Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

> 200 km

Dystans całkowity:13758.28 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:636:59
Średnia prędkość:21.27 km/h
Maksymalna prędkość:66.60 km/h
Suma podjazdów:45604 m
Maks. tętno maksymalne:177 (91 %)
Maks. tętno średnie:150 (77 %)
Suma kalorii:23448 kcal
Liczba aktywności:58
Średnio na aktywność:237.21 km i 11h 10m
Więcej statystyk
Sobota, 13 czerwca 2020 Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Podlaskie gminy 3: pod wiatr i chłodniej

Po dniu takiego upału, jaki był wczoraj, przyjąłem z ulgą poranne temperatury w okolicach dziewiętnastu stopni. Wiatr... wiał w twarz. Po prostu w twarz. Do tego był mocniejszy niż wczoraj, ale co począć, czasem jest tak, że zawsze pod wiatr.

Dość szybko robię przerwę na założenie rękawków, bo robi się niepokojąco chłodno. Równie szybko i znienacka atakuje nas Orlen w Stawiskach, którego nie mieliśmy na rozpisce... Wypadł na dwudziestym szóstym kilometrze, ale zaskakującemu Orlenowi nie zagląda się w ekspres do kawy.

Po kawie sytuacja nie polepszyła się: nadal mieliśmy pod wiatr, nadal niebo było całe zasnute chmurami (to akurat plus, po wczorajszym ukropie), kilometry zjadały się powoli (zwłaszcza że krótkich podjazdów było sporo: na podjeździe jechało się wolno, bo podjazd, na zjeździe wolno, bo hamował wiatr).

Robimy przystanek jeszcze przy jakimś sklepie, gdzie kupujemy Pepsi, łapiemy krótki fragment na Olecko z wiatrem w plecy i już, z zaskoczenia, atakują nas Suwałki. Atakują swoją bardzo szeroką siecią dróg rowerowych (w zasadzie przy większości dróg była albo DDR, albo DDPiR), więc korzystamy z niej ile można, meldujemy się w motelu i ruszamy na podbój miasta. Konkretnie to kończy się na pizzy i naleśnikach, ale niech będzie, że "podbój".


Rynek w Stawiskach widziany z ławeczki na której piliśmy kawę.


Bez bruku to się nie liczy.


Zjazd (oczywiście pod wiatr).


Inny zjazd. Też pod wiatr.


Przystanek.


  • DST 219.65km
  • Czas 09:18
  • VAVG 23.62km/h
  • VMAX 55.08km/h
  • K: 19.0
  • Kalorie 4358kcal
  • Podjazdy 1559m
  • Sprzęt Stefan
Piątek, 12 czerwca 2020 Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Podlaskie gminy 2: pod wiatr i gorąco

Jeśli wczoraj myślałem, że było gorąco, to dzisiaj zmieniłem swoje zdanie. Już poranek był tak ciepły, że nie czuć było porannej wilgoci, a niektóre lasy pachniały nawet nie tyle rankiem, co słońcem i obietnicą tego, co nadejdzie.

Po drobnych problemach z korbą, pokonujemy kilka pagórków i na tym, gdzieś w okolicach Wizny (tak, tej Wizny), skończył się dobry asfalt. A w zasadzie skończyło się cokolwiek, co można było nazwać "asfaltem". Odtąd, do końca dnia, jechaliśmy praktycznie po dziurach, albo jakiejś tarce, albo czymś tego typu. Oczywiście wiatr obrócił i dziś dla odmiany nie wieje tak, jak wczoraj, tylko tak, żeby stale jakoś przeszkadzać i wiać pod kątem.

Przeciąwszy Narwiański Park Narodowy stajemy na obiad w Złotorii, na jakimś przyekspresowym parkingu dla tirów, gdzie jemy porządny obiad i odpoczywamy trochę w cieniu i klimatyzacji. Jest zdecydowanie najcieplejszy dzień od dawna, słońce parzy tylko po wyjściu z cienia, a my... a my dodatkowo mamy lekkie oparzenia po wczorajszej jeździe (hej, no, krem jest dla słabych, stosuje się go dopiero na różowe!).

Dalsza część jazdy to wkurzanie się na asfalty, bruki, wiatr, asfalty i wiatr. Nie pamiętam kiedy ostatnio miałem tak paskudny dzień, że złożyło się do kupy wszystko: i dziury, i wiatr, i temperatura... Do tego w połowie trasy przeskakuje mi coś w nadgarstku i od tej pory rękami udaję Szopena, zmieniając chwyty co kilka minut, szukając tego jednego, w którym być moze nie będzie bolało.

Gdy już myślałem, że gorzej nie będzie, po skręcie z krótkiego, równego odcinka drogi wojewódzkiej, pojawił się przed nami odcinek przez Biebrzański PN, prowadzący do Jedwabnego. Ten asfalt był prawdopodobnie starszy od tego parku, robiony metodą wywalania łopatą kupy asfaltu z przyczepy i ubijania go drugą łopatą na ziemi...

W Jedwabnem krótkie zakupy i historia pana, który się przypałętał w alkoholowym spacerze; historia, która zawierała wszystko, co najsmutniejsze: dobrą pracę i widoki na przyszłość, a potem nagły zwrot akcji, alkoholizm i powolne staczanie się do zera, brak perspektyw w maleńkim miasteczku na Podlasiu, picie niemalże z nudów i polskie realia pracy za kilkanaście złotych na godzinę jako pomocnik majstra (ale z obowiązkami majstra). Pan wkrótce oddala się przed siebie, w sobie znanym kierunku, my kierujemy się z powrotem na Łomżę, łapiemy fragment szutru, po czym kładziemy się spać w jakimś weselno-tirowym motelu przy drodze wojewódzkiej.


Pagórek.


Bruk przy zamku w Tykocinie.


Gmina Knyszyn w trakcie zaliczania.


Kamyki pozlepiane smołą. To tylko wygląda jakby było równe.


... a to chyba jeden z lepszych fragmentów asfaltu z tego dnia.


...i szuterek na koniec.




  • DST 216.84km
  • Czas 09:10
  • VAVG 23.66km/h
  • VMAX 46.44km/h
  • K: 26.0
  • Kalorie 3274kcal
  • Podjazdy 1089m
  • Sprzęt Stefan
Czwartek, 11 czerwca 2020 Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Podlaskie gminy 1: pod wiatr i ciepło

Pobudka atakuje znienacka, ale będąc na to przygotowani, szybko się zbieramy i już po chwili jesteśmy w drodze. Świat wita nas porannym, poburzowym chłodem, mokrymi asfaltami i głębokimi kałużami. Jedziemy na południe, z grubsza w kierunku, z którego wczoraj przyjechaliśmy pociągiem. Celem numer 1 jest gmina Suraż: pojedyncza dziura pod Białymstokiem, którą musimy najpierw załatać. Zaczyna się wspaniale: droga wojewódzka jest nowiutka, szeroka, dwupasmowa, nikt nie nawymyślał przy niej dróg rowerowych czy innych przeszkadzających wynalazków, więc jedzie się wspaniale, ale... w momencie odbicia po gminę... Tak, zaczyna się gorszy aslfalt. Ale nic to, przecież nie będą takie złe do końca...

Łapiemy gdzieś tam brukowaną miejscowość, przelatujemy bokiem przez Łapy, gdzie miejscami są krajobrazy jak po huraganie, duże, zwalone gałęzie i często bardzo głębokie kałuże, i stajemy na kawę w Zambrowie. Robię dobry uczynek, regulując jednemu panu hamulce, po czym pijemy szybko kawę i... możemy się zbierać. Przyjechało całe stado motocyklistów, stanęło dokładnie przy nas i zaczęli gadać, w międzyczasie jeszcze dojeżdżali kolejni, więc robił się jeszcze większy hałas (bo, wiadomo, trzeba przywitać się przez odkręcenie manetki...)...

Nie wspomniałem o wietrze. W zasadzie wiał z każdej możliwej strony, akurat trasa była ustawiona głównie w linii wschód-zachód, a on wiał skośnie z północy, więc praktycznie nigdy nie pomagał, ale przeszkadzał praktycznie bez przerwy. W międzyczasie robi się bardzo ciepło, co tylko sugeruje, że jutro będzie jeszcze gorzej... Łapiemy jeszcze jedną kawę w Czyżewie, uzupełniamy bidony i kręcimy do Łomży, częściowo ruchliwą wojewódzką, a częściowo bokami, bo tam też coś trzeba złapać i zaliczyć.


Poranne mokrości.


Wioska sobie stoi.


...i pole jakieś.


Brukowane fragmenty, idealne na szosówki.


Elegancka techniczna wzdłuż ekspresówki.


  • DST 264.04km
  • Czas 10:02
  • VAVG 26.32km/h
  • VMAX 46.80km/h
  • K: 25.0
  • Kalorie 4739kcal
  • Podjazdy 1068m
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 18 maja 2019 Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, solo

Tour de Silesia

Wstałem kilkanaście minut przed pobudką, bo jasno było już tak długo, że zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie przespaliśmy odpowiedniej godziny. Wszystko było w porządku, budzik jednak zadzwonił o umówionej porze.

Poranek przed startem był taki, jak zwykle: jakieś podłe - bo zjedzone bez apetytu, jak zawsze rankiem - śniadanie, zebranie rzeczy, ostatnie sprawdzenie, czy wszystko jest spakowane, zapakowanie rowerów na dach i spokojna jazda w kierunku Godowa. Do startu pozostało lekko poniżej godziny.

Na miejscu panuje już pełen rozgardiasz, zawodnicy i kibice kręcą się dookoła, przeplatają ze sobą, różnobarwne koszulki, nazwy klubów kolarskich, sponsorów i loga tworzą rozmaite wzory, jak w kalejdoskopie. Pierwsze grupy zawodników już startują. Parking zapchany samochodami, przy większości ktoś stoi, ktoś rozmawia, ktoś pompuje koła w ostatniej chwili...

Spacerujemy sobie spokojnie na miejsce startu. Zdajemy przepaki, za chwilę podbija Rafał Górnik i jest nas już sanatoryjna trójka. W pewnym momencie - oczywiście, w ostatniej chwili - zdaję sobie sprawę z tego, że nie zabrałem rękawiczek z samochodu. A w końcu miałem pojechać w krótkich rękawiczkach pierwszy raz w tym roku; nie można przegapić takiej okazji!

Startujemy w ostatniej grupie solistów dystansu 500. Mijają ostatnie chwile i wskakujemy na rowery. Jeszcze w Godowie pojawia się pierwsza próba ucieczki i formuje się coś w rodzaju peletonu, który na kilku kolejnych kilometrach rozwinie się do przepisowych, stumetrowych odstępów. Tymczasem zajmuję miejsce gdzieś pośrodku i ruszam sobie swoim tempem.

Praktycznie od razu wjeżdżamy do Czech. Za pierwszym skrzyżowaniem sytuacja nieco się wyjaśnia: kilka osób (w tym: Rysiek Herc, Kosma Szafraniak i Paweł Sojecki) wiszą kilkaset metrów przede mną, a powoli doganiam jakiegoś zawodnika - chyba jeszcze z poprzedniej grupy startowej.

Pierwszym i jednocześnie najpoważniejszym wyzwaniem całego wyścigu był podjazd pod Łysą Horę. Sam podjazd - licząc od ostatniego istotnego zjazdu - miał prawie 20 km, z czego kluczowe było ostatnie 8. Pierwsze 12 km po lekko wznoszącym się terenie, można było potraktować jako swoistą rozgrzewkę przed tym, co miało wkrótce nadejść.

O ile jeszcze do tego momentu doganiałem zawodników raczej sporadycznie, to na podjeździe pod sam szczyt było już bardzo wiele osób. Większość jechała, ale kilka osób już przeszło na "bikewalking". Moje zdumienie wzbudził jeden z kolegów walczący przy kadencji poniżej 20, z korbą przystosowaną raczej do odcinków płaskich, a nie podjazdów regularnie przekraczających 12%. Z drugiej strony: sporo osób zjeżdżało w kurtkach. Czyżby na górze było aż tak zimno?

Na szczycie okazuje się, że jest raczej ciepło. Podaję swój numer koledze odhaczającemu kolejnych zdobywców, dopinam koszulkę i ruszam w dół, na 15 km zjazdu. W pierwszym punkcie żywieniowym uzupełniam tylko bidony, rezygnuję z drożdżówki, bo nie chcę sobie pokleić kierownicy. I tak na Pustevnym czeka na mnie obiad i mój przepak z resztą rzeczy na drogę.

Pogoda dopisuje. Noga też sobie radzi, podjazdy wchodzą, niewielki, ale sztywny podjazd pod zbiornik zaporowy Šance funduje mi miłe widoki i kolejnych miniętych rowerzystów. Na horyzoncie pojawia się krótki odcinek, który mamy pokonać na terenie Słowacji - podjazd pod przełęcz Bumbálka to drugi z istotnych podjazdów na mapie tegorocznego Tour de Silesia. Praktycznie cały przez las, w cieniu, z przyjemnym, dochodzącym do 7% nachyleniem, robi się go bardzo miło. Za przełęczą pojawia się zjazd, który trwa... i trwa... i trwa... 13 kilometrów zjazdu zostaje przerwane kolejną wspinaczką, tym razem pod zbocze Soláňa.

Podjazd jak podjazd. Nogi ruszają się tak, jak zwykle, na przemian, czasu jest dużo, widoki ładne, ale często zasłaniane przez drzewa, to, pomyślałem sobie, zerknę na telefon. Bo w sumie co mi szkodzi, może kto pisał?

Niepokój mój wzbudza nieodebrane połączenie i SMS od Rafała zaczynający się od "Skoro Hipcia DNF, to...". Dość szybko udaje mi się ustalić, co się stało: karbonowe koło poszło w drzazgi, udało się dojechać do PK1, stamtąd ma zapewniony transport do mety. No dobrze, więc jest nieźle, to, co najważniejsze - czyli transport - jest załatwione. Odechciało mi się, co prawda, uciekać (bo jak mam uciekać, skoro nikt nie goni), ale w końcu jadę dalej. W międzyczasie zauważam jeszcze SMS-a od Rafała, który pisze mi coś o afirmacji piękna Czech. Czyli przestało mu się chcieć walczyć o wynik i jedzie sobie na spokojnie... też dobrze.

Na samej przełęczy trochę zamarudziłem (rozmawianie przez telefon na zjeździe klasyfikuję raczej pośród średnich pomysłów), więc na zjeździe mija mnie jeden z zawodników, którego uprzednio wyprzedziłem. Jadę sobie widząc go w oddali na podjeździe pod Pustevny. Podjazd jest też z gatunku tych długich, ale bez wielu odcinków zbliżająych się do 10%.

Na szczycie jest bardzo wielu turystów, korzystam z tego, że trochę podgoniłem, a kolega, który był przede mną, toruje drogą okrzykami "POZOR, POZOR!".

Na miejscu dostaję talerz pełen makaronu z warzywami i mięsa, pomiędzy kolejnymi gryzami uzupełniam bidon, pakuję do kieszeni jedzenie z przepaku (póki co planowanie wyszło mi idealnie - z pierwszej części został mi dokładnie jeden żel) i... i niefrasobliwie piszę sobie SMS-y. Dowiaduję się, że Hipcia niedługo będzie zjeżdżała do bazy, a tymczasem Rafał... jest od niej 30 km! Okazuje się, że "afirmowanie piękna Czech" znaczyło ni mniej, ni więcej, tylko to, że nasz dzielny bohater skręcił sobie gdzieś ze śladu i pojechał do bazy. Chwilę później w komplecie z nieodebranym połączeniem dostaję wiadomość, która zmieniła cały dzień: "Planowałem namówić Cię do DNF i do grilla u mnie". I tu zaczęło się myślenie.

Z jednej strony mamy trasę: piękną, bardzo dobrze przygotowaną, dobrą pogodę, dobrą i relatywnie świeżą nogę - aż szkoda tego nie wykorzystać. Ale z drugiej strony: walczyć o miejsca nie walczę, co najwyżej o zadowolenie z trasy i zwiedzony kawałek świata. Te decyzje zajmują mi zdecydowanie za dużo czasu - na szczycie spędzam prawie 45 minut (a gotowy do jazdy byłem po maksymalnie kwadransie), ale koniec końców zdaję sobie sprawę z tego, że i tak nawet gdybym teraz pojechał do bazy, to będę wieczorem, ale w samej bazie. Pakowanie się do samochodu i jazda gdziekolwiek łączy się z tym, że grilla zrobimy, owszem, ale po północy.

Puszczam się w zjazd. Jest długi i byłby przyjemny, gdyby nie mnogość turystów na hulajnogach, przy których trzeba było solidnie zwalniać, a raz prawie się zatrzymać. Dopiero w Trojanowicach zaczyna się normalny ruch i można jechać bez obawy o potrącenie kogoś.

Mijam Frenštát pod Radhoštěm, zatrzymuję się w mieście i rzucam okiem na telefon. Okazuje się, że pozornie rozwiązana już sprawa zyskała jedną, nową zmienną: jeśli skręcę na Frydek-Mistek, to Rafał zabierze mnie autem, podjedziemy do bazy i... i już. Samo wycofanie się z wyścigu tylko dlatego, że mogę, a nie dlatego, że muszę, brzmi jak coś nowego i bardzo kuszącego, ale tego akurat nie biorę pod uwagę przy decyzji. Jest ciężko, bo z jednej strony mamy super trasę, z drugiej - fakt tego, że swoje już dziś przejechałem, a Śląsk zjeździłem ostatnio na majówce. Decyzja jest trudna, ale zostaje podjęta: skręcam na północ, na Frydek-Mistek, podaję Rafałowi trasę, którą będę jechał i ruszam. Po kilkudziesięciu minutach stoję już na stacji Shella, pakuję rower do samochodu i jedziemy w stronę Godowa.

Na miejscu Tata Pawła załatwia specjalnie dla nas obiad (który miał być wydawany na mecie, ale od 22:00). Faktycznie, jedzenie konkretne i bardzo smaczne!

Koło Hipci robiło wrażenie. Rozwalona obręcz została zabezpieczona… opakowaniem po żelu i taśmą izolacyjną. To rozwiązanie pozwoliło jej w miarę bezpiecznie (choć tylny hamulec został wykręcony) zjechać z Łysej Hory, bez wybijającej na zewnątrz dętki i łapania kolejnych gum. Nigdy w życiu nie miała okazji tyle razy ściągać opony aby zmieniać bądź łatać dętkę – i to wszystko bez specjalistycznych szkoleń, które, jak głoszą plotki i sprawdzone pogłoski, można, za drobną opłatą, przejść w niektórych miejscach w Polsce.

Zostawiamy rowery u Rafała, pakujemy się w swój samochód i po kilkudziesięciu kilometrach relaksujemy się już na Zamku w Ujsołach, patrząc leniwym wzrokiem jak przesuwają się chorągiewki na mapie.

Gdy zbudziło nas poranne słońce i piliśmy na tarasie pierwszą kawę, niektórzy z zawodników byli zaledwie kilkanaście kilometrów od nas (i 90 przed metą) - w Węgierskiej Górce. My tymczasem zakończyliśmy ten udany weekend spacerem w góry i piwem w schronisku...

Nie dane było mi przejechać całej trasy, ale organizację samego maratonu - począwszy od przygotowania trasy aż do obsługi na niej - oceniam bardzo wysoko. Paweł i Sebastian, a także wszystkie inne wspierające maraton osoby stanęły zdecydowanie na wysokości zadania i zorganizowały super wyścig, z gatunku tych, na które chce się wracać. Podobno było dużo wycofów, ale po tym, co widziałem i na Łysej, i na kolejnych podjazdach, wnioskuję, że to nie kwestia samej trasy, tylko zawodników (miałem wrażenie, że niektórzy po raz pierwszy w życiu jechali w górach). Mam nadzieję, że organizatorzy nie odejdą w stronę ułatwiania trasy i że w przyszłym roku uda mi się przejechać Tour de Silesia w całości, po tak samo srogiej trasie!

Foty na fejsie.


  • DST 204.59km
  • Czas 07:58
  • VAVG 25.68km/h
  • VMAX 66.60km/h
  • K: 20.0
  • HRmax 177 ( 91%)
  • HRavg 150 ( 77%)
  • Kalorie 5533kcal
  • Podjazdy 3444m
  • Sprzęt Czorny
Czwartek, 2 maja 2019 Kategoria > 200 km, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Majówka, dzień 3: Śląsk

  • DST 299.48km
  • Czas 11:32
  • VAVG 25.97km/h
  • VMAX 56.88km/h
  • K: 18.0
  • HRmax 158 ( 81%)
  • HRavg 120 ( 62%)
  • Kalorie 5544kcal
  • Podjazdy 1886m
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 3 listopada 2018 Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy

Listopadowo na północy (3)

Poranek nie zachęcał do pobudki. I wcale nie chodzi o to, że niechętnie zamieniłbym ciepłe łóżko na chłód poranka. Bardziej chodzi o ten nieprzyjemny dźwięk, który dobiegał zza okna.

Na szczęście deszcz tylko lekko kropił, ale robił to już od dłuższej chwili, więc na drogach zdążyły się potworzyć spore kałuże. Pierwsza część podróży, aż do Nowego Dworu Gdańskiego, była, delikatnie mówiąc, nieprzyjemna. Sytuacja na drodze wymusza na nas dość szybki postój we wspomnianym mieście, bo wygląda na to, że nie dojedziemy, zgodnie z planem, do Elbląga, jadąc (jak jeszcze kilka lat temu) siódemką.

Na szczęście znajduję sprawny objazd przez Marzęcino i udaje się wrócić na ślad nie nadkładając zbyt wielu kilometrów. Kolejne prawie 80 km to głównie walka z asfaltami. Zaczyna się od prawdziwie księżycowej nawierzchni, przechodząc przez wszystkie rodzaje, nie wyłączając dużych, betonowych płyt.

Większy postój robimy w Miłomłynie. Jest motywacja, bo znajduje się tam straszliwie przyjacielski kot, który domaga się pieszczot, więc aż szkoda ruszać. Ale i tak zjadamy sobie solidny obiad i ruszamy dalej. Drogą przez las... a potem jakieś siedem kilometrów leśną szutrówką. Gdy wyjechaliśmy w końcu na asfalt, zaczynało robić się szarawo.

Morąg przecinamy już po ciemku, droga do Pasłęka za to upływa mi na patrzeniu na termometr. Jeszcze przedwczoraj w nocy było prawie 10 stopni, teraz temperatura spada poniżej dwóch stopni, a do tego wszystko otula mgła, dzięki czemu jazda robi się jeszcze przyjemniejsza.

Pasłęk to czas na zakupy (Hipcia) i rezerwowanie noclegu (ja). Do przejechania jest ledwo 50 km, ale w tej mgle i przy tej temperaturze, kiedy nawet mi, w ciepłych, jesiennych rękawiczkach, kostnieją palce, robi się z tego prawdziwa wyprawa. Mgła jest wszędzie, więc trasa wygląda jak nieskończona wyprawa przez jeden, wielki las. Do tego trafiamy sobie na bruk (bardzo historyczny, bo Długobór, jak podają źródła, został założony jeszcze przed 1314 rokiem).

W końcu ze mgły wyłania się napis "Orneta", a kawałek dalej czeka nasza kwatera. Mamy ze sobą piwo (tym razem nie usypiam tak szybko) i jedzenie, więc można spokojnie poświętować kolejny przepracowany dzień.

  • DST 262.65km
  • Czas 11:45
  • VAVG 22.35km/h
  • Sprzęt Stefan
Piątek, 2 listopada 2018 Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy

Listopadowo na północy (2)

Spanie jest znacznie przyjemniejsze, gdy po twarzy nie chodzą pająki i inne potwory. Mi chodziły. No, to akurat aż tak nie przeszkadzało, denerwował mnie za to jeden komar (ale z nim wyjaśniłem sobie sprawy dość szybko). W końcu następuje coś w rodzaju poranka. Dzwoni budzik, świecę światło i powoli zaczynamy się zbierać. Po niecałej godzince (bo w końcu nikomu się nie spieszy) jesteśmy już na kołach. Jest jasno, wschodzące słońce dodaje uroku całej trasie i powoli rozprasza poranne, chłodne mgły.

Pierwszy przystanek jest w Skórczu. Tam, na Orlenie, okazuje się, że ten pajonk, co nocą spacerował mi po twarzy, uznał, że jestem na tyle smaczny, żeby mnie ugryźć pod okiem. Spuchło, ale tylko trochę.

Ruszamy dalej: dzień rozkręca się, słońce świeci, ale jest wyraźnie chłodniej niż wczoraj. W Starogardzie Gdańskim łapiemy mocny wiatr w plecy. I tak się leci, i leci... droga krajowa numer 22, Malbork się przybliża i przybliża, już tylko doń trzydzieści kilometrów. Ale czy może być tak łatwo? Przejeżdżamy nad A-jedynką i natychmiast odbijamy w prawo. Może do Malborka tylko 20 km, ale my umiemy zrobić tak, by zajęło to całe 200!

I zaczyna się. Podwietrzna rzeźnia. Przestaje się jechać szybko a do jazdy motywuje tylko wizja obiadu w Gniewie. 25 km dalej zjeżdżamy nad Wisłę, na kilkanaście kilometrów kompletnie płaskiego terenu (prawie jak w domu). Z bólem i trudem przecinamy Grudziądz, zachwyceni zakazem dla rowerów na wiadukcie (dzięki czemu musimy szlajać się po jakichś dziurskach) i cieszymy się każdym kilometrem oddalającym nas od tego miasta. Głównie dlatego, że im dalej, tym ruch robi się mniejszy.

Boczną drogą docieramy do Kwidzyna, tam robimy długi postój na stacji (a mieli zapiekanki, więc naprawdę było jak wypocząć). Rezerwuję pokój w Malborku i już wiemy, że czeka na nas ciepłe łóżko. Mogliśmy ponownie szukać krzaków, ale jakoś wieczór zrobił się wilgotny, chłodny, a do tego okolice Malborka nie słyną z lasów, więc mogłoby być ciężko znaleźć coś przyjemnego.

Trasa jakoś się dłuży. Mamy do pokonania jeden większy pagórek, a potem tylko długa prosta, pod wiatr, do miasta. Zakupy w Żabce, zameldowanie i piwo, które dopijam głównie z przyzwoitości, bo pierwsze trzy łyki bardzo mnie zmorzyły...


  • DST 296.27km
  • Czas 11:44
  • VAVG 25.25km/h
  • Sprzęt Stefan
Czwartek, 1 listopada 2018 Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy

Listopadowo na północy (1)

Korzystając z dobrej, listopadowej pogody, postanowiliśmy wyskoczyć na dawno zaplanowaną trasę i zaliczyć kilka gmin na północy.

Podróż zaczyna się z dworca Gdynia Główna, skąd ruszamy na cały dzień walki z wiatrem. Jeśli Gdynia, to, wiadomo, że na start idą moje "ulubione" Kaszuby.

Sprawnie przecinamy Wejherowo, którego, mimo wielu wizyt w tej okolicy (kilka wyprawek i trzy Maratony Północ-Południe) nie udało się jakoś zaliczyć. Teraz nadrabiamy tę zaległość. Przecinamy Trójmiejski Park Krajobrazowy i starannie, dookoła, objeżdżamy ten drugi, kaszubski. Pierwszy przystanek wypada w Sierakowicach. Co prawda planowany był kawałek dalej, ale skoro już Orlen rzucił się sam w oczy...

Wstępnie posileni i napojeni kawą ruszamy dalej, pod wiatr. Bo ten przez cały dzień wieje jakoś tak z południa i stara się przeszkadzać jak tylko może. Nie wiadomo kiedy minęła dopiero setka kilometrów, ale jesienny dzień już powoli chylił się ku końcowi. Jeszcze przed zmrokiem robimy przerwę na obiad. Kilka zapiekanek na stacji, kawa, ubranie się cieplej i czas ruszać dalej.

Po chwili jest już ciemno. Tradycyjnie udaje się nam wbić w jakieś paskudne szutry i piachy, kręcimy się po niewielkich wioseczkach i w końcu, przekroczywszy dopiero co 200 km, lądujemy w Zblewie. Tam planowany jest Ostatni Przyjazny Orlen; do kolejnego już kawał drogi, więc najpierw będzie trzeba gdzieś zanocować.

Po solidnej kolacji ruszamy przed siebie krajówką. Jest około 21:00, ciepło, około 10 stopni. Wtem... zrównuje się z nami bus, z którego wychyla się kierowca i... proponuje nam podwózkę! Odmawiamy przysługi, bo kawałek później, w Czarnej Wodzie skręcamy i trafiamy na jedną z piękniejszych nazw miejscowości: Złe Mięso.

Pozostała nam przyjemna część, czyli luźne rozważania na temat noclegu. Mieliśmy wstępnie zanotowane, że można coś znaleźć w Tleniu, ale skoro zapowiadała się tak ciepła noc, to odjechaliśmy jeszcze spory kawałek, weszliśmy w las, rozstawiliśmy tarpa i, około północy, położyliśmy się spać.


  • DST 284.49km
  • Czas 11:38
  • VAVG 24.45km/h
  • Sprzęt Stefan
Piątek, 27 lipca 2018 Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Karpacki trochęHulaka

Karpacki Hulaka jest tak sympatycznym wyścigiem, że prawie z miejsca zadecydowaliśmy, że nie będziemy się na nim... ścigać. Oryginalna formuła, która polega na samodzielnym ułożeniu sobie trasy, prowadzącej przez co najmniej siedem z ośmiu obowiązkowych punktów, dała możliwość zrobienia sobie trasy czysto turystycznej, umożliwiającej ukończenie maratonu, ale przy okazji nabicia przewyższeń i zaliczenia gmin. I taka właśnie powstała: podczas gdy większość miała dystans w okolicach sześciuset kilometrów i ośmiu tysięcy metrów w górę, nasza była o siedemdziesiąt kilometrów dłuższa, a suma przewyższeń przekraczała dziesięć tysięcy. Do tego odpuściliśmy sobie zabieranie rowerów wyścigowych i pojechaliśmy na tych, których używamy do codziennych treningów. Jak turystyka, to turystyka.

W Krakowie stawiliśmy się w czwartkowy wieczór, wrzuciliśmy rowery do hotelowego pokoju, poszliśmy na pizzę, spakowaliśmy wszystko i... byliśmy gotowi.

Pobudka była przyjemna. Nigdzie nie musimy się spieszyć: jeśli nam się nie chce, to możemy poczekać, aż nam się zachce. Na tym maratonie, to zawodnik decyduje, którą godzinę wybierze sobie na start. Żeby jednak nie zbliżać się zanadto do drugiej nocy, postanowiliśmy ruszyć możliwie szybko i kilka minut przed wpół do dziewiątej byliśmy już na miejscu startu.

Opuszczenie Krakowa nie było przyjemnym wydarzeniem, ale mimo piątku ruch był nawet niewielki, więc dość szybko dotarliśmy do Wieliczki. Tam pojawił się pierwszy, ambitniejszy podjazd: krótka ścianka w okolicach piętnastu procent. I wtedy przeskoczył mi łańcuch. Jako że jestem bystry, błyskawicznie połączyłem fakty i przypomniałem sobie, że miałem wymienić małą tarczę... jakieś dwa lata temu. Nie wymieniłem, bo przecież na tym rowerze trenuję głównie pod Warszawą, gdzie z blatu się nie zrzuca. No to teraz mam za swoje.

Kilka próbnych przejazdów i okazało się, że jeśli jechać nieco wolniej, to nawet szesnaście procent uda się pojechać bez przeskakiwania, byle tylko niepotrzebnie nie kopać w korbę. Ucieszony nieco tym planem awaryjnym uznałem, że może będzie szansa podjechać najpoważniejsze podjazdy tej wycieczki bez podprowadzania.

Pogoda zapowiadała się ciekawa. Prognozy straszyły deszczem, chmury straszyły burzami, okulary parowały przy każdym podjeździe. Ale, póki co, było sucho i nie padało.

Minęliśmy Dobczyce i stamtąd wspięliśmy się na kilkunastu kilometrach o całe dwieście metrów w górę. Wypadałoby powiedzieć, że później mieliśmy w nagrodę zjazd do Mszany Dolnej, ale droga krajowa 28 była ruchliwa, do tego już przed samym miastem mijaliśmy jedną awarię ciężarówki, która stała... na środku pasa, blokując ruch w jedną stronę. A potem jeszcze, już w mieście, omijaliśmy solidny korek.

Z Mszany wyjechaliśmy tylko na zaliczenie gminy Niedźwiedź. Później wróciliśmy do miasta, za jakimś wiozącym węgiel traktorem, który jechał cały czas przed nami i, najwyraźniej, tą samą trasą przez miasto. Pokonałem niewielki podjazd i ruszyłem w zjazd. Gdzieś z przodu, na jednym z zakrętów, mignęła mi Hipcia, a kawałek dalej dojechałem do... stojącego na środku traktora. Stojącego na samym środku ostrego, stuosiemdziesięciostopniowego zakrętu. Gdy go ostrożnie omijałem, nagle z krzaków... zawołano do mnie. A po chwili zauważyłem, że w krzakach razem z rowerem leży Hipcia, która, najwyraźniej, naoglądała się turdefransów i, jak prawdziwy pros, wypadła z drogi na zakręcie.

Strat nie było, pomogłem jej się wygramolić z krzaków, po czym ruszyliśmy przed siebie, świadomi gromadzącego się nad nami pecha. Hipcia zaczęła powtarzać, że na pewno, jak tylko wjedziemy w Tatry, spotkamy jakiegoś niedźwiedzia. Albo całą wycieczkę niedźwiedzi. I że na pewno zjedzą nam rowery. No ale ile pecha można mieć?

W okolicy Rabki robimy pętelkę długości 20 km, by na pewno zaliczyć gminę Spytkowice i ruszamy na podjazd pod Obidową, jedynym słusznym wariantem, czyli tym prowadzącym przez Rdzawkę. Zaczęło się przyjemnie, lekko wznosząco, po czym ściana stanęła w poprzek, a na liczniku czasem pojawiała się cyfra 12% - ale tylko na łagodniejszych fragmentach. Te mniej łagodne sięgały 20%.

Wygramoliłem się tam bez większych problemów, ale bez większej przyjemności, bo zamiast cieszyć się podjazdem, głównie zastanawiałem się nad tym, czy tarcza mi nie przeskoczy. Na szczęście, poza dwoma incydentami, trzymała łańcuch elegancko. No, to jeśli jestem w stanie sprawnie pokonać dwadzieścia procent, to nie ma co się obawiać.

Z przełęczy puściliśmy się w przyjemny zjazd, który zakończył się bardzo ładnie: Orlenem. Szybki postój, zatankowane bardzo, bardzo dużo picia i można jechać dalej.

Przecinamy ostatnie duże miasto - Nowy Targ - i po chwili widzę na mapie zbliżające się do mnie serpentyny. Im bliżej jestem tego podjazdu, tym bardziej wygląda znajomo. W końcu przypominam sobie: to Przełęcz Knurowska, którą rok temu zjeżdżaliśmy na MPP. Cieszyłem się, że tym razem podjeżdżamy od tej strony, bo poprzednio podjazd był niewiarygodnie długi i bardzo łagodny. Teraz szybciutko byliśmy na szczycie, a potem puściliśmy się w długachny zjazd aż do Gabonia.

Tam czekała na nas Przehyba. Podjazd srogi, trzymający do samego końca i wyciągający z człowieka całą jego wodę. Do tego zjazd był na tyle kręty, że nie można było zjeżdżać inaczej, niż bardzo ostrożnie. Po zjeździe czekały na nas dwie małe, ale strome ścianeczki i już widziałem na horyzoncie zaplanowany postój na Orlenie w Piwnicznej-Zdroju.

Właśnie zjeżdżałem z jakiejś niewielkiej górki, z wiatrem w twarz, więc z prędkością do 35 km/h, gdy zobaczyłem biegnącego psa, który wyrwał się swojej pani i biegł przed siebie, jakoś bokiem chodnika. Pies, jak pies, wiele takich mijałem. Gdy już był niedaleko mnie, nagle spojrzał mnie tym psim, bezmyślnym wzrokiem, w którym były słowa "zabawa" i "rower fajnie zabawa", oraz "lubie rower fajnie zabawa". Gdy wciskałem hamulce, było za późno. Wbił się dokładnie pod przednie koło. Lecąc zrobiłem, razem z rowerem, przewrót w przód, niezbyt fachowo, bo uderzając głową i barkiem o asfalt, po czym się zatrzymałem.

Dziewczyna zabrała bezmyślne bydlę i zwinęła się szybciej, niż uświadomiłem sobie, że powinienem ją zatrzymać na miejscu. Pozostało tylko sprawdzenie stanu faktycznego. Kilka zadrapań, boląca głowa (raz w życiu przydał się kask) i przednie koło zwinięte w osiem.

Poluźniłem hamulec i doturlaliśmy się do Orlenu (o ironio, był na wyciągnięcie ręki, trzysta metrów dalej!). Tam zabrałem się za próbę centrowania, ale jedyne, co osiągnąłem, to stan, w którym koło prawie nie zawadzało o klocki hamulcowe. W tym momencie dalsza jazda - 260 km przez Słowację, była bez sensu. W przypadku tak rzadko plecionego koła (18 szprych), które i tak nadwyrężyłem usiłując je wycentrować, pęknięcie pojedynczej może oznaczać to, że nie da się jechać dalej, nie mówiąc już o tym, że w obecnym swoim stanie koło nie gwarantowało mi bezpiecznego hamowania.

Po dłuższym namyśle i głębokiej wewnętrznej walce, Hipcia decyduje się odpuścić dalszą część trasy i towarzyszyć mi w drodze powrotnej do Krakowa. Jako że dzień później w Krakowie miał wylądować Tomek, ustaliłem z nim, że przywiezie mi na miejsce nowe koło. Na stacji kupujemy odrobinę jedzenia i zwijamy się na ostatni pociąg do Krakowa. Dopiero w pociągu, mając dużo czasu na przemyślenia, dochodzimy do wniosku, że, naprawiwszy rower, można następnego dnia ruszyć na trasę, wracając pociągiem w to samo miejsce. Pod warunkiem, że uderzenie w głowę to po prostu zwykłe uderzenie w głowę. Na razie w tejże mi ciągle huczało i szumiało.

W Krakowie lądujemy przed północą, meldujemy się w hotelu, kupujemy pizzę, pijemy piwo i idziemy spać.

Poranek wita mnie napiętym harmonogramem, bo najpierw jadę odebrać chłopaków z dworca, potem już, z kołem, wracam i czynię rower sprawnym do bezpiecznej jazdy, idę na hotelowe śniadanie, po czym jedziemy na PKP Kraków Płaszów. Jedziemy tam tylko po to, by dowiedzieć się, że pan konduktor nie zgadza się na przewiezienie nam rowerów (bo tak jest ustawiony skład: tu jest wagon służbowy, tu jest pierwsza klasa, nie ma wagonu na rowery, więc przykro mi). Gdybyśmy wiedzieli, że wystarczy mieć ze sobą kilka dużych worków na śmieci... niestety, dowiedzieliśmy się tego dopiero później.

Pociąg odjeżdża. Siadamy na ławce. Upał powoli staje się nie do zniesienia. Ale trzeba się podnieść. Jeśli nie po trasie Hulaki, to przejedziemy się inaczej. Gminy same się nie zaliczą.

  • DST 209.58km
  • Czas 08:40
  • VAVG 24.18km/h
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 10 czerwca 2018 Kategoria > 200 km

BST 5

  • DST 285.23km
  • Czas 14:57
  • VAVG 19.08km/h
  • Sprzęt Zenon

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl