wojewódzką na Przysuchę. Ładny - bo świeżo po remoncie - aslfat!
Przez dwa kilometry.
Potem zaczyna się kilka kilometrów wymienianego asfaltu, czyli jazda po gruntówce usianą drobnymi kamykami. Teraz to już na pewno przydałaby się przełajówka, a nie cienkie, szosowe koła. Do tego robi się chłodno; chyba za bardzo uwierzyliśmy w zapowiedzi, że w nocy będzie co najmniej 10 stopni. Tutaj jest ich siedem i tylko w bluzie zaczynam się czuć niekomfortowo. Hipci lepiej nie komentować.
W Przysusze mimo pierwszych planów jechania do kolejnej stacji, postanawiamy zatrzymać się na kawę. I to nie był dobry pomysł. To był bardzo dobry pomysł. Od razu rozjaśnia się umysł, a do tego zakładamy na siebie zabrane z domu wiatrówki. I już robi się cieplej.
Po chwili horyzont, który jeszcze przed chwilą nieśmiało i tylko trochę jaśniał, rozbrzmiewa mocniejszym blaskiem. Gdy zaczynamy pierwszy i najwyższy podjazd całego wyjazdu (najwyższy punkt to całe 379 m, jest to, jeśli wierzyć nazwie segmentu na Stravie, Góra Romanów) jest już jasno. Podjazd jest miły i przyjemny. Jedziemy razem, a tuż przed szczytem Hipcia, najwyraźniej znudzona tempem mojego podjazdu, lekko staje sobie na pedały i omija mnie, bez problemu łojąc najostrzejszą końcówkę. Skojarzyło mi się to z tym, jak Rafał Majka wygrał ostatnio drugi etap Tour de California, tak niby bez problemu utrzymując się na kole, a potem po prostu omijajac rywala i lecąc do mety, więc od tej pory, do samego końca wyjazdu, przy takich sytuacjach (a było tak przy każdym podjeździe...), krzyczałem "No, lecisz, Majeczka".
(Oglądać od ósmej minuty)
Z grubsza podjazdy kończyłem o tak:
Na końcu długiej prostej, tuż przed wyjazdem na krajówkę, musimy się zatrzymać. Sto metrów od nas obie strony drogi są zajęte przez trzy lochy i gromadę warchlaków. Hipcia oczywiście wpada na pomysł, że walimy przed siebie, na pewno się przestraszą, a jak nie, to przemkniemy pośrodku, ale czuję się jakoś nieprzekonany. Stoimy chwilę, ale nie zauważają nas. Postanawiamy się lekko zbliżyć - jakieś pięć metrów. I w tym momencie zauważamy, że w podobnej odległości stoi sobie resztka stada, w tym dwa olbrzymie samce. No jakoś trzeba było dać im znać, więc kopnąłem blokiem w pedał. Nietypowy dla lasu głuchy dźwięk wybrzmiał i dziczki leniwie potruchtały w kierunku lasu. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś się zaplątał, miejsce, w którym stały, przebyliśmy dość szybko.
Do pokonania pozostały jeszcze dwa większe podjazdy. Po drodze robimy przystanek na... a w sumie to nie pamiętam, po co się zatrzymaliśmy, ale przy okazji okazało się, że nie zapiąłem podsiodłówki pod Orlenem i od Przysuchy radośnie jadę sobie z torbą spiętą tylko poprzeczną taśmą. Nic na szczęście nie wypadło.
Słońce wychodzi i oświetla wszystko. Temperatura powolutku rośnie i robi się naprawdę ładnie. Na krajówce z numerem 74 mamy do pokonania prawie trzydzieści kilometrów. Tutaj sen odzywa się po swoje i przez chwilę muszę walczyć z chęcią kimnięcia sobie na rowerze. Kilka razy spadam z koła. Na szczęście po drodze napatoczył się Huzar (którego miałem zanotowanego już wcześniej). Robimy tam przerwę na wczesne śniadanie w postaci rogalików, popite energetykiem. Przy okazji ściągamy wiatrówki. Dla mnie był to już najwyższy czas, bo zrobiło się pod spodem wilgotno, więc korzystając z przerwy wystawiam się do słońca, próbując dosuszyć.
Ruszamy. Natychmiast okazuje się, że zdjęcie wiatrówek było obdarzone solidną dawką optymizmu. Na szczęście po chwili kończą się lasy, przez które jechaliśmy i wyjeżdżamy na łąki. Tam robi się lekko cieplej.
Zygzakiem docieramy do miniętej przed chwilą krajówki z numerem 42, a potem, oczywiście, zjeżdżamy z niej by zaliczyć jakąś gminę. Z całkiem szerokiej drogi zjeżdżamy w węższą. A potem GPS wskazuje mi kolejny skręt. Ale w łąkach nie widzę którędy mamy jechać. I... wtedy okazuje się. Bez tego wyjazd gminny byłby niezaliczony. Gruntowa, dziurawa droga. Która, po chwili, przechodzi w drogę przez las oznaczoną napisem "wjazd bez zezwolenia zabroniony". Robi się jeszcze bardziej dziurawo i kamieniście. Z niecierpliwością czekam na piasek, bo tylko tego nam brakuje.
W końcu pojawia się asfalt. Dość szybko stajemy, bo muszę zdjąć z siebie bluzę i spodnie, mimo wczesnej godziny mamy już siedemnaście stopni.
Skoro wyjazd był tak dziurawy, to nie mógł inaczej się skońćzyć. Trafiamy na kolejną drogę, która bardziej pasowałaby do zawodów MTB. Za Przedbórzem trafiamy na kawałek przyzwoitej drogi, do tego wiatr, który był kapryśny, na ten akurat kawałek postanowił wiać nam w plecy. Po chwili trzeba było oddać zaciągnięty kredyt. Nie dość, że pod wiatr, to jeszcze po dziurach.
Ale za to widoki były takie, że nie żałowałem, że po drodze, o czym nie wspomniałem, wybraliśmy jedną z dłuższych opcji dojazdu, nie najprostszą, dwustukilometrową. Przeciwnie, zastanawiałem się, czy na pewno nie poświęcić całego dnia na jeżdżenie po tej okolicy.
W końcu dojechaliśmy w najbliższą okolicę, ostatnia prosta... Najpierw spotykamy Mikiego, który, niestety, musi nagle opuścić zlot. Później Turystę, który akurat jedzie na wycieczkę. A potem, gdy zastanawiamy się, jak dotrzeć do celu (bo znacznik na mapie jest bardzo nieprecyzyjny), widzimy całą grupę rowerzystów wyjeżdającą na poranną rundkę. Jedziemy w przeciwnym kierunku i docieramy do celu.
Na miejscu akurat spotykamy kilka grup oczekujących na wyjazd na kajaki. Dowiaduję się jednej smutnej rzeczy: że na miejscu nie można kupić piwa, a naprawdę, naprawdę o tym marzyłem; przy powitaniu słowo "piwo" powtórzyłem chyba najczęściej z wszystkich.
Ruszamy na poszukiwanie domku, w końcu znajdujemy wolny i się wprowadzamy. A dalej... a dalej to trzeba było być. Opowieści koniec!
- DST 243.37km
- Czas 09:08
- VAVG 26.65km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 15 grudnia 2016
Kategoria zaliczając gminy, do czytania, > 200 km
Zimowa hip-rawka. Dzień 1
Pobudka, szybka kawa i szukanie roweru po omacku. Wrzucenie sakw. Droga na dworzec. Pociąg... a tam pełen komfort: wagon z tych dużych, z wieloma wieszakami na rowery. Stawiamy sobie rowery wygodnie pod ścianą i zasiadamy w wygodnym, starym, pachnącym poprzednią epoką przedziale. Za chwilę następuje dość zabawna sytuacja: okazuje się, że jedna pani... pomyliła pociągi i zamiast do Płocka, jedzie w kierunku Suwałk. Nie zauważyła tego ani ona, ani osoba, która ją odprowadzała.
Wysiadamy w Malkinii. Od razu zaliczamy pierwszą gminę... tak to można jechać. Jedziemy ubrani dość ciepło (Hipcia ubrała się jak na eskapadę polarną), ale i tak po jakiejś godzinie muszę zmienić rękawiczki na grube. Dookoła z lekka zimowy krajobraz, sporo śniegu, lasy. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie chciało się tak strasznie spać!
Gryząc kierownicę i pochłaniając co większe ptaki paszczami rozciągniętymi od ziewania dotarliśmy w okolice Różana. Tam dopiero udało się dotrzeć do pierwszej stacji. Planowałem zrobić postój dopiero po załatwieniu dwóch okolicznych gminnych odbitek, ale okazało się, że Hipcia życzy sobie postoju od razu.
Kawa, parówka, dodatkowe spodnie i ochraniacze na kolana, niektórzy dodali ogrzewacze do butów, a do tego dodatkowe, polarowe rekawiczki... i od razu zrobiło się przyjemniej. Człowiek się rozbudził i zanosiło się na przyjemny wieczór.
Mimo tego, że do tej pory było w okolicy -2 stopni, było nam całkiem przyjemnie, nawet Hipcia, o dziwo, nie zmieniła rękawiczek na swoje grube łapawice.
Nie mieliśmy jeszcze większych planów dotyczących noclegu. Namiot i śpiwory czekały w sakwach, wszystko miało się dopiero okazać później.
Już o zmierzchu dotarliśmy pod Ostrołękę. Przyszedł czas na włączenie świateł i... okazało się, że WallE Hipci WallE mi prosto w oczy. Po pięciu minutach jazdy zarządziłem postój i obowiązkową zmianę kąta światełka. Uff... od razu lepiej. Widziałem świat już bez czerwonej łuny naokoło twarzy. Bardzo szybko obraziły się natomiast przednie lampki. Mimo baterii litowych świeciły słabo, a jedna praktycznie przestała świecić. Musieliśmy się szybko przerzucić na nasze "dopałki". Za to bardzo pomagał nam natomiast księżyc. Piękna pełnia świeciła przed nami, idealnie oświetlając drogę, tak że w sumie można było jechać bez światła.
Samą Ostrołękę objechaliśmy bardzo szerokim łukiem od południowo-wschodniej strony, widząc jedynie łunę miasta i odbiliśmy na zachód. Po krótkim, piętnastokilometrowym ledwie romansie z krajową "61", tuż za zakrętem zrobiliśmy postój. Zjedliśmy sobie po batoniku i po gryzie wody. Wróć: coś tam jeszcze wyciekło z bidonu spod lodu.
Asfalt choć czarny, pięknie mienił się od lekkiego szronu. Na szczęście nie było ślisko.
Powoli zbliżał się do nas Nowogród. Robiło się późno, temperatura sobie powoli spadała. Gdy z wojewódzkiej skręcaliśmy w jakąś boczną, było już prawie minus pięć. Po chwili skończył się nam asfalt i wjechaliśmy w gruntową drogę leśną. Straciliśmy poczucie czasu (bo wszystkie zegarki pokryły się grubą warstwą szronu, do tego wyłączyliśmy lampki aby jechać przy blasku księżyca), ale za to przegadaliśmy sobie pomysły na nocleg. Uznaliśmy, że nie pakujemy się do lasu (uczciwie trzeba przyznać, że nasz sprzęt biwakowy jest jesienny i bynajmniej nie nadaje się na zimę), dojedziemy do Kolna i tam zobaczymy, czy znajdzie się dla nas miejsce w gospodzie.
Pod samym miastem temperatura sięgnęła minimalnej tego wieczoru wartości - minus sześciu. Hotel (w starej synagodze) zechciał nas przyjąć, więc tylko na szybko zagościliśmy na pobliskim Orlenie i wróciliśmy zakopać się w łóżku (no jeszcze po drodze był szybki "grzaniec", czyli podgrzane piwo z sokiem; czemu ludzie nie potrafią robić porządnego grzańca?!).
Wysiadamy w Malkinii. Od razu zaliczamy pierwszą gminę... tak to można jechać. Jedziemy ubrani dość ciepło (Hipcia ubrała się jak na eskapadę polarną), ale i tak po jakiejś godzinie muszę zmienić rękawiczki na grube. Dookoła z lekka zimowy krajobraz, sporo śniegu, lasy. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie chciało się tak strasznie spać!
Gryząc kierownicę i pochłaniając co większe ptaki paszczami rozciągniętymi od ziewania dotarliśmy w okolice Różana. Tam dopiero udało się dotrzeć do pierwszej stacji. Planowałem zrobić postój dopiero po załatwieniu dwóch okolicznych gminnych odbitek, ale okazało się, że Hipcia życzy sobie postoju od razu.
Kawa, parówka, dodatkowe spodnie i ochraniacze na kolana, niektórzy dodali ogrzewacze do butów, a do tego dodatkowe, polarowe rekawiczki... i od razu zrobiło się przyjemniej. Człowiek się rozbudził i zanosiło się na przyjemny wieczór.
Mimo tego, że do tej pory było w okolicy -2 stopni, było nam całkiem przyjemnie, nawet Hipcia, o dziwo, nie zmieniła rękawiczek na swoje grube łapawice.
Nie mieliśmy jeszcze większych planów dotyczących noclegu. Namiot i śpiwory czekały w sakwach, wszystko miało się dopiero okazać później.
Już o zmierzchu dotarliśmy pod Ostrołękę. Przyszedł czas na włączenie świateł i... okazało się, że WallE Hipci WallE mi prosto w oczy. Po pięciu minutach jazdy zarządziłem postój i obowiązkową zmianę kąta światełka. Uff... od razu lepiej. Widziałem świat już bez czerwonej łuny naokoło twarzy. Bardzo szybko obraziły się natomiast przednie lampki. Mimo baterii litowych świeciły słabo, a jedna praktycznie przestała świecić. Musieliśmy się szybko przerzucić na nasze "dopałki". Za to bardzo pomagał nam natomiast księżyc. Piękna pełnia świeciła przed nami, idealnie oświetlając drogę, tak że w sumie można było jechać bez światła.
Samą Ostrołękę objechaliśmy bardzo szerokim łukiem od południowo-wschodniej strony, widząc jedynie łunę miasta i odbiliśmy na zachód. Po krótkim, piętnastokilometrowym ledwie romansie z krajową "61", tuż za zakrętem zrobiliśmy postój. Zjedliśmy sobie po batoniku i po gryzie wody. Wróć: coś tam jeszcze wyciekło z bidonu spod lodu.
Asfalt choć czarny, pięknie mienił się od lekkiego szronu. Na szczęście nie było ślisko.
Powoli zbliżał się do nas Nowogród. Robiło się późno, temperatura sobie powoli spadała. Gdy z wojewódzkiej skręcaliśmy w jakąś boczną, było już prawie minus pięć. Po chwili skończył się nam asfalt i wjechaliśmy w gruntową drogę leśną. Straciliśmy poczucie czasu (bo wszystkie zegarki pokryły się grubą warstwą szronu, do tego wyłączyliśmy lampki aby jechać przy blasku księżyca), ale za to przegadaliśmy sobie pomysły na nocleg. Uznaliśmy, że nie pakujemy się do lasu (uczciwie trzeba przyznać, że nasz sprzęt biwakowy jest jesienny i bynajmniej nie nadaje się na zimę), dojedziemy do Kolna i tam zobaczymy, czy znajdzie się dla nas miejsce w gospodzie.
Pod samym miastem temperatura sięgnęła minimalnej tego wieczoru wartości - minus sześciu. Hotel (w starej synagodze) zechciał nas przyjąć, więc tylko na szybko zagościliśmy na pobliskim Orlenie i wróciliśmy zakopać się w łóżku (no jeszcze po drodze był szybki "grzaniec", czyli podgrzane piwo z sokiem; czemu ludzie nie potrafią robić porządnego grzańca?!).
- DST 244.81km
- Czas 12:17
- VAVG 19.93km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 27 lipca 2016
Kategoria > 200 km, sakwy, zaliczając gminy
Piąta (słoneczna) Hip-rawka. Dzień 5
Ostatni dzień. I prawdopodobnie najbardziej nagrzany. W Gorzowie dostajemy w oczy brukiem, tak paskudnym, że szybko wygnał nas na chodnik. Stamtąd pozostała nam tylko długa prosta przetykana stacjami i odbitkami na poszczególne gminy. Oczywiście asfalt zupełnie się nie poprawił, aż do wjechania na drogę 92 w Miedzichowie. Tam dostaliśmy ładny asfalt, ale za to paskudnie od niego grzało.
Ostatni przystanek na coś chłodnego zrobiliśmy w Lwówku. Po zaliczeniu gminy w Pniewach do przejechania pozostała nam irytująco długa prosta. W samym mieście nawet nie zbłądziliśmy, ale tuż przed dworcem... zaczął padać deszcz. Po tylu dniach w ukropie, akurat zaczęło padać.
Stanąłem w kolejce po bilety. Za mną pięć osób. Proszę o dwa bilety na ludzi, dwa na rowery, na 18:40. Płacę kartą. Kobitka prawie oddaje mi bilety, ale pyta "To miało być na 17:40?". Więc z powrotem: każdy bilet trzeba anulować, kazdy trzeba opieczętować i dopiero wtedy można mi wydrukować potwierdzenie zwrotu kasy. No a potem... potem trzeba moje bilety kupić. Stałem dwadzieścia minut, za mną kolejka urosła do dwudziestu osób, cały ruch zblokowany. W końcu jednak udało się nabyć bilety i po chwhili oczekiwaliśmy juz na (opóźniony) pociąg do Warszawy. pierwsza nasza Letnia Hip-rawka zakończona!
Podsumowanie:
Trasa choć przygotowana w celach gminnych okazała się bardzo ładną i widokową; składały się na nią mało ruchliwe drogi prowadzące raz po raz niekończącymi się lasami, zielonymi wzgórzami, rozległymi polami. Po drodze było mnóstwo jezior, trawersowanie wzniesień, trochę przewyższeń, ciągle towarzyszący nam zapach dojrzewających śliwek i pól, na których pełną parą trwały żniwa, do tego oczywiście kombajny, w tym nawet(!) klasyczne bizony, którymi Hipcia od zawsze chce jeździć (czarny ciągnik to przeżytek). Jedynymi minusami to była oczywiście temperatura, wiatr i wyjątkowo paskudne asfalty (ciężko to w ogóle nazwać "asfaltem"), ale w sumie dzięki temu ciężej było zasnąć na rowerze.
Ostatni przystanek na coś chłodnego zrobiliśmy w Lwówku. Po zaliczeniu gminy w Pniewach do przejechania pozostała nam irytująco długa prosta. W samym mieście nawet nie zbłądziliśmy, ale tuż przed dworcem... zaczął padać deszcz. Po tylu dniach w ukropie, akurat zaczęło padać.
Stanąłem w kolejce po bilety. Za mną pięć osób. Proszę o dwa bilety na ludzi, dwa na rowery, na 18:40. Płacę kartą. Kobitka prawie oddaje mi bilety, ale pyta "To miało być na 17:40?". Więc z powrotem: każdy bilet trzeba anulować, kazdy trzeba opieczętować i dopiero wtedy można mi wydrukować potwierdzenie zwrotu kasy. No a potem... potem trzeba moje bilety kupić. Stałem dwadzieścia minut, za mną kolejka urosła do dwudziestu osób, cały ruch zblokowany. W końcu jednak udało się nabyć bilety i po chwhili oczekiwaliśmy juz na (opóźniony) pociąg do Warszawy. pierwsza nasza Letnia Hip-rawka zakończona!
Podsumowanie:
Trasa choć przygotowana w celach gminnych okazała się bardzo ładną i widokową; składały się na nią mało ruchliwe drogi prowadzące raz po raz niekończącymi się lasami, zielonymi wzgórzami, rozległymi polami. Po drodze było mnóstwo jezior, trawersowanie wzniesień, trochę przewyższeń, ciągle towarzyszący nam zapach dojrzewających śliwek i pól, na których pełną parą trwały żniwa, do tego oczywiście kombajny, w tym nawet(!) klasyczne bizony, którymi Hipcia od zawsze chce jeździć (czarny ciągnik to przeżytek). Jedynymi minusami to była oczywiście temperatura, wiatr i wyjątkowo paskudne asfalty (ciężko to w ogóle nazwać "asfaltem"), ale w sumie dzięki temu ciężej było zasnąć na rowerze.
- DST 200.64km
- Czas 09:28
- VAVG 21.19km/h
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 26 lipca 2016
Kategoria > 200 km, sakwy, zaliczając gminy
Piąta (słoneczna) Hip-rawka. Dzień 4
O piątej z minutami obudziły nas krzyki. Dwóch drwali wesoło kazało nam zmiatać, bo mieli rozpocząć wycinkę drzew w tej okolicy. Zebraliśmy się błyskawicznie, ale gdy się podnosiłem, skręciłem za bardzo bark i coś pociągnęło w plecach. Nie za mocno, ale już bałem się, że całą trasę zrobię postrzyknięty i złożony w pół.
Ruszyliśmy. Po chwili zrobiliśmy przystanek na jakiegoś energetyka, bo oczy mi klapały tak mocno, że bałem się, że rozbiją mi rower. Do tego plecy uniemożliwiały mi skuteczne oglądanie się za siebie, więc dzień zaczynał się jak najbardziej pozytywnie. Do tego, w przeciwieństwie do dnia poprzedniego, nie zaczęliśmy od jazdy po krzakach, więc już od samego rana dostaliśmy słoncem po glowach.
W ukropie i pod pieroński wiatr dotarliśmy do Stargardu (już nie szczesińskiego), skąd, robiąc solidny postój na Orlenie, objechaliśmy jezioro Miedwie i solidnym zygzakiem skierowaliśmy się w stronę południową, w końcu mając wiatr nieco z boku a potem zupełnie z tyłu. Droga prowadziła niewielkimi wioseczkami, tak, jak każdego dnia, mijaliśmy nieskończone ilości kombajnów pracujących na okolicznych łąkach. Oczywiście równo być nie mogło, zastanawiałem się, co mam bardziej obite: stopy, tyłek czy dłonie.
Tereny, przez które jechaliśmy, były terenami byłych PGR-ów, więc widać było charakterystyczną dla nich zabudowę: kilka budynków mieszkalnych, stare budynki PGR-u i dookoła, jak okiem sięgnąć, pola, na pagórkowatych terenach.
Tuktając coraz mniej radośnie po kolejnych dziurskach, zajechaliśmy do Lipian, gdzie napierw doświadczyliśmy uroku brukowanej ulicy, a potem zrobiliśmy zakupy w Biedronce.
Tak obładowani mogliśmy skorzystać z radości watru w plecy: fragment na Dębno przejechaliśmy nie wiedząc kiedy, po czym skręciliśmy w kierunku Gorzowa (mijając sklep "Hipek").
Na nocleg rozbiliśmy się bardziej z konieczności niedaleko Gorzowa, by nie pedałować przez całe miasto tylko dlatego, że chcieliśmy zrobić jeszcze kilka kilometrów. Znaleźliśmy dobrą miejscówkę, zabunkrowaliśmy się i... jak na złość, trzydzieści metrów od nas przejechał cicho samochód. Nie przebijaliśmy niczego, połozyliśmy się tam, gdzie byliśmy rozbici. Tym razem darowaliśmy sobie tropik i położyliśmy się tylko wewnątrz siatkowej sypialni.
Ruszyliśmy. Po chwili zrobiliśmy przystanek na jakiegoś energetyka, bo oczy mi klapały tak mocno, że bałem się, że rozbiją mi rower. Do tego plecy uniemożliwiały mi skuteczne oglądanie się za siebie, więc dzień zaczynał się jak najbardziej pozytywnie. Do tego, w przeciwieństwie do dnia poprzedniego, nie zaczęliśmy od jazdy po krzakach, więc już od samego rana dostaliśmy słoncem po glowach.
W ukropie i pod pieroński wiatr dotarliśmy do Stargardu (już nie szczesińskiego), skąd, robiąc solidny postój na Orlenie, objechaliśmy jezioro Miedwie i solidnym zygzakiem skierowaliśmy się w stronę południową, w końcu mając wiatr nieco z boku a potem zupełnie z tyłu. Droga prowadziła niewielkimi wioseczkami, tak, jak każdego dnia, mijaliśmy nieskończone ilości kombajnów pracujących na okolicznych łąkach. Oczywiście równo być nie mogło, zastanawiałem się, co mam bardziej obite: stopy, tyłek czy dłonie.
Tereny, przez które jechaliśmy, były terenami byłych PGR-ów, więc widać było charakterystyczną dla nich zabudowę: kilka budynków mieszkalnych, stare budynki PGR-u i dookoła, jak okiem sięgnąć, pola, na pagórkowatych terenach.
Tuktając coraz mniej radośnie po kolejnych dziurskach, zajechaliśmy do Lipian, gdzie napierw doświadczyliśmy uroku brukowanej ulicy, a potem zrobiliśmy zakupy w Biedronce.
Tak obładowani mogliśmy skorzystać z radości watru w plecy: fragment na Dębno przejechaliśmy nie wiedząc kiedy, po czym skręciliśmy w kierunku Gorzowa (mijając sklep "Hipek").
Na nocleg rozbiliśmy się bardziej z konieczności niedaleko Gorzowa, by nie pedałować przez całe miasto tylko dlatego, że chcieliśmy zrobić jeszcze kilka kilometrów. Znaleźliśmy dobrą miejscówkę, zabunkrowaliśmy się i... jak na złość, trzydzieści metrów od nas przejechał cicho samochód. Nie przebijaliśmy niczego, połozyliśmy się tam, gdzie byliśmy rozbici. Tym razem darowaliśmy sobie tropik i położyliśmy się tylko wewnątrz siatkowej sypialni.
- DST 293.33km
- Czas 13:49
- VAVG 21.23km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 25 lipca 2016
Kategoria > 200 km, sakwy, zaliczając gminy
Piąta (słoneczna) Hip-rawka. Dzień 3
Czapki stały się obowiązkowe. Do wczesnego popołudnia udało się nam jechać w cieniu drzew, więc nie oberwaliśmy slońcem tak, jak to było możliwe. Nie dojeżdżając do Koszalina, skręciliśmy w niewielką dróżkę, kilka razy zaliczyliśmy bruk i wyjechaliśmy na krajowej szóstce.
Minęliśmy pomnik ziemniaka, polecieliśmy kawałek na Kołobrzeg i - mimo że chciałem Hipcię zachęcić do olania jazdy na rowerze i spędzeniu pozostałych dni urlopu nad morzem - jednak odbiliśmy na Bialogard. Robiąc długi przystanek na Lotosie w Karlinie. W końcu mieli cień i zimne picie.
Solidnie zmoczona chusta wylądowała na głowie, trasa poprowadziła ruchliwą drogą na Białogard, skąd zaczęliśmy się wspinać. Nie dość, że stan dróg wcale się nie polepszył, to mieliśmy do wyboru: albo podjazdy po dziurach, albo zjazdy... po dziurach. Do tego rozkręcający się piekarnik i konieczność nieustannego moczenia głowy. A, i wiatr Hipcię do tego co raz bardziej bolą stopy, więc przy każdym przystanku moczy stopy.
Ręce trochę nam odpoczęły, gdy zasuwaliśmy w stronę Kamienia Pomorskiego. Asfalt wyraźnie się poprawił i na tamtejszym Orlenie można było trochę odpocząć na ciepłym od słońca chodniku. Na którym bezmyślnie położyłem kilka batonów... by potem podnieść zupę batonową.
Gdy ruszaliśmy w stronę Nowogardu, pierwszy raz w tym dniu mieliśmy wiatr w plecy. Dopiero tutaj, patrząc na licznik, można było zobaczyć, jak naprawdę byliśmy przezeń wstrzymywani: podjazdy, nawet pod górkę, robiliśmy w okolicach 30 km/h.
Zakupy zrobiliśmy w Golczewie. Tutaj przynajmniej chodnik zdążył się zrobić nieco chłodniejszy i można było na nim sobie usiąść. Ale w końcu nadchodził już wieczór... jeszcze tylko dwa dni tego piekarnika.
Na nocleg robiliśmy się w szerokim, dużym lesie, z dala od wszelkich zabudowań. Spodziewałem się, że caaaała noc będzie bardzo spokojna...
Minęliśmy pomnik ziemniaka, polecieliśmy kawałek na Kołobrzeg i - mimo że chciałem Hipcię zachęcić do olania jazdy na rowerze i spędzeniu pozostałych dni urlopu nad morzem - jednak odbiliśmy na Bialogard. Robiąc długi przystanek na Lotosie w Karlinie. W końcu mieli cień i zimne picie.
Solidnie zmoczona chusta wylądowała na głowie, trasa poprowadziła ruchliwą drogą na Białogard, skąd zaczęliśmy się wspinać. Nie dość, że stan dróg wcale się nie polepszył, to mieliśmy do wyboru: albo podjazdy po dziurach, albo zjazdy... po dziurach. Do tego rozkręcający się piekarnik i konieczność nieustannego moczenia głowy. A, i wiatr Hipcię do tego co raz bardziej bolą stopy, więc przy każdym przystanku moczy stopy.
Ręce trochę nam odpoczęły, gdy zasuwaliśmy w stronę Kamienia Pomorskiego. Asfalt wyraźnie się poprawił i na tamtejszym Orlenie można było trochę odpocząć na ciepłym od słońca chodniku. Na którym bezmyślnie położyłem kilka batonów... by potem podnieść zupę batonową.
Gdy ruszaliśmy w stronę Nowogardu, pierwszy raz w tym dniu mieliśmy wiatr w plecy. Dopiero tutaj, patrząc na licznik, można było zobaczyć, jak naprawdę byliśmy przezeń wstrzymywani: podjazdy, nawet pod górkę, robiliśmy w okolicach 30 km/h.
Zakupy zrobiliśmy w Golczewie. Tutaj przynajmniej chodnik zdążył się zrobić nieco chłodniejszy i można było na nim sobie usiąść. Ale w końcu nadchodził już wieczór... jeszcze tylko dwa dni tego piekarnika.
Na nocleg robiliśmy się w szerokim, dużym lesie, z dala od wszelkich zabudowań. Spodziewałem się, że caaaała noc będzie bardzo spokojna...
- DST 281.65km
- Czas 12:45
- VAVG 22.09km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 23 lipca 2016
Kategoria > 200 km, sakwy, zaliczając gminy
Piąta (słoneczna) Hip-rawka. Dzień 1
Nie wybraliśmy się w zeszłym roku. I nie wybraliśmy się w tym roku, na zimę. A przygotowana trasa czekała i czekała. Uznaliśmy więc, że trzeba się zabrać i ją wykorzystać, zanim jakaś nieostrożna wycieczka zepsuje cały plan.
Oczywiście prognozy były obiecujące: rozkręcający się upał i wiatr cały czas w twarz. Brzmi zachęcająco.
Rano znaleźliśmy się w pociągu do Torunia. Nowoczesny wagon, z miejscami rowerowymi i zupełnie do przewozu rowerów nie przystosowany. W nim stało już ok. 5 rowerów, Do tego pasażerowie popostawiali rowery z założonymi sakwami, co powodowało, że zajmowały więcej miejsca niż by mogły. Po krótkiej podróży, przesiedzianej częściowo na schodku i awanturze z jakimś pajacem, który nie mógł chwili poczekać, tylko musiał natychmiast dostać się do swojego miejsca, wydostaliśmy się na toruński dworzec.
Przeprawa przez miasto poszła sprawnie, temperatura oscylowała w okolicach dwudziestu stopni, więc było nawet przyjemnie. Zupełnie przypadkowo zahaczyliśmy Bydgoszcz. Kawałek dalej (w okolicach Hutnej Wsi) dostaliśmy pierwszy (i jedyny) porządny podjazd wyprawy, mający nawet coś w rodzaju serpentyny.
Nigdzie nam się nie spieszyło. Z przystanku na stacji benzynowej zgoniło mnie słońce, a Hipcię - zjedzone lody. Im dalej w dzień, tym - mimo późnego już popołudnia - robiło się coraz cieplej. Po podwójnym przejeździe przez Sępólno Krajeńskie, zalegliśmy na Orlenie, bo nagle, zupełnie przypadkowo, skończyło się nam całe picie. Hipcia znowu wciągnęła lody i ruszyliśmy dalej.
Słońce powoli zachodziło, zakupy zrobiliśmy tuż przed zmrokiem, w Łobżenicy, w małym sklepie, wyposażonym w stado morderczo gryzących komarów. Zapakowawszy rowery pomknęliśmy dalej. Wiadomo było, że zgodnie z wszystkimi prawami Murphy'ego, w związku z tym, że w ciągu dnia w większości jechaliśmy przez lasy, to na nocleg trafimy na tereny idealnie rolnicze, gdzie najwyższą rośliną będzie pojedynczy kłos pszenicy na świeżo skoszonym polu. Dlatego też widząc jeden całkiem spory lasek, postanowiliśmy się tam udać, co nie było takie proste, bo od strony pobliskiej Krajenki ciągnął sznur pojazdów.
Rozbiliśmy namiot na jedynym równym fragmencie i poszliśmy szybko spać.
Oczywiście prognozy były obiecujące: rozkręcający się upał i wiatr cały czas w twarz. Brzmi zachęcająco.
Rano znaleźliśmy się w pociągu do Torunia. Nowoczesny wagon, z miejscami rowerowymi i zupełnie do przewozu rowerów nie przystosowany. W nim stało już ok. 5 rowerów, Do tego pasażerowie popostawiali rowery z założonymi sakwami, co powodowało, że zajmowały więcej miejsca niż by mogły. Po krótkiej podróży, przesiedzianej częściowo na schodku i awanturze z jakimś pajacem, który nie mógł chwili poczekać, tylko musiał natychmiast dostać się do swojego miejsca, wydostaliśmy się na toruński dworzec.
Przeprawa przez miasto poszła sprawnie, temperatura oscylowała w okolicach dwudziestu stopni, więc było nawet przyjemnie. Zupełnie przypadkowo zahaczyliśmy Bydgoszcz. Kawałek dalej (w okolicach Hutnej Wsi) dostaliśmy pierwszy (i jedyny) porządny podjazd wyprawy, mający nawet coś w rodzaju serpentyny.
Nigdzie nam się nie spieszyło. Z przystanku na stacji benzynowej zgoniło mnie słońce, a Hipcię - zjedzone lody. Im dalej w dzień, tym - mimo późnego już popołudnia - robiło się coraz cieplej. Po podwójnym przejeździe przez Sępólno Krajeńskie, zalegliśmy na Orlenie, bo nagle, zupełnie przypadkowo, skończyło się nam całe picie. Hipcia znowu wciągnęła lody i ruszyliśmy dalej.
Słońce powoli zachodziło, zakupy zrobiliśmy tuż przed zmrokiem, w Łobżenicy, w małym sklepie, wyposażonym w stado morderczo gryzących komarów. Zapakowawszy rowery pomknęliśmy dalej. Wiadomo było, że zgodnie z wszystkimi prawami Murphy'ego, w związku z tym, że w ciągu dnia w większości jechaliśmy przez lasy, to na nocleg trafimy na tereny idealnie rolnicze, gdzie najwyższą rośliną będzie pojedynczy kłos pszenicy na świeżo skoszonym polu. Dlatego też widząc jeden całkiem spory lasek, postanowiliśmy się tam udać, co nie było takie proste, bo od strony pobliskiej Krajenki ciągnął sznur pojazdów.
Rozbiliśmy namiot na jedynym równym fragmencie i poszliśmy szybko spać.
- DST 259.03km
- Czas 10:47
- VAVG 24.02km/h
- Sprzęt Zenon