Wpisy archiwalne w kategorii
sakwy
Dystans całkowity: | 17279.86 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1079:39 |
Średnia prędkość: | 15.81 km/h |
Maksymalna prędkość: | 4401.00 km/h |
Suma podjazdów: | 110525 m |
Liczba aktywności: | 118 |
Średnio na aktywność: | 146.44 km i 9h 13m |
Więcej statystyk |
Piątek, 2 października 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 21
Ranek był chłodny i mroźny. Namiot pokryty szronem, biała łąka i oszronione grzbiety gór – to wszystko, co zastaliśmy na zewnątrz. Po wytoczeniu się na asfalt, Hipcia długo marzła, ja, jak zwykle, rozgrzałem się bardzo szybko.
Luz na piaście nadal się pogłębiał. Co jakiś czas pojawiały się drobne popiskiwania wskazujące na to, że coś niepokojącego dzieje się z kołem. Na serwis nie było jednak szans, a kluczy pozwalających na zerknięcie do środka nie miałem. Niech jedzie, póki może.
Wiatr wiał w twarz, droga prowadziła powoli w górę. Nagle… zaskoczyła nas przełęcz. Tysiąc i dwieście metrów. Szeroki zjazd pozwolił nam wykręcić rekordowe prędkości. Prawie udało mi się przekroczyć 90 km/h, gdyby nie to, że jadący daleko przede mną samochód zaczął hamować i uznałem, że lepiej zwolnić teraz, niż ryzykować szybkie i nagłe zatrzymanie się.
Zjechaliśmy do niewielkiej miejscowości, skąd wjechaliśmy w ciemny, wilgotny las i zaczęliśmy wspinać się na kolejną, niższą przełączkę. Żaden samochód nam nie przeszkadzał. Pojedyncze, postawione w środku lasu przystanki autobusowe wyglądały jak zagadka: jeśli ktoś tu wysiada, to gdzieś tu musi mieszkać. Gdzie? W tym zboczu? Pustelnik dojeżdżający do pracy w banku w pobliskim miasteczku?
Kolejny, sympatyczny zjazd i już wjeżdżamy do Admont. Symboliczny moment: dokładnie dwadzieścia dni temu jechaliśmy tędy, również po Hauptstraße. Wówczas na rondzie pojechaliśmy w lewo, by zacząć wielką pętlę. Teraz własnie pętla się zamknęła, a nam pozostał niedługi kawałek dojazdu do Polski.
Ruszamy szeroką doliną. Gdzieś po lewej widnieją grzbiety górskie, już mniejsze, już pokryte tylko zielenią, skały pojawiają się coraz rzadziej, ostre grzebienie zniknęły, pojawiły się za to łagodne, zalesione pagórki. Między dwoma takimi ukryła się niewysoka przełączka, na którą mieliśmy się wspiąć. Już nie stromymi, górskimi drogami, a szeroką, asfaltową drogą przez wioskę otoczoną polami.
Cały dzień jechaliśmy pod wiatr, jednak już o 12:00 mieliśmy przejechane 70 km. Mimo wiatru udawało się jechać 20-22 km/h. Gdy wyskrobaliśmy się na wspomnianą przełęcz, mieliśmy stąd tylko długi, wielokilometrowy zjazd do samego Amstetten. Im bliżej miasta, tym większy ruch, który nabrał intensywności tuż przed autostradą. Po jej przekroczeniu mieliśmy tylko do pokonania niewielki garbik i wygodny, chociaż podwietrzny zjazd nad sam Dunaj.
Pojawiły się znaki informujące o remoncie mostu. Samochody jednak tamtędy jechały, więc śmiało waliliśmy przed siebie – później dopiero doczytałem, że miał być zamknięty ale dopiero od dwudziestego października. Remont faktycznie trwał, więc, by nie przeszkadzać nikomu zbytnio, połknęliśmy go chodnikiem, a potem poboczem, jadąc kilkaset metrów pod prąd, by ominąć wahadła.
Droga poprowadziła nas jeszcze przez jedną miejscowość, z bardzo ładnym i przyjemnym deptakiem, po czym ślad w sposób nie znoszący sprzeciwu zasugerował skręt w lewo. W lewo i pod górę.
Pojawiły się znaki, liczne znaki przeznaczone dla motocyklistów. Ograniczenia prędkości – również dla motocyklistów. I… i sami, wspomnieni motocykliści. Zrobiło się kultowo. Bo jak ich tylu jeździ, to ta droga musi być kultowa.
Spodziewałem się, że to będzie tylko niewielki garb, ale droga wcale nie chciała się kończyć. Na mapie nie miałem tego zaznaczonego, Hipcia rozbrajająco przyznała, że końcówki jej się nie chciało już oznaczać, bo „tam już jest płasko przecież”. Pięliśmy się więc w górę, połykając kolejne metry, zastanawiając się, ile jeszcze będziemy się wspinać.
Powoli zaczynamy się zastanawiać, czy na takich wysokościach życie ma jeszcze prawo istnieć. Ciągle w górę, ciągle dodajemy kolejne metry. Południe już dawno minęło, a słońce powoli zaczyna się kierować ku dołowi horyzontu. Z lasu wjechaliśmy w niewielkie wioski. W tym tygodniu atrakcją nie jest impreza w remizie, a striptiz międzynarodowej gwiazdy, jak informują umieszczone na latarniach plakaty ze zdjęciem rzeczonej, klasycznie niemalże cycatej blondynki.
Na jednym z pagórków wyjeżdżamy prosto na Spar. Takiej możliwości nie wolno przepuścić. Skręcamy na parking. Hipcia idzie na zakupy, ja wyciągam spodnie, ubieram się, przygotowuję jej ubranie. Luzy na kole się nie zwiększają. To dobrze, jeszcze tylko dwa i pół dnia.
Pakujemy zakupy, tankujemy po energetyku w gardło i ruszamy dalej. Droga się trochę uspokaja. W końcu jesteśmy już prawie na dziewięciuset metrach.
Niestety, przełęczy nie ma. Po prostu wyjeżdżamy między łagodnie pochylone łąki i widoczne, jak okiem sięgnąć, domki, pola i kępy drzew. Taki sobie, dziewięciuset metrowy garbik, pięknie rozświetlony zachodzącym słońcem.
Zjazdu tak szybko nie dostajemy. Przed nami seria zjazdów i podjazdów, po czym, już po zmroku, dostajemy długi zjazd do miejscowości Zwettl. Od razu kojarzy mi się to z piosenką Rammsteina „Zwitter”, więc od tej pory aż do końca dnia – znając tylko jedno słowo – mruczę i dudnię „Zwettl, Zwettl … Zwettl, Zwettl”.
Przez wspomnianą miejscowość płynie rzeka, więc momentalnie robi się chłodno. Na szczęście tutejszy budowniczy postanowił zadbać o nasze ciepło, bo na wyjeździe dostajemy jedenaście procent podjazdu.
Robi się pusto na drodze. Szeroki, przyjemny asfalt prowadzi nas w stronę kolejnej granicy. Nie przekroczymy jej jednak dzisiaj, bo po przekroczeniu dwustu kilometrów postanawiamy poszukać noclegu. Jeden z ostatnich, większych, widocznych na mapie lasów. Akurat okazuje się być łatwo dostępny, akurat prowadzi tam przyjemna droga. Wbijamy między drzewa, jest sucho i ciepło Zanosi się przyjemna, spokojna noc.
Luz na piaście nadal się pogłębiał. Co jakiś czas pojawiały się drobne popiskiwania wskazujące na to, że coś niepokojącego dzieje się z kołem. Na serwis nie było jednak szans, a kluczy pozwalających na zerknięcie do środka nie miałem. Niech jedzie, póki może.
Wiatr wiał w twarz, droga prowadziła powoli w górę. Nagle… zaskoczyła nas przełęcz. Tysiąc i dwieście metrów. Szeroki zjazd pozwolił nam wykręcić rekordowe prędkości. Prawie udało mi się przekroczyć 90 km/h, gdyby nie to, że jadący daleko przede mną samochód zaczął hamować i uznałem, że lepiej zwolnić teraz, niż ryzykować szybkie i nagłe zatrzymanie się.
Zjechaliśmy do niewielkiej miejscowości, skąd wjechaliśmy w ciemny, wilgotny las i zaczęliśmy wspinać się na kolejną, niższą przełączkę. Żaden samochód nam nie przeszkadzał. Pojedyncze, postawione w środku lasu przystanki autobusowe wyglądały jak zagadka: jeśli ktoś tu wysiada, to gdzieś tu musi mieszkać. Gdzie? W tym zboczu? Pustelnik dojeżdżający do pracy w banku w pobliskim miasteczku?
Kolejny, sympatyczny zjazd i już wjeżdżamy do Admont. Symboliczny moment: dokładnie dwadzieścia dni temu jechaliśmy tędy, również po Hauptstraße. Wówczas na rondzie pojechaliśmy w lewo, by zacząć wielką pętlę. Teraz własnie pętla się zamknęła, a nam pozostał niedługi kawałek dojazdu do Polski.
Ruszamy szeroką doliną. Gdzieś po lewej widnieją grzbiety górskie, już mniejsze, już pokryte tylko zielenią, skały pojawiają się coraz rzadziej, ostre grzebienie zniknęły, pojawiły się za to łagodne, zalesione pagórki. Między dwoma takimi ukryła się niewysoka przełączka, na którą mieliśmy się wspiąć. Już nie stromymi, górskimi drogami, a szeroką, asfaltową drogą przez wioskę otoczoną polami.
Cały dzień jechaliśmy pod wiatr, jednak już o 12:00 mieliśmy przejechane 70 km. Mimo wiatru udawało się jechać 20-22 km/h. Gdy wyskrobaliśmy się na wspomnianą przełęcz, mieliśmy stąd tylko długi, wielokilometrowy zjazd do samego Amstetten. Im bliżej miasta, tym większy ruch, który nabrał intensywności tuż przed autostradą. Po jej przekroczeniu mieliśmy tylko do pokonania niewielki garbik i wygodny, chociaż podwietrzny zjazd nad sam Dunaj.
Pojawiły się znaki informujące o remoncie mostu. Samochody jednak tamtędy jechały, więc śmiało waliliśmy przed siebie – później dopiero doczytałem, że miał być zamknięty ale dopiero od dwudziestego października. Remont faktycznie trwał, więc, by nie przeszkadzać nikomu zbytnio, połknęliśmy go chodnikiem, a potem poboczem, jadąc kilkaset metrów pod prąd, by ominąć wahadła.
Droga poprowadziła nas jeszcze przez jedną miejscowość, z bardzo ładnym i przyjemnym deptakiem, po czym ślad w sposób nie znoszący sprzeciwu zasugerował skręt w lewo. W lewo i pod górę.
Pojawiły się znaki, liczne znaki przeznaczone dla motocyklistów. Ograniczenia prędkości – również dla motocyklistów. I… i sami, wspomnieni motocykliści. Zrobiło się kultowo. Bo jak ich tylu jeździ, to ta droga musi być kultowa.
Spodziewałem się, że to będzie tylko niewielki garb, ale droga wcale nie chciała się kończyć. Na mapie nie miałem tego zaznaczonego, Hipcia rozbrajająco przyznała, że końcówki jej się nie chciało już oznaczać, bo „tam już jest płasko przecież”. Pięliśmy się więc w górę, połykając kolejne metry, zastanawiając się, ile jeszcze będziemy się wspinać.
Powoli zaczynamy się zastanawiać, czy na takich wysokościach życie ma jeszcze prawo istnieć. Ciągle w górę, ciągle dodajemy kolejne metry. Południe już dawno minęło, a słońce powoli zaczyna się kierować ku dołowi horyzontu. Z lasu wjechaliśmy w niewielkie wioski. W tym tygodniu atrakcją nie jest impreza w remizie, a striptiz międzynarodowej gwiazdy, jak informują umieszczone na latarniach plakaty ze zdjęciem rzeczonej, klasycznie niemalże cycatej blondynki.
Na jednym z pagórków wyjeżdżamy prosto na Spar. Takiej możliwości nie wolno przepuścić. Skręcamy na parking. Hipcia idzie na zakupy, ja wyciągam spodnie, ubieram się, przygotowuję jej ubranie. Luzy na kole się nie zwiększają. To dobrze, jeszcze tylko dwa i pół dnia.
Pakujemy zakupy, tankujemy po energetyku w gardło i ruszamy dalej. Droga się trochę uspokaja. W końcu jesteśmy już prawie na dziewięciuset metrach.
Niestety, przełęczy nie ma. Po prostu wyjeżdżamy między łagodnie pochylone łąki i widoczne, jak okiem sięgnąć, domki, pola i kępy drzew. Taki sobie, dziewięciuset metrowy garbik, pięknie rozświetlony zachodzącym słońcem.
Zjazdu tak szybko nie dostajemy. Przed nami seria zjazdów i podjazdów, po czym, już po zmroku, dostajemy długi zjazd do miejscowości Zwettl. Od razu kojarzy mi się to z piosenką Rammsteina „Zwitter”, więc od tej pory aż do końca dnia – znając tylko jedno słowo – mruczę i dudnię „Zwettl, Zwettl … Zwettl, Zwettl”.
Przez wspomnianą miejscowość płynie rzeka, więc momentalnie robi się chłodno. Na szczęście tutejszy budowniczy postanowił zadbać o nasze ciepło, bo na wyjeździe dostajemy jedenaście procent podjazdu.
Robi się pusto na drodze. Szeroki, przyjemny asfalt prowadzi nas w stronę kolejnej granicy. Nie przekroczymy jej jednak dzisiaj, bo po przekroczeniu dwustu kilometrów postanawiamy poszukać noclegu. Jeden z ostatnich, większych, widocznych na mapie lasów. Akurat okazuje się być łatwo dostępny, akurat prowadzi tam przyjemna droga. Wbijamy między drzewa, jest sucho i ciepło Zanosi się przyjemna, spokojna noc.
- DST 205.40km
- Czas 13:02
- VAVG 15.76km/h
- Podjazdy 2722m
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 1 października 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 20
Nieustępliwy, nie znoszący sprzeciwu dźwięk. Ciemność, przez którą nie przebijają się nawet kontury namiotu. Wyuczona, automatyczna sekwencja. Rzucenie ręki za głowę, wyłączenie tego złowrogiego władcy mojego snu, który właśnie nakazał go przerwać. Namacanie czołówki i umieszczenie jej na miejscu.
Chłodny poranek wcale w niczym nie pomagał. Zebraliśmy się bardzo szybko, by Hipcia nie musiała marznąć bardziej niż jest to konieczne i ubraliśmy ciepło, bo nie spodziewaliśmy się upałów. Podczas kilkudziesięciometrowego spaceru w dół zbocza, zauważam, że rower dość mocno uderza w podłoże przy zjeżdżaniu z kolejnych pagóreczków na ścieżce. Sprawdzam na dole: poranny prezent od chichoczącego złośliwie Licha.
Hipcia przez chwilę, przestępując z nogi na nogę, towarzyszy mi, gdy wyciągam paczkę z narzędziami i przystępuję do zdjęcia koła, po czym uznaje, że jest jej za zimno i chowa się w Toi-toiu. Wymiana dętki idzie sprawnie, po chwili już dobijam mocno oponę i możemy ruszać. Przez złośliwe, małe Licho straciliśmy dwadzieścia minut.
Ciemno. Szybko kończymy ostatnią prostą i zaczynamy pracę na serpentynach. Z łagodnego podjazdu robi się prawie dziesięć procent. Mijamy kilka stojących na poboczu samochodów, których nachuchane wnętrza wskazują na to, że ich właściciele siedzą w środku i jeszcze śpią przed, na przykład, porannym spacerem po górach.
Wypatrywałem, czy widoczne na tle nocnego nieba grzbiety gór nie zaczynają się robić wyraźne. Wiedziałem, że o tej porze może usiąść mi na karku stary znajomy Zamułek i zacząć delikatnie i ciepło dmuchać w oczy. I faktycznie, jak na życzenie: nagle uświadomiłem sobie, ile stawów i mięśni mam w nogach, a jako że pojawiła się potrzeba świadomego kontrolowania każdego z osobna, to prędkość jazdy znacząco spadła; powieki nagle zaczęły być posłuszne panu Niutonowi i gnać do ziemi niczym trzymany w wyprostowanej ręce ciężarek. Światełko, znaczące pozycję Hipci, zaczęło się ode mnie oddalać. Gdy uznałem, że może czas się wspomóc chemią, właśnie zniknęła mi za zakrętem. Nie pozostało mi nic innego, niż jechać dalej, dogonić i złapać zbawienną puszeczkę pojemności ćwierć litra.
Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Pozwoliłem się nogom jeszcze trochę poplątać, po czym zacząłem dla rozbudzenia gonić czerwone, pląsające między cieniami światełko. Szarości poranka zaczęły się rozpraszać, z rozjaśnionego świtem nieba pokrytego szczelnie szarymi chmurami, zaczął kropić deszcz.
Gdy już dogoniłem uciekinierkę, byłem kompletnie rozbudzony. Droga przeszła w trawers, ale nadal wspinała się ku gdzieś daleko majaczącej przełęczy. Ciche, prawie niesłyszalne uderzenia deszczu, przeszły w nieco głośniejszy szelest, jakby ktoś sypał drobnym żwirem. Krople stały się wyraźniejsze i bardziej białe: pada śnieg. Delikatny, w formie niewielkich kuleczek, ale pada. Góry żegnają się z nami w honorowy sposób: do samego końca czyniąc jazdę mniej przyjemną. I to nie w jakiś irytujący, uniemożliwiający jazdę sposób, ale grzecznie i spokojnie zaznaczając swoje możliwości: w dolinach będzie cisza, dziś jesteście w górach, a tu panują inne zasady, zdają się mówić nieustannie szeleszczące ziarenka śniegu.
Zjazd zaskoczył nas oboje: ostry, nieprzyjemny i nierówny, do tego na zakrętach wybrukowany kocimi łbami, na których trzeba było bardzo uważać, żeby się nie poślizgnąć. Orientacji w terenie nie pomagał wcale zacinający w oczy śnieg, który nauczył się omijać okulary i wymuszał mrużenie oczu. Hipcia kilka razy wykorzystywała to, że zostawiałem jej sporo miejsca na wszelki wypadek i zatrzymywała się, grzejąc sobie ręce.
Wraz z zakrętami rosła temperatura. Zero stopni, jeden, dwa, trzy. Zjeżdżamy na dno szerokiej, rolniczej doliny, gdzie akurat przestało padać. Zrobiło się sucho, jaśniej i jakoś tak przyjemniej, postanowiłem wykorzystać ten moment na śpiewanie. Rano też śpiewałem, ale dla rozbudzenia, teraz za to piłowałem jadaczkę, tylko po to by przestraszyć ptaki, wypłoszyć jadowite gady, a rogaciźnie przysporzyć nocnych koszmarów. Wspominałem, że do śpiewania na rowerze mam tylko zapał, ale talentu brak?
Trzy kilometry dalej już czas skręcać. Ostatni podjazd i znowu zbliżamy się do grubej kreski na mapie. Z tej strony było łagodnie, za granicą przywitał nas pionowy, potężny, w pewnym momencie nawet osiemnastoprocentowy zjazd kończący się serpentyną i… hamulcem awaryjnym. Była to droga, prowadząca na wprost i dość ostro w górę, oznaczona odpowiednim znakiem i przeznaczona do wyhamowywania tych, którzy z różnych powodów nie mogli wyhamować na rękawie serpentyny.
Długi, płaski fragment doprowadził nas do Villach. Było to duże miasto, prawie puste – pomijając samochody nie było prawie żadnych spacerowiczów. Prawie całość przejechaliśmy drogami rowerowymi.
Droga prowadziła w kierunku kolejnego, solidnego podjazdu. Najpierw wygodną i szeroką drogą, pokonując „niewielki” garbik dotarliśmy do Radenthein, kolejny garbik wyniósł nas już na tysiąc metrów w okolicach miejscowości Vorwald.
Stamtąd już czekał początek podjazdu pod Turracher Höhe. Z początku minęliśmy znak ostrzegający o dwudziestu i trzech procentach. Podjazd wcale nie zrobił się stromy, ale postanowiliśmy cierpliwie poczekać na główną atrakcję. Hipcia nieco się martwiła, że nie da rady podjechać i będzie musiała prowadzić, co na ścianie o tej stromiźnie może być jeszcze mniej przyjemne niż podjazd.
W końcu wydarzyło się, co miało się wydarzyć i ściana zaczęła nas przykrywać. Hipcia miała zapas przełożeń, ja musiałem pedałować na stojąco, a co za tym idzie, jechałem jako pierwszy. Raz-dwa, raz-dwa, kolejne pchnięcia wywoziły mnie coraz wyżej. Martwiłem się. Nie, nie o to, czy podjadę. O to, co się może wydarzyć, gdy mój, nie pierwszej młodości już, łańcuch, nagle przy tym przeciążeniu postanowi pęknąć. Oczyma duszy oglądałem różne scenariusze, zależne od tego, w którym momencie pod nogami zrobi mi się pusto i spadnę na kierownicę. Co ciekawe, w tych rozważaniach, skupiałem się tylko na momencie uderzenia, a nie na tym, co ewentualnie się stanie, jeśli rower postanowi zsunąć się po asfalcie.
Przez umysł prześlizgnęła mi się myśl mówiąca o tym, że bardzo dobrze, że na dole zdjąłem kurtkę. Krople potu spływały mi po czole, a sympatyczny podjazd powoli jakby zaczął puszczać. W końcu przeszedł w coś bardziej płaskiego. Relaksacyjne, sprinterskie dziesięć procent. Hipcia, jeszcze na dole tak pełna wątpliwości, całość machnęła mając jeszcze dwa przełożenia w zapasie.
Gdy się już wypłaszczyło do procent ośmiu, zrobiliśmy przerwę na jedzenie zachęceni tym, że zza chmur nagle w pełnej krasie wyjrzało słońce. Okulary, które miałem na głowie, wyglądały jak po deszczu: całe pokryte kroplami.
Miejscowość na przełęczy była duża, turystyczna i tradycyjnie już pusta. Szeroką drogą ruszyliśmy do zjazdu. Jego ostry początek pozwolił mi się rozpędzić do ponad 70 km/h, ale nie starałem się bić rekordów: było zbyt nierówno.
Zjazd po chwili przechodzi w łagodniejszy i praktycznie za darmo przejeżdżamy kolejnych pięćdziesiąt kilometrów.
W miejscowości Murrau robimy zakupy w dużym Sparze. Tam laba się kończy – droga prowadzi głównie w dół, ale wiejący w twarz wiatr nie pozwala na kompletny relaks. Tym razem jedziemy środkiem szerokiej doliny, duży ruch i spora liczba remontów nie uprzyjemniają wcale jazdy.
Już po zmroku dojeżdżamy do maleńkiej wioski, w której zjeżdżamy z głównej i ruszamy pod górę z jedną, dziewiętnastoprocentową ścianką po drodze.
Ruch zauważalnie się zmniejsza, asfalt jest przyjemny i jedzie się naprawdę fajnie… no, może pomijając to, że jedziemy cały czas w górę. Lekko, ale w górę.
Szukanie miejsca na nocleg nie jest łatwe. Wszystkie tereny dookoła są rolniczymi, każdy z nich jest otoczony ogrodzeniem. Gospodarze na wszelki wypadek górę ogrodzeń niejednokrotnie wyposażali w drut kolczasty. Każda zielona plamka, każda kępka drzew okazywała się być szczelnie ogrodzona. Tylko jeden, jedyny raz, w swojej naiwności stwierdziłem, że może, skoro przy drodze, na stromym zboczu, jest nieogrodzony lasek, to na górze, gdzie się wypłaszcza, ogrodzenia nie będzie. No ale było. Wszędzie było, nawet próba powtórzenia akcji ze Szwajcarii, czyli noclegu nad tunelem, skończyła się odbiciem od siatki.
Cierpliwie jechaliśmy. Dwieście kilometrów minęło już dawno, północ zbliżała się dużymi krokami, temperatura spadła do zera, a niekończąca się sieć ogrodzeń wcale nie chciała nas opuścić. W jednym miejscu zauważyłem, że ogrodzony jest tylko niewielki lasek. A skoro lasek jest niewielki, to ogrodzenie może mieć też drugą stronę. I tak było w istocie. Z jego tylnej – patrząc od ulicy – strony, mogliśmy się schować pod gałęziami, niewidoczni dla kogokolwiek. Trzeba było tylko wypchać rowery pod całkiem spore wniesienie.
Chłodny poranek wcale w niczym nie pomagał. Zebraliśmy się bardzo szybko, by Hipcia nie musiała marznąć bardziej niż jest to konieczne i ubraliśmy ciepło, bo nie spodziewaliśmy się upałów. Podczas kilkudziesięciometrowego spaceru w dół zbocza, zauważam, że rower dość mocno uderza w podłoże przy zjeżdżaniu z kolejnych pagóreczków na ścieżce. Sprawdzam na dole: poranny prezent od chichoczącego złośliwie Licha.
Hipcia przez chwilę, przestępując z nogi na nogę, towarzyszy mi, gdy wyciągam paczkę z narzędziami i przystępuję do zdjęcia koła, po czym uznaje, że jest jej za zimno i chowa się w Toi-toiu. Wymiana dętki idzie sprawnie, po chwili już dobijam mocno oponę i możemy ruszać. Przez złośliwe, małe Licho straciliśmy dwadzieścia minut.
Ciemno. Szybko kończymy ostatnią prostą i zaczynamy pracę na serpentynach. Z łagodnego podjazdu robi się prawie dziesięć procent. Mijamy kilka stojących na poboczu samochodów, których nachuchane wnętrza wskazują na to, że ich właściciele siedzą w środku i jeszcze śpią przed, na przykład, porannym spacerem po górach.
Wypatrywałem, czy widoczne na tle nocnego nieba grzbiety gór nie zaczynają się robić wyraźne. Wiedziałem, że o tej porze może usiąść mi na karku stary znajomy Zamułek i zacząć delikatnie i ciepło dmuchać w oczy. I faktycznie, jak na życzenie: nagle uświadomiłem sobie, ile stawów i mięśni mam w nogach, a jako że pojawiła się potrzeba świadomego kontrolowania każdego z osobna, to prędkość jazdy znacząco spadła; powieki nagle zaczęły być posłuszne panu Niutonowi i gnać do ziemi niczym trzymany w wyprostowanej ręce ciężarek. Światełko, znaczące pozycję Hipci, zaczęło się ode mnie oddalać. Gdy uznałem, że może czas się wspomóc chemią, właśnie zniknęła mi za zakrętem. Nie pozostało mi nic innego, niż jechać dalej, dogonić i złapać zbawienną puszeczkę pojemności ćwierć litra.
Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Pozwoliłem się nogom jeszcze trochę poplątać, po czym zacząłem dla rozbudzenia gonić czerwone, pląsające między cieniami światełko. Szarości poranka zaczęły się rozpraszać, z rozjaśnionego świtem nieba pokrytego szczelnie szarymi chmurami, zaczął kropić deszcz.
Gdy już dogoniłem uciekinierkę, byłem kompletnie rozbudzony. Droga przeszła w trawers, ale nadal wspinała się ku gdzieś daleko majaczącej przełęczy. Ciche, prawie niesłyszalne uderzenia deszczu, przeszły w nieco głośniejszy szelest, jakby ktoś sypał drobnym żwirem. Krople stały się wyraźniejsze i bardziej białe: pada śnieg. Delikatny, w formie niewielkich kuleczek, ale pada. Góry żegnają się z nami w honorowy sposób: do samego końca czyniąc jazdę mniej przyjemną. I to nie w jakiś irytujący, uniemożliwiający jazdę sposób, ale grzecznie i spokojnie zaznaczając swoje możliwości: w dolinach będzie cisza, dziś jesteście w górach, a tu panują inne zasady, zdają się mówić nieustannie szeleszczące ziarenka śniegu.
Zjazd zaskoczył nas oboje: ostry, nieprzyjemny i nierówny, do tego na zakrętach wybrukowany kocimi łbami, na których trzeba było bardzo uważać, żeby się nie poślizgnąć. Orientacji w terenie nie pomagał wcale zacinający w oczy śnieg, który nauczył się omijać okulary i wymuszał mrużenie oczu. Hipcia kilka razy wykorzystywała to, że zostawiałem jej sporo miejsca na wszelki wypadek i zatrzymywała się, grzejąc sobie ręce.
Wraz z zakrętami rosła temperatura. Zero stopni, jeden, dwa, trzy. Zjeżdżamy na dno szerokiej, rolniczej doliny, gdzie akurat przestało padać. Zrobiło się sucho, jaśniej i jakoś tak przyjemniej, postanowiłem wykorzystać ten moment na śpiewanie. Rano też śpiewałem, ale dla rozbudzenia, teraz za to piłowałem jadaczkę, tylko po to by przestraszyć ptaki, wypłoszyć jadowite gady, a rogaciźnie przysporzyć nocnych koszmarów. Wspominałem, że do śpiewania na rowerze mam tylko zapał, ale talentu brak?
Trzy kilometry dalej już czas skręcać. Ostatni podjazd i znowu zbliżamy się do grubej kreski na mapie. Z tej strony było łagodnie, za granicą przywitał nas pionowy, potężny, w pewnym momencie nawet osiemnastoprocentowy zjazd kończący się serpentyną i… hamulcem awaryjnym. Była to droga, prowadząca na wprost i dość ostro w górę, oznaczona odpowiednim znakiem i przeznaczona do wyhamowywania tych, którzy z różnych powodów nie mogli wyhamować na rękawie serpentyny.
Długi, płaski fragment doprowadził nas do Villach. Było to duże miasto, prawie puste – pomijając samochody nie było prawie żadnych spacerowiczów. Prawie całość przejechaliśmy drogami rowerowymi.
Droga prowadziła w kierunku kolejnego, solidnego podjazdu. Najpierw wygodną i szeroką drogą, pokonując „niewielki” garbik dotarliśmy do Radenthein, kolejny garbik wyniósł nas już na tysiąc metrów w okolicach miejscowości Vorwald.
Stamtąd już czekał początek podjazdu pod Turracher Höhe. Z początku minęliśmy znak ostrzegający o dwudziestu i trzech procentach. Podjazd wcale nie zrobił się stromy, ale postanowiliśmy cierpliwie poczekać na główną atrakcję. Hipcia nieco się martwiła, że nie da rady podjechać i będzie musiała prowadzić, co na ścianie o tej stromiźnie może być jeszcze mniej przyjemne niż podjazd.
W końcu wydarzyło się, co miało się wydarzyć i ściana zaczęła nas przykrywać. Hipcia miała zapas przełożeń, ja musiałem pedałować na stojąco, a co za tym idzie, jechałem jako pierwszy. Raz-dwa, raz-dwa, kolejne pchnięcia wywoziły mnie coraz wyżej. Martwiłem się. Nie, nie o to, czy podjadę. O to, co się może wydarzyć, gdy mój, nie pierwszej młodości już, łańcuch, nagle przy tym przeciążeniu postanowi pęknąć. Oczyma duszy oglądałem różne scenariusze, zależne od tego, w którym momencie pod nogami zrobi mi się pusto i spadnę na kierownicę. Co ciekawe, w tych rozważaniach, skupiałem się tylko na momencie uderzenia, a nie na tym, co ewentualnie się stanie, jeśli rower postanowi zsunąć się po asfalcie.
Przez umysł prześlizgnęła mi się myśl mówiąca o tym, że bardzo dobrze, że na dole zdjąłem kurtkę. Krople potu spływały mi po czole, a sympatyczny podjazd powoli jakby zaczął puszczać. W końcu przeszedł w coś bardziej płaskiego. Relaksacyjne, sprinterskie dziesięć procent. Hipcia, jeszcze na dole tak pełna wątpliwości, całość machnęła mając jeszcze dwa przełożenia w zapasie.
Gdy się już wypłaszczyło do procent ośmiu, zrobiliśmy przerwę na jedzenie zachęceni tym, że zza chmur nagle w pełnej krasie wyjrzało słońce. Okulary, które miałem na głowie, wyglądały jak po deszczu: całe pokryte kroplami.
Miejscowość na przełęczy była duża, turystyczna i tradycyjnie już pusta. Szeroką drogą ruszyliśmy do zjazdu. Jego ostry początek pozwolił mi się rozpędzić do ponad 70 km/h, ale nie starałem się bić rekordów: było zbyt nierówno.
Zjazd po chwili przechodzi w łagodniejszy i praktycznie za darmo przejeżdżamy kolejnych pięćdziesiąt kilometrów.
W miejscowości Murrau robimy zakupy w dużym Sparze. Tam laba się kończy – droga prowadzi głównie w dół, ale wiejący w twarz wiatr nie pozwala na kompletny relaks. Tym razem jedziemy środkiem szerokiej doliny, duży ruch i spora liczba remontów nie uprzyjemniają wcale jazdy.
Już po zmroku dojeżdżamy do maleńkiej wioski, w której zjeżdżamy z głównej i ruszamy pod górę z jedną, dziewiętnastoprocentową ścianką po drodze.
Ruch zauważalnie się zmniejsza, asfalt jest przyjemny i jedzie się naprawdę fajnie… no, może pomijając to, że jedziemy cały czas w górę. Lekko, ale w górę.
Szukanie miejsca na nocleg nie jest łatwe. Wszystkie tereny dookoła są rolniczymi, każdy z nich jest otoczony ogrodzeniem. Gospodarze na wszelki wypadek górę ogrodzeń niejednokrotnie wyposażali w drut kolczasty. Każda zielona plamka, każda kępka drzew okazywała się być szczelnie ogrodzona. Tylko jeden, jedyny raz, w swojej naiwności stwierdziłem, że może, skoro przy drodze, na stromym zboczu, jest nieogrodzony lasek, to na górze, gdzie się wypłaszcza, ogrodzenia nie będzie. No ale było. Wszędzie było, nawet próba powtórzenia akcji ze Szwajcarii, czyli noclegu nad tunelem, skończyła się odbiciem od siatki.
Cierpliwie jechaliśmy. Dwieście kilometrów minęło już dawno, północ zbliżała się dużymi krokami, temperatura spadła do zera, a niekończąca się sieć ogrodzeń wcale nie chciała nas opuścić. W jednym miejscu zauważyłem, że ogrodzony jest tylko niewielki lasek. A skoro lasek jest niewielki, to ogrodzenie może mieć też drugą stronę. I tak było w istocie. Z jego tylnej – patrząc od ulicy – strony, mogliśmy się schować pod gałęziami, niewidoczni dla kogokolwiek. Trzeba było tylko wypchać rowery pod całkiem spore wniesienie.
- DST 212.44km
- Czas 15:20
- VAVG 13.85km/h
- Podjazdy 3614m
- Sprzęt Zenon
Środa, 30 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 19
Rankiem okazało się, że to, co wziąłem za budynek gospodarczy, było domem. Gdy wytoczyliśmy się z lasku, akurat ubrany w pomarańczowe, robocze spodnie człowiek krzątał się jakieś pięćset metrów od nas, zupełnie ignorując nasze pojawienie się. Zjazd po szutrze i kamieniach o mało nie okazał się katastrofalny, bo tylko cudem w jednym miejscu uratowałem się od widowiskowej gleby.
Zupełnie pusta wczoraj droga główna dzisiaj tętniła życiem. Sznur samochodów ciągnął się w obie strony tak, że musieliśmy długą chwilę odczekać tylko na to, by znaleźć się po drugiej stronie drogi. Włączenie się do ruchu poszło już znacznie lepiej, przy czym ledwo kawałek dalej musieliśmy ratować się ucieczką na boczną drogę i robić zawrotkę (i to częściowo pod prąd), bo pomyliłem zjazdy.
W końcu udało się nam trafić we właściwy węzeł i ruszyć w kierunku Passo Mauria.
Ruch wcale się nie zmniejszał, temperatura wisiała na poziomie czterech stopni, a słońce tkwiło ukryte za chmurami i wcale nie w smak było mu stamtąd wyłazić.
Przełęcz nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia. Zjazd również: był dość pofałdowany, coś w rodzaju łagodnego trawersu prowadzącego pagórkami ale głównie w dół.
Przecięliśmy dwa razy szeroką rzekę, która składała się obecnie z szerokiego koryta pokrytego białymi kamieniami i bardzo intensywnie zielonej wstążki strumyczka płynącego środkiem, po czym skierowaliśmy się na wschód, wzdłuż autostrady i niestety pod mocny wiatr.
Kawałek dalej na obskurnym, olbrzymim parkingu robimy przerwę na zakupy. Niewielki sklep położony na uboczu ma niewielki wybór i całkiem wysokie ceny. Gdy Hipcia próbowała wydawać euro, ja pobazgrałem trochę po notatniku i nadrobiłem poprzedni i bieżący dzień. Był problem – wspomnienia z wczorajszych sześciu przełęczy mieszały się i dopiero w domu, przy mapie i błogosławionemu Street View udało mi się je uporządkować.
Ruszyliśmy dalej wzdłuż rzeki. Pojedynczny fragment na jej południowym brzegu całkiem przyjemnie nas rozpędził na zjeździe. Szeroka dolina powoli otwierała się przed nami, było płasko i kilometry same wchodziły pod koła. To, co dobre, szybko się kończy. Dolina pomknęła na północ, a my – zapomniawszy o tym, że od dwóch godzin z okładem jechaliśmy prawie po płaskim – kontynuowaliśmy jazdę w kierunku wschodnim.
Płaskie się skończyło. Teraz czeka nas wspinaczka pod Passo Predil. Na początku podjazdu mijamy mural poświęcony Giro d’Italia, a później zatapiamy się w kojącą zieleń niewielkiej dolinki, której środkiem płynie strumyk.
Ruchu już nie było. Zrobiło się spokojnie. Podjazd trwał, przełęcz powoli się zbliżała. Droga prowadząca prosto nagle zaczęła wspinać się serpentynami na zbocze. Droga prowadziła przez pojedyncze, krótkie i ciemne tuneliki. W jednym z nich usłyszałem warkot zbliżającego się z dołu samochodu. Na tak krótkie tunele nie włączałem świateł, bo przejazd przez nie trwał bardzo krótko, ale tym razem, głównie ze względu na to, że tunel był kręty, zeskoczyłem i pstryknąłem przyciskiem przy lampce. Chwilę później tuż za moim kołem zatrzymało się auto. Po upewnieniu się o możliwości wyprzedzenia, pomknął jak strzała do przodu. No i byłoby gdzie ginąć, gdyby mnie potrącił. Czerwoniutkie Ferrari. Jak umierać, to z klasą!
Nad nami pojawiły się poszarzałe kontury budynków. Najwyraźniej wjeżdżaliśmy do jakiejś turystycznej miejscowości, bo hotel stał przy hotelu. Pojawiła się tabliczka „Sella Nevea”. Miejscowość była prawie zupełnie wymarła, gdzieś tylko z krzaków, niby para zombie, wychynęła dwójka turystów. Nie wiemy, kto się bardziej kogo przestraszył: my ich, czy oni nas…
Miała być przełęcz… No była. Wypłaszczyło się i zaczęło prowadzić w dół, więc - mimo że brak było tabliczki – zrobiliśmy sobie fotkę i zjechaliśmy.
Zjazd był taki trochę na raty. Wyjechaliśmy obok jeziora i skierowaliśmy się do czarnej, widocznej na mapie kreski: żegnamy się z Włochami. Zaczęło padać. Gdy dojechaliśmy do głównej drogi, przed nami pojawił się napis… „Passo Predil”. Jak? Przecież przed chwilą właśnie z niej zjechaliśmy!
Po dwóch kilometrach byliśmy na miejscu. Cicha, spokojna granica, szkielety starych budynków i wystające spomiędzy skał, stare, ale nadal czujne bunkry. I duży napis, informujący nas o tym, że ostatnia, włoska przełęcz, jest jednocześnie przełęczą graniczną.
Z rozrzewnieniem rzuciliśmy wzrokiem na pojedyncze napisy w języku, który przypominał nasz i pchnęliśmy się do zjazdu. Ów okazał się być bardzo przyjemny, prowadzący wąskim i trochę połatanym asfaltem. Pojedyncze wioski były bardziej żywe niż we Włoszech: życie tu skupiało się przed domami, bo co chwilę widzieliśmy kogoś, kto podnosił głowę i zerkał na nas.
Ruchu nie było. Pojedyncze samochody wyprzedzały nas, prezentując, że na Słowenii jeździ się sporo szybciej niż we Włoszech.
Z zaskoczenia zapadł zmrok, gdyż zmierzch tak naprawdę nie różnił się zbytnio od tego, co mieliśmy przez cały dzień. Droga ze zjazdu przeszła w bardzo łagodny podjazd. Na horyzoncie GPS-a widziałem już serpentyny. Niewiarygodnie pofałdowana droga miała nas wwieźć na przełęcz Vršič. Już po ciemku, gdy pokonywaliśmy kolejne, spokojnie znikające pod kołami metry, uznaliśmy, że może warto by było rzucić się na nocleg.
Brzmiało to jak żart, bo była dopiero dwudziesta i mogliśmy jeszcze spokojnie tego dnia zrobić sporo trasy, ale uznaliśmy, że mamy dwie opcje: albo walimy przed siebie na serpentyny, na których „szybka” jazda się skończy i możemy być skazani na konieczność wyjazdu na samą przełęcz (a może i zjazdu z niej a robiło się coraz chłodniej, do tego duża wilgotność potęgowały uczucie chłodu), albo właśnie wbijamy na nocleg i wstajemy rano, jeszcze przed świtem, w ten sposób pozbywając się niepotrzebnego ryzyka nocnych poszukiwań noclegu.
Po chwili znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Idealnie położona, płaska łąka, schowana za krzakami tak, że nie było nas wcale widać, a tuż obok wejście na szlak turystyczny. Dodatkowym plusem było to, że przy wejściu ktoś uprzejmy postawił Toi-Toia – trzeba było tylko zejść z łąki na dół.
Po rozbiciu namiotu zastanawialiśmy się, czy to był dobry pomysł… bo skąd wiadomo, że zaśniemy? Obawy były płonne: zasnęliśmy w trymiga.
Zupełnie pusta wczoraj droga główna dzisiaj tętniła życiem. Sznur samochodów ciągnął się w obie strony tak, że musieliśmy długą chwilę odczekać tylko na to, by znaleźć się po drugiej stronie drogi. Włączenie się do ruchu poszło już znacznie lepiej, przy czym ledwo kawałek dalej musieliśmy ratować się ucieczką na boczną drogę i robić zawrotkę (i to częściowo pod prąd), bo pomyliłem zjazdy.
W końcu udało się nam trafić we właściwy węzeł i ruszyć w kierunku Passo Mauria.
Ruch wcale się nie zmniejszał, temperatura wisiała na poziomie czterech stopni, a słońce tkwiło ukryte za chmurami i wcale nie w smak było mu stamtąd wyłazić.
Przełęcz nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia. Zjazd również: był dość pofałdowany, coś w rodzaju łagodnego trawersu prowadzącego pagórkami ale głównie w dół.
Przecięliśmy dwa razy szeroką rzekę, która składała się obecnie z szerokiego koryta pokrytego białymi kamieniami i bardzo intensywnie zielonej wstążki strumyczka płynącego środkiem, po czym skierowaliśmy się na wschód, wzdłuż autostrady i niestety pod mocny wiatr.
Kawałek dalej na obskurnym, olbrzymim parkingu robimy przerwę na zakupy. Niewielki sklep położony na uboczu ma niewielki wybór i całkiem wysokie ceny. Gdy Hipcia próbowała wydawać euro, ja pobazgrałem trochę po notatniku i nadrobiłem poprzedni i bieżący dzień. Był problem – wspomnienia z wczorajszych sześciu przełęczy mieszały się i dopiero w domu, przy mapie i błogosławionemu Street View udało mi się je uporządkować.
Ruszyliśmy dalej wzdłuż rzeki. Pojedynczny fragment na jej południowym brzegu całkiem przyjemnie nas rozpędził na zjeździe. Szeroka dolina powoli otwierała się przed nami, było płasko i kilometry same wchodziły pod koła. To, co dobre, szybko się kończy. Dolina pomknęła na północ, a my – zapomniawszy o tym, że od dwóch godzin z okładem jechaliśmy prawie po płaskim – kontynuowaliśmy jazdę w kierunku wschodnim.
Płaskie się skończyło. Teraz czeka nas wspinaczka pod Passo Predil. Na początku podjazdu mijamy mural poświęcony Giro d’Italia, a później zatapiamy się w kojącą zieleń niewielkiej dolinki, której środkiem płynie strumyk.
Ruchu już nie było. Zrobiło się spokojnie. Podjazd trwał, przełęcz powoli się zbliżała. Droga prowadząca prosto nagle zaczęła wspinać się serpentynami na zbocze. Droga prowadziła przez pojedyncze, krótkie i ciemne tuneliki. W jednym z nich usłyszałem warkot zbliżającego się z dołu samochodu. Na tak krótkie tunele nie włączałem świateł, bo przejazd przez nie trwał bardzo krótko, ale tym razem, głównie ze względu na to, że tunel był kręty, zeskoczyłem i pstryknąłem przyciskiem przy lampce. Chwilę później tuż za moim kołem zatrzymało się auto. Po upewnieniu się o możliwości wyprzedzenia, pomknął jak strzała do przodu. No i byłoby gdzie ginąć, gdyby mnie potrącił. Czerwoniutkie Ferrari. Jak umierać, to z klasą!
Nad nami pojawiły się poszarzałe kontury budynków. Najwyraźniej wjeżdżaliśmy do jakiejś turystycznej miejscowości, bo hotel stał przy hotelu. Pojawiła się tabliczka „Sella Nevea”. Miejscowość była prawie zupełnie wymarła, gdzieś tylko z krzaków, niby para zombie, wychynęła dwójka turystów. Nie wiemy, kto się bardziej kogo przestraszył: my ich, czy oni nas…
Miała być przełęcz… No była. Wypłaszczyło się i zaczęło prowadzić w dół, więc - mimo że brak było tabliczki – zrobiliśmy sobie fotkę i zjechaliśmy.
Zjazd był taki trochę na raty. Wyjechaliśmy obok jeziora i skierowaliśmy się do czarnej, widocznej na mapie kreski: żegnamy się z Włochami. Zaczęło padać. Gdy dojechaliśmy do głównej drogi, przed nami pojawił się napis… „Passo Predil”. Jak? Przecież przed chwilą właśnie z niej zjechaliśmy!
Po dwóch kilometrach byliśmy na miejscu. Cicha, spokojna granica, szkielety starych budynków i wystające spomiędzy skał, stare, ale nadal czujne bunkry. I duży napis, informujący nas o tym, że ostatnia, włoska przełęcz, jest jednocześnie przełęczą graniczną.
Z rozrzewnieniem rzuciliśmy wzrokiem na pojedyncze napisy w języku, który przypominał nasz i pchnęliśmy się do zjazdu. Ów okazał się być bardzo przyjemny, prowadzący wąskim i trochę połatanym asfaltem. Pojedyncze wioski były bardziej żywe niż we Włoszech: życie tu skupiało się przed domami, bo co chwilę widzieliśmy kogoś, kto podnosił głowę i zerkał na nas.
Ruchu nie było. Pojedyncze samochody wyprzedzały nas, prezentując, że na Słowenii jeździ się sporo szybciej niż we Włoszech.
Z zaskoczenia zapadł zmrok, gdyż zmierzch tak naprawdę nie różnił się zbytnio od tego, co mieliśmy przez cały dzień. Droga ze zjazdu przeszła w bardzo łagodny podjazd. Na horyzoncie GPS-a widziałem już serpentyny. Niewiarygodnie pofałdowana droga miała nas wwieźć na przełęcz Vršič. Już po ciemku, gdy pokonywaliśmy kolejne, spokojnie znikające pod kołami metry, uznaliśmy, że może warto by było rzucić się na nocleg.
Brzmiało to jak żart, bo była dopiero dwudziesta i mogliśmy jeszcze spokojnie tego dnia zrobić sporo trasy, ale uznaliśmy, że mamy dwie opcje: albo walimy przed siebie na serpentyny, na których „szybka” jazda się skończy i możemy być skazani na konieczność wyjazdu na samą przełęcz (a może i zjazdu z niej a robiło się coraz chłodniej, do tego duża wilgotność potęgowały uczucie chłodu), albo właśnie wbijamy na nocleg i wstajemy rano, jeszcze przed świtem, w ten sposób pozbywając się niepotrzebnego ryzyka nocnych poszukiwań noclegu.
Po chwili znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Idealnie położona, płaska łąka, schowana za krzakami tak, że nie było nas wcale widać, a tuż obok wejście na szlak turystyczny. Dodatkowym plusem było to, że przy wejściu ktoś uprzejmy postawił Toi-Toia – trzeba było tylko zejść z łąki na dół.
Po rozbiciu namiotu zastanawialiśmy się, czy to był dobry pomysł… bo skąd wiadomo, że zaśniemy? Obawy były płonne: zasnęliśmy w trymiga.
- DST 162.76km
- Czas 11:17
- VAVG 14.42km/h
- Podjazdy 2602m
- Sprzęt Zenon
Wtorek, 29 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 18
W namiocie było ciepło, ale wystarczyło tylko postawić stopę poza namiotem, by poranek zaatakował chłodem. Bardzo sprawnie zebraliśmy i w oślepiającym słońcu zaczęliśmy powoli piąć się w górę. Hipcia od rana jechała w cieplejszej bluzce, ja cieszyłem się z tego, że zdecydowałem się założyć grubsze skarpetki, co i tak nie powstrzymało mnie przed szybkim założeniem ochraniaczy na buty.
Natychmiast pojawiło się zero stopni, a na samej Passo San Pellegrino, gdzie wyjechaliśmy na sam początek, licznik wskazał dwa stopnie na minusie. Słońce rozświetlające oszronione łąki wcale nie dawało ciepła i wcale nie cieszyliśmy się na myśl o tym, że za chwilę musimy zjeżdżać.
Do przełęczy prowadziło spore wypłaszczenie, na którym mogliśmy do woli nacieszyć oczy widokami.
Nie zjechaliśmy daleko: jedyne sześć kilometrów i ślad poprowadził nas w prawo. Witamy w Dolomitach. Dziś będziemy siekać przełączkę za przełączką.
Ta miała być krótka: ledwo siedem kilometrów. Passo Valles. Wyszło słońce. Zrobiło się ciepło. Podjazd nie puszczał dziesięciu procent, za to zauważyłem, że GPS zaczyna tracić baterię. Od pewnej chwili miałem na uwadze, że może to nastąpić i wiozłem ukryte w kieszeni zużyte baterie, które miały chociaż odrobinę uratować nam życie i umożliwić – poprzez ich zmiany – dojechanie do jakiegoś sklepu. W istocie, cały dzień spędziłem zatrzymując się co jakiś czas i cierpliwie wymieniając komplety miejscami.
W oślepiającym słońcu i sycącej oczy zieleni wytachaliśmy się na samą przełęcz. Jakieś zabudowania, duży parking, trochę ludzi. Nic tu po nas.
Łyknęliśmy nie wiadomo kiedy siedem kilometrów zjazdu i chwyciliśmy kolejny, siedmiokilometrowy podjazd. Na GPS-ie oznaczone szpileczkami początki i końce podjazdów wyglądały jak poduszka na igły, najeżone sztuka za sztuką.
Tym razem łagodny podjazd wyniósł nas na najładniejszą z dzisiejszych przełęczy. Na Passo Rolle z daleka przywitała nas solidna, górująca nad przełęczą od wschodu ściana zbocza. Majestatycznie zamykając wyjazd z przełęczy pozostawiała tylko cień nadziei, że poniżej znajduje się jakiś asfalt, który poprowadzi nas do zjazdu. Ale na zjeżdżanie było za wcześnie. Korzystając z dobrej pogody postanowiliśmy się zatrzymać na rogalikowy obiad.
Podczas zjazdu zatrzymałem się w pierwszej napotkanej miejscowości. Wykastrowane Świętomarcinowo (San Martino di Castrozza) miało sklep, ale bardziej zamknięty. Kolejna zmiana baterii miejscami i jedziemy w dół.
Ten zjazd był z kolei dłuższy. By dojechać do kolejnej przełęczy – Passo Cereda – musieliśmy trochę się pogimnastykować. Ostre, dwunastoprocentowe ścianki trochę nas zwolniły, ale na szczęście podjazd był krótki.
Myk-myk, kolejne zmiany baterii. Od dawna GPS-a sprawdzam tylko raz na kilka kilometrów, by mieć pewność, że nadal dobrze jedziemy.
Zamiast zjechać z przełęczy, po krótkim zjeździe rozpoczęliśmy kilkukilometrowy trawers raz w górę raz w dół, który zakończył się zjazdem do doliny.W miejscowości Agordo, która z góry wyglądała, jak coś dużego, zagadnąłem po włosiu przechodnia – starszego faceta. Moje ograniczone możliwości językowe („Bon giorno, alimentari…?”) najwyraźniej wystarczyły, bo facet wskazał prawidłowy kierunek.
Przemierzając uliczki rozglądaliśmy się uważnie na boki… jest! Coś w rodzaju pawilonu handlowego na parterze budynku. Minąłem kilka sklepów by wejść do zabawkowego. Baterie? Mieli!
Z ośmioma zakupionymi sztukami triumfalnie wróciłem do roweru, załadowałem je do GPS-a i nie przejmując się już niczym zacząłem przeczesywać miasto na mapie. Skoro mają takie sklepy, to musza mieć też coś większego. Okazało się, że Coopa minęliśmy dopiero co – kilkaset metrów wcześniej. Przy okazji przerwy zakupowej tknięty nagłym przeczuciem, ruszyłem lekko kołem – pojawił się lekki luz na piaście. Potwierdziły się moje przypuszczenia – piasta powoli umiera.
Spakowaliśmy zakupy i i ruszyliśmy na piątą dzisiaj przełęcz. Wtedy nie wiedzieliśmy, że będzie jakaś szósta, głównie dlatego, że tej akurat Hipcia nie zaznaczyła na mapie, więc po trzynastu kilometrach po części dziesięcioprocentowego podjazdu zaskoczył nas… zjazd z Passo Duran. Zjazd dziurawy i bardzo stromy, trzeba dodać.
Tuż przed zmrokiem zaatakowaliśmy ostatnią, jak się miało okazać przełęcz. W między czasie minęliśmy krzaczki kiwiowe. Podjazd robiliśmy przez ciemne wioski, wąskimi drogami, w jednym miejscu zobaczyliśmy, jak wyjadające liście z drzew sarny na nasz widok przeskakują na oko dwumetrowe ogrodzenie w kierunku pod górę.
Przełęcz zniknęła za nami w mroku. Paskudny zjazd po nieoświelonych, nieprzyjemnych serpentynach nie należał do najprzyjemniejszych. Ale to nie miał być jeszcze koniec dnia. Przed nami cel z tych męczących: dojechać możliwie najbliżej kolejnej przełęczy. Tak, by poranek stał się możliwie ciepły.
Samym rankiem mieliśmy pożegnać się z włoskimi Dolomitami, zostawiając za plecami ostatnią większą przełęcz. Stąd coraz bliżej do domu, stąd napotkamy tylko pojedyncze pagórki.
No, z tymi pagórkami to nie przesadzajmy.
Wszyscy bogowie Ziemii i Podziemia musieli się skrzyknąć i postanowić nam umożliwić realizację planu, bo kolejne miejscowości pojawiały się jedna za drugą i z góry uniemożliwiały nawet myślenie o noclegu, tak, jakby nad jezdnią, przy wjeździe do każdej z nich, stała wielka, iluminowana tablica z napisem „tu nie pośpisz, zapraszamy dalej”.
Gdy w końcu wypatrzyłem jakąś zieloną kapeńkę na mapie, która – jakimś cudem – mogła być lasem, postanowiliśmy skorzystać i poszukać, zwłaszcza, że mapa jednoznacznie wskazywała na to, że za chwilę zaczniemy podjazd i przestaniemy się tak sprawnie i szybko przemieszczać.
Wjechaliśmy między pola i stojące tam budynki, starając się nie zdradzać swojego położenia i zachowywać możliwie cicho. Było to bardzo utrudnione, bo jechaliśmy po szutrze.
Pierwszym pomysłem była szopa umieszczona tuż przy drodze. Wyglądała dość staro, więc przy świetle księżyca podkradłem się do niej i spróbowałem otworzyć drzwi. Szopa była stara, ale drzwi całkiem nowe. Do tego zamknięte na kłódkę. Za szopą było trochę równego i pozostawiłem sobie to miejsce w pamięci, by ewentualnie, jeśli nic się nie znajdzie, walnąć się tam, na bezczelna, na łące, ukryci z jednej tylko strony.
Kawałek dalej na tle ciemnego nieba zamajaczyła kępa drzew. Wjechaliśmy bliżej. Skacząc po mokrej łące z lampką w ręce dotarłem pod drzewa i przeszedłem się kilka razy widoczną tam ścieżką. Miejsca dużo, będziemy ukryci, nada się! Co prawda w okolicy widać zarys jakiegoś domu, ale przy odrobinie szczęścia okaże się to rano jakimś budynkiem gospodarczym. Zresztą tak właśnie wyglądało: pojedynczy prostokąt na tle nocnego nieba.
Zawołałem Hipcię, powiedziałem, gdzie upatrzyłem miejsce i jąłem przetrząsać sakwy w poszukiwaniu czołówki. Hipcia poszła sprawdzić miejsce i po chwili wydała z siebie złowrogi jęk. Wróciła i dość krytycznie wypowiedziała się o moim pomyśle.
Przeszedłem przez to miejsce kilka razy. Po ścieżce tam i z powrotem, połaziłem dookoła i nic. Hipcia poszła raz i wdepnęła w kupę, narżniętą idealnie na środku ścieżki.
Oddaliliśmy się od pechowego miejsca i podzieliliśmy zadaniami. Ja rozbijałem namiot, Hipcia mrucząc brzydkie wyrazy zajęła się czyszczeniem buta. Kiepsko szło, bo zabrudziły się dokładnie okolice bloku.
But spędził noc na zewnątrz, zawinięty profilaktycznie w reklamówkę, żeby nie zamókł od rosy.
To był ostatni dzień z tak dużą ilością podjazdów.
Natychmiast pojawiło się zero stopni, a na samej Passo San Pellegrino, gdzie wyjechaliśmy na sam początek, licznik wskazał dwa stopnie na minusie. Słońce rozświetlające oszronione łąki wcale nie dawało ciepła i wcale nie cieszyliśmy się na myśl o tym, że za chwilę musimy zjeżdżać.
Do przełęczy prowadziło spore wypłaszczenie, na którym mogliśmy do woli nacieszyć oczy widokami.
Nie zjechaliśmy daleko: jedyne sześć kilometrów i ślad poprowadził nas w prawo. Witamy w Dolomitach. Dziś będziemy siekać przełączkę za przełączką.
Ta miała być krótka: ledwo siedem kilometrów. Passo Valles. Wyszło słońce. Zrobiło się ciepło. Podjazd nie puszczał dziesięciu procent, za to zauważyłem, że GPS zaczyna tracić baterię. Od pewnej chwili miałem na uwadze, że może to nastąpić i wiozłem ukryte w kieszeni zużyte baterie, które miały chociaż odrobinę uratować nam życie i umożliwić – poprzez ich zmiany – dojechanie do jakiegoś sklepu. W istocie, cały dzień spędziłem zatrzymując się co jakiś czas i cierpliwie wymieniając komplety miejscami.
W oślepiającym słońcu i sycącej oczy zieleni wytachaliśmy się na samą przełęcz. Jakieś zabudowania, duży parking, trochę ludzi. Nic tu po nas.
Łyknęliśmy nie wiadomo kiedy siedem kilometrów zjazdu i chwyciliśmy kolejny, siedmiokilometrowy podjazd. Na GPS-ie oznaczone szpileczkami początki i końce podjazdów wyglądały jak poduszka na igły, najeżone sztuka za sztuką.
Tym razem łagodny podjazd wyniósł nas na najładniejszą z dzisiejszych przełęczy. Na Passo Rolle z daleka przywitała nas solidna, górująca nad przełęczą od wschodu ściana zbocza. Majestatycznie zamykając wyjazd z przełęczy pozostawiała tylko cień nadziei, że poniżej znajduje się jakiś asfalt, który poprowadzi nas do zjazdu. Ale na zjeżdżanie było za wcześnie. Korzystając z dobrej pogody postanowiliśmy się zatrzymać na rogalikowy obiad.
Podczas zjazdu zatrzymałem się w pierwszej napotkanej miejscowości. Wykastrowane Świętomarcinowo (San Martino di Castrozza) miało sklep, ale bardziej zamknięty. Kolejna zmiana baterii miejscami i jedziemy w dół.
Ten zjazd był z kolei dłuższy. By dojechać do kolejnej przełęczy – Passo Cereda – musieliśmy trochę się pogimnastykować. Ostre, dwunastoprocentowe ścianki trochę nas zwolniły, ale na szczęście podjazd był krótki.
Myk-myk, kolejne zmiany baterii. Od dawna GPS-a sprawdzam tylko raz na kilka kilometrów, by mieć pewność, że nadal dobrze jedziemy.
Zamiast zjechać z przełęczy, po krótkim zjeździe rozpoczęliśmy kilkukilometrowy trawers raz w górę raz w dół, który zakończył się zjazdem do doliny.W miejscowości Agordo, która z góry wyglądała, jak coś dużego, zagadnąłem po włosiu przechodnia – starszego faceta. Moje ograniczone możliwości językowe („Bon giorno, alimentari…?”) najwyraźniej wystarczyły, bo facet wskazał prawidłowy kierunek.
Przemierzając uliczki rozglądaliśmy się uważnie na boki… jest! Coś w rodzaju pawilonu handlowego na parterze budynku. Minąłem kilka sklepów by wejść do zabawkowego. Baterie? Mieli!
Z ośmioma zakupionymi sztukami triumfalnie wróciłem do roweru, załadowałem je do GPS-a i nie przejmując się już niczym zacząłem przeczesywać miasto na mapie. Skoro mają takie sklepy, to musza mieć też coś większego. Okazało się, że Coopa minęliśmy dopiero co – kilkaset metrów wcześniej. Przy okazji przerwy zakupowej tknięty nagłym przeczuciem, ruszyłem lekko kołem – pojawił się lekki luz na piaście. Potwierdziły się moje przypuszczenia – piasta powoli umiera.
Spakowaliśmy zakupy i i ruszyliśmy na piątą dzisiaj przełęcz. Wtedy nie wiedzieliśmy, że będzie jakaś szósta, głównie dlatego, że tej akurat Hipcia nie zaznaczyła na mapie, więc po trzynastu kilometrach po części dziesięcioprocentowego podjazdu zaskoczył nas… zjazd z Passo Duran. Zjazd dziurawy i bardzo stromy, trzeba dodać.
Tuż przed zmrokiem zaatakowaliśmy ostatnią, jak się miało okazać przełęcz. W między czasie minęliśmy krzaczki kiwiowe. Podjazd robiliśmy przez ciemne wioski, wąskimi drogami, w jednym miejscu zobaczyliśmy, jak wyjadające liście z drzew sarny na nasz widok przeskakują na oko dwumetrowe ogrodzenie w kierunku pod górę.
Przełęcz zniknęła za nami w mroku. Paskudny zjazd po nieoświelonych, nieprzyjemnych serpentynach nie należał do najprzyjemniejszych. Ale to nie miał być jeszcze koniec dnia. Przed nami cel z tych męczących: dojechać możliwie najbliżej kolejnej przełęczy. Tak, by poranek stał się możliwie ciepły.
Samym rankiem mieliśmy pożegnać się z włoskimi Dolomitami, zostawiając za plecami ostatnią większą przełęcz. Stąd coraz bliżej do domu, stąd napotkamy tylko pojedyncze pagórki.
No, z tymi pagórkami to nie przesadzajmy.
Wszyscy bogowie Ziemii i Podziemia musieli się skrzyknąć i postanowić nam umożliwić realizację planu, bo kolejne miejscowości pojawiały się jedna za drugą i z góry uniemożliwiały nawet myślenie o noclegu, tak, jakby nad jezdnią, przy wjeździe do każdej z nich, stała wielka, iluminowana tablica z napisem „tu nie pośpisz, zapraszamy dalej”.
Gdy w końcu wypatrzyłem jakąś zieloną kapeńkę na mapie, która – jakimś cudem – mogła być lasem, postanowiliśmy skorzystać i poszukać, zwłaszcza, że mapa jednoznacznie wskazywała na to, że za chwilę zaczniemy podjazd i przestaniemy się tak sprawnie i szybko przemieszczać.
Wjechaliśmy między pola i stojące tam budynki, starając się nie zdradzać swojego położenia i zachowywać możliwie cicho. Było to bardzo utrudnione, bo jechaliśmy po szutrze.
Pierwszym pomysłem była szopa umieszczona tuż przy drodze. Wyglądała dość staro, więc przy świetle księżyca podkradłem się do niej i spróbowałem otworzyć drzwi. Szopa była stara, ale drzwi całkiem nowe. Do tego zamknięte na kłódkę. Za szopą było trochę równego i pozostawiłem sobie to miejsce w pamięci, by ewentualnie, jeśli nic się nie znajdzie, walnąć się tam, na bezczelna, na łące, ukryci z jednej tylko strony.
Kawałek dalej na tle ciemnego nieba zamajaczyła kępa drzew. Wjechaliśmy bliżej. Skacząc po mokrej łące z lampką w ręce dotarłem pod drzewa i przeszedłem się kilka razy widoczną tam ścieżką. Miejsca dużo, będziemy ukryci, nada się! Co prawda w okolicy widać zarys jakiegoś domu, ale przy odrobinie szczęścia okaże się to rano jakimś budynkiem gospodarczym. Zresztą tak właśnie wyglądało: pojedynczy prostokąt na tle nocnego nieba.
Zawołałem Hipcię, powiedziałem, gdzie upatrzyłem miejsce i jąłem przetrząsać sakwy w poszukiwaniu czołówki. Hipcia poszła sprawdzić miejsce i po chwili wydała z siebie złowrogi jęk. Wróciła i dość krytycznie wypowiedziała się o moim pomyśle.
Przeszedłem przez to miejsce kilka razy. Po ścieżce tam i z powrotem, połaziłem dookoła i nic. Hipcia poszła raz i wdepnęła w kupę, narżniętą idealnie na środku ścieżki.
Oddaliliśmy się od pechowego miejsca i podzieliliśmy zadaniami. Ja rozbijałem namiot, Hipcia mrucząc brzydkie wyrazy zajęła się czyszczeniem buta. Kiepsko szło, bo zabrudziły się dokładnie okolice bloku.
But spędził noc na zewnątrz, zawinięty profilaktycznie w reklamówkę, żeby nie zamókł od rosy.
To był ostatni dzień z tak dużą ilością podjazdów.
- DST 156.10km
- Czas 14:05
- VAVG 11.08km/h
- VMAX 4401.00km/h
- Sprzęt Zenon
Poniedziałek, 28 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 17
Poranek był słoneczny, ale chłodny. Nie tracąc czasu wróciliśmy do wczorajszej trasy, rezygnując z opcji dalszej wspinaczki szutrówką, która prawdopodobnie wyjeżdżała trochę wyżej na naszej trasie.
Słońce świeciło, ale gdzieś daleko. Nas otulała chłodna i ciemna, poranna zieleń lasu. Droga pięła się w górę, ale, jak to czasem bywa porankami, wszystko szło jak krew z nosa. Chłód irytował, widoki nie chciały się pokazywać, wszystko uratował zając, który wskoczył Hipci pod koła.
Zrobiliśmy krótką, śniadaniową przerwę na wyrytym w zboczu parkingu, z którego rozpościerał się piękny widok na pobliską dolinę. Słońce już tam grzało, a my ciągle byliśmy po niewłaściwej stronie zbocza. Tereny przypominały jurajskie dolinki: upstrzone głazami, z błotnistymi, śliskimi ścieżkami prowadzącymi stromo pod górę.
Na którymś z prostych odcinków mijamy znak ostrzegający przed misiami. Czyli tutaj, dla odmiany, żyją.
W końcu lasy ustąpiły nieco łąkom, na których pojawiły się stada owieczek, leniwie wypraszanych z drogi przez pasterza. Rozświetliło się tez nad nami słońce. Żeby było weselej, obraziła się na mnie bateria w aparacie i wcale nie chciała współpracować.
Droga pod gorę skończyła się na niewielkiej, nieoznaczonej przełączce pod Monte Bodone. Stamtąd czekał nas zimny, nieprzyjemny, stromy i bardzo kręty zjazd do samego Trydentu. Pardon. Do Trento.
W mieście zdążyliśmy się prawie nie zgubić w porannym ruchu, rozebrać z ciepłych rzeczy, bo słońce zaczęło mocno przygrzewać i wyjechać tylko po to, by dowiedzieć się, że to, co mieliśmy oznaczone jako drogę, jest zakazana dla rowerów.
Wiemy dokładnie, dokąd chcemy się dostać, więc po kilku próbach wydostajemy się z miasta jedną z bocznych dróg, równoległych do autostrady, czy tam ekspresówki. Droga prowadzi po górę, trawersem, nieco powyżej niknącej w dole autostrady. Dość szybko stajemy na zakupy. Hipcia znika najpierw w jakimś sklepie by potem wybrać się drugi raz, do Lidla. Ja siedzę w słońcu, analizuję mapy i szukam kogoś, kto pomoże mi wybrać odpowiednią drogę do Castelnuevo. Można, oczywiście, jechać za GPS-em, ale lepiej mieć potwierdzenie, żeby nie wylądować na jakichś paskudnych szutrówkach.
W międzyczasie pozbywam się śmieci z sakwy, bezczelnie wyrzucając plastikowe butelki do kontenera z napisem „papier”. Tego na plastik nigdzie nie było widać. Nie uszło to wzrokowi jakiegoś pracownika jednego z pobliskich sklepów, bo wyszedł, wyciągnął te butelki i coś gniewnie do mnie mruczał.
W końcu znalazłem kogoś, kto wiedział, jak tam dojechać. Po chwili wróciła Hipcia i ruszyliśmy przed siebie. Słońce świeciło, grzało, zza jakiegoś płota porwaliśmy dwie kiści nieprzyzwoicie wręcz kwaśnych winogron, których część wylądowała w naszych brzuchach, a wcale nie mniejsza część, na rowerach, ich kierownicach i naszych palcach, ciapiąc i klejąc wszystko.
Droga prowadziła wzdłuż ekspresówki, głównie po płaskim, w jednym miejscu nawet przechodząc w szutrówkę i mały, ciekawy park, wyłączony dla ruchu samochodowego. Przez sam jego środek płynął strumyk, a droga prowadziła po ułożonych obok siebie płaskich płytach. Powiedziałem Hipci „uważaj” i nie skończyłem, bo nawet nie zwalniając przeleciała po tych płytach. Gdy po chwili, jadąc bardzo wolno, dołączyłem do niej, zapytała „no ale na co miałam uważać”. Na informację o tym, że te płyty mogły być – i pewnie były - śliskie, odpowiedziała niefrasobliwie, że nieświadomość jest błogosławiona.
W końcu jakąś drogą rowerową wjechaliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Skończyło się płaskie, zaczęły się góry. Na dzień dobry czekała nas wspinaczka pod Passo Manghen. „Dzień dobry” brzmiało bardzo ironicznie, bo właśnie było późne popołudnie.
Początkowo całkiem przyjemne nachylenie (po drodze minęliśmy pole truskawek) dość szybko zostało zastąpione przez tępe, równe, solidne, dziesicio i dwunastoprocentowe podjazdy. Droga zacząła się nieco zakrzywiać, ale zamiast zwykłych serpentyn dostaliśmy spokojne, długie rękawy, prowadzące tam i z powrotem po kotle zbocza. W końcu zauważyłem, że za chwilę przetrawersujemy cały kocioł i z zachodniej strony wylądujemy na wschodniej. I że tam być może podjazd się skończy.
Trzymało praktycznie do samego końca. Gdy już stawaliśmy na przełęczy, właśnie robiło się szarawo. Dwadzieścia kilometrów podjazdu za nami.Ubraliśmy się i – robiąc krótką przerwę na doregulowanie mojego przedniego hamulca – zjeżdżamy w gwałtownie zapadającą ciemność.
Zjazd z początku biegnie trawersem po zboczu, potem robi się bardzo ostry, później za to kręty i wąski Dobrze, że księżyc oświetlał nam drogę. Wyprzedza mnie samochód, dojeżdża do Hipci, a potem odjeżdża… z tym, że Hipcia po prostu znika mi z oczu. Pędzę za nimi na tyle, na ile pozwala mi rozsądek i wyszarpywane z ciemności kontury jezdni, ledwo rozświetlane mdłym blaskiem mojej lampki. Po dłuższej chwili zjazdu, w miejscu, w którym jezdnia stała się sporo szersza, zauważam znajomy, czerwony błysk.
Po chwili doganiam i poznaję przyczynę nagłego przyspieszenia: samochód walił długimi, dając Hipci możliwość pełnego zorientowania się w przestrzeni, w związku z czym zupełnie zrelaksowana gnała sobie z prędkością, której ja nawet na prostych fragmentach nie próbowałbym osiągnąć.
Wyjeżdżamy znowu na nieco płaski fragment i prowadzący wzdłuż strumyka. Niebo rozświetla olbrzymi Superksiężyc. Niby spojeni jego widokiem ruszamy prosto w jego stronę. Pusta, szeroka droga prowadzi doliną. Do najbliższego skrętu mamy prawie trzydzieści kilometrów, więc jedziemy sobie beztrosko, omijając przez wioskę jeden tylko morderczy tunel, który wyrósł przed nami jako obwodnica.
Droga robi się bardzo przyjemna. Od kiedy wyszedł księżyc – a dziś jest już pełnia – robi się zupełnie jasno. Jedziemy sobie więc bez pośpiechu, gadając przez całą drogę. Nawet nie wiemy kiedy dojeżdżamy do Moeny. Tam przez jeden tunel rozpoczynamy wspinaczkę na przełęcz San Pellegrino.
Nie odjeżdżamy daleko. Temperatura zauważalnie spada i decydujemy się poszukać noclegu. Dość szybko wbijamy w las i nieco zaniepokojeni kimś, kto trzykrotnie przejeżdżał przy nas samochodem, zaszywamy się w ciemnym, wilgotnym i zamszonym zboczu.
Słońce świeciło, ale gdzieś daleko. Nas otulała chłodna i ciemna, poranna zieleń lasu. Droga pięła się w górę, ale, jak to czasem bywa porankami, wszystko szło jak krew z nosa. Chłód irytował, widoki nie chciały się pokazywać, wszystko uratował zając, który wskoczył Hipci pod koła.
Zrobiliśmy krótką, śniadaniową przerwę na wyrytym w zboczu parkingu, z którego rozpościerał się piękny widok na pobliską dolinę. Słońce już tam grzało, a my ciągle byliśmy po niewłaściwej stronie zbocza. Tereny przypominały jurajskie dolinki: upstrzone głazami, z błotnistymi, śliskimi ścieżkami prowadzącymi stromo pod górę.
Na którymś z prostych odcinków mijamy znak ostrzegający przed misiami. Czyli tutaj, dla odmiany, żyją.
W końcu lasy ustąpiły nieco łąkom, na których pojawiły się stada owieczek, leniwie wypraszanych z drogi przez pasterza. Rozświetliło się tez nad nami słońce. Żeby było weselej, obraziła się na mnie bateria w aparacie i wcale nie chciała współpracować.
Droga pod gorę skończyła się na niewielkiej, nieoznaczonej przełączce pod Monte Bodone. Stamtąd czekał nas zimny, nieprzyjemny, stromy i bardzo kręty zjazd do samego Trydentu. Pardon. Do Trento.
W mieście zdążyliśmy się prawie nie zgubić w porannym ruchu, rozebrać z ciepłych rzeczy, bo słońce zaczęło mocno przygrzewać i wyjechać tylko po to, by dowiedzieć się, że to, co mieliśmy oznaczone jako drogę, jest zakazana dla rowerów.
Wiemy dokładnie, dokąd chcemy się dostać, więc po kilku próbach wydostajemy się z miasta jedną z bocznych dróg, równoległych do autostrady, czy tam ekspresówki. Droga prowadzi po górę, trawersem, nieco powyżej niknącej w dole autostrady. Dość szybko stajemy na zakupy. Hipcia znika najpierw w jakimś sklepie by potem wybrać się drugi raz, do Lidla. Ja siedzę w słońcu, analizuję mapy i szukam kogoś, kto pomoże mi wybrać odpowiednią drogę do Castelnuevo. Można, oczywiście, jechać za GPS-em, ale lepiej mieć potwierdzenie, żeby nie wylądować na jakichś paskudnych szutrówkach.
W międzyczasie pozbywam się śmieci z sakwy, bezczelnie wyrzucając plastikowe butelki do kontenera z napisem „papier”. Tego na plastik nigdzie nie było widać. Nie uszło to wzrokowi jakiegoś pracownika jednego z pobliskich sklepów, bo wyszedł, wyciągnął te butelki i coś gniewnie do mnie mruczał.
W końcu znalazłem kogoś, kto wiedział, jak tam dojechać. Po chwili wróciła Hipcia i ruszyliśmy przed siebie. Słońce świeciło, grzało, zza jakiegoś płota porwaliśmy dwie kiści nieprzyzwoicie wręcz kwaśnych winogron, których część wylądowała w naszych brzuchach, a wcale nie mniejsza część, na rowerach, ich kierownicach i naszych palcach, ciapiąc i klejąc wszystko.
Droga prowadziła wzdłuż ekspresówki, głównie po płaskim, w jednym miejscu nawet przechodząc w szutrówkę i mały, ciekawy park, wyłączony dla ruchu samochodowego. Przez sam jego środek płynął strumyk, a droga prowadziła po ułożonych obok siebie płaskich płytach. Powiedziałem Hipci „uważaj” i nie skończyłem, bo nawet nie zwalniając przeleciała po tych płytach. Gdy po chwili, jadąc bardzo wolno, dołączyłem do niej, zapytała „no ale na co miałam uważać”. Na informację o tym, że te płyty mogły być – i pewnie były - śliskie, odpowiedziała niefrasobliwie, że nieświadomość jest błogosławiona.
W końcu jakąś drogą rowerową wjechaliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Skończyło się płaskie, zaczęły się góry. Na dzień dobry czekała nas wspinaczka pod Passo Manghen. „Dzień dobry” brzmiało bardzo ironicznie, bo właśnie było późne popołudnie.
Początkowo całkiem przyjemne nachylenie (po drodze minęliśmy pole truskawek) dość szybko zostało zastąpione przez tępe, równe, solidne, dziesicio i dwunastoprocentowe podjazdy. Droga zacząła się nieco zakrzywiać, ale zamiast zwykłych serpentyn dostaliśmy spokojne, długie rękawy, prowadzące tam i z powrotem po kotle zbocza. W końcu zauważyłem, że za chwilę przetrawersujemy cały kocioł i z zachodniej strony wylądujemy na wschodniej. I że tam być może podjazd się skończy.
Trzymało praktycznie do samego końca. Gdy już stawaliśmy na przełęczy, właśnie robiło się szarawo. Dwadzieścia kilometrów podjazdu za nami.Ubraliśmy się i – robiąc krótką przerwę na doregulowanie mojego przedniego hamulca – zjeżdżamy w gwałtownie zapadającą ciemność.
Zjazd z początku biegnie trawersem po zboczu, potem robi się bardzo ostry, później za to kręty i wąski Dobrze, że księżyc oświetlał nam drogę. Wyprzedza mnie samochód, dojeżdża do Hipci, a potem odjeżdża… z tym, że Hipcia po prostu znika mi z oczu. Pędzę za nimi na tyle, na ile pozwala mi rozsądek i wyszarpywane z ciemności kontury jezdni, ledwo rozświetlane mdłym blaskiem mojej lampki. Po dłuższej chwili zjazdu, w miejscu, w którym jezdnia stała się sporo szersza, zauważam znajomy, czerwony błysk.
Po chwili doganiam i poznaję przyczynę nagłego przyspieszenia: samochód walił długimi, dając Hipci możliwość pełnego zorientowania się w przestrzeni, w związku z czym zupełnie zrelaksowana gnała sobie z prędkością, której ja nawet na prostych fragmentach nie próbowałbym osiągnąć.
Wyjeżdżamy znowu na nieco płaski fragment i prowadzący wzdłuż strumyka. Niebo rozświetla olbrzymi Superksiężyc. Niby spojeni jego widokiem ruszamy prosto w jego stronę. Pusta, szeroka droga prowadzi doliną. Do najbliższego skrętu mamy prawie trzydzieści kilometrów, więc jedziemy sobie beztrosko, omijając przez wioskę jeden tylko morderczy tunel, który wyrósł przed nami jako obwodnica.
Droga robi się bardzo przyjemna. Od kiedy wyszedł księżyc – a dziś jest już pełnia – robi się zupełnie jasno. Jedziemy sobie więc bez pośpiechu, gadając przez całą drogę. Nawet nie wiemy kiedy dojeżdżamy do Moeny. Tam przez jeden tunel rozpoczynamy wspinaczkę na przełęcz San Pellegrino.
Nie odjeżdżamy daleko. Temperatura zauważalnie spada i decydujemy się poszukać noclegu. Dość szybko wbijamy w las i nieco zaniepokojeni kimś, kto trzykrotnie przejeżdżał przy nas samochodem, zaszywamy się w ciemnym, wilgotnym i zamszonym zboczu.
- DST 150.25km
- Czas 13:07
- VAVG 11.45km/h
- Podjazdy 3814m
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 27 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 16
Ranek był raczej chłodny i mglisty. Zebraliśmy rowery i wygodną ścieżką udaliśmy się w kierunku asfaltu. Zielone łąki dookoła i niewielkie laski w niczym nie przypominały wczorajszych, przyjemnych cieni z wieczora; teraz były mokre, zimne i zamglone.
Kontynuowaliśmy właśnie lekko wznoszący się trawers, gdy usłyszeliśmy strzał. Potem kolejny. A potem przez kilka minut trwał przerywany kilkusekundowymi chwilami ciszy ogień. W tych właśnie okolicach, na zakrętach, mijaliśmy znicze i obrazki poświęcone pamięci – jak się wydawało – takich, co w zakręt weszli ze zbyt dużą fantazją. Ale czort wie… może ten zakręt to tarcza, a my jesteśmy kaczkami?
Z tyłu rozległ się nagle nieludzki dźwięk, niby wycie całego stada bardzo wkurzonych kosiarek spalinowych. Po chwili minęła nas dwójka motocyklistów, a nieco za nimi jęli niespiesznie spływać kolejni. Kawałek dalej wyjaśniło się, po co dwóch pierwszych wystrzeliło do przodu: kręcili filmik.
No to filmik będzie: droga na Passo dei Tre Termini (681 metrów), grupa motocyklowa Demony Chaosu, wypucowane maszyny, świecące, czarne kaski, odpowiednie stroje, mroczny, mglisty klimat lasu… a między nimi, na filmiku, dwójka obdartusów na rowerach szczerzących się jak szczerbaty do sera.
Drobną i ostrą serpentynką zjechaliśmy do zaspanego jeszcze o tej porze miasteczka i ruszyliśmy szeroką doliną. Droga była spokojna, spod kół, z pojedynczych kałuż, czasami tryskały fontanny wody.
Gardone Val Trompia, do którego wjechaliśmy, okazało się być zaspanym, długim miasteczkiem. O tej porze poruszały się tam tylko pojedyncze samochody i ludzie, wchodzący do drzwi restauracji, na których tkwiły zasunięte jeszcze rolety. Nie spali rowerzyści, bo pojedynczy zdobywcy przełęczy wypakowywali rowery z samochodów albo już byli w trasie i mijali nas z nieodłącznym „Ciao!”.
No to rozpoczynami wspinaczkę na przełęcz Pańskiego Krocza, czyli Passo Crocedomini. Jesteśmy na trzystu metrach powyżej poziomu morza, a mamy się znaleźć powyżej dwóch tysięcy.
Pogoda nie wygląda, jakby miała się poprawić. Mgła otacza nas z każdej strony, powoli przemierzamy coraz to kolejne, uśpione wioski, po których krążą nieliczni mieszkańcy. Podjazd jest raczej łagodny, ale trafiają się pojedyncze, ostre ścianki.
Mijamy nieczynną kopalnię, która przy tej pogodzie robi piorunujące wrażenie i szereg kolejnych zabudowań przemysłowych, teraz już nieczynnych, a przerobionych na jakieś parki linowe lub inne atrakcje określane na reklamach jako „przygoda życia”.
Nieco wyżej wjeżdżamy w chmurę. Spadająca temperatura nie dodaje nastroju, zaczyna się robić irytująco nudno, bo jedyne, co widzimy, to ściana lasu, przetykana pojedynczymi, stromymi łąkami, po których czasami kręcą się nawołujący się grzybiarze. Od chwili już jedziemy na światłach, chociaż Hipcia protestowała mówiąc, że tutejsi na światłach nie jeżdżą: faktycznie, nawet w najgęstszej mgle żaden z Włochów nie spróbował nawet mrugnąć światłami. Jechali, przecinając wypalające oczy mleko, wyłaniając się z zaskoczenia i niknąc z cichym warkotem silnika. Jakby potwierdzając słowa Hipci, chwilę później w kierunku przeciwnym przetoczył się szosowiec.
Tych kilka akapitów nie oddaje czasu, który poświęciliśmy na podjazd.
Do przełęczy było jeszcze daleko, ale okolica, czasami przewiewana wiatrem, zaczęła wyglądać, jakby podjazd właśnie się kończył. Ostre grzebienie grani pojawiły się tuż obok, nieco wyżej nas. Jeśli gdzieś tu czai się przełęcz, to za chwilę powinniśmy napotkać naprawdę solidny podjazd, a przed nami powinna wyrosnąć na pewno solidna góra.
Droga przeszła z asfaltu w upstrzoną dołami i kałużami szutrówkę. To zła wiadomość. Miejscami z chmur zaczęły prześwitywać nie tylko pojedyncze skały, ale również całe widoki – to z kolei dobra wiadomość. Pięliśmy się powoli w górę, mijając grupy ludzi udających się na trekking. Znienacka pojawiła się szutrowa, dziesięcioprocentowa ścianka. „No, to właśnie teraz: ostatni szturm” – ucieszyłem się.
No i się pocieszyłem. Zaraz się wypłaszczyło, a potem zaczęliśmy zjeżdżać. I zjeżdżać. Zjazd sięgnął też dziesięciu procent. A gdy już zwątpiłem kompletnie w sens tej mapy i byłem absolutnie pewien, że mam źle oznaczoną zarówno przełęcz, jak i jej wysokość nagle… zjechaliśmy na przełęcz. Zupełnie z boku.
Szutrowa droga przeszła w asfalt przed niewielkim budyneczkiem karczmy, napis „Passo di Crocedomini” patrzył na nas swoimi starymi, zardzewiałymi oczami i radośnie chichotał na widok mojej głupiej miny.
Nie dało się tego inaczej wytłumaczyć: jesteśmy na przełęczy. Wokół sporo samochodów, trochę motocyklistów. Nie mieliśmy potrzeby dłużej się zatrzymywać, więc po zrobieniu kilku fotek i pośmianiu się z przełęczy, do której trzeba zjechać, ruszyliśmy w dół.
Tak jak się śmiałem ze zjazdu do przełęczy, tak po chwili zjazdu, który przeszedł w podjazdy, przestałem się śmiać. Ktoś z morderczym poczuciem humoru zjazd z przełęczy uczynił trawersem, a, naprawdę, po kilkugodzinach podjazdu, chciałem po prostu przestać pedałować na jakąś godzinę i cieszyć się drogą prowadzącą w dół, pracując jedynie klamkami hamulców.
Na domiar złego, w to wszystko wjechali motocykliści – po trzecim wymijającym stadzie, z którego co najmniej dwóch o mało nas nie potrąciło, usiłując zepchnąć na pobocze wąziutkiej dróżki, na dźwięk czwartej, nadchodzącej grupy, uznałem, że kolejnemu próbującemu zrobić nam krzywdę, nie odpuszczę ani centymetra. Grupa jakby wyczuła mój nastrój, bo elegancko ścisnęli się na dwóch trzecich jezdni, która im pozostała, ani przez chwilę nie wzbudzając ze mnie chęci emanowania negatywnymi emocjami.
W końcu wyjechaliśmy z chmur! Droga prowadziła wygodnym, zalesionym trawersem, który nagle zalśnił złotem niewidzianych tego dnia promieni słonecznych. Teraz już nawet niewielkie podjazdy przestały nagle irytować. W jednej z niewielkich wioseczek przejechaliśmy tuż pod bardzo zaludnionym kościołem, z którego brzmiały dźwięki bynajmniej nie kojarzące się z mszami.
Droga z wioseczek przeszła w długi, zalesiony łuk i bardzo stromy zjazd do głównej drogi. Gdy zobaczyłem piękną, szeroką dolinę, uśmiechnąłem się szeroko. Po trzech kilometrach uśmiech spełzł z moich ust, bo żółta kreska na GPS-ie poprowadziła nas w bok, w niewielki podjazd zamknięty wybitym w skale półtunelem.
Wjechaliśmy między wysokie, ostre skały, słońce z tego wszystkiego postanowiło się schować za chmurami. Powoli i cierpliwie pełzliśmy po łagodnym podjeździe, gdy nagle zaskoczyła nas tablica: Passo Ampola.
Ta przełęcz wyglądała bardziej tradycyjnie niż jej poprzedniczka. W istocie: łagodny do tej pory podjazd przeszedł w równie łagodny zjazd. Maleńka kropeczka z napisem „Arco” zaczęła się przybliżać nieco szybciej.
Zjazd nagle przyspieszył, by zwolnić na chwilę przy Lago di Ledro i porwać nas znów w pęd powietrza, przerwany znakiem zakazu dla rowerów. Na Mrok, tego nikt z nas nie przewidział!
Szybko zerknąłem na mapę i skręciliśmy w niewielką wioseczkę, tam zapytałem o drogę w kierunku Arco. Kobiety wskazały nam jedyny, rozsądny kierunek: w dół. Zjechaliśmy, licząc na to, że droga główna, do której dojedziemy, będzie bez zakazu. Faktycznie, dojechaliśmy do głównej. Oddaliłem GPS-a i zamarłem. A później zacząłem dość nieprzychylnie i głównie w wulgarnych słowach wyrażać się o osobie, która wrzuciła znak zakazu dla rowerów obowiązujący jedynie przez dwie serpentyny. Zakichane pięćset metrów, które zjechalibyśmy w kilkadziesiąt sekund wliczając w to przyhamowanie przed zakrętem!
Po chwili zaniepokoiła mnie kolejna, prosta kreska na mapie. Tym razem mógł być to tylko tunel.
Dość szybko dojechaliśmy do ciemnej, otwierającej się w ścianie paszczy. Zakaz dla rowerów, jak można było przypuszczać, tkwił na swoim miejscu i smutną czerwienią informował nas o tym,że jesteśmy tu niemile widziani. Oczywiście można było się pchnąć, odbić raz, a porządnie i po chwili już tkwić przy wylocie tunelu, ale zauważyłem, że bokiem prowadziła niewielka dróżka, ani chybi stara droga, którą jeździło się tędy jeszcze zanim wykuto tunel.
Postanowiliśmy dać jej szansę. Kawałek dalej asfalt został zagrodzony przez zapory, gdy je minęliśmy, dróżka zauważalnie się zwęziła. Asfalt przeszedł w nierówne, żwirowe, skaliste podłoże. Krętymi, wąskimi singlami wykutymi w skale, mijani przez pojedynczych MTB-owców metr za metrem zjeżdżaliśmy w dół, praktycznie nie odpuszczając klamek. Chciałem zapytać choćby kogoś, czy w ogóle jedziemy dobrą drogą; wskazania GPS-a mówiły, że tak, ale zawsze to lepiej mieć upewnienie od innej osoby. Nie udało mi się nikogo zatrzymać, głównie dlatego , że uznałem, że nie będę próbował, a jedyna okazja zaczepienia kogoś, gdy faktycznie sam z siebie się zatrzymał, spełzła na niczym, bo zanim dotachałem się tam moim niezwrotnym i opakowanym bagażem rowerem, to mój przyszły informator właśnie ruszył.
Droga prowadziła ciągle w dół, przez pojedyncze, krótkie, wąskie i ciemne tunele. Pojawiły się barierki i prośby o uważanie na pieszych. Widoczna po naszej prawej stronie tafla dużego jeziora (Lago di Garda) zauważalnie obniżyła się. Wkrótce na naszej wysokości pojawiły się drzewa, przejechaliśmy tunel pod główną drogą i już byliśmy praktycznie na poziomie jeziora, na normalnym, przejezdnym deptaku.
Słońce jeszcze nie zaszło. Ruch w miejscowościach nadal trwał, a spora, rozświetlona witryna sklepu rzuciła się nam w oczy. Zrobiliśmy duże zakupy i ruszyliśmy dalej, już w ciemność wieczoru.
Spodziewalem się, że Arco – lokalny, wspinaczkowy kurort, będzie do granic niemożliwości zapchany ludnością, tymczasem przebiliśmy się jedynie przez zaspane, ciemne miasto, przekręciliśmy ładnymi, skąpo oświetlonymi uliczkami, przygniecionymi nieco przez sterczące znad dachów kamienic olbrzymie ściany skalne. Bez problemu opuściliśmy cały teren i ruszyliśmy dalej, doliną, przy okazji w ostatniej chwilą załapując się przed zamknięciem lidla na pączki i oczywiście wielopaki rogalików z czekoladą. .
Powoli rosnący księżyc ułatwiał orientację w terenie. Po obu stronach drogi towarzyszyły nam dwa grzbiety górskie, środkiem, obok naszej drogi, po obu stronach wyrastały pola, sady i wszystko, co pozwala ludziom ciągnąć zyski z ziemi.
Po kilku kilometrach skręciliśmy z tej drogi, a podjazd, który po chwili nas przywitał, sprowokował mnie do zastanowienia się, czy czasem nie będziemy próbowali przebijać się do sąsiedniej doliny. Była to zabawa w zgadywanki, bo na GPS-ie miałem oznaczone tylko pojedyncze przełęcze oraz dalszy kształt drogi.
Nie pomyliłem się: najpierw sporymi i ostrymi serpentynami przebiliśmy się przez niewielką, uśpioną już wioskę, a później droga przełamała się i solidnym, widocznym w mdłym świetle księżyca zjazdem, wjechaliśmy do maleńkiej mieścinki, budząc kilka kundli, które słysząc lub czując, że nadjeżdżamy, rozdarły się wniebogłosy. Przy okazji zrobiliśmy przystanek na jabłka z sadu, które ciągnęły się tutaj bez liku
Wioska kończyła się szeroką serpentyną, wbijającą się w ciemny las. Pojechaliśmy za nią, by po chwili znaleźć się kilkadziesiąt metrów powyżej wioski. Pojedyncze psiaki jeszcze ujadały, ale powoli zapadała cisza.
Przed sobą mieliśmy około kilometra lekko wznoszącego się trawersu, za sobą ponad 160 km przy prawie 3400 m przewyższeń. Uznaliśmy, że to dobra pora na nocleg. Dwie pierwsze próby okazały się chybione. Wąskie, żwirowe dróżki prowadziły w dół, prosto w nicość. Trzecia próba prowadziła ostro, pod górę, podobną, żwirową drogą. Wspiąłem się nią kilkaset metrów, by wkrótce usłyszeć tępy dźwięk buczenia. Gdy zbliżyłem się, zauważyłem siatkowe ogrodzenie. Za nim stał niewielki budyneczek z zamkniętymi drzwiami, zza których wydobywało się cichy dźwięk działającej pompy i chlupot przelewanej wody. Teren zbocza był elegancko wyrównany i wyglądał tak zapraszająco, że po chwili już pchaliśmy rowery pod górę i rozbijaliśmy sobie bardzo wygodny nocleg.
Kontynuowaliśmy właśnie lekko wznoszący się trawers, gdy usłyszeliśmy strzał. Potem kolejny. A potem przez kilka minut trwał przerywany kilkusekundowymi chwilami ciszy ogień. W tych właśnie okolicach, na zakrętach, mijaliśmy znicze i obrazki poświęcone pamięci – jak się wydawało – takich, co w zakręt weszli ze zbyt dużą fantazją. Ale czort wie… może ten zakręt to tarcza, a my jesteśmy kaczkami?
Z tyłu rozległ się nagle nieludzki dźwięk, niby wycie całego stada bardzo wkurzonych kosiarek spalinowych. Po chwili minęła nas dwójka motocyklistów, a nieco za nimi jęli niespiesznie spływać kolejni. Kawałek dalej wyjaśniło się, po co dwóch pierwszych wystrzeliło do przodu: kręcili filmik.
No to filmik będzie: droga na Passo dei Tre Termini (681 metrów), grupa motocyklowa Demony Chaosu, wypucowane maszyny, świecące, czarne kaski, odpowiednie stroje, mroczny, mglisty klimat lasu… a między nimi, na filmiku, dwójka obdartusów na rowerach szczerzących się jak szczerbaty do sera.
Drobną i ostrą serpentynką zjechaliśmy do zaspanego jeszcze o tej porze miasteczka i ruszyliśmy szeroką doliną. Droga była spokojna, spod kół, z pojedynczych kałuż, czasami tryskały fontanny wody.
Gardone Val Trompia, do którego wjechaliśmy, okazało się być zaspanym, długim miasteczkiem. O tej porze poruszały się tam tylko pojedyncze samochody i ludzie, wchodzący do drzwi restauracji, na których tkwiły zasunięte jeszcze rolety. Nie spali rowerzyści, bo pojedynczy zdobywcy przełęczy wypakowywali rowery z samochodów albo już byli w trasie i mijali nas z nieodłącznym „Ciao!”.
No to rozpoczynami wspinaczkę na przełęcz Pańskiego Krocza, czyli Passo Crocedomini. Jesteśmy na trzystu metrach powyżej poziomu morza, a mamy się znaleźć powyżej dwóch tysięcy.
Pogoda nie wygląda, jakby miała się poprawić. Mgła otacza nas z każdej strony, powoli przemierzamy coraz to kolejne, uśpione wioski, po których krążą nieliczni mieszkańcy. Podjazd jest raczej łagodny, ale trafiają się pojedyncze, ostre ścianki.
Mijamy nieczynną kopalnię, która przy tej pogodzie robi piorunujące wrażenie i szereg kolejnych zabudowań przemysłowych, teraz już nieczynnych, a przerobionych na jakieś parki linowe lub inne atrakcje określane na reklamach jako „przygoda życia”.
Nieco wyżej wjeżdżamy w chmurę. Spadająca temperatura nie dodaje nastroju, zaczyna się robić irytująco nudno, bo jedyne, co widzimy, to ściana lasu, przetykana pojedynczymi, stromymi łąkami, po których czasami kręcą się nawołujący się grzybiarze. Od chwili już jedziemy na światłach, chociaż Hipcia protestowała mówiąc, że tutejsi na światłach nie jeżdżą: faktycznie, nawet w najgęstszej mgle żaden z Włochów nie spróbował nawet mrugnąć światłami. Jechali, przecinając wypalające oczy mleko, wyłaniając się z zaskoczenia i niknąc z cichym warkotem silnika. Jakby potwierdzając słowa Hipci, chwilę później w kierunku przeciwnym przetoczył się szosowiec.
Tych kilka akapitów nie oddaje czasu, który poświęciliśmy na podjazd.
Do przełęczy było jeszcze daleko, ale okolica, czasami przewiewana wiatrem, zaczęła wyglądać, jakby podjazd właśnie się kończył. Ostre grzebienie grani pojawiły się tuż obok, nieco wyżej nas. Jeśli gdzieś tu czai się przełęcz, to za chwilę powinniśmy napotkać naprawdę solidny podjazd, a przed nami powinna wyrosnąć na pewno solidna góra.
Droga przeszła z asfaltu w upstrzoną dołami i kałużami szutrówkę. To zła wiadomość. Miejscami z chmur zaczęły prześwitywać nie tylko pojedyncze skały, ale również całe widoki – to z kolei dobra wiadomość. Pięliśmy się powoli w górę, mijając grupy ludzi udających się na trekking. Znienacka pojawiła się szutrowa, dziesięcioprocentowa ścianka. „No, to właśnie teraz: ostatni szturm” – ucieszyłem się.
No i się pocieszyłem. Zaraz się wypłaszczyło, a potem zaczęliśmy zjeżdżać. I zjeżdżać. Zjazd sięgnął też dziesięciu procent. A gdy już zwątpiłem kompletnie w sens tej mapy i byłem absolutnie pewien, że mam źle oznaczoną zarówno przełęcz, jak i jej wysokość nagle… zjechaliśmy na przełęcz. Zupełnie z boku.
Szutrowa droga przeszła w asfalt przed niewielkim budyneczkiem karczmy, napis „Passo di Crocedomini” patrzył na nas swoimi starymi, zardzewiałymi oczami i radośnie chichotał na widok mojej głupiej miny.
Nie dało się tego inaczej wytłumaczyć: jesteśmy na przełęczy. Wokół sporo samochodów, trochę motocyklistów. Nie mieliśmy potrzeby dłużej się zatrzymywać, więc po zrobieniu kilku fotek i pośmianiu się z przełęczy, do której trzeba zjechać, ruszyliśmy w dół.
Tak jak się śmiałem ze zjazdu do przełęczy, tak po chwili zjazdu, który przeszedł w podjazdy, przestałem się śmiać. Ktoś z morderczym poczuciem humoru zjazd z przełęczy uczynił trawersem, a, naprawdę, po kilkugodzinach podjazdu, chciałem po prostu przestać pedałować na jakąś godzinę i cieszyć się drogą prowadzącą w dół, pracując jedynie klamkami hamulców.
Na domiar złego, w to wszystko wjechali motocykliści – po trzecim wymijającym stadzie, z którego co najmniej dwóch o mało nas nie potrąciło, usiłując zepchnąć na pobocze wąziutkiej dróżki, na dźwięk czwartej, nadchodzącej grupy, uznałem, że kolejnemu próbującemu zrobić nam krzywdę, nie odpuszczę ani centymetra. Grupa jakby wyczuła mój nastrój, bo elegancko ścisnęli się na dwóch trzecich jezdni, która im pozostała, ani przez chwilę nie wzbudzając ze mnie chęci emanowania negatywnymi emocjami.
W końcu wyjechaliśmy z chmur! Droga prowadziła wygodnym, zalesionym trawersem, który nagle zalśnił złotem niewidzianych tego dnia promieni słonecznych. Teraz już nawet niewielkie podjazdy przestały nagle irytować. W jednej z niewielkich wioseczek przejechaliśmy tuż pod bardzo zaludnionym kościołem, z którego brzmiały dźwięki bynajmniej nie kojarzące się z mszami.
Droga z wioseczek przeszła w długi, zalesiony łuk i bardzo stromy zjazd do głównej drogi. Gdy zobaczyłem piękną, szeroką dolinę, uśmiechnąłem się szeroko. Po trzech kilometrach uśmiech spełzł z moich ust, bo żółta kreska na GPS-ie poprowadziła nas w bok, w niewielki podjazd zamknięty wybitym w skale półtunelem.
Wjechaliśmy między wysokie, ostre skały, słońce z tego wszystkiego postanowiło się schować za chmurami. Powoli i cierpliwie pełzliśmy po łagodnym podjeździe, gdy nagle zaskoczyła nas tablica: Passo Ampola.
Ta przełęcz wyglądała bardziej tradycyjnie niż jej poprzedniczka. W istocie: łagodny do tej pory podjazd przeszedł w równie łagodny zjazd. Maleńka kropeczka z napisem „Arco” zaczęła się przybliżać nieco szybciej.
Zjazd nagle przyspieszył, by zwolnić na chwilę przy Lago di Ledro i porwać nas znów w pęd powietrza, przerwany znakiem zakazu dla rowerów. Na Mrok, tego nikt z nas nie przewidział!
Szybko zerknąłem na mapę i skręciliśmy w niewielką wioseczkę, tam zapytałem o drogę w kierunku Arco. Kobiety wskazały nam jedyny, rozsądny kierunek: w dół. Zjechaliśmy, licząc na to, że droga główna, do której dojedziemy, będzie bez zakazu. Faktycznie, dojechaliśmy do głównej. Oddaliłem GPS-a i zamarłem. A później zacząłem dość nieprzychylnie i głównie w wulgarnych słowach wyrażać się o osobie, która wrzuciła znak zakazu dla rowerów obowiązujący jedynie przez dwie serpentyny. Zakichane pięćset metrów, które zjechalibyśmy w kilkadziesiąt sekund wliczając w to przyhamowanie przed zakrętem!
Po chwili zaniepokoiła mnie kolejna, prosta kreska na mapie. Tym razem mógł być to tylko tunel.
Dość szybko dojechaliśmy do ciemnej, otwierającej się w ścianie paszczy. Zakaz dla rowerów, jak można było przypuszczać, tkwił na swoim miejscu i smutną czerwienią informował nas o tym,że jesteśmy tu niemile widziani. Oczywiście można było się pchnąć, odbić raz, a porządnie i po chwili już tkwić przy wylocie tunelu, ale zauważyłem, że bokiem prowadziła niewielka dróżka, ani chybi stara droga, którą jeździło się tędy jeszcze zanim wykuto tunel.
Postanowiliśmy dać jej szansę. Kawałek dalej asfalt został zagrodzony przez zapory, gdy je minęliśmy, dróżka zauważalnie się zwęziła. Asfalt przeszedł w nierówne, żwirowe, skaliste podłoże. Krętymi, wąskimi singlami wykutymi w skale, mijani przez pojedynczych MTB-owców metr za metrem zjeżdżaliśmy w dół, praktycznie nie odpuszczając klamek. Chciałem zapytać choćby kogoś, czy w ogóle jedziemy dobrą drogą; wskazania GPS-a mówiły, że tak, ale zawsze to lepiej mieć upewnienie od innej osoby. Nie udało mi się nikogo zatrzymać, głównie dlatego , że uznałem, że nie będę próbował, a jedyna okazja zaczepienia kogoś, gdy faktycznie sam z siebie się zatrzymał, spełzła na niczym, bo zanim dotachałem się tam moim niezwrotnym i opakowanym bagażem rowerem, to mój przyszły informator właśnie ruszył.
Droga prowadziła ciągle w dół, przez pojedyncze, krótkie, wąskie i ciemne tunele. Pojawiły się barierki i prośby o uważanie na pieszych. Widoczna po naszej prawej stronie tafla dużego jeziora (Lago di Garda) zauważalnie obniżyła się. Wkrótce na naszej wysokości pojawiły się drzewa, przejechaliśmy tunel pod główną drogą i już byliśmy praktycznie na poziomie jeziora, na normalnym, przejezdnym deptaku.
Słońce jeszcze nie zaszło. Ruch w miejscowościach nadal trwał, a spora, rozświetlona witryna sklepu rzuciła się nam w oczy. Zrobiliśmy duże zakupy i ruszyliśmy dalej, już w ciemność wieczoru.
Spodziewalem się, że Arco – lokalny, wspinaczkowy kurort, będzie do granic niemożliwości zapchany ludnością, tymczasem przebiliśmy się jedynie przez zaspane, ciemne miasto, przekręciliśmy ładnymi, skąpo oświetlonymi uliczkami, przygniecionymi nieco przez sterczące znad dachów kamienic olbrzymie ściany skalne. Bez problemu opuściliśmy cały teren i ruszyliśmy dalej, doliną, przy okazji w ostatniej chwilą załapując się przed zamknięciem lidla na pączki i oczywiście wielopaki rogalików z czekoladą. .
Powoli rosnący księżyc ułatwiał orientację w terenie. Po obu stronach drogi towarzyszyły nam dwa grzbiety górskie, środkiem, obok naszej drogi, po obu stronach wyrastały pola, sady i wszystko, co pozwala ludziom ciągnąć zyski z ziemi.
Po kilku kilometrach skręciliśmy z tej drogi, a podjazd, który po chwili nas przywitał, sprowokował mnie do zastanowienia się, czy czasem nie będziemy próbowali przebijać się do sąsiedniej doliny. Była to zabawa w zgadywanki, bo na GPS-ie miałem oznaczone tylko pojedyncze przełęcze oraz dalszy kształt drogi.
Nie pomyliłem się: najpierw sporymi i ostrymi serpentynami przebiliśmy się przez niewielką, uśpioną już wioskę, a później droga przełamała się i solidnym, widocznym w mdłym świetle księżyca zjazdem, wjechaliśmy do maleńkiej mieścinki, budząc kilka kundli, które słysząc lub czując, że nadjeżdżamy, rozdarły się wniebogłosy. Przy okazji zrobiliśmy przystanek na jabłka z sadu, które ciągnęły się tutaj bez liku
Wioska kończyła się szeroką serpentyną, wbijającą się w ciemny las. Pojechaliśmy za nią, by po chwili znaleźć się kilkadziesiąt metrów powyżej wioski. Pojedyncze psiaki jeszcze ujadały, ale powoli zapadała cisza.
Przed sobą mieliśmy około kilometra lekko wznoszącego się trawersu, za sobą ponad 160 km przy prawie 3400 m przewyższeń. Uznaliśmy, że to dobra pora na nocleg. Dwie pierwsze próby okazały się chybione. Wąskie, żwirowe dróżki prowadziły w dół, prosto w nicość. Trzecia próba prowadziła ostro, pod górę, podobną, żwirową drogą. Wspiąłem się nią kilkaset metrów, by wkrótce usłyszeć tępy dźwięk buczenia. Gdy zbliżyłem się, zauważyłem siatkowe ogrodzenie. Za nim stał niewielki budyneczek z zamkniętymi drzwiami, zza których wydobywało się cichy dźwięk działającej pompy i chlupot przelewanej wody. Teren zbocza był elegancko wyrównany i wyglądał tak zapraszająco, że po chwili już pchaliśmy rowery pod górę i rozbijaliśmy sobie bardzo wygodny nocleg.
- DST 163.04km
- Czas 13:23
- VAVG 12.18km/h
- Podjazdy 3390m
- Sprzęt Zenon
Sobota, 26 września 2015
Kategoria > 200 km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 15
Dzień zaczął się pięknie. Przez gałęzie przebijało uśmiechnięte słońce, po niebie toczyły się pojedyncze, leniwe chmury, a w portfelu cieszyły się banknoty oszczędzone na wczorajszym nieotrzymaniu mandatu.
Na dzień dobry zaczynamy delikatnym zjazdem. Przecinamy miejscowość za miejscowością. Od samego rana wita nas bardzo duży, samochodowy ruch, który – o czym nie wiedzieliśmy – będzie nam towarzyszył aż do wieczora.
Jest niedziela, zapowiada się gorący i słoneczny dzień, więc co można zrobić w niedzielę rano? Oczywiście wyjść na rower. Powoli pojedynczy, grupami i całymi peletonami włączali się w naszą trasę. Śmigały różnobarwne kostiumy, rozmaite, egzotyczne napisy na ramach, wszechobecne „Ciao!” rozlegało się zza ucha tak, że od pewnego momentu zacząłem na nie odpowiadać cytatem z bajki „Potwory kontra Obcy” – „Chwała Galaksarowi!”. Włochom wcale to nie przeszkadzało: jechali przed siebie, kompletnie paraliżując ruch w niewielkich miasteczkach. Samochody cierpliwie i bez pośpiechu pełzły za wieloosobowymi grupami, jakby zaakceptowały fakt, że szybszej jazdy w ten piękny poranek nie będzie. Ani jeden ponaglający klakson nie towarzyszył przejazdowi kolorowego, rowerowego towarzystwa.
Było dość monotonnie: albo jechaliśmy przez miejscowość, albo z niej wyjeżdżaliśmy, wpadając na jakieś kolejne rondo.
W tak monotonny dzień potrzebny jest nagły i niespodziewany zwrot akcji. W tym wypadku był to jeden z samochodów z nieprzerwanego sznura, który cały czas nas wyprzedzał, który przejechał zdecydowanie za blisko. Nie miał szans usłyszeć tego, czym go uraczyłem, ale wypluwając z siebie kolejne złorzeczenia i rugając go do ósmego pokolenia wstecz zauważyłem interesującą zieleń lasku i przypomniałem sobie, że bardzo chce mi się zrobić chwilę przerwy.
Wróciłem z zieleni, zjadłem coś, co umownie możemy nazwać „obiadem” i z przyzwyczajenia zerknąłem na koło – czy aby moja cudowna szprycha cudownie się nie zespoiła z piastą. Nie, nie zespoiła się, ale tuż obok niej zauważyłem, że do imprezy dołączyła druga koleżanka. Więc teraz mam już dwie pęknięte szprychy i przysiągłbym, że trzy kolejne, macedońskie również się namawiają na wspólne wakacje.
No to cudowna perspektywa: mam dwie szprychy w plecy, kolejne trzy zdają się nadchodzić (nie wożę ze sobą zapasu), jest niedziela, więc żadnego serwisu nie znajdę.
Ruszyliśmy. Kolejne miasteczka i wioseczki, sznur samochodów wyprzedza nas cierpliwie, przy każdym większym budynku zapuszczam żurawia między ogrodzenia, szukając czegoś, co może wyglądać jak serwis rowerowy.
Z daleka na jakiejś prostej zobaczyliśmy duży budynek sklepu spożywczego, a zaraz obok… równie duży budynek z napisem wskazującym na to, że jest to… sklep rowerowy! I to – uwaga – otwarty!
Nie było czasu na dyskusje: natychmiast zjechaliśmy, rower został oddany serwisantowi (trochę się musiałem mu natłumaczyć, że srebrne wymieniamy, czarnych – nie). Z obietnicą, że zajmie się nim możliwie szybko.
W międzyczasie Hipcia poszła do sklepu, a ja czuwałem przy rozbebeszonych bagażach. Moja wyjątkowo urocza prezencja oraz rozbebeszone dookoła sakwy wzbudzały zainteresowanie wypachnionych, eleganckich Włochów, którzy tłumnie przybywali do serwisu a to z rowerami wyciągniętymi z bagażnika, a to z rowerami, na których przyjechali (niektórzy na rowerze wjeżdżali wprost do sklepu przez automatyczne drzwi.
Wróciła Hipcia, więc poszedłem poszlajać się po sklepie i przy okazji zobaczyć, czy mój rower dostąpił już zaszczytu po upływie znacznego już czasu. W istocie, tak, jak obiecano, rower był w trakcie intensywnych prac – obecnie trwało centrowanie. Pochodziłem pomiędzy alejkami, patrząc, jakie części i jakich firm się tu sprzedaje. Nie zawiodłem się: największa taniocha w tym sklepie była na poziomie polskiej średniej półki – i to jej górnej części.
Po jakimś czasie rower został mi oddany. Za szprychy i centrowanie zapłaciłem jakieś 20€. Wyszedłem przed budynek, objuczyłem rower, wsiadłem i… zsiadłem. Wróciłem do serwisu z pokorną prośbą o wbicie do opony należnych sześciu barów zamiast jakichś trzech, które otrzymałem. Chłopaki posłusznie dobili kółko, rower ponownie został objuczony i znów mogliśmy zagłębić się w szaleństwie niekończącego się ruchu.
Być może nie każdy z Was, drodzy Czytelnicy, miał okazję przejechać się DK61 gdy nadchodzi weekend i czas ruszyć z Warszawy na Mazury (lub z nich wrócić), ale na pewno macie w swojej okolicy drogę, w której samochód jedzie za samochodem i tak dzieje się godzinami. Tak to właśnie wyglądało. Rozmowy po drodze wyglądały jak w starym dowcipie o tym, dlaczego telefonista się wydziera i czy z Krakowem nie może rozmawiać przez telefon. Przekrzykiwanie hałasu tylu mruczacych silników stało się przykrą koniecznością. Nawigacja z konieczności odbywała się miejscami na migi, bo „lewo!” brzmiało podobnie jak „prawo!”.
Hipcia już wcześniej uprzedzała mnie, że nadchodzi duża miejscowość. Como. Ma to być duże miasto i z daleka, na mapie, wyglądało groźnie. Wyglądało jak czas stracony na światła, korki i pomyłki w nawigacji. Tym większe było nasze zdziwienie, gdy wlecieliśmy doń szeroką wylotówką, bokiem ominęliśmy stojące samochody i nie stanęliśmy zatrzymani przez kilka wycieczek akurat wysypujących się z przydrożnych autokarów.
Na jednym z bardzo ostrych zakrętów, tak jak przypuszczałem, udało się nam bardzo skutecznie zgubić. Szybko się jednak znaleźliśmy i – nadal niepomiernie zaskoczeni – wylecieliśmy z miasta w kierunku Bergamo, praktycznie nie wstrzymani przez nic.
Droga szła pięknie i tylko zachodzące slońce wskazywało, że jazda zajęła nam jakiś czas. Oczywiście nieustannie trwający ruch ciągle szumiał nam w uszach i wcale nie zanosiło się, żeby miał zamiar przestać.
Do Bergamo wjechaliśmy bokiem, licząc na to, że uda nam się je tylko kąsnąć i uciec. Niestety, zatrzymał nas olbrzymi znak informujący o tym, że droga numer 65 prowadząca do Lovere jest ekspresową.
Nie do końca mając pomysł na to, jak obejść ten problem, postanowiliśmy zatrzymać kogoś i zapytać o drogę. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Samochody się nie zatrzymają, w pobliżu żadnego posterunku… w końcu, jak na życzenie, pojawił się rowerzysta. Machając zatrzymałem i poprosiłem o wskazanie drogi. Mimo że nie mieliśmy wspólnego języka, udało się nam dogadać. Boczkami, boczkami do Sarnico, a potem dotrzemy do Lovere.
Po chwili już lokalnymi uliczkami kierowaliśmy się w stronę Seriate. Tam wyjechaliśmy na główną, robiąc po drodze kilka przystanków potrzebnych do prawidłowego nawigowania się po trasie. Podczas jednego z przystanków zauważamy pizzerię. Olbrzymie, kilkupiętrowe piece obsługiwane były przez dwóch chłopaków, którzy na przemian wyciągali i wrzucali do nich kolejne placki. W niekończącym się ciągu, niczym maszyny na taśmie produkcyjnej, podjeżdżali kolejni dostawcy, ładowali pudełka i wieźli je w sobie tylko znanym kierunku. Co ciekawe, wszystko wskazywało na to, że ta pizzeria specjalizuje się tylko w pizzy na wynos.
Zostawiliśmy chłopaków dzielnie szuflujących zawartość pieców i skierowaliśmy się na wschód. W kierunku Polski, można by rzec.
Dalej były tylko wioska za wioską. Pizzeria za pizzerią. Myślałem, że pizza tylko pochodzi z Włoch, ale oni po prostu tym się żywią.
Po jakimś czasie zadaję Hipci kluczowe, jak się okazało, pytanie: czemu jedziemy przez Lovere, objeżdżając Lago d’Iseo od północy, skoro z Sarnico do Iseo, gdzie mamy wrócić na nasz ślad, jest krótka prosta wzdłuż południowego brzegu jeziora? Odpowiedź była prosta: bo tak stanowił pierwotny plan, ale nie jesteśmy szczególnie przywiązani do tamtej trasy. Następuje więc korekta planów.
Sarnico, do którego dotarliśmy już po zmroku, okazuje się być dużą, wypoczynkową miejscowością. Z daleka widać nieskończoną ilość rozświetlonych budynków i duże, nadbrzeżne promenady które – gdy po chwili przez nie przejechaliśmy – okazały się być również bardzo ludne. Miasto żyło i odgłosy tego życia dobiegały z każdej strony: bawiące się świetnie grupy ludzi mieszały się ze spacerowiczami, w to wszystko wjeżdżały pełznące przy tak dużym pieszym ruchu samochody.
Z ulgą wyjechaliśmy na fragment drogi łączący Sarnico i Iseo. Teraz jechaliśmy wzdłuż nieco mniej ludnych kempingów; ruch wcale się nie zmniejszył, nawet kilka razy nas strąbiono, sugerując jazdę po jakiejś nierównej, kryjącej się w cieniu powierzchni, którą być może ktoś kiedyś ochrzcił „drogą rowerową”.
Iseo okazało się być tylko nieco mniejsze od Sarnico, ale z daleka widać było, że będzie równie ludne. Przejechaliśmy przez jeden tunel, który był zakazany dla nas. Pędząc z górki szerokim, bardzo szerokim i bardzo pustym tunelem, sporo powyżej 40 km/h zostaliśmy, a jakże, strąbieni, przez jeden z trzech samochodów, które tam minęliśmy.
Tym razem postanowiliśmy zaskoczyć przeciwnika i nie wjeżdżając do miejscowości zaczęliśmy wspinać się po krzyżującym się gąszczu serpentyn, pilnując, żeby przypadkowo nie wjechać w tunel prowadzący na południe.
Na trzecim zakręcie przystanąłem i zapytałem: słyszysz? Nie słyszała. I ona, i ja, nie słyszeliśmy. Szemranie samochodów kręcących się dużo niżej, zwykły szum lasu i odgłosy życia miejscowości dobiegające z bardzo daleka i z bardzo niska brzmiały jak cichy szum na granicy słyszalności. Po raz pierwszy od ranka staliśmy w ciszy i mogliśmy rozmawiać normalnym tonem. Gdy ruszyliśmy, zaczęliśmy… rozmawiać. W końcu można było mówić do siebie zdaniami, a nie wykrzykiwać pojedyncze wyrazy i komunikować się monosylabami.
Droga prowadziła cierpliwie w górę, na jakieś zbocze. Z góry dobiegały odgłosy jakiejś imprezy. Gdy zbliżyliśmy się nieco wyżej, oczom naszym ukazał się umieszczony na szczycie góry ładnie oświetlony hotel, w którym trwała jakaś impreza. Po chwili skryliśmy się za kolejnym zboczem i odgłosy imprezy nieco przycichły.
Nad nami blaskiem wielu gwiazd świeciło bezchmurne niebo. Miejscowości nad jeziorem pojawiały się tylko czasem, między drzewami, jako grupki pojedynczych skupisk gwiazd, umieszczonych nietypowo, bo na ziemi.
Tradycyjnie już, gdy widoki zaczęły być tylko grą cieni zmieniającą panoramę w zarysy szczytów, zacząłem szukać zieleni na nocleg. Przy okazji krótkiego postoju zapytałem Hipcię o to, czy rozbijamy biwak. Mimo że na liczniku mieliśmy dopiero 185 km, uznałem, że to jest może właściwa pora na biwak.
Hipcia wyraziła zdziwienie: jak to mniej niż dwieście? Oczywiście, taki dystans miał być planem minimum na ten dzień, nawet przy stracie dwóch godzin na zakupy i serwis, problem tkwił jednak w czymś innym: mój licznik wskazywał mniej niż 200, ale u Hipci było nieco więcej.. Rozrzut był naprawdę przeogromny – u mnie było nieco ponad 185 km, Hipci licznik nie chciał za to wskazać mniej niż 214. Po odrzuceniu jako niedorzeczny pomysłu o tym, że miejscami podwoziłem się autobusem, w dwóch krokach znalazłem się przy rowerze Hipci, zdjąłem jej licznik i porównałem jego rewers z moim szukając oznaczenia. Nie pomyliłem się: rano każde wzięło nie swój licznik – mój liczył obwód dla koła 26’’, ona „zasuwała” na kole 28 ‘’.
Szybkie przeliczenie na kalkulatorze wskazało, że zrobiliśmy równe dwie stówy. W związku z tym wszystkie warunki zostały spełnione, udałem się w najbliższy gąszcz na poszukiwanie miejscówki. Byliśmy dość blisko wspomnianego hotelu, ale można było założyć, że zbyt wiele osób nie będzie tędy spacerowało. Przeszedłem się nieco kilkoma ścieżkami, znalazłem ze dwa miejsca i oznaczyłem je dużym, umieszczonym na ścieżce drągiem.
Wróciłem do Hipci i zamieniliśmy się miejscami: ona poszła zerknąć, czy to miejsce jej odpowiada. Nie odpowiadało, ale znalazła lepsze. Co prawda umieszczone było pośrodku czegoś, co uparcie przypominało singiel do downhillu, ale liczyliśmy na to, że jeśli o tej porze ktoś będzie tędy bawił się w downhill, to będzie tak pijany, że nawet do nas nie dojedzie.
Na dzień dobry zaczynamy delikatnym zjazdem. Przecinamy miejscowość za miejscowością. Od samego rana wita nas bardzo duży, samochodowy ruch, który – o czym nie wiedzieliśmy – będzie nam towarzyszył aż do wieczora.
Jest niedziela, zapowiada się gorący i słoneczny dzień, więc co można zrobić w niedzielę rano? Oczywiście wyjść na rower. Powoli pojedynczy, grupami i całymi peletonami włączali się w naszą trasę. Śmigały różnobarwne kostiumy, rozmaite, egzotyczne napisy na ramach, wszechobecne „Ciao!” rozlegało się zza ucha tak, że od pewnego momentu zacząłem na nie odpowiadać cytatem z bajki „Potwory kontra Obcy” – „Chwała Galaksarowi!”. Włochom wcale to nie przeszkadzało: jechali przed siebie, kompletnie paraliżując ruch w niewielkich miasteczkach. Samochody cierpliwie i bez pośpiechu pełzły za wieloosobowymi grupami, jakby zaakceptowały fakt, że szybszej jazdy w ten piękny poranek nie będzie. Ani jeden ponaglający klakson nie towarzyszył przejazdowi kolorowego, rowerowego towarzystwa.
Było dość monotonnie: albo jechaliśmy przez miejscowość, albo z niej wyjeżdżaliśmy, wpadając na jakieś kolejne rondo.
W tak monotonny dzień potrzebny jest nagły i niespodziewany zwrot akcji. W tym wypadku był to jeden z samochodów z nieprzerwanego sznura, który cały czas nas wyprzedzał, który przejechał zdecydowanie za blisko. Nie miał szans usłyszeć tego, czym go uraczyłem, ale wypluwając z siebie kolejne złorzeczenia i rugając go do ósmego pokolenia wstecz zauważyłem interesującą zieleń lasku i przypomniałem sobie, że bardzo chce mi się zrobić chwilę przerwy.
Wróciłem z zieleni, zjadłem coś, co umownie możemy nazwać „obiadem” i z przyzwyczajenia zerknąłem na koło – czy aby moja cudowna szprycha cudownie się nie zespoiła z piastą. Nie, nie zespoiła się, ale tuż obok niej zauważyłem, że do imprezy dołączyła druga koleżanka. Więc teraz mam już dwie pęknięte szprychy i przysiągłbym, że trzy kolejne, macedońskie również się namawiają na wspólne wakacje.
No to cudowna perspektywa: mam dwie szprychy w plecy, kolejne trzy zdają się nadchodzić (nie wożę ze sobą zapasu), jest niedziela, więc żadnego serwisu nie znajdę.
Ruszyliśmy. Kolejne miasteczka i wioseczki, sznur samochodów wyprzedza nas cierpliwie, przy każdym większym budynku zapuszczam żurawia między ogrodzenia, szukając czegoś, co może wyglądać jak serwis rowerowy.
Z daleka na jakiejś prostej zobaczyliśmy duży budynek sklepu spożywczego, a zaraz obok… równie duży budynek z napisem wskazującym na to, że jest to… sklep rowerowy! I to – uwaga – otwarty!
Nie było czasu na dyskusje: natychmiast zjechaliśmy, rower został oddany serwisantowi (trochę się musiałem mu natłumaczyć, że srebrne wymieniamy, czarnych – nie). Z obietnicą, że zajmie się nim możliwie szybko.
W międzyczasie Hipcia poszła do sklepu, a ja czuwałem przy rozbebeszonych bagażach. Moja wyjątkowo urocza prezencja oraz rozbebeszone dookoła sakwy wzbudzały zainteresowanie wypachnionych, eleganckich Włochów, którzy tłumnie przybywali do serwisu a to z rowerami wyciągniętymi z bagażnika, a to z rowerami, na których przyjechali (niektórzy na rowerze wjeżdżali wprost do sklepu przez automatyczne drzwi.
Wróciła Hipcia, więc poszedłem poszlajać się po sklepie i przy okazji zobaczyć, czy mój rower dostąpił już zaszczytu po upływie znacznego już czasu. W istocie, tak, jak obiecano, rower był w trakcie intensywnych prac – obecnie trwało centrowanie. Pochodziłem pomiędzy alejkami, patrząc, jakie części i jakich firm się tu sprzedaje. Nie zawiodłem się: największa taniocha w tym sklepie była na poziomie polskiej średniej półki – i to jej górnej części.
Po jakimś czasie rower został mi oddany. Za szprychy i centrowanie zapłaciłem jakieś 20€. Wyszedłem przed budynek, objuczyłem rower, wsiadłem i… zsiadłem. Wróciłem do serwisu z pokorną prośbą o wbicie do opony należnych sześciu barów zamiast jakichś trzech, które otrzymałem. Chłopaki posłusznie dobili kółko, rower ponownie został objuczony i znów mogliśmy zagłębić się w szaleństwie niekończącego się ruchu.
Być może nie każdy z Was, drodzy Czytelnicy, miał okazję przejechać się DK61 gdy nadchodzi weekend i czas ruszyć z Warszawy na Mazury (lub z nich wrócić), ale na pewno macie w swojej okolicy drogę, w której samochód jedzie za samochodem i tak dzieje się godzinami. Tak to właśnie wyglądało. Rozmowy po drodze wyglądały jak w starym dowcipie o tym, dlaczego telefonista się wydziera i czy z Krakowem nie może rozmawiać przez telefon. Przekrzykiwanie hałasu tylu mruczacych silników stało się przykrą koniecznością. Nawigacja z konieczności odbywała się miejscami na migi, bo „lewo!” brzmiało podobnie jak „prawo!”.
Hipcia już wcześniej uprzedzała mnie, że nadchodzi duża miejscowość. Como. Ma to być duże miasto i z daleka, na mapie, wyglądało groźnie. Wyglądało jak czas stracony na światła, korki i pomyłki w nawigacji. Tym większe było nasze zdziwienie, gdy wlecieliśmy doń szeroką wylotówką, bokiem ominęliśmy stojące samochody i nie stanęliśmy zatrzymani przez kilka wycieczek akurat wysypujących się z przydrożnych autokarów.
Na jednym z bardzo ostrych zakrętów, tak jak przypuszczałem, udało się nam bardzo skutecznie zgubić. Szybko się jednak znaleźliśmy i – nadal niepomiernie zaskoczeni – wylecieliśmy z miasta w kierunku Bergamo, praktycznie nie wstrzymani przez nic.
Droga szła pięknie i tylko zachodzące slońce wskazywało, że jazda zajęła nam jakiś czas. Oczywiście nieustannie trwający ruch ciągle szumiał nam w uszach i wcale nie zanosiło się, żeby miał zamiar przestać.
Do Bergamo wjechaliśmy bokiem, licząc na to, że uda nam się je tylko kąsnąć i uciec. Niestety, zatrzymał nas olbrzymi znak informujący o tym, że droga numer 65 prowadząca do Lovere jest ekspresową.
Nie do końca mając pomysł na to, jak obejść ten problem, postanowiliśmy zatrzymać kogoś i zapytać o drogę. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Samochody się nie zatrzymają, w pobliżu żadnego posterunku… w końcu, jak na życzenie, pojawił się rowerzysta. Machając zatrzymałem i poprosiłem o wskazanie drogi. Mimo że nie mieliśmy wspólnego języka, udało się nam dogadać. Boczkami, boczkami do Sarnico, a potem dotrzemy do Lovere.
Po chwili już lokalnymi uliczkami kierowaliśmy się w stronę Seriate. Tam wyjechaliśmy na główną, robiąc po drodze kilka przystanków potrzebnych do prawidłowego nawigowania się po trasie. Podczas jednego z przystanków zauważamy pizzerię. Olbrzymie, kilkupiętrowe piece obsługiwane były przez dwóch chłopaków, którzy na przemian wyciągali i wrzucali do nich kolejne placki. W niekończącym się ciągu, niczym maszyny na taśmie produkcyjnej, podjeżdżali kolejni dostawcy, ładowali pudełka i wieźli je w sobie tylko znanym kierunku. Co ciekawe, wszystko wskazywało na to, że ta pizzeria specjalizuje się tylko w pizzy na wynos.
Zostawiliśmy chłopaków dzielnie szuflujących zawartość pieców i skierowaliśmy się na wschód. W kierunku Polski, można by rzec.
Dalej były tylko wioska za wioską. Pizzeria za pizzerią. Myślałem, że pizza tylko pochodzi z Włoch, ale oni po prostu tym się żywią.
Po jakimś czasie zadaję Hipci kluczowe, jak się okazało, pytanie: czemu jedziemy przez Lovere, objeżdżając Lago d’Iseo od północy, skoro z Sarnico do Iseo, gdzie mamy wrócić na nasz ślad, jest krótka prosta wzdłuż południowego brzegu jeziora? Odpowiedź była prosta: bo tak stanowił pierwotny plan, ale nie jesteśmy szczególnie przywiązani do tamtej trasy. Następuje więc korekta planów.
Sarnico, do którego dotarliśmy już po zmroku, okazuje się być dużą, wypoczynkową miejscowością. Z daleka widać nieskończoną ilość rozświetlonych budynków i duże, nadbrzeżne promenady które – gdy po chwili przez nie przejechaliśmy – okazały się być również bardzo ludne. Miasto żyło i odgłosy tego życia dobiegały z każdej strony: bawiące się świetnie grupy ludzi mieszały się ze spacerowiczami, w to wszystko wjeżdżały pełznące przy tak dużym pieszym ruchu samochody.
Z ulgą wyjechaliśmy na fragment drogi łączący Sarnico i Iseo. Teraz jechaliśmy wzdłuż nieco mniej ludnych kempingów; ruch wcale się nie zmniejszył, nawet kilka razy nas strąbiono, sugerując jazdę po jakiejś nierównej, kryjącej się w cieniu powierzchni, którą być może ktoś kiedyś ochrzcił „drogą rowerową”.
Iseo okazało się być tylko nieco mniejsze od Sarnico, ale z daleka widać było, że będzie równie ludne. Przejechaliśmy przez jeden tunel, który był zakazany dla nas. Pędząc z górki szerokim, bardzo szerokim i bardzo pustym tunelem, sporo powyżej 40 km/h zostaliśmy, a jakże, strąbieni, przez jeden z trzech samochodów, które tam minęliśmy.
Tym razem postanowiliśmy zaskoczyć przeciwnika i nie wjeżdżając do miejscowości zaczęliśmy wspinać się po krzyżującym się gąszczu serpentyn, pilnując, żeby przypadkowo nie wjechać w tunel prowadzący na południe.
Na trzecim zakręcie przystanąłem i zapytałem: słyszysz? Nie słyszała. I ona, i ja, nie słyszeliśmy. Szemranie samochodów kręcących się dużo niżej, zwykły szum lasu i odgłosy życia miejscowości dobiegające z bardzo daleka i z bardzo niska brzmiały jak cichy szum na granicy słyszalności. Po raz pierwszy od ranka staliśmy w ciszy i mogliśmy rozmawiać normalnym tonem. Gdy ruszyliśmy, zaczęliśmy… rozmawiać. W końcu można było mówić do siebie zdaniami, a nie wykrzykiwać pojedyncze wyrazy i komunikować się monosylabami.
Droga prowadziła cierpliwie w górę, na jakieś zbocze. Z góry dobiegały odgłosy jakiejś imprezy. Gdy zbliżyliśmy się nieco wyżej, oczom naszym ukazał się umieszczony na szczycie góry ładnie oświetlony hotel, w którym trwała jakaś impreza. Po chwili skryliśmy się za kolejnym zboczem i odgłosy imprezy nieco przycichły.
Nad nami blaskiem wielu gwiazd świeciło bezchmurne niebo. Miejscowości nad jeziorem pojawiały się tylko czasem, między drzewami, jako grupki pojedynczych skupisk gwiazd, umieszczonych nietypowo, bo na ziemi.
Tradycyjnie już, gdy widoki zaczęły być tylko grą cieni zmieniającą panoramę w zarysy szczytów, zacząłem szukać zieleni na nocleg. Przy okazji krótkiego postoju zapytałem Hipcię o to, czy rozbijamy biwak. Mimo że na liczniku mieliśmy dopiero 185 km, uznałem, że to jest może właściwa pora na biwak.
Hipcia wyraziła zdziwienie: jak to mniej niż dwieście? Oczywiście, taki dystans miał być planem minimum na ten dzień, nawet przy stracie dwóch godzin na zakupy i serwis, problem tkwił jednak w czymś innym: mój licznik wskazywał mniej niż 200, ale u Hipci było nieco więcej.. Rozrzut był naprawdę przeogromny – u mnie było nieco ponad 185 km, Hipci licznik nie chciał za to wskazać mniej niż 214. Po odrzuceniu jako niedorzeczny pomysłu o tym, że miejscami podwoziłem się autobusem, w dwóch krokach znalazłem się przy rowerze Hipci, zdjąłem jej licznik i porównałem jego rewers z moim szukając oznaczenia. Nie pomyliłem się: rano każde wzięło nie swój licznik – mój liczył obwód dla koła 26’’, ona „zasuwała” na kole 28 ‘’.
Szybkie przeliczenie na kalkulatorze wskazało, że zrobiliśmy równe dwie stówy. W związku z tym wszystkie warunki zostały spełnione, udałem się w najbliższy gąszcz na poszukiwanie miejscówki. Byliśmy dość blisko wspomnianego hotelu, ale można było założyć, że zbyt wiele osób nie będzie tędy spacerowało. Przeszedłem się nieco kilkoma ścieżkami, znalazłem ze dwa miejsca i oznaczyłem je dużym, umieszczonym na ścieżce drągiem.
Wróciłem do Hipci i zamieniliśmy się miejscami: ona poszła zerknąć, czy to miejsce jej odpowiada. Nie odpowiadało, ale znalazła lepsze. Co prawda umieszczone było pośrodku czegoś, co uparcie przypominało singiel do downhillu, ale liczyliśmy na to, że jeśli o tej porze ktoś będzie tędy bawił się w downhill, to będzie tak pijany, że nawet do nas nie dojedzie.
- DST 201.11km
- Czas 11:49
- VAVG 17.02km/h
- Podjazdy 1755m
- Sprzęt Zenon
Piątek, 25 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 14
W nocy obudził mnie cień na namiocie. Niepokojący cień, który pojawił się nagle. Okazało się, że to tylko księżyc świecił przez chmury i na namiocie pojawił się cień naszych postawionych pod drzewem rowerów.
Dobrze się spało. Za dobrze. Zaspaliśmy jakieś pół godziny. Nadal było rano, ale jednak za wcześnie. Bardzo szybko zebraliśmy się i ruszyliśmy nadrabiać zagubione kilometry. Praktycznie od razu mijamy skrzyżowanie z drogą, którą zaraz będziemy wracali. A w zasadzie za pół dnia. Colle del Nivolet to nie pierdółka, którą zrobimy do południa.
Dość szybko mijamy pierwszy sklep, zamknięty jeszcze o tej porze. Dalej ze sklepami nie było dużo lepiej. W zasadzie to wcale ich nie było. Podjazd zaczyna się całkiem wcześnie. Na początku jeszcze przejeżdżamy przez pojedyncze wioski, a to znalazła się piętnastoprocentowa serpentyna, a to karabinierzy, których usiłowaliśmy zapytać, czy gdzieś znajdzie się sklep. Po angielsku nie, po włosku (znając tylko słowo „Alimentari”) też było kiepsko. Ale udało się ustalić, że dalej będzie jeden. No i był, tyle że zamknięty.
Dość szybko minęło nas dwóch rowerzystów jadących na lekko. Postanowiliśmy gdzieś wyżej przy okazji pozbyć się sakw.
Trudno, podliczyliśmy zapasy i wyszło, że jednak powinniśmy dać radę. Wodę znajdzie się wyżej, a jedzenia powinno starczyć. Słońce od rana gdzieś buszowało, ale zasłonięte przez zbocza. W końcu wyszło i zaświeciło. Niedługo później zrobiło się nam chłodno, bo wjechaliśmy w długi i stromy (13-14%) tunel.
Kawałek za tunelem wyjechaliśmy do turystycznej miejscowości. Mimo że szukałem sklepu i sprawdzałem nawet na kempingu, to jedyne co, to udało mi się skorzystać z otwartej toalety. Dobre i to. Kawałek za wioską i jeziorem, przy którym owa była położona, na parkingu minęliśmy dwóch rowerzystów, którzy tam robili sobie postój. Wywspinaliśmy się na serpentynę i zrobiliśmy szybką przerwę na wspinaczkę – tym razem bez roweru. Wylazłem wysoko na zbocze i ukryłem większość sakw, zostawiając tylko absolutne minimum. Miejsce ukrycia oznaczyłem na fotkach i na GPS-ie. Głupio by było pałować z powrotem bo akurat zapomnieliśmy się zatrzymać na zjeździe. Albo biegać po wszystkich krzakach i szukać właściwej skały.
Oczywiście jazda zrobiła się od razu przyjemniejsza. Dość szybko wyprzedził nas szosowiec. Droga prowadziła przyjemnymi serpentynami, wokół których roiło się od świstaków. Nie było zresztą jak ich nie zauważyć – co chwilę świstały aż głowa bolała. Zrobiliśmy też przystanek na przedostatni posiłek. Prócz odrobiny żółtego sera została nam tylko babka drożdżowa, którą zachowaliśmy na później.
Im wyżej wyjeżdżaliśmy, tym ładniejsze widoki napotykaliśmy. Góry, na dole tama, a powyżej piękny widok na jezioro, które ta tama utworzyła.
Wyprzedził nas jeszcze jeden szosowiec, a na poziomie Lago Agnel wjechaliśmy w wielkie stado owieczek. Gdy już rozpoczynaliśmy ostatni fragment podjazdu, minęła nas jeszcze dziewczyna i śmignęła w górę. Tutaj droga zrobiła się dużo węższa, pozbawiona jakichkolwiek barier. Kilka samochodów pozostawionych przez wielbicieli trekkingu i ostatnie kilometry. Miejscami 10%, wzdłuż stromych ścian, z wypalającymi oczy widokami oświetlonymi ostrym, popołudniowym słońcem.
W końcu dotarliśmy. Zasiedliśmy na kamieniach, wyciągnęliśmy babkę i wciągnęliśmy ją zapijając mlekiem sojowym (jakaś pamiątka jeszcze z Włoch). Przy nas do samochodu pakował się szosowiec – dziwne to: wyjechać na przełęcz, a zjechać samochodem?
No i koniec. 2612 metrów i teraz w dół. To ostatni duży podjazd, który mieliśmy zrobić na tej wyprawie. Od tej pory będziemy tylko niżej.
W końcu nadszedł nasz czas. Zjazd. Relaks, luz, słońce (w końcu było całe 20 stopni!). Przerwa na zatankowanie sakw i końcówka zjazdu, nieco ścięta, by nie wracać się aż do końca po swoich własnych śladach. Wyszlo nam to na plus – przypadkiem trafiliśmy na umieszczony na bocznej drodze duży supermarket. Hipcia poszła na zakupy, ja naprawiałem pęknięte mocowanie sakwy.
Po terenie poruszał się Włoch, który zagadywał każdego. Po chwili zorientowałem się, o co mu chodzi – odprowadzał wózki! U nas mniej więcej z daleka widać, że dżentelmen, który przychodzi zagadać, chciałby odprowadzić wózek, tutaj koleżka był ubrany elegancko, czysto, schludnie. A przez chwilę miałem wrażenie, że czai się, by coś buchnąć mi z bagażu, który nonszalancko rozwaliłem po całym terenie czyszcząc go z papierków i innych śmieci.
Ruszyliśmy w kierunku miejscowości Ivrea. Teraz widzę, że drogę można było inaczej puścić, ale wtedy… po długim podjeździe na jakiś garbik okazało się, że przed nami tunel. Tak. Z zakazem dla rowerów. Żadnej informacji wcześniej, żadnego objazdu (wkoło las i żadnych ścieżek, nie mówiąc od drogach rowerowych). Lokalni wiedzą pewnie, że tędy się nie jeździ, a my… a my miotając przekleństwa na temat debili, którzy dają na krótkich tunelach zakazy, przejechaliśmy. I ten, i kolejny, też zakazany.
Ivrea zaatakowała nas zakazami i trochę zakręconym kierunkiem jazdy. I czymś w rodzaju ekspresówki. Przebijając się bocznymi drogami wyjechaliśmy na gruntówkę prowadzącą obok boiska, przejechaliśmy nad główną drogą i włączyliśmy się do ruchu pokonując jakieś sto metrów pod prąd zjazdem z głównej. Według mojej najlepszej wiedzy ekspresówka to już nie była. Chyba.
Zrobiło się ciemno. Znowu przed nosem wyrosła ekspresówka więc ślad nasz poprowadził nas przez drogę boczną. Zaczęło się robić smutno: podjazd. Ostry. Stabilne dziesięć procent, czasem więcej, wszystko przez opuszczone, nocne, zaspane wioski z wąziutkimi uliczkami i zaskoczonymi, rozbudzonymi przez nasze rowery psami, uparcie ujadającymi zza ogrodzeń.
Od chwili wydawało się nam, że będziemy przebijać się przez zbocze… nie wiedzieliśmy, że dosłownie. Kolejny tunel i kolejny zakaz. Znowu go olaliśmy i boczkiem zjechaliśmy do miejscowości Biella.
Szybko przelecieliśmy miasto i już na wylotówce, kierując się za mapą na GPS-ie minęliśmy po lewej stronie znak ekspresówki. Ciemno było, już lekko z górki… o tym, że jest źle, zorientowałem się później. Gdy zaczęli trąbić, a ja zbliżyłem mapę i zobaczyłem, że zjeżdżamy tam, gdzie nas być nie powinno. Zatrzymaliśmy się na poboczu, przeanalizowałem mapę i wyszło mi, że jeśli zaczniemy jechać, to na pewno nie zdążymy do kolejnego zjazdu zanim nas złapią. Obejście nie wchodziło w grę – za barierką było bardzo stromo i bardzo krzaczasto. Pozostała jedna droga: światła na migawkę, przytuleni do barierki, jak najbardziej widoczni, spacerujemy z powrotem. To przecież tylko jakieś trzysta metrów. Już byliśmy jakieś trzydzieści metrów od zbawiennego pobocza (powyżej robiło się bardzo szerokie), gdy zobaczyłem, jak miga niebieska szklanka.
Zatrzymali, zapytali o to, co my do jasnej niewygodnej wyczyniamy, wytłumaczyliśmy, ze przez pomyłkę, że wracaliśmy, że niechcący i że w ogóle to przepraszamy. Wyszliśmy razem z radiowozem na górę, w czasie gdy my gramoliliśmy się do końca zjazdu, policjanci zablokowali ruch tak, aby nikt nam nie przeszkadzał. Kulturka. Dostarczyliśmy dokumenty, w międzyczasie, gdy byliśmy spisywani, bardzo sympatyczny policjant (z ogromnym, fitnessowym zadkiem) uspokoił nas, że mandatu nie będzie. A przy okazji na telefonie pokazał nam, którędy mieliśmy jechać.
Podsumowując: turyści z Polski sparaliżowali na jakieś pół godziny węzeł wjazdowy na drogę ekspresową.
Przez całą kontrolę miałem tylko jedną nadzieję. Mandat? Zapłacę, trudno. Głupie uwagi: no jasne, czemu nie, zasłużyłem. Ale liczyłem na to, że nie spyta, gdzie zamierzaliśmy nocować. Nie spytał, głupich uwag nie było, mandatu, jak już wspomniałem, też.
Puścili nas, a my pojechaliśmy dalej. Wioska za wioską. Jedna za drugą. Sporo spacerujących ludzi, okrzyki, imprezy. Do tego a to światła, a to ronda. Nie zapowiada się żadne miejsce, w którym moglibyśmy zanocować. W końcu gdzieś przyczaiłem kilkusetmetrowy fragment lasu. Wszedłem w dwa miejsca, w końcu udało się coś znaleźć (kosztem zamoczonych butów). Spędziliśmy trochę czasu czyszcząc ziemię z kolczastych gałęzi jeżyn.
W końcu udało się położyć spać.
Dobrze się spało. Za dobrze. Zaspaliśmy jakieś pół godziny. Nadal było rano, ale jednak za wcześnie. Bardzo szybko zebraliśmy się i ruszyliśmy nadrabiać zagubione kilometry. Praktycznie od razu mijamy skrzyżowanie z drogą, którą zaraz będziemy wracali. A w zasadzie za pół dnia. Colle del Nivolet to nie pierdółka, którą zrobimy do południa.
Dość szybko mijamy pierwszy sklep, zamknięty jeszcze o tej porze. Dalej ze sklepami nie było dużo lepiej. W zasadzie to wcale ich nie było. Podjazd zaczyna się całkiem wcześnie. Na początku jeszcze przejeżdżamy przez pojedyncze wioski, a to znalazła się piętnastoprocentowa serpentyna, a to karabinierzy, których usiłowaliśmy zapytać, czy gdzieś znajdzie się sklep. Po angielsku nie, po włosku (znając tylko słowo „Alimentari”) też było kiepsko. Ale udało się ustalić, że dalej będzie jeden. No i był, tyle że zamknięty.
Dość szybko minęło nas dwóch rowerzystów jadących na lekko. Postanowiliśmy gdzieś wyżej przy okazji pozbyć się sakw.
Trudno, podliczyliśmy zapasy i wyszło, że jednak powinniśmy dać radę. Wodę znajdzie się wyżej, a jedzenia powinno starczyć. Słońce od rana gdzieś buszowało, ale zasłonięte przez zbocza. W końcu wyszło i zaświeciło. Niedługo później zrobiło się nam chłodno, bo wjechaliśmy w długi i stromy (13-14%) tunel.
Kawałek za tunelem wyjechaliśmy do turystycznej miejscowości. Mimo że szukałem sklepu i sprawdzałem nawet na kempingu, to jedyne co, to udało mi się skorzystać z otwartej toalety. Dobre i to. Kawałek za wioską i jeziorem, przy którym owa była położona, na parkingu minęliśmy dwóch rowerzystów, którzy tam robili sobie postój. Wywspinaliśmy się na serpentynę i zrobiliśmy szybką przerwę na wspinaczkę – tym razem bez roweru. Wylazłem wysoko na zbocze i ukryłem większość sakw, zostawiając tylko absolutne minimum. Miejsce ukrycia oznaczyłem na fotkach i na GPS-ie. Głupio by było pałować z powrotem bo akurat zapomnieliśmy się zatrzymać na zjeździe. Albo biegać po wszystkich krzakach i szukać właściwej skały.
Oczywiście jazda zrobiła się od razu przyjemniejsza. Dość szybko wyprzedził nas szosowiec. Droga prowadziła przyjemnymi serpentynami, wokół których roiło się od świstaków. Nie było zresztą jak ich nie zauważyć – co chwilę świstały aż głowa bolała. Zrobiliśmy też przystanek na przedostatni posiłek. Prócz odrobiny żółtego sera została nam tylko babka drożdżowa, którą zachowaliśmy na później.
Im wyżej wyjeżdżaliśmy, tym ładniejsze widoki napotykaliśmy. Góry, na dole tama, a powyżej piękny widok na jezioro, które ta tama utworzyła.
Wyprzedził nas jeszcze jeden szosowiec, a na poziomie Lago Agnel wjechaliśmy w wielkie stado owieczek. Gdy już rozpoczynaliśmy ostatni fragment podjazdu, minęła nas jeszcze dziewczyna i śmignęła w górę. Tutaj droga zrobiła się dużo węższa, pozbawiona jakichkolwiek barier. Kilka samochodów pozostawionych przez wielbicieli trekkingu i ostatnie kilometry. Miejscami 10%, wzdłuż stromych ścian, z wypalającymi oczy widokami oświetlonymi ostrym, popołudniowym słońcem.
W końcu dotarliśmy. Zasiedliśmy na kamieniach, wyciągnęliśmy babkę i wciągnęliśmy ją zapijając mlekiem sojowym (jakaś pamiątka jeszcze z Włoch). Przy nas do samochodu pakował się szosowiec – dziwne to: wyjechać na przełęcz, a zjechać samochodem?
No i koniec. 2612 metrów i teraz w dół. To ostatni duży podjazd, który mieliśmy zrobić na tej wyprawie. Od tej pory będziemy tylko niżej.
W końcu nadszedł nasz czas. Zjazd. Relaks, luz, słońce (w końcu było całe 20 stopni!). Przerwa na zatankowanie sakw i końcówka zjazdu, nieco ścięta, by nie wracać się aż do końca po swoich własnych śladach. Wyszlo nam to na plus – przypadkiem trafiliśmy na umieszczony na bocznej drodze duży supermarket. Hipcia poszła na zakupy, ja naprawiałem pęknięte mocowanie sakwy.
Po terenie poruszał się Włoch, który zagadywał każdego. Po chwili zorientowałem się, o co mu chodzi – odprowadzał wózki! U nas mniej więcej z daleka widać, że dżentelmen, który przychodzi zagadać, chciałby odprowadzić wózek, tutaj koleżka był ubrany elegancko, czysto, schludnie. A przez chwilę miałem wrażenie, że czai się, by coś buchnąć mi z bagażu, który nonszalancko rozwaliłem po całym terenie czyszcząc go z papierków i innych śmieci.
Ruszyliśmy w kierunku miejscowości Ivrea. Teraz widzę, że drogę można było inaczej puścić, ale wtedy… po długim podjeździe na jakiś garbik okazało się, że przed nami tunel. Tak. Z zakazem dla rowerów. Żadnej informacji wcześniej, żadnego objazdu (wkoło las i żadnych ścieżek, nie mówiąc od drogach rowerowych). Lokalni wiedzą pewnie, że tędy się nie jeździ, a my… a my miotając przekleństwa na temat debili, którzy dają na krótkich tunelach zakazy, przejechaliśmy. I ten, i kolejny, też zakazany.
Ivrea zaatakowała nas zakazami i trochę zakręconym kierunkiem jazdy. I czymś w rodzaju ekspresówki. Przebijając się bocznymi drogami wyjechaliśmy na gruntówkę prowadzącą obok boiska, przejechaliśmy nad główną drogą i włączyliśmy się do ruchu pokonując jakieś sto metrów pod prąd zjazdem z głównej. Według mojej najlepszej wiedzy ekspresówka to już nie była. Chyba.
Zrobiło się ciemno. Znowu przed nosem wyrosła ekspresówka więc ślad nasz poprowadził nas przez drogę boczną. Zaczęło się robić smutno: podjazd. Ostry. Stabilne dziesięć procent, czasem więcej, wszystko przez opuszczone, nocne, zaspane wioski z wąziutkimi uliczkami i zaskoczonymi, rozbudzonymi przez nasze rowery psami, uparcie ujadającymi zza ogrodzeń.
Od chwili wydawało się nam, że będziemy przebijać się przez zbocze… nie wiedzieliśmy, że dosłownie. Kolejny tunel i kolejny zakaz. Znowu go olaliśmy i boczkiem zjechaliśmy do miejscowości Biella.
Szybko przelecieliśmy miasto i już na wylotówce, kierując się za mapą na GPS-ie minęliśmy po lewej stronie znak ekspresówki. Ciemno było, już lekko z górki… o tym, że jest źle, zorientowałem się później. Gdy zaczęli trąbić, a ja zbliżyłem mapę i zobaczyłem, że zjeżdżamy tam, gdzie nas być nie powinno. Zatrzymaliśmy się na poboczu, przeanalizowałem mapę i wyszło mi, że jeśli zaczniemy jechać, to na pewno nie zdążymy do kolejnego zjazdu zanim nas złapią. Obejście nie wchodziło w grę – za barierką było bardzo stromo i bardzo krzaczasto. Pozostała jedna droga: światła na migawkę, przytuleni do barierki, jak najbardziej widoczni, spacerujemy z powrotem. To przecież tylko jakieś trzysta metrów. Już byliśmy jakieś trzydzieści metrów od zbawiennego pobocza (powyżej robiło się bardzo szerokie), gdy zobaczyłem, jak miga niebieska szklanka.
Zatrzymali, zapytali o to, co my do jasnej niewygodnej wyczyniamy, wytłumaczyliśmy, ze przez pomyłkę, że wracaliśmy, że niechcący i że w ogóle to przepraszamy. Wyszliśmy razem z radiowozem na górę, w czasie gdy my gramoliliśmy się do końca zjazdu, policjanci zablokowali ruch tak, aby nikt nam nie przeszkadzał. Kulturka. Dostarczyliśmy dokumenty, w międzyczasie, gdy byliśmy spisywani, bardzo sympatyczny policjant (z ogromnym, fitnessowym zadkiem) uspokoił nas, że mandatu nie będzie. A przy okazji na telefonie pokazał nam, którędy mieliśmy jechać.
Podsumowując: turyści z Polski sparaliżowali na jakieś pół godziny węzeł wjazdowy na drogę ekspresową.
Przez całą kontrolę miałem tylko jedną nadzieję. Mandat? Zapłacę, trudno. Głupie uwagi: no jasne, czemu nie, zasłużyłem. Ale liczyłem na to, że nie spyta, gdzie zamierzaliśmy nocować. Nie spytał, głupich uwag nie było, mandatu, jak już wspomniałem, też.
Puścili nas, a my pojechaliśmy dalej. Wioska za wioską. Jedna za drugą. Sporo spacerujących ludzi, okrzyki, imprezy. Do tego a to światła, a to ronda. Nie zapowiada się żadne miejsce, w którym moglibyśmy zanocować. W końcu gdzieś przyczaiłem kilkusetmetrowy fragment lasu. Wszedłem w dwa miejsca, w końcu udało się coś znaleźć (kosztem zamoczonych butów). Spędziliśmy trochę czasu czyszcząc ziemię z kolczastych gałęzi jeżyn.
W końcu udało się położyć spać.
- DST 194.27km
- Czas 13:22
- VAVG 14.53km/h
- Podjazdy 2988m
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 24 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 13
Pobudka zaskakuje. Wczoraj wieczorem było mokro i zimno, więc nikt nie spodziewał się tego, że z samego ranka będzie zimno i mokro. Pierwsze ruchy przy namiocie wykonujemy jeszcze przy świetle czołówek, tam samo jak pierwsze metry po asfalcie. Praktycznie z marszu wchodzimy w widziane wczoraj wieczorem serpentyny – byłyby idealne na rozgrzanie się, gdyby nie to, że wcale nie rozgrzały.
Dość szybko stajemy na kofeinkę w postaci jakiegoś energetyka z puszki i partię tradycyjnych śniadaniowych rogalików. Gdzie jedziemy? Col d’Iseran. Najwyżej położna francuska przełęcz, najwyższa publicznie dostępna przełęcz w Alpach, przez którą prowadzi nawierzchnia bitumiczna. Tyle z Wikipedii. A to, co nas tam przygnało, to fakt, że w 2007 przełęcz ta była atakowana w ramach Tour de France i był to podjazd kategorii najwyższej (Hors catégorie). A na takim nas jeszcze nie było. No i jest tu dość wysoko, 2770 metrów to drugi najwyższy podjazd tej wyprawy.
Dość szybko mijamy pierwszy znak informujący o rekordzie pierwszego kilometra właśnie na TdF. Nasz czas był… trochę gorszy. Ale tylko trochę. Nadal jest chmurno, ponuro i jakoś tak bez życia. Pojawiają się tunele, roboty drogowe (robotnicy machają do nas), w jednym z tuneli każą mi zjechać na bok, bo zablokowałbym przejazd dla jadącej z naprzeciwka ciężarówki. Tak to jest, jak się nie zmieści na pojedynczym zielonym. Hipcia zdążyła, ja zamarudziłem robiąc zdjęcia.
W końcu, na wysokości Lac du Chevril, czyli ładnego jeziorka, które powstało naturalnie (poprzez postawienie tamy), do tej pory nieśmiałe słońce zaświeciło porządnie. W końcu mogliśmy się pozbyć części ubrań. W końcu, gdy już udało się wyjechać powyżej poziomu lasu, temperatura z początkowych 3 zaczęła rosnąć, zjeść coś jeszcze i ruszyć, już w lepszym humorze.
Niedługo póżniej, bo całe cztery kilometry, dojechaliśmy do Val d'Isere. Na pierwszy rzut oka mała, turystyczna miejscowość, która zimą staje się prawdziwym centrum zimowej zabawy. Dzisiaj było puste. Słoneczne i puste.
Zrobiliśmy szybką przerwę mijając jeden ze sklepów, bo istniała uzasadniona obawa, że to jedyny i ostatni sklep francuski, który będzie nam dane minąć, a jakże to tak nie kupić we Francji piwa i coli?!
Zakupiliśmy i jedno, i drugie, po czym rozpoczęliśmy właściwą wspinaczkę. Umieszczone przy drodze słupki kilometrowe informowały o bieżącym kilometrze i średnim nachyleniu kolejnego odcinka. Nie spieszyliśmy się nigdzie. Najpierw jazda piękną, szeroką doliną prowadzącą w kierunku ośnieżonych szczytów, a później długie trawersy prowadzące wzdłuż kolejnych zbocz. Nie licząc pojedynczych samochodów i dosłownie kilku rowerzystów, przez cały podjazd byliśmy sami. Im wyżej, tym śniegu (na poboczach) było więcej. Droga była równo posolona, więc asfalt był czarny i przyczepny. Biel śniegu rzucała się w oczy, za każdym zakrętem czaiło się coś nowego, czemu warto było się przyjrzeć…
Przełęcz była bardzo ładna. Pojedynczy budynek, ławeczka i tablica informacyjna. Najpierw czekaliśmy dłuższą chwilę na swoją kolej do fotki pod tablicą potwierdzającą naszą tam obecność, bo obsiedli ją motocykliści, później cudem udało się nam zdążyć, bo rześko dyrdała w tym kierunku już para emerytów i ich pies. Po zrobieniu fotek rozwiesiliśmy do suszenia część rzeczy i cały wór transportowy przy okazji wyciągania z niego narzędzi. Czekała nas bowiem przymusowa przerwa techniczna na zmianę okładzin w hamulcach Hipci. W międzyczasie gdy ja grzebałem przy rowerze, Hipcia grzała się na słońcu (dwadzieścia stopni), a potem zabrała się za jedzenie, podsuwając mi co chwilę gryza jakiegoś rogalika.
Hamulce wymienione, można jechać. A nie, bardzo szybko się zatrzymaliśmy, postanowiłem podciągnąć jeszcze linki hamulcowe u siebie. Do długiego zjazdu lepiej mieć dobrze trzymające hamulce, prawda?
Hamulce się przydały: przed nami jechało jakieś auto, którego kierowca jakoś wcale się nie spieszył. W szczególności wszystkie wahadła przejeżdżał tak uważnie, jakby bał się, że coś mu spadnie na głowę. A wahadełek było sporo, do tego asfalt nie należał do najrówniejszych. Po trzecim przystanęliśmy na fotki, żeby ta melepeta odjechała od nas na bezpieczną odległość.
W końcu zjechaliśmy sobie do dolinki. Po jednej zbocze, po drugiej zbocze, śniegu już nie ma, wszystko zielone. Właśnie tutaj, podjeżdżając pod niewielki garbik, pękłem łańcuch. Oczywiście, nie mogło się to wydarzyć na Col d’Iseran. Nie mogło. Musiało być jakieś col d’Popierdółka. Zasiadłem na trawie, wzułem rękawiczki i jąłem rozkuwać, skuwać i naprawiać. Szybko poszło, po chwili już mogliśmy jechać dalej.
Lanslevillard – to ostatnia miejscowość, którą mieliśmy odwiedzić. Objazd remontu poprowadził nas opłotkami, na szczęście udało nam się przemknąć między robotnikami i nie nadkładać zbytnio drogi.
Szybko przyszło, szybko poszło. Druga i ostatnia przełęcz we Francji: Col Mt. Cenis. Sam podjazd nie zrobił na nas większego wrażenia. Marne pięćset metrów w górę, niezbyt ładne serpentyny… całość uratowało stado owieczek.
Na przełęczy wiedzieliśmy, że teraz się zaczyna. Relaks, luz, przyjemność i w ogole. W końcu przed nami jakieś 120 km głównie z górki. Ruszamy więc. Na granicy z Włochami (pa, pa, Francjo, do następnego) mamy bardzo fajny zjazd, na dole Hipcię nawet wyrzuca lekko na zakręcie. Już przy samej końcówce zjazdu, na serpentynach zjeżdżających do Susa, Hipcię wyprzedza jakiś debil. Dosłownie, debil. Na zakręcie serpentyny, lewym pasem, ładując się prosto na czołówkę. Na całe szczęście nikogo tam nie było. Rejestracja? Jakaś menda z Włoch? Z Francji? Hiszpan? Austriak? Nie. PL:WZ. Kutas spod Warszawy.
W końcu większy zjazd się skończył. Teraz czas walić prosto na Torino. Cały czas z górki, w dużym ruchu, z regularnie pojawiającymi się rondami, na których nie obowiązują większe zasady: ani logiki, ani prawa. Trzeba więc uważać. W miastach to już w ogóle trzeba się przestawić na inne myślenie i mysleć za siebie, przechodniów, kierowców i za Diaboła Stróża też.
Cyferka oznaczająca naszą odległość od Torino malała. W miarę jej malenia oraz pokonywania kolejnych rondek i maleńkich miejscowości, zastanawialiśmy się, czy uda nam się ominąć Turyn, a nawet w ogóle do niego nie wjechać. Słońce już zaszło, a my byliśmy tuż tuż. Tereny niepokojąco się wypłaszczyły i zaczęły przypominać Polskę. Długie, niekończące się łąki i wieczorny ruch, do którego nie byliśmy wcale przyzwyczajeni.
Gdzieś blisko Turynu znajduję boczną drogę tak, by jeszcze bardziej „zbocznić” nasz ślad, który obchodził miasto możliwie daleko. Teraz miało być jeszcze dalej. Wbiliśmy się najpierw między jakieś budynki magazynowe, wylądowaliśmy na małym osiedlu, by w końcu przez chodnik dopaść z powrotem „naszej” drogi.
Zakaz dla rowerów wyrzucił nas na jakąś DDR, na której przeprowadziłem precyzyjną operację wymiany baterii w tylnej hipciowej lampce. Operacja zakończyła się powodzeniem, a pacjent zmarł, bo pękł maleńki zawiasik, który trzymał lampkę w kupie. Na okoliczność śmierci naszego bohatera obwiązałem lampkę kirem żałobnym utworzonym z czarnej taśmy izolacyjnej. Mimo że trup, to jednak ożył. Czyli że zombie. Działa, świeci – można jechać.
Było płasko, było przyjemnie, bo nawet ruch się zmniejszył, a zza chmur wyszedł piękny księżyc.
Rozważaliśmy rozbicie się w jakimś sadzie owocowym by przy okazji noclegu załatwić sobie kolację, ale jak na złość żaden się nie pojawił. Pojawił się za to niewielki lasek, w którym zupełnie bez czołówek, za to w towarzystwie szczekających psów, rozbiliśmy namiot na suchych liściach. Podczas rozbijania wszystko tak szeleściło, że miałem wrażenie, że wszystkie okoliczne wioski już wiedzą, że jesteśmy w okolicy.
Nikt jednak nie przyszedł. Nawet psy się uspokoiły.
Dość szybko stajemy na kofeinkę w postaci jakiegoś energetyka z puszki i partię tradycyjnych śniadaniowych rogalików. Gdzie jedziemy? Col d’Iseran. Najwyżej położna francuska przełęcz, najwyższa publicznie dostępna przełęcz w Alpach, przez którą prowadzi nawierzchnia bitumiczna. Tyle z Wikipedii. A to, co nas tam przygnało, to fakt, że w 2007 przełęcz ta była atakowana w ramach Tour de France i był to podjazd kategorii najwyższej (Hors catégorie). A na takim nas jeszcze nie było. No i jest tu dość wysoko, 2770 metrów to drugi najwyższy podjazd tej wyprawy.
Dość szybko mijamy pierwszy znak informujący o rekordzie pierwszego kilometra właśnie na TdF. Nasz czas był… trochę gorszy. Ale tylko trochę. Nadal jest chmurno, ponuro i jakoś tak bez życia. Pojawiają się tunele, roboty drogowe (robotnicy machają do nas), w jednym z tuneli każą mi zjechać na bok, bo zablokowałbym przejazd dla jadącej z naprzeciwka ciężarówki. Tak to jest, jak się nie zmieści na pojedynczym zielonym. Hipcia zdążyła, ja zamarudziłem robiąc zdjęcia.
W końcu, na wysokości Lac du Chevril, czyli ładnego jeziorka, które powstało naturalnie (poprzez postawienie tamy), do tej pory nieśmiałe słońce zaświeciło porządnie. W końcu mogliśmy się pozbyć części ubrań. W końcu, gdy już udało się wyjechać powyżej poziomu lasu, temperatura z początkowych 3 zaczęła rosnąć, zjeść coś jeszcze i ruszyć, już w lepszym humorze.
Niedługo póżniej, bo całe cztery kilometry, dojechaliśmy do Val d'Isere. Na pierwszy rzut oka mała, turystyczna miejscowość, która zimą staje się prawdziwym centrum zimowej zabawy. Dzisiaj było puste. Słoneczne i puste.
Zrobiliśmy szybką przerwę mijając jeden ze sklepów, bo istniała uzasadniona obawa, że to jedyny i ostatni sklep francuski, który będzie nam dane minąć, a jakże to tak nie kupić we Francji piwa i coli?!
Zakupiliśmy i jedno, i drugie, po czym rozpoczęliśmy właściwą wspinaczkę. Umieszczone przy drodze słupki kilometrowe informowały o bieżącym kilometrze i średnim nachyleniu kolejnego odcinka. Nie spieszyliśmy się nigdzie. Najpierw jazda piękną, szeroką doliną prowadzącą w kierunku ośnieżonych szczytów, a później długie trawersy prowadzące wzdłuż kolejnych zbocz. Nie licząc pojedynczych samochodów i dosłownie kilku rowerzystów, przez cały podjazd byliśmy sami. Im wyżej, tym śniegu (na poboczach) było więcej. Droga była równo posolona, więc asfalt był czarny i przyczepny. Biel śniegu rzucała się w oczy, za każdym zakrętem czaiło się coś nowego, czemu warto było się przyjrzeć…
Przełęcz była bardzo ładna. Pojedynczy budynek, ławeczka i tablica informacyjna. Najpierw czekaliśmy dłuższą chwilę na swoją kolej do fotki pod tablicą potwierdzającą naszą tam obecność, bo obsiedli ją motocykliści, później cudem udało się nam zdążyć, bo rześko dyrdała w tym kierunku już para emerytów i ich pies. Po zrobieniu fotek rozwiesiliśmy do suszenia część rzeczy i cały wór transportowy przy okazji wyciągania z niego narzędzi. Czekała nas bowiem przymusowa przerwa techniczna na zmianę okładzin w hamulcach Hipci. W międzyczasie gdy ja grzebałem przy rowerze, Hipcia grzała się na słońcu (dwadzieścia stopni), a potem zabrała się za jedzenie, podsuwając mi co chwilę gryza jakiegoś rogalika.
Hamulce wymienione, można jechać. A nie, bardzo szybko się zatrzymaliśmy, postanowiłem podciągnąć jeszcze linki hamulcowe u siebie. Do długiego zjazdu lepiej mieć dobrze trzymające hamulce, prawda?
Hamulce się przydały: przed nami jechało jakieś auto, którego kierowca jakoś wcale się nie spieszył. W szczególności wszystkie wahadła przejeżdżał tak uważnie, jakby bał się, że coś mu spadnie na głowę. A wahadełek było sporo, do tego asfalt nie należał do najrówniejszych. Po trzecim przystanęliśmy na fotki, żeby ta melepeta odjechała od nas na bezpieczną odległość.
W końcu zjechaliśmy sobie do dolinki. Po jednej zbocze, po drugiej zbocze, śniegu już nie ma, wszystko zielone. Właśnie tutaj, podjeżdżając pod niewielki garbik, pękłem łańcuch. Oczywiście, nie mogło się to wydarzyć na Col d’Iseran. Nie mogło. Musiało być jakieś col d’Popierdółka. Zasiadłem na trawie, wzułem rękawiczki i jąłem rozkuwać, skuwać i naprawiać. Szybko poszło, po chwili już mogliśmy jechać dalej.
Lanslevillard – to ostatnia miejscowość, którą mieliśmy odwiedzić. Objazd remontu poprowadził nas opłotkami, na szczęście udało nam się przemknąć między robotnikami i nie nadkładać zbytnio drogi.
Szybko przyszło, szybko poszło. Druga i ostatnia przełęcz we Francji: Col Mt. Cenis. Sam podjazd nie zrobił na nas większego wrażenia. Marne pięćset metrów w górę, niezbyt ładne serpentyny… całość uratowało stado owieczek.
Na przełęczy wiedzieliśmy, że teraz się zaczyna. Relaks, luz, przyjemność i w ogole. W końcu przed nami jakieś 120 km głównie z górki. Ruszamy więc. Na granicy z Włochami (pa, pa, Francjo, do następnego) mamy bardzo fajny zjazd, na dole Hipcię nawet wyrzuca lekko na zakręcie. Już przy samej końcówce zjazdu, na serpentynach zjeżdżających do Susa, Hipcię wyprzedza jakiś debil. Dosłownie, debil. Na zakręcie serpentyny, lewym pasem, ładując się prosto na czołówkę. Na całe szczęście nikogo tam nie było. Rejestracja? Jakaś menda z Włoch? Z Francji? Hiszpan? Austriak? Nie. PL:WZ. Kutas spod Warszawy.
W końcu większy zjazd się skończył. Teraz czas walić prosto na Torino. Cały czas z górki, w dużym ruchu, z regularnie pojawiającymi się rondami, na których nie obowiązują większe zasady: ani logiki, ani prawa. Trzeba więc uważać. W miastach to już w ogóle trzeba się przestawić na inne myślenie i mysleć za siebie, przechodniów, kierowców i za Diaboła Stróża też.
Cyferka oznaczająca naszą odległość od Torino malała. W miarę jej malenia oraz pokonywania kolejnych rondek i maleńkich miejscowości, zastanawialiśmy się, czy uda nam się ominąć Turyn, a nawet w ogóle do niego nie wjechać. Słońce już zaszło, a my byliśmy tuż tuż. Tereny niepokojąco się wypłaszczyły i zaczęły przypominać Polskę. Długie, niekończące się łąki i wieczorny ruch, do którego nie byliśmy wcale przyzwyczajeni.
Gdzieś blisko Turynu znajduję boczną drogę tak, by jeszcze bardziej „zbocznić” nasz ślad, który obchodził miasto możliwie daleko. Teraz miało być jeszcze dalej. Wbiliśmy się najpierw między jakieś budynki magazynowe, wylądowaliśmy na małym osiedlu, by w końcu przez chodnik dopaść z powrotem „naszej” drogi.
Zakaz dla rowerów wyrzucił nas na jakąś DDR, na której przeprowadziłem precyzyjną operację wymiany baterii w tylnej hipciowej lampce. Operacja zakończyła się powodzeniem, a pacjent zmarł, bo pękł maleńki zawiasik, który trzymał lampkę w kupie. Na okoliczność śmierci naszego bohatera obwiązałem lampkę kirem żałobnym utworzonym z czarnej taśmy izolacyjnej. Mimo że trup, to jednak ożył. Czyli że zombie. Działa, świeci – można jechać.
Było płasko, było przyjemnie, bo nawet ruch się zmniejszył, a zza chmur wyszedł piękny księżyc.
Rozważaliśmy rozbicie się w jakimś sadzie owocowym by przy okazji noclegu załatwić sobie kolację, ale jak na złość żaden się nie pojawił. Pojawił się za to niewielki lasek, w którym zupełnie bez czołówek, za to w towarzystwie szczekających psów, rozbiliśmy namiot na suchych liściach. Podczas rozbijania wszystko tak szeleściło, że miałem wrażenie, że wszystkie okoliczne wioski już wiedzą, że jesteśmy w okolicy.
Nikt jednak nie przyszedł. Nawet psy się uspokoiły.
- DST 197.24km
- Czas 13:02
- VAVG 15.13km/h
- Podjazdy 2959m
- Sprzęt Zenon
Środa, 23 września 2015
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy
Alpy. Dzień 12
W nocy paskudnie wiało i trochę padało. Zbierając namiot rano musiałem sobie radzić z mokrym tropikiem, co nigdy nie jest przyjemne. Do tego chmury, niewielka mgła i wisząca w powietrzu groźba deszczu nie dodawały uśmiechu. Sześć stopni, ruszamy. Dość szybko robimy postój, bo trasa jest tak nudna, że musimy zasilić się kofeiną. Niewiele pomogła.
Przełęcz Św. Bernarda czeka na nas na niecałych dwóch i pół tysiąca metrów. Na razie trzeba jednak pokonać paskudną drogę, która dopiero pod koniec ma się rozdzielić na części transportową i turystyczną. Póki co jest szaro, brzydko i nudno, do tego duży ruch, również ciężarowy. Trudno. Jakoś jechać trzeba. Dolina – pewnie nawet ładna w słońcu – teraz jest usypiająca i przytłaczająca.
Spokojny podjazd zmienia się w serpentyny. Dojeżdżamy do jakieś miejscowości, w której jest automat z serem żółtym.
Wjeżdżamy w długi tunel przeciwlawinowy, zastanawiając się, czy gdyby zdarzyła się konieczność nocowania, bylibyśmy w stanie przespać spokojnie noc w zagłębieniach wyglądających jak komórki na jakieś klamoty składowane przez drogowców.
W końcu nadchodzi to, na co czekaliśmy: droga chowa się w tunelu, znak mówi, że Milano 206 km, Torino 146 km, a my skręcamy w prawo w kierunku przełęczy. Od razu robi się spokojniej. Ruch się zmniejsza, pojedyncze samochody wskazują na wyjazdy turystyczne, ciężarówki jadą tunelem. Ładnie ośnie… co? Zbocza są takie troszkę białawe. I takie białe w szumiącym wietrze zaczyna nam spadać na kurtki. Pewnie zwiewa ze zbocz. W końcu śnieg? Teraz?
Gdy po chwili zauważyliśmy, że białego coraz bardziej przybywa, a na słupkach przy drodze pojawiają się „zęby”, uznaliśmy, że chyba sypie. Zrobiło się dużo chłodniej, temperatura spadła do zera stopni, więc zabunkrowani za sporym kamieniem założyliśmy dodatkowe warstwy odzieży. Hipcia ochoczo korzystała z moich mobilnych palców, mrucząc coś o tym, że to niesprawiedliwe, że ja sobie pracuję gołymi dłońmi od chwili, pomagając jej pozapinać spodnie, ochraniacze, wyciągając rzeczy z sakw, a ona usiłuje rozgrzać dłonie w dwóch parach rękawiczek i nadal tego nie może zrobić.
Ruszyliśmy. Tempem dość spacerowym. Można było szybciej, ale Hipci od tego zimna zrobiło się aż niedobrze i musieliśmy przez to się nieco wlec. Śnieg sypał coraz bardziej, światła mieliśmy już włączone od dawna. Hipcia przestała się odzywać, ale z tego, że nadal przebierała nogami, wnioskowałem, że jeszcze żyje. Zresztą tam, żyje: ważne, że jedzie.
Wyprzedziło nas kilka samochodów, niektórzy nawet machali, a większość, jak zwykle, patrzyła na nas jak na kosmitów. Na przełęczy już do tej pory syty zimowy krajobraz stał się jeszcze bardzie zimowy. A tu jak na złość musieliśmy się zatrzymać i zmienić baterie w GPS-ie.
Wjeżdżamy z powrotem do Włoch. I, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pogoda się zmieniła. Momentalnie wyszło słońce. Przez długi czas jeszcze zjeżdżaliśmy ubrani jak na wojnę, wliczając w to maski na twarzach, dopiero długi kawałek później pozdejmowaliśmy to z siebie. Nie do końca było to najlepsze rozwiązanie – teraz przejeżdżające samochody strzelały nam kryształkami soli prosto w usta. Tak, droga była posolona i to naprawdę solidnie.
Zjechaliśmy do Aosty i obraliśmy kierunek na Mt. Blanc. Dość szybko zdejmujemy z siebie jeszcze kilka warstw, bo temperatura naprawdę podskoczyła, do tego jedziemy pod górę i to pod dość silny wiatr. Hipcia co prawda protestuje i jak znam ją i jej zamiłowanie do ciepła, to mogłaby dojechać na samą górę ubrana jak bałwanek, ale ja nie miałem ochoty moczyć ciuchów bardziej niż jest to konieczne.
Robi się duży ruch, ale nieszczególnie nam to przeszkadza – mamy do pokonania niewiele ponad 30 kilometrów, czyli niecałe dwie godziny jazdy. Później odbijemy na kolejnego, tym razem małego Bernarda. Ale jest w tym wszystkim haczyk: jeśli w ciągu tych trzydziestu kilometrów nie znajdziemy otwartego sklepu, to najprawdopodobniej będziemy jechali do jutrzejszego południa na tym, co do tej pory kupiliśmy. A niewiele już tego zostało.
Fragment trasy spędziłem z nosem w mapie, szukając na zbliżeniu ikonek sklepu. Cała droga była naprawdę ładna: małe wioski, co chwilę ustawiony na wzgórzu zameczek, tak, jakby tej drogi trzeba było jakoś szczególnie pilnować.
Robota jednak czeka. Mam ustawioną nawigację tak, żeby dopiero na zbliżeniu w skali 200 m pojawiają się ikonki szczegółów mapy, więc przeglądanie trwa trochę. Znalazłem kilka sklepów, ale do żadnego z nich Hipcia nie chciała zjeżdżać – bo za daleko od drogi, bo trzeba w dół zjechać i takie tam. Gdy już powoli zamierzałem przejść w tryb oszczędzania cukierków zachomikowanych w mojej torebce na ramę, jakimś cudem objawił się nam zupełnie niezaznaczony na mojej mapie supermarket. Duży, piękny supermarket.
No i Hipcia wsiąkła. Sprawdziłem mapę papierową. Sprawdziłem GPS-a. Porównałem jedno z drugim. Zrobiłem trochę zdjęć dookoła. Sprzątnąłem papierki z sakw. Posiedziałem tępo patrząc przed siebie. W końcu. Po czterdziestu minutach wróciła. Czterdziestu! Ale w zamian miała dwie pełne siaty żarcia. Część z tego pochłonęliśmy natychmiast. Do bidonu wlałem sobie słodkie picie. Od kilku dni miałem taką tradycję – kupowania najtańszej oranżady lub czegoś tego typu i wlewania do bidonu. Ileż radości to daje!
Hen przed sobą widzimy olbrzymią górę, zakładamy, że jest to właśnie Mount Blanc. I zakładamy, że go widzieliśmy, bo po chwili znika za chmurami i tyle było z naszych widoków. Drogowskazy prosto sugerują kierunek na Mt. Blanc właśnie i dodatkowo na Szamonowo (Chamonix). My ruszamy w lewo, czyli na południowy zachód.
Na dzień dobry serpentynki, trzeba się wspiąć wysoko na zbocze. Od razu zrobił się mniejszy ruch i też zrobiło się jakoś ładniej i przyjemniej. No może poza chmurami. Chmury sugerują nam, że na małym Bernardzie może być powtórka z dużego Bernarda. Czyli że śniegi i takie tam. Jakoś wcale nie pocieszyła nas sunąca w górę solarka.
No i co, wywróżyli sobie. Im wyżej, tym wietrzniej, powoli też zacinał w oczy drobny śnieg. Za jakimś opuszczonym budynkiem ubraliśmy się ciepło, szczególnie, że zapadał już zmrok i temperatura dość gwałtownie spadała, za to wzmagał się wiatr.
Sama przełęcz… zima. Pasuje do prawie 2200 metrów, a jakże! Dwumetrowe zaspy, zimowy krajobraz, tak, jakby wjechać do zupełnie innego świata. Przed chwilą asfalt był czarny, a po nim przepychane wiatrem gnały pojedyncze płatki śniegu – tutaj jechaliśmy po regularnie zasypanej drodze. Postój na przełęczy krótki i symboliczny: fotka w ostatnich promieniach dnia, sprawdzenie temperatury (minus jeden) i ruszamy w dół.
Witamy we Francji.
Na zjeździe było jeszcze gorzej: momentalnie zalepione okulary trzeba było zdjąć, wystawiając oczy na zacinający śnieg. Droga bez żadnych barierek, ze stromym zboczem czekającym na tego, kto wyjedzie poza asfalt; do tego wcale nie pocieszał fakt, że wpadnie się w piękny, miękki śnieg.
Ledwo ogarniając krawędzie drogi miejscami mknąłem z prędkością nawet 15 km/h. I czułem się jak Kubica. Co ciekawe, ja miałem łatwiej, bo do orientowania się w terenie miałem jeszcze świecące przede mną czerwone światełko Hipci. Ona z kole i, gorzej przecież widząc ode mnie, miejscami tak gnała, że widząc którędy jedzie nadal nie czułem się pewnie i zupełnie nie ogarniałem, gdzie kończy się asfalt. Co ona miała wtedy w głowie – tylko ona wie.
Śnieg powoli przestawał padać. Zastąpił go deszcz i mokra nawierzchnia. Wreszcie można było udawać, że wiemy, dokąd jedziemy. Wilgotność i pęd powietrza robiły swoje. Było cholernie zimno. Widok pięknej doliny z ładnie oświetlonym Bourg Saint-Maurice wcale ciepła nie dodawał (ale za to było ładnie).
Co jakiś czas sprawdzałem, jak w miarę naszego zniżania się opada temperatura. Powoli robiło się znośnie, ale nie było co się czarować, cieplej już nie miało być. W końcu serpentyny pożegnały się z nami, wyjechaliśmy na główną drogę. Tam zaskoczył nas znak o sugerowanym odstępie od rowerzystów. Tego jeszcze nie widzieliśmy.
Powoli ruszamy w kierunku kolejnego czekającego nas podjazdu. Gdy z daleka widzimy, że już za chwileczkę droga wespnie się na kolejne zbocze serpentyną, postanawiamy zanocować. Zjeżdżamy na leśny parking. Zostawiamy rowery w towarzystwie koparek i spychaczy i wchodzimy w las. Jest ciężko – wszystko wskazuje na to, że robotnicy, którzy pracują na mijanych przez nas maszynach, właśnie w ten las chodzą za potrzebą. Po dłuższej chwili szukania znajdujemy dobre miejsce – czyste i pachnące dla odmiany lasem. Przyciągamy rowery, rozbijamy namiot i idziemy spać. W końcu jutro ma być ciekawie.
Przełęcz Św. Bernarda czeka na nas na niecałych dwóch i pół tysiąca metrów. Na razie trzeba jednak pokonać paskudną drogę, która dopiero pod koniec ma się rozdzielić na części transportową i turystyczną. Póki co jest szaro, brzydko i nudno, do tego duży ruch, również ciężarowy. Trudno. Jakoś jechać trzeba. Dolina – pewnie nawet ładna w słońcu – teraz jest usypiająca i przytłaczająca.
Spokojny podjazd zmienia się w serpentyny. Dojeżdżamy do jakieś miejscowości, w której jest automat z serem żółtym.
Wjeżdżamy w długi tunel przeciwlawinowy, zastanawiając się, czy gdyby zdarzyła się konieczność nocowania, bylibyśmy w stanie przespać spokojnie noc w zagłębieniach wyglądających jak komórki na jakieś klamoty składowane przez drogowców.
W końcu nadchodzi to, na co czekaliśmy: droga chowa się w tunelu, znak mówi, że Milano 206 km, Torino 146 km, a my skręcamy w prawo w kierunku przełęczy. Od razu robi się spokojniej. Ruch się zmniejsza, pojedyncze samochody wskazują na wyjazdy turystyczne, ciężarówki jadą tunelem. Ładnie ośnie… co? Zbocza są takie troszkę białawe. I takie białe w szumiącym wietrze zaczyna nam spadać na kurtki. Pewnie zwiewa ze zbocz. W końcu śnieg? Teraz?
Gdy po chwili zauważyliśmy, że białego coraz bardziej przybywa, a na słupkach przy drodze pojawiają się „zęby”, uznaliśmy, że chyba sypie. Zrobiło się dużo chłodniej, temperatura spadła do zera stopni, więc zabunkrowani za sporym kamieniem założyliśmy dodatkowe warstwy odzieży. Hipcia ochoczo korzystała z moich mobilnych palców, mrucząc coś o tym, że to niesprawiedliwe, że ja sobie pracuję gołymi dłońmi od chwili, pomagając jej pozapinać spodnie, ochraniacze, wyciągając rzeczy z sakw, a ona usiłuje rozgrzać dłonie w dwóch parach rękawiczek i nadal tego nie może zrobić.
Ruszyliśmy. Tempem dość spacerowym. Można było szybciej, ale Hipci od tego zimna zrobiło się aż niedobrze i musieliśmy przez to się nieco wlec. Śnieg sypał coraz bardziej, światła mieliśmy już włączone od dawna. Hipcia przestała się odzywać, ale z tego, że nadal przebierała nogami, wnioskowałem, że jeszcze żyje. Zresztą tam, żyje: ważne, że jedzie.
Wyprzedziło nas kilka samochodów, niektórzy nawet machali, a większość, jak zwykle, patrzyła na nas jak na kosmitów. Na przełęczy już do tej pory syty zimowy krajobraz stał się jeszcze bardzie zimowy. A tu jak na złość musieliśmy się zatrzymać i zmienić baterie w GPS-ie.
Wjeżdżamy z powrotem do Włoch. I, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pogoda się zmieniła. Momentalnie wyszło słońce. Przez długi czas jeszcze zjeżdżaliśmy ubrani jak na wojnę, wliczając w to maski na twarzach, dopiero długi kawałek później pozdejmowaliśmy to z siebie. Nie do końca było to najlepsze rozwiązanie – teraz przejeżdżające samochody strzelały nam kryształkami soli prosto w usta. Tak, droga była posolona i to naprawdę solidnie.
Zjechaliśmy do Aosty i obraliśmy kierunek na Mt. Blanc. Dość szybko zdejmujemy z siebie jeszcze kilka warstw, bo temperatura naprawdę podskoczyła, do tego jedziemy pod górę i to pod dość silny wiatr. Hipcia co prawda protestuje i jak znam ją i jej zamiłowanie do ciepła, to mogłaby dojechać na samą górę ubrana jak bałwanek, ale ja nie miałem ochoty moczyć ciuchów bardziej niż jest to konieczne.
Robi się duży ruch, ale nieszczególnie nam to przeszkadza – mamy do pokonania niewiele ponad 30 kilometrów, czyli niecałe dwie godziny jazdy. Później odbijemy na kolejnego, tym razem małego Bernarda. Ale jest w tym wszystkim haczyk: jeśli w ciągu tych trzydziestu kilometrów nie znajdziemy otwartego sklepu, to najprawdopodobniej będziemy jechali do jutrzejszego południa na tym, co do tej pory kupiliśmy. A niewiele już tego zostało.
Fragment trasy spędziłem z nosem w mapie, szukając na zbliżeniu ikonek sklepu. Cała droga była naprawdę ładna: małe wioski, co chwilę ustawiony na wzgórzu zameczek, tak, jakby tej drogi trzeba było jakoś szczególnie pilnować.
Robota jednak czeka. Mam ustawioną nawigację tak, żeby dopiero na zbliżeniu w skali 200 m pojawiają się ikonki szczegółów mapy, więc przeglądanie trwa trochę. Znalazłem kilka sklepów, ale do żadnego z nich Hipcia nie chciała zjeżdżać – bo za daleko od drogi, bo trzeba w dół zjechać i takie tam. Gdy już powoli zamierzałem przejść w tryb oszczędzania cukierków zachomikowanych w mojej torebce na ramę, jakimś cudem objawił się nam zupełnie niezaznaczony na mojej mapie supermarket. Duży, piękny supermarket.
No i Hipcia wsiąkła. Sprawdziłem mapę papierową. Sprawdziłem GPS-a. Porównałem jedno z drugim. Zrobiłem trochę zdjęć dookoła. Sprzątnąłem papierki z sakw. Posiedziałem tępo patrząc przed siebie. W końcu. Po czterdziestu minutach wróciła. Czterdziestu! Ale w zamian miała dwie pełne siaty żarcia. Część z tego pochłonęliśmy natychmiast. Do bidonu wlałem sobie słodkie picie. Od kilku dni miałem taką tradycję – kupowania najtańszej oranżady lub czegoś tego typu i wlewania do bidonu. Ileż radości to daje!
Hen przed sobą widzimy olbrzymią górę, zakładamy, że jest to właśnie Mount Blanc. I zakładamy, że go widzieliśmy, bo po chwili znika za chmurami i tyle było z naszych widoków. Drogowskazy prosto sugerują kierunek na Mt. Blanc właśnie i dodatkowo na Szamonowo (Chamonix). My ruszamy w lewo, czyli na południowy zachód.
Na dzień dobry serpentynki, trzeba się wspiąć wysoko na zbocze. Od razu zrobił się mniejszy ruch i też zrobiło się jakoś ładniej i przyjemniej. No może poza chmurami. Chmury sugerują nam, że na małym Bernardzie może być powtórka z dużego Bernarda. Czyli że śniegi i takie tam. Jakoś wcale nie pocieszyła nas sunąca w górę solarka.
No i co, wywróżyli sobie. Im wyżej, tym wietrzniej, powoli też zacinał w oczy drobny śnieg. Za jakimś opuszczonym budynkiem ubraliśmy się ciepło, szczególnie, że zapadał już zmrok i temperatura dość gwałtownie spadała, za to wzmagał się wiatr.
Sama przełęcz… zima. Pasuje do prawie 2200 metrów, a jakże! Dwumetrowe zaspy, zimowy krajobraz, tak, jakby wjechać do zupełnie innego świata. Przed chwilą asfalt był czarny, a po nim przepychane wiatrem gnały pojedyncze płatki śniegu – tutaj jechaliśmy po regularnie zasypanej drodze. Postój na przełęczy krótki i symboliczny: fotka w ostatnich promieniach dnia, sprawdzenie temperatury (minus jeden) i ruszamy w dół.
Witamy we Francji.
Na zjeździe było jeszcze gorzej: momentalnie zalepione okulary trzeba było zdjąć, wystawiając oczy na zacinający śnieg. Droga bez żadnych barierek, ze stromym zboczem czekającym na tego, kto wyjedzie poza asfalt; do tego wcale nie pocieszał fakt, że wpadnie się w piękny, miękki śnieg.
Ledwo ogarniając krawędzie drogi miejscami mknąłem z prędkością nawet 15 km/h. I czułem się jak Kubica. Co ciekawe, ja miałem łatwiej, bo do orientowania się w terenie miałem jeszcze świecące przede mną czerwone światełko Hipci. Ona z kole i, gorzej przecież widząc ode mnie, miejscami tak gnała, że widząc którędy jedzie nadal nie czułem się pewnie i zupełnie nie ogarniałem, gdzie kończy się asfalt. Co ona miała wtedy w głowie – tylko ona wie.
Śnieg powoli przestawał padać. Zastąpił go deszcz i mokra nawierzchnia. Wreszcie można było udawać, że wiemy, dokąd jedziemy. Wilgotność i pęd powietrza robiły swoje. Było cholernie zimno. Widok pięknej doliny z ładnie oświetlonym Bourg Saint-Maurice wcale ciepła nie dodawał (ale za to było ładnie).
Co jakiś czas sprawdzałem, jak w miarę naszego zniżania się opada temperatura. Powoli robiło się znośnie, ale nie było co się czarować, cieplej już nie miało być. W końcu serpentyny pożegnały się z nami, wyjechaliśmy na główną drogę. Tam zaskoczył nas znak o sugerowanym odstępie od rowerzystów. Tego jeszcze nie widzieliśmy.
Powoli ruszamy w kierunku kolejnego czekającego nas podjazdu. Gdy z daleka widzimy, że już za chwileczkę droga wespnie się na kolejne zbocze serpentyną, postanawiamy zanocować. Zjeżdżamy na leśny parking. Zostawiamy rowery w towarzystwie koparek i spychaczy i wchodzimy w las. Jest ciężko – wszystko wskazuje na to, że robotnicy, którzy pracują na mijanych przez nas maszynach, właśnie w ten las chodzą za potrzebą. Po dłuższej chwili szukania znajdujemy dobre miejsce – czyste i pachnące dla odmiany lasem. Przyciągamy rowery, rozbijamy namiot i idziemy spać. W końcu jutro ma być ciekawie.
- DST 152.90km
- Czas 12:05
- VAVG 12.65km/h
- Podjazdy 3351m
- Sprzęt Zenon