Wpisy archiwalne w kategorii
waypointgame
Dystans całkowity: | 3153.06 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 186:21 |
Średnia prędkość: | 16.92 km/h |
Maksymalna prędkość: | 44.89 km/h |
Liczba aktywności: | 75 |
Średnio na aktywność: | 42.04 km i 2h 29m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 24 stycznia 2016
Kategoria < 50km, do czytania, kampinos, waypointgame
Jak (efektywnie) zgubić się w lesie?
Gdy rano w południe ruszałem na trasę, wcale nie chciało mi się wjeżdżać w las. Ale gdy już depnąłem, to stwierdziłem, że to nawet dobry pomysł. W końcu mam czas, Hipcia pedałuje na chomiku, więc czemu nie? Śnieg zaraz stopnieje i już po lasach raczej nie pojeżdżę; gdy przyjdzie wiosna będę jeździł Zenkiem, a tenże, wyposażony w baranka, średnio nadaje się do sprawnego hasania na leśnych dróżkach.
Więc poszło prawie tak jak wczoraj, tylko że szybciej: skręt na "DDR" od razu za Kutrzeby. Planowałem zakręcić po północnej, przejechać na południową stronę i wyjechać gdzieś w Latchorzewie. Ale...
Zaraz po zjechaniu zbiłem w pierwszą niewielką dróżkę. Potem kręciłem się trochę dookoła, chcąc dotrzeć w okolice jakiegoś nasypu, który zauważyłem. Nawet chciałem go objechać górą, ale wyjechałem między drut kolczasty a jakiś dół i musiałem zawrócić.
Kolejne kręcenie się zablokowała siatka lotniska, więc wróciłem w okolice punktu wyjścia i objechałem lotnisko od południa. Tutaj to już kiedyś byliśmy - minąłem odłownię dzików i wyjechałem na asfalt (ul. Kampinoska). Ale na asfalty nie było czasu, więc natychmiast zbiłem w pierwszą boczną leśną dróżkę; kręcąc się kilka razy tymi samymi terenami dojechałem do - jak wtedy mi się wydawało - Chomiczówki (teraz widzę, że było to Radiowo), trafiłem bardzo blisko Arkuszowej.
W końcu udało mi się zgubić! Oczywiście wiedziałem, gdzie są strony świata, ale nie byłem w stanie precyzyjnie ustalić, gdzie jestem względem znanych mi punktów. Fakt, że wiedziałem, gdzie jest Arkuszowa, niewiele mi mówił. Jadąc wzdłuż osiedla domków jechałem wąskim singlem, który przeszedł w bezdroże, bo biegacze w tym miejscu zawracali. Wyjechałem znowu na coś większego, wydeptanego lub wyjeżdżonego.
Gubimy się dalej! Stąd wjechałem w jakąś zarośniętą drogę, gdzie ktoś ostatnio biegł. Później ten ktoś przestał biec, ale truchtał jeszcze ktoś inny. Ruszyłem po tym śladzie, chociaż nie było gwarancji, że gdziekolwiek dojadę: ten drugi ktoś w przeciwieństwie do pierwszego poruszał się na czterech łapach. Turlając się tą drogą dotarłem do jakiegoś ogrodzenia. Skręciłem wzdłuż niego w lewo i po chwili zauważyłem Górkę Śmieciową.
Teraz już na powrót się odnalazłem. No i trzeba już powoli wracać. Skręcając znowu w las i znowu w pierwszą w lewo, w rytmie dźwięków nadawanych przez Antyradio pokonałem kilka podjazdów na ścieżce zdrowia i wyjechałem na duże wydeptane, gdzie skręciłem w kierunku domu. Minąłem jeszcze takie coś, po czym przeciąłem Radiową i klucząc tak jak wczoraj dotarłem do torów. Wzdłuż tychże chciałem dotrzeć do Kocjana, ale skręciłem jeszcze raz w kierunku domu, mijając jakieś ścieżki zdrowia WAT-u, z naprawdę wysokimi platformami i drabinkami.
W końcu wyjechałem na DDR przy Kocjana, stamtąd do domu już rzut beretem.
MTB-owcem nigdy nie będę, nie ma jednak nic ładniejszego od równego asfaltu i cienkiego kółka szosy tnącego powietrze na pół, ale czasem i taka zabawa jest przyjemna. Pewnie jeszcze zdecyduję się pobawić, o ile przy kolejnej okazji śnieg będzie śniegiem, a nie breją. A prognozy sugerują, że śnieżna zima właśnie się kończy...
Więc poszło prawie tak jak wczoraj, tylko że szybciej: skręt na "DDR" od razu za Kutrzeby. Planowałem zakręcić po północnej, przejechać na południową stronę i wyjechać gdzieś w Latchorzewie. Ale...
Zaraz po zjechaniu zbiłem w pierwszą niewielką dróżkę. Potem kręciłem się trochę dookoła, chcąc dotrzeć w okolice jakiegoś nasypu, który zauważyłem. Nawet chciałem go objechać górą, ale wyjechałem między drut kolczasty a jakiś dół i musiałem zawrócić.
Kolejne kręcenie się zablokowała siatka lotniska, więc wróciłem w okolice punktu wyjścia i objechałem lotnisko od południa. Tutaj to już kiedyś byliśmy - minąłem odłownię dzików i wyjechałem na asfalt (ul. Kampinoska). Ale na asfalty nie było czasu, więc natychmiast zbiłem w pierwszą boczną leśną dróżkę; kręcąc się kilka razy tymi samymi terenami dojechałem do - jak wtedy mi się wydawało - Chomiczówki (teraz widzę, że było to Radiowo), trafiłem bardzo blisko Arkuszowej.
W końcu udało mi się zgubić! Oczywiście wiedziałem, gdzie są strony świata, ale nie byłem w stanie precyzyjnie ustalić, gdzie jestem względem znanych mi punktów. Fakt, że wiedziałem, gdzie jest Arkuszowa, niewiele mi mówił. Jadąc wzdłuż osiedla domków jechałem wąskim singlem, który przeszedł w bezdroże, bo biegacze w tym miejscu zawracali. Wyjechałem znowu na coś większego, wydeptanego lub wyjeżdżonego.
Gubimy się dalej! Stąd wjechałem w jakąś zarośniętą drogę, gdzie ktoś ostatnio biegł. Później ten ktoś przestał biec, ale truchtał jeszcze ktoś inny. Ruszyłem po tym śladzie, chociaż nie było gwarancji, że gdziekolwiek dojadę: ten drugi ktoś w przeciwieństwie do pierwszego poruszał się na czterech łapach. Turlając się tą drogą dotarłem do jakiegoś ogrodzenia. Skręciłem wzdłuż niego w lewo i po chwili zauważyłem Górkę Śmieciową.
Teraz już na powrót się odnalazłem. No i trzeba już powoli wracać. Skręcając znowu w las i znowu w pierwszą w lewo, w rytmie dźwięków nadawanych przez Antyradio pokonałem kilka podjazdów na ścieżce zdrowia i wyjechałem na duże wydeptane, gdzie skręciłem w kierunku domu. Minąłem jeszcze takie coś, po czym przeciąłem Radiową i klucząc tak jak wczoraj dotarłem do torów. Wzdłuż tychże chciałem dotrzeć do Kocjana, ale skręciłem jeszcze raz w kierunku domu, mijając jakieś ścieżki zdrowia WAT-u, z naprawdę wysokimi platformami i drabinkami.
W końcu wyjechałem na DDR przy Kocjana, stamtąd do domu już rzut beretem.
MTB-owcem nigdy nie będę, nie ma jednak nic ładniejszego od równego asfaltu i cienkiego kółka szosy tnącego powietrze na pół, ale czasem i taka zabawa jest przyjemna. Pewnie jeszcze zdecyduję się pobawić, o ile przy kolejnej okazji śnieg będzie śniegiem, a nie breją. A prognozy sugerują, że śnieżna zima właśnie się kończy...
- DST 25.46km
- Czas 01:25
- VAVG 17.97km/h
- Sprzęt Jaszczur
Niedziela, 5 sierpnia 2012
Kategoria kampinos, do czytania, > 100km, waypointgame
Nareszcie na zachód!
Jak mi się rano nie chciało, to ostatnio, co mi się wydawało, że mi się nie chciało, to mi się wydawało. Zasypiałem na siedząco, na stojąco, na wszystkorobiąco. Pomysł zmuszenia mnie do jakiejkolwiek aktywności traktowałem jak wypowiedzenie wojny. Jakieś genialne myśli typu "chodź pojedziemy nad Zegrze", traktowałem jako drwinę. Jednak w końcu Jednoosobowy Zespół d/s Perswazji, Szantażu i Znęcania się nad Zwierzętami wymusił na mnie (podstępem!) zebranie się, spakowanie i posadzenie dupy na siodle.
Że niby tylko nad Kiełpińskie. Akurat! Tak sobie pomyślałem, a powiedziałem "Tak, kochanie.". I ruszyliśmy. Przyczaiłem się na kole, a nuż nie zauważy, że zasnąłem, zjechałem do rowu, dojedzie sobie tam gdzieś, a ja się wyśpię. Nic z tego, czujna bestia czaiła, czy aby tam jestem gdzieś. Tak sobie przejechaliśmy Estrady (po drodze dowiedziałem się, że plan się może zmienić - podobno to ustalaliśmy - że pojedziemy w puszczę, może w ogóle nad to jezioro nie docierając), w końcu, już w Łomiankach, dowiaduję się od reszty siebie, że noga już się obudziła, podaje i może jechać bez pośrednictwa umysłu. A jak juz jedzie, to może lepiej, żeby nie przestawała, zatem proponuję, żeby nie przestawać nad jeziorem; Hipcia uważa inaczej, jedziemy nad jezioro. Tam, standardowo, godzinka odpoczynku i... no własnie.
Pogodynki zapowiadały burze, około 17:00. Godzina się zbliżała, grzmoty słychać było, niemniej jednak postanowiliśmy spróbować. Tak jak wczoraj - pojechaliśmy na Czosnów, tam była już zmiana - przejechaliśmy za rondo, w okolicy skrętu na Dębinę zaczęło padać. Punkt 17:00, proszę! Założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i postanowiliśmy schronić się w przejeździe pod trasą S7. Posiedzieliśmy kilkanascie minut, gdy pierwsze uderzenie deszczu minęło, wskoczyliśmy i pojechaliśmy dalej. Chcieliśmy omijać główniejsze drogi, więc z Dębiny dojechaliśmy do drogi 579 i momentalnie, kilometr dalej, odbiliśmy w prawo na Kazuń Polski. Stamtąd wyjechaliśmy na 575 i znowu po kilometrze odbiliśmy w lewo-skos na Leoncin. Ta droga akurat była paskudna - mokry asfalt, kupa dziur, kałuż i całkiem spory ruch; na szczęście po chwili zrobiło się sucho, dotarliśmy do Leoncina, już za nim, w Nowym Wilkowie, ruch się uspokoił. Kupiliśmy Colę i Powerade'a w sklepie i pojechaliśy za znienacka objawionym zielonym rowerowym, po chwili skręcając w lewo, w szutrową drogę, która miała nas doprowadzić do Górek.
Za chwilę pojawiła się czerwona tablica, która bez wątpliwości zaświadczyła, że oto jesteśmy w Zachodnim Kampinosie, wreszcie, po tylu wycieczkach przymiarek!
Przy jednym z odbić szlaków zrobiliśmy przystanek na serwis techniczny, wyprzedziła nas wtedy laska na MTB. Ruszyliśmy dalej, swoim tempem, ale jednak ją dogoniliśmy i przegoniliśmy, widać było, że weszliśmy jej na ambicję, bo od tego momentu siedziała nam na ogonie i trzymała tempo. Musi potrenować podjazdy, bo na nich głownie traciła :) Odpadła/zniknęła dopiero w okolicy asfaltu; my pojechaliśmy prosto, prosto, prosto... aż wyjechaliśmy na teren z kapliczką. Hipcia pamiętała, że tam był jakiś waypoint, postanowiliśmy sprawdzić (ciężko się szpera w internecie, gdy nie ma zasięgu), znaleźliśmy, poszukaliśmy, vlepka była, postanowiliśmy zatem (mimo że ostatnio nie starcza czasu na WPG) spisać i odbić w domu.
Dalej mogliśmy jechać do Leszna, lasem, albo drogą na Kampinos. Wybraliśmy dłuższą opcję - drogą do Kampinosu (przez ostry, bo oznaczony znakami podjazd), tam odbiliśmy na Podkampinos i skrętem w lewo (innej opcji i tak nie było - remont mostu), pojechaliśmy w kierunku Leszna, mijając sporo wiosek "wyposażonych" w namioty jakiejś pielgrzymki. Do Leszna wjechaliśmy rozkopaną drogą, tam pojechaliśmy kawałek na północ i wbiliśmy w las, w poszukiwaniu zielonego rowerowego. Zmyliliśmy drogę wyjeżdżając na cmentarz, potem jednak poprawiliśmy się. Niebieski pieszy miał nam towarzyszyć prawie aż do Zaborowa. Droga prowadziła przez wieczorny, potem nocny las, więc nic z niej nie zapamiętaliśmy, poza tym, że było wilgotno, krzaczasto i ogólnie sympatycznie. A, i dwa zające widziałem.
Bez problemu dojechaliśmy do Zaborowa, potem wbiliśmy się w asfalt w kierunku Wiktorowa i postanowiliśmy sobie darować już części leśne: pojechaliśmy na Mariew asfaltem. Z łąk zaczęła podnosić się mgła, zrobiło się klimatycznie i przyjemnie. Dojechaliśmy do Borzęcina, tam Traktem Królewskim, przez rozkopy pojechaliśmy na Lipków, tuż przed Lipkowem zamykając sto kilometrów - w końcu bez dokręcania! W Lipkowie, już normalnie - na Stare Babice i dalej do domu.
Że niby tylko nad Kiełpińskie. Akurat! Tak sobie pomyślałem, a powiedziałem "Tak, kochanie.". I ruszyliśmy. Przyczaiłem się na kole, a nuż nie zauważy, że zasnąłem, zjechałem do rowu, dojedzie sobie tam gdzieś, a ja się wyśpię. Nic z tego, czujna bestia czaiła, czy aby tam jestem gdzieś. Tak sobie przejechaliśmy Estrady (po drodze dowiedziałem się, że plan się może zmienić - podobno to ustalaliśmy - że pojedziemy w puszczę, może w ogóle nad to jezioro nie docierając), w końcu, już w Łomiankach, dowiaduję się od reszty siebie, że noga już się obudziła, podaje i może jechać bez pośrednictwa umysłu. A jak juz jedzie, to może lepiej, żeby nie przestawała, zatem proponuję, żeby nie przestawać nad jeziorem; Hipcia uważa inaczej, jedziemy nad jezioro. Tam, standardowo, godzinka odpoczynku i... no własnie.
Pogodynki zapowiadały burze, około 17:00. Godzina się zbliżała, grzmoty słychać było, niemniej jednak postanowiliśmy spróbować. Tak jak wczoraj - pojechaliśmy na Czosnów, tam była już zmiana - przejechaliśmy za rondo, w okolicy skrętu na Dębinę zaczęło padać. Punkt 17:00, proszę! Założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe i postanowiliśmy schronić się w przejeździe pod trasą S7. Posiedzieliśmy kilkanascie minut, gdy pierwsze uderzenie deszczu minęło, wskoczyliśmy i pojechaliśmy dalej. Chcieliśmy omijać główniejsze drogi, więc z Dębiny dojechaliśmy do drogi 579 i momentalnie, kilometr dalej, odbiliśmy w prawo na Kazuń Polski. Stamtąd wyjechaliśmy na 575 i znowu po kilometrze odbiliśmy w lewo-skos na Leoncin. Ta droga akurat była paskudna - mokry asfalt, kupa dziur, kałuż i całkiem spory ruch; na szczęście po chwili zrobiło się sucho, dotarliśmy do Leoncina, już za nim, w Nowym Wilkowie, ruch się uspokoił. Kupiliśmy Colę i Powerade'a w sklepie i pojechaliśy za znienacka objawionym zielonym rowerowym, po chwili skręcając w lewo, w szutrową drogę, która miała nas doprowadzić do Górek.
Za chwilę pojawiła się czerwona tablica, która bez wątpliwości zaświadczyła, że oto jesteśmy w Zachodnim Kampinosie, wreszcie, po tylu wycieczkach przymiarek!
Przy jednym z odbić szlaków zrobiliśmy przystanek na serwis techniczny, wyprzedziła nas wtedy laska na MTB. Ruszyliśmy dalej, swoim tempem, ale jednak ją dogoniliśmy i przegoniliśmy, widać było, że weszliśmy jej na ambicję, bo od tego momentu siedziała nam na ogonie i trzymała tempo. Musi potrenować podjazdy, bo na nich głownie traciła :) Odpadła/zniknęła dopiero w okolicy asfaltu; my pojechaliśmy prosto, prosto, prosto... aż wyjechaliśmy na teren z kapliczką. Hipcia pamiętała, że tam był jakiś waypoint, postanowiliśmy sprawdzić (ciężko się szpera w internecie, gdy nie ma zasięgu), znaleźliśmy, poszukaliśmy, vlepka była, postanowiliśmy zatem (mimo że ostatnio nie starcza czasu na WPG) spisać i odbić w domu.
Dalej mogliśmy jechać do Leszna, lasem, albo drogą na Kampinos. Wybraliśmy dłuższą opcję - drogą do Kampinosu (przez ostry, bo oznaczony znakami podjazd), tam odbiliśmy na Podkampinos i skrętem w lewo (innej opcji i tak nie było - remont mostu), pojechaliśmy w kierunku Leszna, mijając sporo wiosek "wyposażonych" w namioty jakiejś pielgrzymki. Do Leszna wjechaliśmy rozkopaną drogą, tam pojechaliśmy kawałek na północ i wbiliśmy w las, w poszukiwaniu zielonego rowerowego. Zmyliliśmy drogę wyjeżdżając na cmentarz, potem jednak poprawiliśmy się. Niebieski pieszy miał nam towarzyszyć prawie aż do Zaborowa. Droga prowadziła przez wieczorny, potem nocny las, więc nic z niej nie zapamiętaliśmy, poza tym, że było wilgotno, krzaczasto i ogólnie sympatycznie. A, i dwa zające widziałem.
Bez problemu dojechaliśmy do Zaborowa, potem wbiliśmy się w asfalt w kierunku Wiktorowa i postanowiliśmy sobie darować już części leśne: pojechaliśmy na Mariew asfaltem. Z łąk zaczęła podnosić się mgła, zrobiło się klimatycznie i przyjemnie. Dojechaliśmy do Borzęcina, tam Traktem Królewskim, przez rozkopy pojechaliśmy na Lipków, tuż przed Lipkowem zamykając sto kilometrów - w końcu bez dokręcania! W Lipkowie, już normalnie - na Stare Babice i dalej do domu.
- DST 113.31km
- Czas 05:53
- VAVG 19.26km/h
- VMAX 35.74km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 18 marca 2012
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km, kampinos
Do Kampinosu
W sobotę rowerowanie wyszło średnio, poszliśmy na cztery godziny wspinaczki, potem trochę obowiązków domowych i już nam się odechciało. W niedzielę za to postanowiliśmy wykorzystać słońce i, jak cała Warszawa, wyjść na rower. Pojechaliśmy zatem rzadziej przez nas uczęszczaną trasą, przez Lachotrzew. Całą drogę jechaliśmy obok siebie, w myśl aktualnych przepisów, żadne auto nie miało potrzeby trąbić, aż do... babickiego cmentarza. Tam nagle za sobą usłyszałem klakson. Obejrzałem się i za kierownicą jadącego za mną samochodu (jasnozielone suzuki swift, blach nie zapamiętałem) ujrzałem wyraźnie poirytowaną siksę. Wzruszyłem ramionami, bo co mnie to, że ona się tam denerwuje, ale postanowiła zatrąbić drugi raz. Znów się obejrzałem, miałem wrażenie, że czegoś oczekiwała ode mnie. Nie wiem, czego chciała. Jechała za mną równiutkie piętnaście sekund, zanim mnie wyprzedziła, drąc o coś pysk (słyszałem, bo miała uchylony szyberdach, wiosna w końcu). Nie słuchałem, ale z miny i postawy ciała wywnioskowałem, że ma o coś pretensje. W aucie jeszcze była jedna siksa i, co zauważyłem na końcu, rozparte na tylnej kanapie prosię, które gwałtownym ruchem obejrzało się na mnie, gdy stukałem się po głowie. Prosię, jestem pewien, miało na sobie czarny, kreszowy dres. Byłem głęboko przekonany, że za moment się zatrzyma i będziemy mogli wspólnie zastanowić się, dlaczego szkoda jej było piętnastu sekund jechania za rowerzystami, ale nie szkoda jej kilku minut na pyskówkę; jednak nie zatrzymała się, może świniak musiał szybko dostać paszę, ta teoria jest mocna, bo akurat zatrzymali się pod sklepem.
Dalej droga poprowadziła nas prościutko przez Lipków w kierunku Hornówka. Mijaliśmy sporo ludków na rowerach, jadących na szczęście w przeciwną stronę. W Hornówku zbiliśmy na Truskaw i tu już pojechaliśmy gęsiego, bo na tej drodze raz, że dziury, dwa, że kierowcy potrafią czynić cuda. Zajechaliśmy pod wiaty przy czarnym szlaku tylko po to, zeby usiąść, zdjąć z siebie bluzy, popatrzeć na gromadę, która chyba własnie wróciła ze wspólnej wycieczki i pogapić się w mapę. Czekały na nas bowiem Wrzosowiska, a konkretnie ich skraj, przy którym stała sobie ambona. Okazało się, że bez kąpieli od tej strony nie dotrzemy, musieliśmy objechać i zaatakować od strony drogi palmirskiej, która była przepięknie błotnista. W końcu z niej zjechaliśmy, trochę jadąc, trochę pchając, trochę obchodząc bajora dotarliśmy pod samą ambonę, gdzie sobie siedział ktoś. Ktoś okazał się na szczęście nie myśliwym, ale chętnie współpracował, pozwolił wyleźć na górę, zdobyć vlepkę, nawet pogadaliśmy sobie o grze.
Stamtąd mielismy jechać jeszcze dalej w puszczę, ale postanowilismy zatrzymać się na piwo, po krótkim poszukiwaniu miejsca zatrzymaliśmy się i, w ciszy szumu krzewów, przy świergocie ptaków, odpoczywaliśmy. W końcu jednak trzeba było spojrzeć na zegarek, okazało się, że nie mamy po co jechać dalej, musieliśmy jeszcze zdążyć do Wola Parku... zatem, niestety, trzeba bylo zrobić w tył zwrot i pojechać do domu, tym razem przez Izabelin i, skrętem w prawo, przez Stare Babice.
Dalej droga poprowadziła nas prościutko przez Lipków w kierunku Hornówka. Mijaliśmy sporo ludków na rowerach, jadących na szczęście w przeciwną stronę. W Hornówku zbiliśmy na Truskaw i tu już pojechaliśmy gęsiego, bo na tej drodze raz, że dziury, dwa, że kierowcy potrafią czynić cuda. Zajechaliśmy pod wiaty przy czarnym szlaku tylko po to, zeby usiąść, zdjąć z siebie bluzy, popatrzeć na gromadę, która chyba własnie wróciła ze wspólnej wycieczki i pogapić się w mapę. Czekały na nas bowiem Wrzosowiska, a konkretnie ich skraj, przy którym stała sobie ambona. Okazało się, że bez kąpieli od tej strony nie dotrzemy, musieliśmy objechać i zaatakować od strony drogi palmirskiej, która była przepięknie błotnista. W końcu z niej zjechaliśmy, trochę jadąc, trochę pchając, trochę obchodząc bajora dotarliśmy pod samą ambonę, gdzie sobie siedział ktoś. Ktoś okazał się na szczęście nie myśliwym, ale chętnie współpracował, pozwolił wyleźć na górę, zdobyć vlepkę, nawet pogadaliśmy sobie o grze.
Stamtąd mielismy jechać jeszcze dalej w puszczę, ale postanowilismy zatrzymać się na piwo, po krótkim poszukiwaniu miejsca zatrzymaliśmy się i, w ciszy szumu krzewów, przy świergocie ptaków, odpoczywaliśmy. W końcu jednak trzeba było spojrzeć na zegarek, okazało się, że nie mamy po co jechać dalej, musieliśmy jeszcze zdążyć do Wola Parku... zatem, niestety, trzeba bylo zrobić w tył zwrot i pojechać do domu, tym razem przez Izabelin i, skrętem w prawo, przez Stare Babice.
Widok z miejscówki© Hipek99
Rowery w trawie puszczy© Hipek99
Perła w kniei© Hipek99
- DST 37.47km
- Czas 02:07
- VAVG 17.70km/h
- VMAX 31.09km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Niedziela, 26 lutego 2012
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km
Ursynowskie waypointy
Sobotę odpuścilismy rowerowo i przeznaczyliśmy na przygotowanie do urlopu, jak również na popołudniowe odwiedzenie ścianki na Nowowiejskiej. W niedzielę za to postanowiliśmy porowerować: w rytmie oglądanego z nudów przez Hipcię familinego filmu "Szkoła Rocka" przeczyściłem rowery, potem spakowaliśmy wszystko i po zmroku wyruszyliśmy w trasę.
Początek był standardowy do bólu: Górczewska>Prymasa>Bitwy>Banacha>Rostafińskich>Boboli>Wołoska>Domaniewska>Modzelewskiego. Po drodze złapał nas całkiem spory (w stosunku do prognozy na niedzielę) śnieg. Dotarliśmy do Rzymowskiego, tam wskoczyliśmy na jezdnię, przemknęliśmy pod Puławską i skręciliśmy w KEN. Na pierwszy strzał poszła Wieża z bardzo fajną zagadką. Potem, stosunkowo blisko, czekał Platan, gdzie zakładam cieplejsze rękawiczki. To jest jednak wielki minus tej gry: waypointowanie chłodzi. Mniejsza, gdy jadę trzydzieści kilometrów, by odhaczyć jedną miejscówkę i wrócić, jednak gdy między kolejnymi punktami jest około kilometra, a do tego, żeby do tak nadźganych waypointów dotrzeć, trzeba jeszcze robić trochę przystanków nawigacyjnych, człowiek marznie. Kolejny przystanek, Alternatywy 4, był też bardzo blisko, przy Lidlu robimy postój i pakujemy Hipci ogrzewacze do rękawiczek. W tym momencie w końcu można odrobinę się rozpędzić, do Pająka było ze dwa kilometry, zanim ochłodziliśmy się przy nim, już byliśmy przy Bazarku. Na sam koniec pozostawiliśmy sobie Kolektor.
Powrót wykręciliśmy przez okolice Kopy Cwila, porównując odczuwanie temperatury z dzisiaj (odrobinę poniżej zera) i sprzed dwóch tygodni (około dwudziestu poniżej). Jednak między jednym a drugim jest różnica.
Wyprawa wyszła ciekawa, pierwotnie mieliśmy zakręcic kółko po okolicach Izabelina, ale koniec końców zdecydowaliśmy się na Ursynów. Im częściej tam bywam, tym bardziej nie lubię tej dzielnicy. Jest męcząca i nudna... ale o tym już chyba kiedyś pisałem. Plusem jest na pewno, że udało się odwiedzić zaległe, czekające waypointy.
Początek był standardowy do bólu: Górczewska>Prymasa>Bitwy>Banacha>Rostafińskich>Boboli>Wołoska>Domaniewska>Modzelewskiego. Po drodze złapał nas całkiem spory (w stosunku do prognozy na niedzielę) śnieg. Dotarliśmy do Rzymowskiego, tam wskoczyliśmy na jezdnię, przemknęliśmy pod Puławską i skręciliśmy w KEN. Na pierwszy strzał poszła Wieża z bardzo fajną zagadką. Potem, stosunkowo blisko, czekał Platan, gdzie zakładam cieplejsze rękawiczki. To jest jednak wielki minus tej gry: waypointowanie chłodzi. Mniejsza, gdy jadę trzydzieści kilometrów, by odhaczyć jedną miejscówkę i wrócić, jednak gdy między kolejnymi punktami jest około kilometra, a do tego, żeby do tak nadźganych waypointów dotrzeć, trzeba jeszcze robić trochę przystanków nawigacyjnych, człowiek marznie. Kolejny przystanek, Alternatywy 4, był też bardzo blisko, przy Lidlu robimy postój i pakujemy Hipci ogrzewacze do rękawiczek. W tym momencie w końcu można odrobinę się rozpędzić, do Pająka było ze dwa kilometry, zanim ochłodziliśmy się przy nim, już byliśmy przy Bazarku. Na sam koniec pozostawiliśmy sobie Kolektor.
Powrót wykręciliśmy przez okolice Kopy Cwila, porównując odczuwanie temperatury z dzisiaj (odrobinę poniżej zera) i sprzed dwóch tygodni (około dwudziestu poniżej). Jednak między jednym a drugim jest różnica.
Wyprawa wyszła ciekawa, pierwotnie mieliśmy zakręcic kółko po okolicach Izabelina, ale koniec końców zdecydowaliśmy się na Ursynów. Im częściej tam bywam, tym bardziej nie lubię tej dzielnicy. Jest męcząca i nudna... ale o tym już chyba kiedyś pisałem. Plusem jest na pewno, że udało się odwiedzić zaległe, czekające waypointy.
- DST 48.86km
- Czas 02:57
- VAVG 16.56km/h
- VMAX 32.33km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 11 lutego 2012
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km
Raz - to przypadek, dwa - to wyjątek, trzy - to zbieg okoliczności, cztery - to już seria
Tydzień i dwa tygodnie, i trzy tygodnie temu wychodziliśmy na rower w sobotę pod wieczór. W tym tygodniu też się tak złożyło, a zatem - mamy serię, czy tam tradycję wieczorno-sobotnich wyjazdów w zimę. Nie chciało mi się, oj, nie chciało okrutnie. Ale wiedział człowiek, bo jest mądry, że jak już wsadzi tyłek na siodło, to będzie lepiej.
Celem był Ursynów, a raczej jego północna granica. Pojechaliśmy starą, znaną, zjeżdżoną do bólu (przynajmniej przeze mnie) trasą: Górczewska-Prymasa-Bitwy-Banacha-Rostafińskich-Boboli-Wołoska. Przy Rzymowskiego odbiliśmy w Gotarda, bo czekał tam Okrąglak, sam WP niczym jakoś nie wyróżniający się, ale lubię tamte okolice. Tam robimy pierwszą przerwę na herbatę.
Dalej poprowadziłem tylko mi znanymi ścieżkami ;), dzięki czemu udało mi się zmylić czujną Hipcię i z zaskoczenia wyprowadzić tuż przy Puławskiej w okolicy Murala. Tamte okolice to zawsze taki lokalny biegun wilgoci, tym razem jakoś było znośnie, zatem sprawnie zbieramy się w kierunku przejścia podziemnego, bo czekała na nas Kopa Cwila. Przejście pod Puławską, całe nadźgane graffiti, to kapitalne miejsce na WP, problem w tym, że jest ich tam już trochę w okolicy. Do Kopy dojeżdżamy bez większych problemów, na miejscu wita nas ostry chłód, w ruch idą ogrzewacze dłoni, bo trzeba trochę pochodzić w poszukiwaniu odpowiedniej ławki. Ławka sie nie odnalazła, dla pewności obchodzimy jeszcze okoliczne, ja dodatkowo objeżdżam jeszcze teren. A dnia kolejnego okazało sie, że kod jednak był. :(
Wracamy do przejścia spacerem, bo Hipcia grzała sobie dłonie zwinąwszy je w pięści, w przejściu robimy pauzę na ogrzewacze i herbatę. Stamtąd do domu kierujemy się przez Rzymowskiego. Tradycją jest, że przy każdym wyjeździe słyszymy jakiś "ciekawy tekst". I tak - przy pierwszym wyjeździe był przestraszony dresik i jego "O kurwa!", przy drugim: "Patrz, jakie waryjoty, na rowerach!", przy trzecim podpity facet stojący na przystanku, który obudził chyba całe osiedle swoim "Jesteście debeściaki! Łaaaaaaaaa!" (czuliśmy się jak kolarze na TdP ;) ). Tym razem było skromne "Kurwa, patrz, na rowerach!".
Celem był Ursynów, a raczej jego północna granica. Pojechaliśmy starą, znaną, zjeżdżoną do bólu (przynajmniej przeze mnie) trasą: Górczewska-Prymasa-Bitwy-Banacha-Rostafińskich-Boboli-Wołoska. Przy Rzymowskiego odbiliśmy w Gotarda, bo czekał tam Okrąglak, sam WP niczym jakoś nie wyróżniający się, ale lubię tamte okolice. Tam robimy pierwszą przerwę na herbatę.
Dalej poprowadziłem tylko mi znanymi ścieżkami ;), dzięki czemu udało mi się zmylić czujną Hipcię i z zaskoczenia wyprowadzić tuż przy Puławskiej w okolicy Murala. Tamte okolice to zawsze taki lokalny biegun wilgoci, tym razem jakoś było znośnie, zatem sprawnie zbieramy się w kierunku przejścia podziemnego, bo czekała na nas Kopa Cwila. Przejście pod Puławską, całe nadźgane graffiti, to kapitalne miejsce na WP, problem w tym, że jest ich tam już trochę w okolicy. Do Kopy dojeżdżamy bez większych problemów, na miejscu wita nas ostry chłód, w ruch idą ogrzewacze dłoni, bo trzeba trochę pochodzić w poszukiwaniu odpowiedniej ławki. Ławka sie nie odnalazła, dla pewności obchodzimy jeszcze okoliczne, ja dodatkowo objeżdżam jeszcze teren. A dnia kolejnego okazało sie, że kod jednak był. :(
Wracamy do przejścia spacerem, bo Hipcia grzała sobie dłonie zwinąwszy je w pięści, w przejściu robimy pauzę na ogrzewacze i herbatę. Stamtąd do domu kierujemy się przez Rzymowskiego. Tradycją jest, że przy każdym wyjeździe słyszymy jakiś "ciekawy tekst". I tak - przy pierwszym wyjeździe był przestraszony dresik i jego "O kurwa!", przy drugim: "Patrz, jakie waryjoty, na rowerach!", przy trzecim podpity facet stojący na przystanku, który obudził chyba całe osiedle swoim "Jesteście debeściaki! Łaaaaaaaaa!" (czuliśmy się jak kolarze na TdP ;) ). Tym razem było skromne "Kurwa, patrz, na rowerach!".
- DST 32.19km
- Czas 02:03
- VAVG 15.70km/h
- VMAX 32.65km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Wtorek, 7 lutego 2012
Kategoria transport, waypointgame
Ryby wchodzą na grzyby
Praca+kurs+jeden waypoint. Standard.
- DST 43.79km
- Czas 02:15
- VAVG 19.46km/h
- VMAX 35.81km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 4 lutego 2012
Kategoria < 50km, waypointgame, do czytania
W pogardzie mając tnące szpony mrozu...
W piątek wieczorem odbyło się WaypointBeer. Co się działo, kto przyszedł i gdzie w końcu wylądowaliśmy, pisać nie będę, kto był, ten wie, kto nie był, niech przyjdzie następnym razem. ;)
W sobotę za to Hipcia, dostała ataku aktywności i już od ósmej (ósmej, kruca, a wróciliśmy o wpół do czwartej!) usiłowała mnie obudzić. Co koniec końców udało się, jednak nie o ósmej i nie o dziewiątej ;) A jak już się zwlekliśmy, to nam się nigdzie nie chciało ruszać. I tak poczekaliśmy na tradycyjną godzinę rozpoczęcia weekendowego rowerowania. 21:00 :)
Powoli ubraliśmy się, spakowaliśmy wszystko, żeby nie zleszczyć tak jak ostatnio zabraliśmy cztery żelowe i dwa solne ogrzewacze do rąk i termos. Info dla Morsa, który najwyraźniej potrzebuje takich danych: według prognozy temperatura uśredniona miała oscylować w granicach 21-24 na minusie, odczuwalna: 25-30 poniżej zera.
Ruszamy zatem w mroźną Warszawę. Pierwszym punktem docelowym miał być Zając w Kapuście, zatem wybierając optymalną drogę skierowaliśmy się na Al. Solidarności, budząc popłoch, zazdrość i zamieszanie. I rozbawienie panów straźników miejskich, którzy uśmiechali się do nas życzliwie, stojąc obok na światłach. Gazeta w internecu mówiła, że Most Śląsko-Dąbrowski jest zamknięty, że nagroda za wjazd to 500zł, ale jednoślady mogą jechać. To pojechaliśmy więc. Nie wiem, kto tworzył wszystkie rozjazdy przed tunelem na trasie W-Z, ale miał fantazję. Samochodem może i sprawnie, jak się ma lusterka, rowerem dwukrotnie lądowaliśmy na złym pasie, dobrze, że ruch był niewielki. Na miejscu, przed mostem, faktycznie: na znaku jak wół: jednoślady jadą bez mandatu. Przemarznięta Wisła robi ciekawe wrażenie, zastanawialiśmy się, czy w taką pogodę komuś będzie się chciało stać i pilnować wjazdu - a jednak tak: trzy samochodziki zatrzymane przez miłych panów Straszników. Za mostem odhaczamy placyk, zmieniam baterie w lampce i kierujemy się ul. Jagiellońską na południe. Przy waypoincie z Zającem zużywam pierwszy ogrzewacz - ciepło znika momentalnie, w domu grzał pół godziny, tu - zaledwie pięć minut, ale dobrze, że ręce wyciągnięte do wpisania kodu na telefon (do notatek na mrozie ołówek, ołówek bierz, idioto!) wracają do temperatury. Dalej szurujemy w kierunku Stadionu Narodowego (coś ostatnio często go widzimy) i wracamy na "naszą stronę" mostem Poniatowskiego. W samą porę, bo nad Wisłą zaczyna się robić chłodno. Przy poczekalni Warszawa-Powiśle robimy przerwę na herbatę, nie odważamy się wejść do środka, ale chwila przerwy w jeździe i osłonięcie od wiatru dużo daje. Decydujemy jechać dalej.
Trasa prowadzi wzdłuż Alej Ujazdowskich, zaczyna się robić coraz bardziej chłodno, moment przerwy przy koksowniku przy Placu na Rozdrożu niewiele daje, ale zawsze to chwila spokoju we względnym cieple. Dalej tylko kilkaset metrów i przyjemny zjazd do kotła wilgotności i zimna - na Dolny Mokotów. Skwer Chorwacki już czeka, momentalnie, przez pięć minut przeszukiwania, tracę dłonie. Zarządzamy zatem przerwę techniczną - ładujemy się do poczekalni Szpitala Czerniakowskiego i przez kwadrans pozwalamy kończynom wrócić do normalnej temperatury. Herbata znów się przydaje (język mam poparzony do poniedziałku), gdy Hipci dłonie wracają do normalnej barwy, pakujemy jej do rękawiczek jednorazowe ogrzewacze, dodatkowo na ryjek Hipcia zakłada maskę a'la Hannibal Lecter, która, jak się okaże, pod górę utrudni bardzo oddychanie.
Ruszamy. W chłód, w wilgoć, z myślą, żeby się wyrwać z tej cholernej miski i wspiąć na górę. Na szczycie już jest sucho, zatem cieplej. Jedziemy Batorego, żeby Pole Mokotowskie objechać bokiem, Hipcia robi mi tylko smaka, bo cały czas chwali się, że jej w końcu ciepło w dłonie. Kolejna chmura wilgotności - przy Braci Rostafińskich, a potem już pozostaje "pracowy" standard: Banacha-Bitwy-Prymasa-Górczewska, przejechany spokojnie i w cieple, inaczej, niż ostatnio. Wyjąwszy Hipcię, której zamarzały powieki pokryte śniegiem - ot, cud okularnika - w okularach rowerowych ciężko jeździć i widzieć świat. W domu jesteśmy równiutko o północy, jeszcze w kurtce lecę do kuchni, żeby nastawić piwo na grzańca - w końcu, jak już człowiek się zagrzeje, to grzaniec bardziej drażni niż cieszy.
W sobotę za to Hipcia, dostała ataku aktywności i już od ósmej (ósmej, kruca, a wróciliśmy o wpół do czwartej!) usiłowała mnie obudzić. Co koniec końców udało się, jednak nie o ósmej i nie o dziewiątej ;) A jak już się zwlekliśmy, to nam się nigdzie nie chciało ruszać. I tak poczekaliśmy na tradycyjną godzinę rozpoczęcia weekendowego rowerowania. 21:00 :)
Powoli ubraliśmy się, spakowaliśmy wszystko, żeby nie zleszczyć tak jak ostatnio zabraliśmy cztery żelowe i dwa solne ogrzewacze do rąk i termos. Info dla Morsa, który najwyraźniej potrzebuje takich danych: według prognozy temperatura uśredniona miała oscylować w granicach 21-24 na minusie, odczuwalna: 25-30 poniżej zera.
Ruszamy zatem w mroźną Warszawę. Pierwszym punktem docelowym miał być Zając w Kapuście, zatem wybierając optymalną drogę skierowaliśmy się na Al. Solidarności, budząc popłoch, zazdrość i zamieszanie. I rozbawienie panów straźników miejskich, którzy uśmiechali się do nas życzliwie, stojąc obok na światłach. Gazeta w internecu mówiła, że Most Śląsko-Dąbrowski jest zamknięty, że nagroda za wjazd to 500zł, ale jednoślady mogą jechać. To pojechaliśmy więc. Nie wiem, kto tworzył wszystkie rozjazdy przed tunelem na trasie W-Z, ale miał fantazję. Samochodem może i sprawnie, jak się ma lusterka, rowerem dwukrotnie lądowaliśmy na złym pasie, dobrze, że ruch był niewielki. Na miejscu, przed mostem, faktycznie: na znaku jak wół: jednoślady jadą bez mandatu. Przemarznięta Wisła robi ciekawe wrażenie, zastanawialiśmy się, czy w taką pogodę komuś będzie się chciało stać i pilnować wjazdu - a jednak tak: trzy samochodziki zatrzymane przez miłych panów Straszników. Za mostem odhaczamy placyk, zmieniam baterie w lampce i kierujemy się ul. Jagiellońską na południe. Przy waypoincie z Zającem zużywam pierwszy ogrzewacz - ciepło znika momentalnie, w domu grzał pół godziny, tu - zaledwie pięć minut, ale dobrze, że ręce wyciągnięte do wpisania kodu na telefon (do notatek na mrozie ołówek, ołówek bierz, idioto!) wracają do temperatury. Dalej szurujemy w kierunku Stadionu Narodowego (coś ostatnio często go widzimy) i wracamy na "naszą stronę" mostem Poniatowskiego. W samą porę, bo nad Wisłą zaczyna się robić chłodno. Przy poczekalni Warszawa-Powiśle robimy przerwę na herbatę, nie odważamy się wejść do środka, ale chwila przerwy w jeździe i osłonięcie od wiatru dużo daje. Decydujemy jechać dalej.
Trasa prowadzi wzdłuż Alej Ujazdowskich, zaczyna się robić coraz bardziej chłodno, moment przerwy przy koksowniku przy Placu na Rozdrożu niewiele daje, ale zawsze to chwila spokoju we względnym cieple. Dalej tylko kilkaset metrów i przyjemny zjazd do kotła wilgotności i zimna - na Dolny Mokotów. Skwer Chorwacki już czeka, momentalnie, przez pięć minut przeszukiwania, tracę dłonie. Zarządzamy zatem przerwę techniczną - ładujemy się do poczekalni Szpitala Czerniakowskiego i przez kwadrans pozwalamy kończynom wrócić do normalnej temperatury. Herbata znów się przydaje (język mam poparzony do poniedziałku), gdy Hipci dłonie wracają do normalnej barwy, pakujemy jej do rękawiczek jednorazowe ogrzewacze, dodatkowo na ryjek Hipcia zakłada maskę a'la Hannibal Lecter, która, jak się okaże, pod górę utrudni bardzo oddychanie.
Ruszamy. W chłód, w wilgoć, z myślą, żeby się wyrwać z tej cholernej miski i wspiąć na górę. Na szczycie już jest sucho, zatem cieplej. Jedziemy Batorego, żeby Pole Mokotowskie objechać bokiem, Hipcia robi mi tylko smaka, bo cały czas chwali się, że jej w końcu ciepło w dłonie. Kolejna chmura wilgotności - przy Braci Rostafińskich, a potem już pozostaje "pracowy" standard: Banacha-Bitwy-Prymasa-Górczewska, przejechany spokojnie i w cieple, inaczej, niż ostatnio. Wyjąwszy Hipcię, której zamarzały powieki pokryte śniegiem - ot, cud okularnika - w okularach rowerowych ciężko jeździć i widzieć świat. W domu jesteśmy równiutko o północy, jeszcze w kurtce lecę do kuchni, żeby nastawić piwo na grzańca - w końcu, jak już człowiek się zagrzeje, to grzaniec bardziej drażni niż cieszy.
- DST 31.76km
- Czas 01:49
- VAVG 17.48km/h
- VMAX 34.02km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 28 stycznia 2012
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km
W mrozie kółka kręcą się...
Start: standardowo - 22:00. Cel - średnio ustalony, na pierwszy ogień ma iść Cypel Czerniakowski. No to ruszamy. Chrup, chrup, zmrożony śnieg chrupie pod oponami, wiatr wieje w twarz, kominiarka powoli zaczyna pokrywać się szronem na wysokości ust. Miasto wymarłe, nieliczni piesi, w większości tupiący w miejscu na przystankach, patrzą na spode wciśniętego między ramiona łba. Na skrzyżowaniu z Płocką stoimy gotowi do przejechania po pasach, ale na czerwonym zatrzymuje się SM i patrzy na nas z zainteresowaniem. No to cóż, na władzę nie poradzę, kuper z siodła i spacerujemy. Dalej droga prowadzi Grzybowską aż do Kruczej; Hipcia narzeka, że w weekend idzie się przejechać swoją standardową trasą do roboty. Na wysokości Wspólnej postanawiamy zaszaleć i zobaczyć, gdzie kończy sie Krucza. Szaleństwo kończy się przy skrzyżowaniu z Piękną, którą lecimy prosto... i lądujemy na Rozbracie. Tu pierwsze sprawdzenie mapy (konkretnie: GPSa), uwielbiam ciapać po telefonie nosem, nie palcem. Korekta trasy, lecimy do Górnośląskiej, potem tylko trucht przez Wisłostradę i jesteśmy.
Schodzę na dół, w okolice śluzy, biorę latarkę, zaczynam spisywać kod na kartkę. W tym momencie czuję zimno w palcach. Momentalnie ręce, dotychczas ciepłe, zachodzą zimnem. Wracam na górę, zabijam ręce, krążenie wraca. Startujemy wzdłuż Wisłostrady, ale coś mi podpowiada, że od Wisły trzeba uciekać. Zbijamy w lewo w kierunku Rozbratu, na górę. Tu, przy Placu na Rozdrożu, podejmujemy decyzję, że jazda do domu przez Ursynów nie jest dobrym pomysłem. Pozostaje przechrupanie się przez dróżkę przy Armii Ludowej i przez Pole Mokotowskie lecimy w kierunku Woli. Coraz bardziej widać efekty mrozu, ręce i stopy narzekają nieprzerwanie. Pod Rondem Zesłańców robimy krótki postój na ogrzewacz żelowy do rąk (grzeje się Hipcia). Do domu pozostaje pięć kilometrów, mkniemy przez Górczewską, w okolicach Wola parku tracę już częściowo małe palce u rąk, Hipcia ma sporo gorzej. Zajeżdżamy pod blok, winda, jeszcze słowa pochwały od nawalonego sąsiada "mają pańsssstwo ssssdrowie, tak jeśdśiś...". W domu pakujemy Hipcię pod koc i odmrażamy.
Słowa podsumowania. Pogoda była dobra na jazdę. Niemyślący okazaliśmy się my; w gory - to W GÓRY. Trzeba się przygotować i w ogóle. A miasto? Pfff... Miasto to miasto. A trzeba było, przede wszystkim, jak się zaczyna robić chłodno - przerwa na stacji benzynowej. To nie Afryka, stacji jest od cholery. Z drugiej strony, termos z herbatą też by nie zaszkodził. A po trzecie - trzeba kupić jakieś zajebiste rękawiczki, takie na minus czterdzieści, czy co.
Schodzę na dół, w okolice śluzy, biorę latarkę, zaczynam spisywać kod na kartkę. W tym momencie czuję zimno w palcach. Momentalnie ręce, dotychczas ciepłe, zachodzą zimnem. Wracam na górę, zabijam ręce, krążenie wraca. Startujemy wzdłuż Wisłostrady, ale coś mi podpowiada, że od Wisły trzeba uciekać. Zbijamy w lewo w kierunku Rozbratu, na górę. Tu, przy Placu na Rozdrożu, podejmujemy decyzję, że jazda do domu przez Ursynów nie jest dobrym pomysłem. Pozostaje przechrupanie się przez dróżkę przy Armii Ludowej i przez Pole Mokotowskie lecimy w kierunku Woli. Coraz bardziej widać efekty mrozu, ręce i stopy narzekają nieprzerwanie. Pod Rondem Zesłańców robimy krótki postój na ogrzewacz żelowy do rąk (grzeje się Hipcia). Do domu pozostaje pięć kilometrów, mkniemy przez Górczewską, w okolicach Wola parku tracę już częściowo małe palce u rąk, Hipcia ma sporo gorzej. Zajeżdżamy pod blok, winda, jeszcze słowa pochwały od nawalonego sąsiada "mają pańsssstwo ssssdrowie, tak jeśdśiś...". W domu pakujemy Hipcię pod koc i odmrażamy.
Słowa podsumowania. Pogoda była dobra na jazdę. Niemyślący okazaliśmy się my; w gory - to W GÓRY. Trzeba się przygotować i w ogóle. A miasto? Pfff... Miasto to miasto. A trzeba było, przede wszystkim, jak się zaczyna robić chłodno - przerwa na stacji benzynowej. To nie Afryka, stacji jest od cholery. Z drugiej strony, termos z herbatą też by nie zaszkodził. A po trzecie - trzeba kupić jakieś zajebiste rękawiczki, takie na minus czterdzieści, czy co.
- DST 27.43km
- Czas 01:45
- VAVG 15.67km/h
- VMAX 33.19km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Wtorek, 24 stycznia 2012
Kategoria do czytania, transport, waypointgame
Trochę w śniegu, trochę w wietrze
Wracając z pracy, standardowo, Kasprzaka/Połczyńską, dostałem prosto w pysk wiatrem. Gdzieś na dole pod skrzyżowaniem z Redutową, usłyszałem za sobą ryk silnika. Ryk zachowywał się tak, jakby zbierał całą moc przed wyprzedzeniem mnie. Zbliżał się dość spokojnie, co pozwoliło mi przypuścić, że to ani ciężarówka, ani autobus, ani VW Golf. Minęła mnie łycha spychacza, za chwilę reszta traktora, a za nim - przyczepa. Zbierał się tak głośno do wyjazdu na powierzchnię, a skoro tak stosunkowo wolno mnie wyprzedził to... Podgoniłem go na podjeździe i - wakacje! - do samej Lazurowej jechałem w promocji, z wyjątkiem dwóch świateł, nieprzerwanie 40km/h.
Na kurs wyszliśmy dużo za późno, więc pozwoliliśmy sobie złamać przepisy i przejechaliśmy Maczka jezdnią. Jak to piszę, to aż ciarki przechodzą mnie, jak sobie pomyślę, jacy my jesteśmy szaleni ;) Wiatr zacinał styropianopodobnym śnieżkiem w twarz; dobrze, że po kursie się uspokoił, wtedy mogliśmy sobie spokojnie odwiedzić park im. Kusocińskiego i jego kapitalne obrotowe bramki.
Do roboty wyszliśmy jakoś sprawnie, był czas na wspólną jazdę do I przystanku, a potem, cóż... trzeba odsiedzieć swoje.
Na kurs wyszliśmy dużo za późno, więc pozwoliliśmy sobie złamać przepisy i przejechaliśmy Maczka jezdnią. Jak to piszę, to aż ciarki przechodzą mnie, jak sobie pomyślę, jacy my jesteśmy szaleni ;) Wiatr zacinał styropianopodobnym śnieżkiem w twarz; dobrze, że po kursie się uspokoił, wtedy mogliśmy sobie spokojnie odwiedzić park im. Kusocińskiego i jego kapitalne obrotowe bramki.
Do roboty wyszliśmy jakoś sprawnie, był czas na wspólną jazdę do I przystanku, a potem, cóż... trzeba odsiedzieć swoje.
- DST 41.59km
- Czas 02:09
- VAVG 19.34km/h
- VMAX 41.51km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 21 stycznia 2012
Kategoria do czytania, waypointgame, < 50km
Trzeba kombinować, żeby pojeździć po śniegu
Mieliśmy wyjść na rower, proponowałem to od popołudnia, skończyło się na wieczorze. Koło 22:00 zaczęliśmy się zbierać, na zewnątrz już zaczynało prószyć. Przy okazji zastosowaliśmy nowy patent, który okazał się dobrym pomysłem: dodatkowe, ciepłe wkładki do butów SPD. Przez całą trasę w stopy było bardzo ciepło.
Wtopiliśmy się w tłum na Górczewskiej, co było bardzo trudne, bo byliśmy jednymi z niewielu ludzi i jedynymi rowerzystami o tej porze. Spokojnie doturlaliśmy się do skrzyżowania z Prymasa i tu nadeszła pora na decyzję: czy pętla na północ i powrót przez Maczka, czy atakujemy Okęcie i tamtejsze waypointy. Oczywiście, zabawa nie mogła się za szybko skończyć, zwłaszcza, że Maczkiem katujemy dwa razy w tygodniu, a na Okęciu bywamy rzadko. Na Prymasa jeszcze było widać jakieś ślady, ale Bitwy Warszawskiej i Grójecka to już rozdziewiczanie świeżego puchu. Po drodze postraszyliśmy dresika, którego bardzo grzecznie i spokojnie zaczepiłem, bo lazl nam na drodze. Chyba nie spodziewał się człowieka, ubranego na czarno i do tego na rowerze :)
Przez wiadukt przejechaliśmy jezdnią, koło McDonald's robimy postój serwisowy, by odgarnąć okulary ze szronu i sprawdzić mapę. Pierwszy punkt programu: Fort Okęcie. Skręcamy w uliczkę, turlamy się po śniegu, wjeżdżamy na teren fortu, wyjeżdżamy, zwiedzamy okolice Schroniska dla Nieletnich, dopiero podpytany pracownik powiedział nam, gdzie jest krzyż upamiętniający katastrofę Iła-62. Dziwne, gościu nie wyglądał na zdziwionego tym, że o wpół do pierwszej, w śnieżycy, o krzyż w okolicach fosy pyta go dwójka rowerzystów. Dziwni ci ludzie jakoś ostatnio...
Znaleźliśmy w końcu teren, stamtąd atakujemy dalej na południe w kierunku Lotniska. Jedziemy już spokojnie chodnikiem, cały czas pod zacinający w twarz śnieg, cały czas po ładnym, białym dywanie. Dwa punkty: Górka Spotterów (swoją drogą, ciekawe hobby) i Janko Muzykant odbite, wracamy, tym razem już do samej Bitwy Warszawskiej jedziemy sobie z wiatrem w plecy, nawet w niektórych miejscach chodnik juz odśnieżony.
To, czego bym na pewno się nie spodziewał, to tego, że przy warunkach, jakie były, w śniegu i wietrze, o godzinie 1:15 w nocy, przy niewielkim bądź co bądź ruchu, minie nas ktoś znajomy. A nawet, jeśli minie, to, że rozpozna. A tu - proszę - w poniedziałek Goro zapytuje mnie, czy to czasem nie byliśmy my. :)
Do domu planowaliśmy wrócić jednak szerzej - przez Maczka, ale stwierdziliśmy, że już nam się nie chce ciąć w ten śnieg (zwłaszcza, że Hipcia miała awarię przerzutek i jechała w zasadzie na singlu, na wcale nie lekkim przełożeniu) i wróciliśmy przez Obozową - Księcia Janusza - Górczewską. A na koniec zrobiliśmy sobie zdjęcie w śniegu, może jedno z ostatnich w tym roku ;)
Wtopiliśmy się w tłum na Górczewskiej, co było bardzo trudne, bo byliśmy jednymi z niewielu ludzi i jedynymi rowerzystami o tej porze. Spokojnie doturlaliśmy się do skrzyżowania z Prymasa i tu nadeszła pora na decyzję: czy pętla na północ i powrót przez Maczka, czy atakujemy Okęcie i tamtejsze waypointy. Oczywiście, zabawa nie mogła się za szybko skończyć, zwłaszcza, że Maczkiem katujemy dwa razy w tygodniu, a na Okęciu bywamy rzadko. Na Prymasa jeszcze było widać jakieś ślady, ale Bitwy Warszawskiej i Grójecka to już rozdziewiczanie świeżego puchu. Po drodze postraszyliśmy dresika, którego bardzo grzecznie i spokojnie zaczepiłem, bo lazl nam na drodze. Chyba nie spodziewał się człowieka, ubranego na czarno i do tego na rowerze :)
Przez wiadukt przejechaliśmy jezdnią, koło McDonald's robimy postój serwisowy, by odgarnąć okulary ze szronu i sprawdzić mapę. Pierwszy punkt programu: Fort Okęcie. Skręcamy w uliczkę, turlamy się po śniegu, wjeżdżamy na teren fortu, wyjeżdżamy, zwiedzamy okolice Schroniska dla Nieletnich, dopiero podpytany pracownik powiedział nam, gdzie jest krzyż upamiętniający katastrofę Iła-62. Dziwne, gościu nie wyglądał na zdziwionego tym, że o wpół do pierwszej, w śnieżycy, o krzyż w okolicach fosy pyta go dwójka rowerzystów. Dziwni ci ludzie jakoś ostatnio...
Znaleźliśmy w końcu teren, stamtąd atakujemy dalej na południe w kierunku Lotniska. Jedziemy już spokojnie chodnikiem, cały czas pod zacinający w twarz śnieg, cały czas po ładnym, białym dywanie. Dwa punkty: Górka Spotterów (swoją drogą, ciekawe hobby) i Janko Muzykant odbite, wracamy, tym razem już do samej Bitwy Warszawskiej jedziemy sobie z wiatrem w plecy, nawet w niektórych miejscach chodnik juz odśnieżony.
To, czego bym na pewno się nie spodziewał, to tego, że przy warunkach, jakie były, w śniegu i wietrze, o godzinie 1:15 w nocy, przy niewielkim bądź co bądź ruchu, minie nas ktoś znajomy. A nawet, jeśli minie, to, że rozpozna. A tu - proszę - w poniedziałek Goro zapytuje mnie, czy to czasem nie byliśmy my. :)
Do domu planowaliśmy wrócić jednak szerzej - przez Maczka, ale stwierdziliśmy, że już nam się nie chce ciąć w ten śnieg (zwłaszcza, że Hipcia miała awarię przerzutek i jechała w zasadzie na singlu, na wcale nie lekkim przełożeniu) i wróciliśmy przez Obozową - Księcia Janusza - Górczewską. A na koniec zrobiliśmy sobie zdjęcie w śniegu, może jedno z ostatnich w tym roku ;)
Zima w Warszawie© Hipek99
- DST 30.91km
- Czas 02:36
- VAVG 11.89km/h
- VMAX 27.21km/h
- Sprzęt Unibike Viper