Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciem
Dystans całkowity: | 17228.04 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 723:47 |
Średnia prędkość: | 23.80 km/h |
Maksymalna prędkość: | 76.32 km/h |
Suma podjazdów: | 37224 m |
Maks. tętno maksymalne: | 191 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 160 (82 %) |
Suma kalorii: | 68616 kcal |
Liczba aktywności: | 125 |
Średnio na aktywność: | 137.82 km i 5h 47m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 12 listopada 2017
Kategoria > 50 km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Antywyprawka: powrót
Poranek otworzył chyba skrzysie.k, który przyszedł ze swojego namiotu robić śniadanie. Po chwili zaczął krzątać się Iwo, który śniadanie grzał na ognisku.
Tym razem zbieramy się sporo szybciej. Dość wcześnie też jesteśmy na kołach. Świat dookoła jest w śniegu, nawet większym niż wczoraj. Przed rozpoczęciem zjazdu dociągam jeszcze hamulec. Klocki naprawdę dostały w kość i jakość hamowania zdecydowanie się obniżyła.
Zaczynamy zjazd. Bo nie ma nic lepszego na pogodę w okolicy zera niż zaczęcie dnia od zjazdu. Na szczęście w Rajczy znajdujemy otwarty Orlen, więc można zrobić postój na poranną, zasłużoną kawkę.
Potem kontynuujemy zjazd w pięknym słońcu i pedałując naprawdę niewiele, dojeżdżamy do Żywca.
Tam rozchodzą się nasze drogi. Michał, Tomek, Hipcia i ja decydujemy się dojechać do Bielska-Białej od strony zachodniej. Rysiek jedzie kawałek z Iwo i Krzyśkiem i po chwili odbije też do Bielska.
Droga do Bielska jest naprawdę ładna, zwłaszcza, ze wyszło słońce. Cieszymy oczy widokami, nabijamy sporo kilometrów i, już w mieście, lądujemy na pizzy. A potem czeka nas wizyta na myjce, pociąg i powrót do Warszawy.
Wyjazd bardzo udany, spędziliśmy bardzo przyjemny czas w towarzystwie antywyprawkowych forumowiczów. Natrzaskaliśmy sporo przewyższeń, a przy okazji... wpadło kilka gmin.
Tym razem zbieramy się sporo szybciej. Dość wcześnie też jesteśmy na kołach. Świat dookoła jest w śniegu, nawet większym niż wczoraj. Przed rozpoczęciem zjazdu dociągam jeszcze hamulec. Klocki naprawdę dostały w kość i jakość hamowania zdecydowanie się obniżyła.
Zaczynamy zjazd. Bo nie ma nic lepszego na pogodę w okolicy zera niż zaczęcie dnia od zjazdu. Na szczęście w Rajczy znajdujemy otwarty Orlen, więc można zrobić postój na poranną, zasłużoną kawkę.
Potem kontynuujemy zjazd w pięknym słońcu i pedałując naprawdę niewiele, dojeżdżamy do Żywca.
Tam rozchodzą się nasze drogi. Michał, Tomek, Hipcia i ja decydujemy się dojechać do Bielska-Białej od strony zachodniej. Rysiek jedzie kawałek z Iwo i Krzyśkiem i po chwili odbije też do Bielska.
Droga do Bielska jest naprawdę ładna, zwłaszcza, ze wyszło słońce. Cieszymy oczy widokami, nabijamy sporo kilometrów i, już w mieście, lądujemy na pizzy. A potem czeka nas wizyta na myjce, pociąg i powrót do Warszawy.
Wyjazd bardzo udany, spędziliśmy bardzo przyjemny czas w towarzystwie antywyprawkowych forumowiczów. Natrzaskaliśmy sporo przewyższeń, a przy okazji... wpadło kilka gmin.
- DST 74.96km
- Czas 03:18
- VAVG 22.72km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 11 listopada 2017
Kategoria < 50km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Antywyprawka: sól kolarstwa
Wstaję chyba jako pierwszy. Tylko na chwileczkę, ale to mi wystarczy, żeby zorientować sie, że w nocy spadł śnieg. Niewiele, ale cała polana jest pięknie biała.
Drzemię jeszcze godzinę, ale poza Tomkiem, który poszedł buszować w sakwach w poszukiwaniu jedzenia, nikt jakoś nie ma zamiaru się ruszać, więc zarządzam pobudkę. Różnie z tym idzie. Niektórzy wstają od razu, Ricardo za to śpi jeszcze dobre dwie godziny.
W tym czasie Tomek rozpala ogień, ja przyciągam pocięty kawał solidnej kłody - i jest już przy czym się grzać. A skoro wszyscy się grzebią i nie widać na horyzoncie jakiegoś sztywnego terminu odjazdu (przypominam, Rysiek nadal śpi), to na śniadanie jem piwo. A co sobie będę żałował.
W międzyczasie naszą wesołą gromadkę zasila Iwo, które to odwiedziny zamykają skład naszej wycieczki w siedmiu osobach.
Rozmowy na temat dalszej części trasy przebiegają spokojnie. Czyli najpierw "do granicy", potem coś tam, coś tam, potem abrakadabra, a potem będziemy o tu. Albo i nie tu. Albo w sumie się zobaczy. W międzyczasie Rysiek wpada na fajny pomysł przejechania jakąś drogą, która nie wiadomo do czego służy, ale skoro jest na mapie, to na pewno można ją przejechać. Jeszcze nie wie, że zapomni o tym pomyśle...
W końcu tuż po jedenastej towarzystwo ostatecznie zbiera klamoty. Worki, sakwy i hamaczki lądują na rowerach i zaczynamy od... pchania. A potem ostrożnej jazdy po błocie. Potem jest leśna ścieżka, błotniste chaszcze, złe gałęzie polujące na puchówkę Hipci i... opuszczamy Polskę.
Po słowackiej stronie czeka nas asfalt. To jest wspomniany przeze mnie moment, w którym Ricardo powinien nas poprowadzić na wschód, ku swojej upatrzonej dróżce. Niestety, zorientuje się o tym dopiero jakąś godzinę później.
Droga prowadzi lasami. Jest to raczej trawers niż wspinaczka ku konkretnemu upatrzonemu celowi, więc - zgodnie z definicją trawersu - jeździmy cały czas w górę i w dół.
W międzyczasie Hipcia zmienia kurtkę. Puchówka może i jest fajna, może i ciepła, ale nie ma wbudowanego błotnika i po chwili zmieni się w błotniste skrzyżowanie piórek z piaskiem, a tego nie chcemy. Żałuję trochę, że sam nie mam za bardzo jak się rozebrać - założyłem na siebie o jedną warstwę za dużo i zaczynam powoli czuć negatywne skutki tej decyzji...
...ale od czego ma się kolegów! Niezawodny Rysiek łapie gumę, więc mam czas na zdjęcie tego, co mi zawadza. A potem czekamy. Czekamy. I czekamy. Rysiek robi to bardzo metodycznie i uważnie. Do tego pozostaje samodzielny i zupełnie oporny na propozycje pomocy od coraz bardziej zniecierpliwionego Tomka ("Rysiu, kurwa, może jednak Ci pomogę?").
W końcu wracamy na koła. I wracamy do naszego turlania sie góra-dół, trochę po błocie, trochę po szutrze. Nie wspomniałem jeszcze, że chłopaki biorą sobie do serca to, że nasza wycieczka została ochrzczona "koksową", więc trzymają słuszne, bez przesady, ale jednak słuszne tempo. Dla mnie nie mieści się to w zakresie "lekko i przyjemnie" (albo przytyłem ostatnio i jest mi ciężej robić podjazdy), więc wlokę się w ogonach. W końcu i tak gdzieś się znajdziemy. Poczekają.
Po kilku godzinach i przejechanych prawie trzydziestu kilometrach lądujemy w obliczu wyzwania, które rozpoczęło nam dzisiejszy dzień. Więc znowu do Polski wkradamy się pchając rowery na rympał przez las.
Wychodzimy na szlak. Turystyczny. Podmokły. Jeszcze trochę pchanka. W międzyczasie wykorzystuję moje wyjątkowe talenty i udaje mi się spaść ze śliskiej kładeczki nad małym bajorkiem. Na szczęście tylko jedną nogą.
W końcu zaczyna się zjazd... ale po chwili przechodzę jednak w zejście. Jestem jednym z dwóch, którzy nie mają tarczowych hamulców i - w porównaniu z V-brake'ami Iwo - moje hamulce są zdecydowanie najsłabsze. Wolę się więc nie bawić w zjazdy. Nie, żebym się bał, że nie zjadę, bo na pewno zjadę, grawitacja nieustannie działa. Ale spieszyć się nie trzeba, bo po chwili spotykam naszą grupkę, podzieloną na dwa zespoły. Jeden zespół schodzi z rowerami po stromej skarpie wzdłuż trzech olbrzymich drzew zwalonych akurat na szlak, a drugi walcuje się w poprzek, po połamanych gałęziach. Po chwili namysłu wraz z Hipcią wybieramy szlak "w poprzek", co kończy się tym, że łażę dwa razy i przenoszę oba rowery.
Potem tylko krótkie zejście i... mamy chwilę przerwy przy potoczku. A potem już tylko zjazd, zjazd, zjazd... i hamowanko. Bo oto już jesteśmy na miejscu.
Potoczek szumi, wodospad hałasuje, a my mamy do wyboru aż dwie wiaty i dwa miejsca biwakowe. Po krótkim poszukiwaniu znajdujemy jedyne miejsce, gdzie można coś zjeść i tam zasiadamy. Jest co prawda tyciuni problem, bo pani nie ma wystarczająco wiele porcji obiadowych dla nas wszystkich, ale jakoś wszystko udaje się pogodzić. Na chwilę też zwiększamy swój stan osobowy, bo dosiada się do nas znienacka Rafał Górnik, który w związku z tym, że mieszka w pobliżu, postanowił nas odwiedzić. I dzięki niemu dowiadujemy się, że niedaleko jest otwarty sklep.
Po obiedzie dzielimy się na dwie grupy. Jedna zajmie się biwakiem, druga, w składzie: Hipcia, Mijah i Ricardo, pojedzie do sklepu. Jako że do obiadu przyswoiłem sobie dwa piwa, naturalnie wybieram uczestnictwo w grupie pierwszej.
Wieczór zakończył się dość wcześnie, chyba jeszcze przed północą. Każde zwinęło się w swoim kokoniku na twardej podłodze z olbrzymich kamieni i... dobranoc!
Drzemię jeszcze godzinę, ale poza Tomkiem, który poszedł buszować w sakwach w poszukiwaniu jedzenia, nikt jakoś nie ma zamiaru się ruszać, więc zarządzam pobudkę. Różnie z tym idzie. Niektórzy wstają od razu, Ricardo za to śpi jeszcze dobre dwie godziny.
W tym czasie Tomek rozpala ogień, ja przyciągam pocięty kawał solidnej kłody - i jest już przy czym się grzać. A skoro wszyscy się grzebią i nie widać na horyzoncie jakiegoś sztywnego terminu odjazdu (przypominam, Rysiek nadal śpi), to na śniadanie jem piwo. A co sobie będę żałował.
W międzyczasie naszą wesołą gromadkę zasila Iwo, które to odwiedziny zamykają skład naszej wycieczki w siedmiu osobach.
Rozmowy na temat dalszej części trasy przebiegają spokojnie. Czyli najpierw "do granicy", potem coś tam, coś tam, potem abrakadabra, a potem będziemy o tu. Albo i nie tu. Albo w sumie się zobaczy. W międzyczasie Rysiek wpada na fajny pomysł przejechania jakąś drogą, która nie wiadomo do czego służy, ale skoro jest na mapie, to na pewno można ją przejechać. Jeszcze nie wie, że zapomni o tym pomyśle...
W końcu tuż po jedenastej towarzystwo ostatecznie zbiera klamoty. Worki, sakwy i hamaczki lądują na rowerach i zaczynamy od... pchania. A potem ostrożnej jazdy po błocie. Potem jest leśna ścieżka, błotniste chaszcze, złe gałęzie polujące na puchówkę Hipci i... opuszczamy Polskę.
Po słowackiej stronie czeka nas asfalt. To jest wspomniany przeze mnie moment, w którym Ricardo powinien nas poprowadzić na wschód, ku swojej upatrzonej dróżce. Niestety, zorientuje się o tym dopiero jakąś godzinę później.
Droga prowadzi lasami. Jest to raczej trawers niż wspinaczka ku konkretnemu upatrzonemu celowi, więc - zgodnie z definicją trawersu - jeździmy cały czas w górę i w dół.
W międzyczasie Hipcia zmienia kurtkę. Puchówka może i jest fajna, może i ciepła, ale nie ma wbudowanego błotnika i po chwili zmieni się w błotniste skrzyżowanie piórek z piaskiem, a tego nie chcemy. Żałuję trochę, że sam nie mam za bardzo jak się rozebrać - założyłem na siebie o jedną warstwę za dużo i zaczynam powoli czuć negatywne skutki tej decyzji...
...ale od czego ma się kolegów! Niezawodny Rysiek łapie gumę, więc mam czas na zdjęcie tego, co mi zawadza. A potem czekamy. Czekamy. I czekamy. Rysiek robi to bardzo metodycznie i uważnie. Do tego pozostaje samodzielny i zupełnie oporny na propozycje pomocy od coraz bardziej zniecierpliwionego Tomka ("Rysiu, kurwa, może jednak Ci pomogę?").
W końcu wracamy na koła. I wracamy do naszego turlania sie góra-dół, trochę po błocie, trochę po szutrze. Nie wspomniałem jeszcze, że chłopaki biorą sobie do serca to, że nasza wycieczka została ochrzczona "koksową", więc trzymają słuszne, bez przesady, ale jednak słuszne tempo. Dla mnie nie mieści się to w zakresie "lekko i przyjemnie" (albo przytyłem ostatnio i jest mi ciężej robić podjazdy), więc wlokę się w ogonach. W końcu i tak gdzieś się znajdziemy. Poczekają.
Po kilku godzinach i przejechanych prawie trzydziestu kilometrach lądujemy w obliczu wyzwania, które rozpoczęło nam dzisiejszy dzień. Więc znowu do Polski wkradamy się pchając rowery na rympał przez las.
Wychodzimy na szlak. Turystyczny. Podmokły. Jeszcze trochę pchanka. W międzyczasie wykorzystuję moje wyjątkowe talenty i udaje mi się spaść ze śliskiej kładeczki nad małym bajorkiem. Na szczęście tylko jedną nogą.
W końcu zaczyna się zjazd... ale po chwili przechodzę jednak w zejście. Jestem jednym z dwóch, którzy nie mają tarczowych hamulców i - w porównaniu z V-brake'ami Iwo - moje hamulce są zdecydowanie najsłabsze. Wolę się więc nie bawić w zjazdy. Nie, żebym się bał, że nie zjadę, bo na pewno zjadę, grawitacja nieustannie działa. Ale spieszyć się nie trzeba, bo po chwili spotykam naszą grupkę, podzieloną na dwa zespoły. Jeden zespół schodzi z rowerami po stromej skarpie wzdłuż trzech olbrzymich drzew zwalonych akurat na szlak, a drugi walcuje się w poprzek, po połamanych gałęziach. Po chwili namysłu wraz z Hipcią wybieramy szlak "w poprzek", co kończy się tym, że łażę dwa razy i przenoszę oba rowery.
Potem tylko krótkie zejście i... mamy chwilę przerwy przy potoczku. A potem już tylko zjazd, zjazd, zjazd... i hamowanko. Bo oto już jesteśmy na miejscu.
Potoczek szumi, wodospad hałasuje, a my mamy do wyboru aż dwie wiaty i dwa miejsca biwakowe. Po krótkim poszukiwaniu znajdujemy jedyne miejsce, gdzie można coś zjeść i tam zasiadamy. Jest co prawda tyciuni problem, bo pani nie ma wystarczająco wiele porcji obiadowych dla nas wszystkich, ale jakoś wszystko udaje się pogodzić. Na chwilę też zwiększamy swój stan osobowy, bo dosiada się do nas znienacka Rafał Górnik, który w związku z tym, że mieszka w pobliżu, postanowił nas odwiedzić. I dzięki niemu dowiadujemy się, że niedaleko jest otwarty sklep.
Po obiedzie dzielimy się na dwie grupy. Jedna zajmie się biwakiem, druga, w składzie: Hipcia, Mijah i Ricardo, pojedzie do sklepu. Jako że do obiadu przyswoiłem sobie dwa piwa, naturalnie wybieram uczestnictwo w grupie pierwszej.
Wieczór zakończył się dość wcześnie, chyba jeszcze przed północą. Każde zwinęło się w swoim kokoniku na twardej podłodze z olbrzymich kamieni i... dobranoc!
- DST 37.15km
- Czas 03:01
- VAVG 12.31km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 10 listopada 2017
Kategoria > 100km, do czytania, sakwy, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Antywyprawka: dojazd
Pobudka przerywa sen w momencie, w którym dawno jej nie słyszałem. Jest jeszcze ciemno. Jedynym jasnym punktem w pokoju jest ekran telefonu, który w tym momencie głośno oznajmia, że właśnie minęło wpół do piątej i trzeba wstać. Przygotowana kawiarka. Tylko przekręcić kurek, by zaczęło się grzać. Po chwili siedzę już z ciepłym kubkiem w rękach. I ze zdumieniem stwierdzam, że wcale nie chce mi się spać.
Noc nadal otula miasto, gdy jedziemy w kierunku dworca, żegnani obojętnymi spojrzeniami jadących do pracy ludzi. My mamy wolne. Już na wstępie okazuje się, że hipciowy suport stawia nieoczekiwany opór, po wszystkim okaże się, że już dawno powinien być zostać wymieniony. Tymczasem wychodzi na to, że Hipcia będzie miała nieoczekiwany trening siłowy.
Na dworcu jesteśmy sporo przed czasem. Okazuje się, że gdzieś za winklem jest mała cukiernia, w której sprzedają pączki. Hipcia znika na chwilę, po czym wraca z pełną reklamówką.
Wagon jest pustawy. Rowery zostają powieszone w jakiejś klitce, w której co prawda nie przeszkadzają, ale też nie zostaje wiele miejsca. Kolejny z tych "nowszych" składów, które projektował ktoś, kto nie widział na oczy roweru w skali 1:1.
Całą drogę do Bielska-Białej drzemiemy. Na początku jazda nie jest szczególnie przyjemna, bo trzeba poczekać, aż wagon się nagrzeje, ale potem robi się nawet przyjemnie. A gdy już odkryłem WARS-a, to nawet i kawa, po raz kolejny tego dnia, uprzejemniła poranek.
Ale w końcu trzeba było wyjść. Krótki spacer po peronie i zaczynamy przebijanie się przez miasto. Na szczęście to mija szybko. Tu jakaś droga rowerowa, tu jezdnia, tu... pomyliliśmy skręt, ale w końcu udaje się. Początek jest bardzo przyjemny. A to wiatr wieje w plecy, a to mamy jakiś solidny zjazd... Niby teren bardziej górzysty, niby wiatr wcale aż tak bardzo nie pomaga, niby opony grubsze, a jedziemy jednak dobre 2-3 km/h szybciej niż tydzień wcześniej na Litwę.
Profil trasy zakładał kilka podjazdów (w tym jedną ściankę pod 15%). Dzięki temu mogliśmy jechać sporo wolniej i do woli nacieszyć się tym, co oferowała atmosfera okolicznych wsi. A, jak to mi później wyjaśniono, tutejsi mieszkańcy mają oryginalne podejście do segregacji śmieci: dzielą je na palne i niepalne, te palne, z kolei, na palne w dzień i palne w nocy. Dość powiedzieć, że praktycznie cały dzień jechaliśmy w zapachu palonej gumy i topionego plastiku.
Gdy zaczynało się ściemniać, akurat wjeżdżaliśmy do Suchej Beskidzkiej. Zrobiliśmy sobie przerwę obiadową na stacji. Dwie duże zapiekanki, dwa solidne kubki kawy, odpoczynek i... po chwili kolejny postój, pod Biedronką. Tym razem siedzę i czekam dobrze pół godziny, bo akurat całe miasto przyjechało robić zakupy i kolejki sięgają kilkunastu osób. Gdy w końcu ruszamy jest już kompletnie ciemno.
Ruch znika chwilę po tym, jak wjeżdżamy na trasę MRDP i ruszamy w kierunku Jeleśni. Jest to boczna droga, więc można spokojnie jechać obok siebie i rozmawiać. Przy okazji odkrywamy kolejny dowód na to, że zasada pt. "Trasę MRDP puszczamy tak blisko granicy jak się tylko da" jest stosowana wybiórczo: jeśli można ją zignorować, ale w zamian dodać podjazd - to się doda.
W Koszarawie krótki, ostatni już postój na kolejne zakupy (w końcu nie musieliśmy wszystkiego tachać pod górę, skoro można było część kupić wyżej?). Po zakupach, już z pełnymi sakwami, czeka na nas tylko ostatni podjazd. Zaczyna się obiecująco i spokojnie, ale jego końcówka to już sól kolarstwa - nie chce nam się już zdzierać ścięgien po ostatnim asfaltowym fragmencie, więc przechodzimy do spaceru, wpychamy fragment po kamienistej drodze, a końcówkę robimy już w siodle, w tym zjazd po niezbyt przyjemnie podmokłej łące.
Płonie ognisko. Przy nim siedzi dwóch dżentelmenów - Krzysiek i Michał. Niewielka wiata daje schronienie przed wiatrem. Wieczór zapowiada się bardzo przyjemnie. Wypoczywamy. Bobrujemy po krzakach w poszukiwaniu drewna. Uzupełniamy elektrolity.
Po dwóch godzinach pojawia się dwóch kolejnych, tym razem Ricardo z Tomkiem. Ten ostatni przywiózł z domu prawie gotowe ciasto na podpłomyki, więc zabieramy się za gotowanie.
A potem następuje coś dziwnego. W naszym kierunku idzie typ z osakwionym rowerem. Obchodzi nas dookoła, na nasze pytania nie odpowiada wcale. Stawia rower obok wiaty, nadal ignorując pytania, jedynie wypowiadając "nie po oczach" (pod adresem naszych czołówek), zagląda do środka, po czym... zabiera rower i znika, również bez słowa.
Nie minął szok związany z nietypowymi odwiedzinami, a tu, znienacka, pojawia się dwóch kolejnych - tym razem z plecakami. Ci akurat nie mieli problemów. Znaleźli sobie miejscówkę i dosiedli się do ogniska.
Impreza kończy się gdzieś po drugiej w nocy. Wypiliśmy to, co było do wypicia, zjedliśmy solidną kolację, więc trzeba wskoczyć w bivvy, bo rano trzeba będzie ruszać.
Noc nadal otula miasto, gdy jedziemy w kierunku dworca, żegnani obojętnymi spojrzeniami jadących do pracy ludzi. My mamy wolne. Już na wstępie okazuje się, że hipciowy suport stawia nieoczekiwany opór, po wszystkim okaże się, że już dawno powinien być zostać wymieniony. Tymczasem wychodzi na to, że Hipcia będzie miała nieoczekiwany trening siłowy.
Na dworcu jesteśmy sporo przed czasem. Okazuje się, że gdzieś za winklem jest mała cukiernia, w której sprzedają pączki. Hipcia znika na chwilę, po czym wraca z pełną reklamówką.
Wagon jest pustawy. Rowery zostają powieszone w jakiejś klitce, w której co prawda nie przeszkadzają, ale też nie zostaje wiele miejsca. Kolejny z tych "nowszych" składów, które projektował ktoś, kto nie widział na oczy roweru w skali 1:1.
Całą drogę do Bielska-Białej drzemiemy. Na początku jazda nie jest szczególnie przyjemna, bo trzeba poczekać, aż wagon się nagrzeje, ale potem robi się nawet przyjemnie. A gdy już odkryłem WARS-a, to nawet i kawa, po raz kolejny tego dnia, uprzejemniła poranek.
Ale w końcu trzeba było wyjść. Krótki spacer po peronie i zaczynamy przebijanie się przez miasto. Na szczęście to mija szybko. Tu jakaś droga rowerowa, tu jezdnia, tu... pomyliliśmy skręt, ale w końcu udaje się. Początek jest bardzo przyjemny. A to wiatr wieje w plecy, a to mamy jakiś solidny zjazd... Niby teren bardziej górzysty, niby wiatr wcale aż tak bardzo nie pomaga, niby opony grubsze, a jedziemy jednak dobre 2-3 km/h szybciej niż tydzień wcześniej na Litwę.
Profil trasy zakładał kilka podjazdów (w tym jedną ściankę pod 15%). Dzięki temu mogliśmy jechać sporo wolniej i do woli nacieszyć się tym, co oferowała atmosfera okolicznych wsi. A, jak to mi później wyjaśniono, tutejsi mieszkańcy mają oryginalne podejście do segregacji śmieci: dzielą je na palne i niepalne, te palne, z kolei, na palne w dzień i palne w nocy. Dość powiedzieć, że praktycznie cały dzień jechaliśmy w zapachu palonej gumy i topionego plastiku.
Gdy zaczynało się ściemniać, akurat wjeżdżaliśmy do Suchej Beskidzkiej. Zrobiliśmy sobie przerwę obiadową na stacji. Dwie duże zapiekanki, dwa solidne kubki kawy, odpoczynek i... po chwili kolejny postój, pod Biedronką. Tym razem siedzę i czekam dobrze pół godziny, bo akurat całe miasto przyjechało robić zakupy i kolejki sięgają kilkunastu osób. Gdy w końcu ruszamy jest już kompletnie ciemno.
Ruch znika chwilę po tym, jak wjeżdżamy na trasę MRDP i ruszamy w kierunku Jeleśni. Jest to boczna droga, więc można spokojnie jechać obok siebie i rozmawiać. Przy okazji odkrywamy kolejny dowód na to, że zasada pt. "Trasę MRDP puszczamy tak blisko granicy jak się tylko da" jest stosowana wybiórczo: jeśli można ją zignorować, ale w zamian dodać podjazd - to się doda.
W Koszarawie krótki, ostatni już postój na kolejne zakupy (w końcu nie musieliśmy wszystkiego tachać pod górę, skoro można było część kupić wyżej?). Po zakupach, już z pełnymi sakwami, czeka na nas tylko ostatni podjazd. Zaczyna się obiecująco i spokojnie, ale jego końcówka to już sól kolarstwa - nie chce nam się już zdzierać ścięgien po ostatnim asfaltowym fragmencie, więc przechodzimy do spaceru, wpychamy fragment po kamienistej drodze, a końcówkę robimy już w siodle, w tym zjazd po niezbyt przyjemnie podmokłej łące.
Płonie ognisko. Przy nim siedzi dwóch dżentelmenów - Krzysiek i Michał. Niewielka wiata daje schronienie przed wiatrem. Wieczór zapowiada się bardzo przyjemnie. Wypoczywamy. Bobrujemy po krzakach w poszukiwaniu drewna. Uzupełniamy elektrolity.
Po dwóch godzinach pojawia się dwóch kolejnych, tym razem Ricardo z Tomkiem. Ten ostatni przywiózł z domu prawie gotowe ciasto na podpłomyki, więc zabieramy się za gotowanie.
A potem następuje coś dziwnego. W naszym kierunku idzie typ z osakwionym rowerem. Obchodzi nas dookoła, na nasze pytania nie odpowiada wcale. Stawia rower obok wiaty, nadal ignorując pytania, jedynie wypowiadając "nie po oczach" (pod adresem naszych czołówek), zagląda do środka, po czym... zabiera rower i znika, również bez słowa.
Nie minął szok związany z nietypowymi odwiedzinami, a tu, znienacka, pojawia się dwóch kolejnych - tym razem z plecakami. Ci akurat nie mieli problemów. Znaleźli sobie miejscówkę i dosiedli się do ogniska.
Impreza kończy się gdzieś po drugiej w nocy. Wypiliśmy to, co było do wypicia, zjedliśmy solidną kolację, więc trzeba wskoczyć w bivvy, bo rano trzeba będzie ruszać.
- DST 131.33km
- Czas 07:11
- VAVG 18.28km/h
- Sprzęt Zenon
Środa, 1 listopada 2017
Kategoria > 50 km, do czytania, ze zdjęciem
Z Litwy
Powrót do Suwałk. Pod wiatr. I większość pod górę. I do tego nie było gdzie zrobić zakupów - nie spodziewałem się, że z dworca w Suwałkach odchodzi zaledwie kilka pociągów dziennie, a przez to nie będzie miejsca, w którym będzie można zrobić zakupy.
- DST 97.33km
- Czas 04:57
- VAVG 19.66km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 28 października 2017
Kategoria > 200 km, do czytania, ze zdjęciem
Na Litwę!
Na papierze wszystko wyglądało idealnie. Wręcz wzorcowo. Wsiadamy sobie na rowery, robimy dwusetkę na zaostrzenie apetytu, po czym wypoczywamy sobie kilka dni na Litwie. Pięknie, co?
Na samym starcie, w Białymstoku, zaczęło lekko kropić. A potem się rozpadało. I juz po półgodzinie zaczęliśmy się zastanawiać, co nas podkusiło. Bo mógł człowiek wziąć auto, pojechać komfortowo, w cieple, bez wiatru, a nie tłuc się przy siedmiu stopniach w deszczu.
Przynajmniej wiatr wiał w plecy.
Po rozgrzewkowych kilkunastu kilometrach wyjechaliśmy na DK 8. Według tegorocznych badań, jeśli dobrze pamiętam, najbardziej niebezpieczna droga Polski. No to jesteśmy. Deszcz pada, tiry jeżdżą, wiatr wieje - ciągle w plecy.
Po jakichś trzydziestu kilometrach trafiliśmy na korek. Budowa mostu na rzeczce Kumiałce. I na szczęście to było miejsce, w którym zjeżdżaliśmy z krajówki, bo gdyby ten cały, czekający korek, nagle zaczął nam jechać w kierunku pleców, to nie byłoby wcale przyjemnie.
Na ósemkę wróciliśmy już bezdeszczowo, na kilkanaście kilometrów przed Augustowem. Na samym wjeździe do miasta mamy mały zgrzyt, bo ktoś nie wpadł na to, żeby zakazu dla rowerów nie dawać na fragmencie prowadzącym do centrum. Więc musimy chwilę postać i sprawdzić, czy na pewno ta odnoga nie jedzie na jakąś ekspresówkę lub coś.
Augustów pokonujemy po... kałużach. A potem mijamy znany z Pierścienia Punkt Kontrolny w klubie jachtowym i ulicą Turystyczną (po dziurach) wylatujemy na kolejną krajówkę. Byliśmy tam już trzeci raz...
Ciemno. Przed nami tylko asfalt, oświetlony fragmentem lampki. Zaczyna się robić nudno i sennie. Ratuje nas stacja benzynowa. Spędzamy tam ładne pół godziny. Dwie kawy, trochę jedzenia na zapas.
Końcówka to długa prosta do granicy, a potem... a potem zaliczamy kolejny kraj. Nigdy nie byliśmy jeszcze na Litwie.
Robimy jeszcze szybki postój na stacji benzynowej (dzikusy - nie mieli piwa alkoholowego!) i spędzamy jeszcze dwie godziny w drodze. I nareszcie, zasłużony urlop!
Na samym starcie, w Białymstoku, zaczęło lekko kropić. A potem się rozpadało. I juz po półgodzinie zaczęliśmy się zastanawiać, co nas podkusiło. Bo mógł człowiek wziąć auto, pojechać komfortowo, w cieple, bez wiatru, a nie tłuc się przy siedmiu stopniach w deszczu.
Przynajmniej wiatr wiał w plecy.
Po rozgrzewkowych kilkunastu kilometrach wyjechaliśmy na DK 8. Według tegorocznych badań, jeśli dobrze pamiętam, najbardziej niebezpieczna droga Polski. No to jesteśmy. Deszcz pada, tiry jeżdżą, wiatr wieje - ciągle w plecy.
Po jakichś trzydziestu kilometrach trafiliśmy na korek. Budowa mostu na rzeczce Kumiałce. I na szczęście to było miejsce, w którym zjeżdżaliśmy z krajówki, bo gdyby ten cały, czekający korek, nagle zaczął nam jechać w kierunku pleców, to nie byłoby wcale przyjemnie.
Na ósemkę wróciliśmy już bezdeszczowo, na kilkanaście kilometrów przed Augustowem. Na samym wjeździe do miasta mamy mały zgrzyt, bo ktoś nie wpadł na to, żeby zakazu dla rowerów nie dawać na fragmencie prowadzącym do centrum. Więc musimy chwilę postać i sprawdzić, czy na pewno ta odnoga nie jedzie na jakąś ekspresówkę lub coś.
Augustów pokonujemy po... kałużach. A potem mijamy znany z Pierścienia Punkt Kontrolny w klubie jachtowym i ulicą Turystyczną (po dziurach) wylatujemy na kolejną krajówkę. Byliśmy tam już trzeci raz...
Ciemno. Przed nami tylko asfalt, oświetlony fragmentem lampki. Zaczyna się robić nudno i sennie. Ratuje nas stacja benzynowa. Spędzamy tam ładne pół godziny. Dwie kawy, trochę jedzenia na zapas.
Końcówka to długa prosta do granicy, a potem... a potem zaliczamy kolejny kraj. Nigdy nie byliśmy jeszcze na Litwie.
Robimy jeszcze szybki postój na stacji benzynowej (dzikusy - nie mieli piwa alkoholowego!) i spędzamy jeszcze dwie godziny w drodze. I nareszcie, zasłużony urlop!
- DST 234.21km
- Czas 10:58
- VAVG 21.36km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 15 października 2017
Kategoria < 25km, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Zaliczenie Białowieży
... i fotki ze spaceru po drugiej stronie puszczy.
- DST 7.46km
- Czas 00:27
- VAVG 16.58km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 14 października 2017
Kategoria < 50km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Przygraniczne gminy
Na weekend wybraliśmy się do Białowieży. Odpocząć, pospacerować, a przy okazji załatać dwie gminne dziury, które powstały - tuż przy granicy - po MRDP.
Na początek wybraliśmy się do Czeremchy. Gdy ściągaliśmy rowery z samochodu, akurat przed nami przeszedł... pogrzeb. Za karawanem - polonezem "pickupem" (nie wiem, jak one się nazywały) z drewnianą, rzeźbioną dobudówką - ruszyły powoli auta. A na końcu dwie panie. Na rowerach.
My też ruszyliśmy. Za śladem. Zaczęło się piaszczyście. Gdy opuszczaliśmy Czeremchę, nic się nie zmieniło. A za miastem zaczęła się leśna droga. I tutaj się zatrzymaliśmy na chwilę. Mapy Google'a mówiły, że jedziemy przez lasy do końca. Kilkanaście kilometrów do przodu i kilkanaście z powrotem. Tempem leśnej drogi to wyprawa na trzy godziny (w końcu na cienkich kołach).
Chwilę pokręciliśmy się tam i z powrotem. A potem stwierdziliśmy, że alternatyw nie ma, więc jedziemy przed siebie.
Po dłuższej chwili okazało się, że na horyzoncie pojawił się znak. "Koniec ograniczenia do 30 km/h". I tu nabrałem podejrzeń, że taki znak nie mógłby pojawić się w środku lasu. I faktycznie, wbrew wszelkim podejrzeniom, wyjechaliśmy na asfalt!
Czymże byłby wyjazd bez deszczu? Po trzydziestu kilometrach zaczęło mżyć, a potem padać. Ale na szczęście gminożerna wycieczka była krótka. W końcu tylko dwie gminy.
Tuż przed powrotem okazało się, że... nie trzeba było tłuc się przez lasy. Do miejsca, w którym wyjechaliśmy, spod samochodu mieliśmy wygodny i wcale nie dłuższy dojazd.
Na początek wybraliśmy się do Czeremchy. Gdy ściągaliśmy rowery z samochodu, akurat przed nami przeszedł... pogrzeb. Za karawanem - polonezem "pickupem" (nie wiem, jak one się nazywały) z drewnianą, rzeźbioną dobudówką - ruszyły powoli auta. A na końcu dwie panie. Na rowerach.
My też ruszyliśmy. Za śladem. Zaczęło się piaszczyście. Gdy opuszczaliśmy Czeremchę, nic się nie zmieniło. A za miastem zaczęła się leśna droga. I tutaj się zatrzymaliśmy na chwilę. Mapy Google'a mówiły, że jedziemy przez lasy do końca. Kilkanaście kilometrów do przodu i kilkanaście z powrotem. Tempem leśnej drogi to wyprawa na trzy godziny (w końcu na cienkich kołach).
Chwilę pokręciliśmy się tam i z powrotem. A potem stwierdziliśmy, że alternatyw nie ma, więc jedziemy przed siebie.
Po dłuższej chwili okazało się, że na horyzoncie pojawił się znak. "Koniec ograniczenia do 30 km/h". I tu nabrałem podejrzeń, że taki znak nie mógłby pojawić się w środku lasu. I faktycznie, wbrew wszelkim podejrzeniom, wyjechaliśmy na asfalt!
Czymże byłby wyjazd bez deszczu? Po trzydziestu kilometrach zaczęło mżyć, a potem padać. Ale na szczęście gminożerna wycieczka była krótka. W końcu tylko dwie gminy.
Tuż przed powrotem okazało się, że... nie trzeba było tłuc się przez lasy. Do miejsca, w którym wyjechaliśmy, spod samochodu mieliśmy wygodny i wcale nie dłuższy dojazd.
- DST 40.75km
- Czas 01:40
- VAVG 24.45km/h
- Sprzęt Stefan
Czwartek, 12 października 2017
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
W Warszawie różne cuda się zdarzały
Pamiętam, na przykład, "magiczny" słupek gdzieś na Polu Mokotowskim. Zaczarowany. Było go widać w dzień, nie było w nocy.
Ale takich cudów, jak w Katowicach, to jeszcze u nas nie wymyślono! Tyle słupków i na pewno wszystkie niewidoczne w nocy.
Co ciekawe, na kilka osób, którym to zdjęcie pokazałem, aż cztery powiedziały, że brakuje jeszcze łańcuszka między słupkami...
Słupki na środku pasów © TomekChorzow
Ale takich cudów, jak w Katowicach, to jeszcze u nas nie wymyślono! Tyle słupków i na pewno wszystkie niewidoczne w nocy.
Co ciekawe, na kilka osób, którym to zdjęcie pokazałem, aż cztery powiedziały, że brakuje jeszcze łańcuszka między słupkami...
Słupki na środku pasów © TomekChorzow
- DST 18.23km
- Czas 01:05
- VAVG 16.83km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 8 października 2017
Kategoria < 50km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem
Włocławskie deszcze
Gdy człowiek biwakuje z dwoma białkowymi budzikami, to nie potrzebuje nawet uruchamiać telefonu. Wystarczy tylko zupełnie niewinnie wstać za potrzebą. Jedno zaczyna chrząkać, drugie się kręci, a po chwili z okolicy dobiega znajomy baryton, mówiący "to co, wstajemy?".
I do niczego nie nadaje się udawanie, że wcale niczego nie słyszałem, że mnie tu nie ma, że ja nadal śpię: zdradziłem się. I oboje wiedzą, że słyszę. Oboje wiedzą, że zaraz wstaniemy. A ja razem z nimi.
Złożenie rzeczy bez wyłażenia spod tarpa było proste. Nawet ubranie się w spodnie przeciwdeszczowe - a, właśnie, deszcz nadal leje - było wygodniejsze niż pod namiotem. Złożenie go było już bardziej wymagające, bo szmata była tak śliska, że niemalże uciekała z dłoni.
Potem trzeba tylko zabrać na plecy reklamówkę ze śmieciami, przytroczoną do plecaka z resztkami żarcia i wynieść się z lasu. Czeka dalsza część przygody. Którą Hipcia zaczyna od zbierania grzybków, których było w bród. Kończy się na trzech: jednego dostaję do mugbaga, dwa Grzybcia pakuje sobie do kieszonki na plecach.
Początek, czyli wykopanie się z lasu, już znaliśmy. A potem zaczął się asfalt. Zajęcia w podgrupach. Każdy jedzie swoje, w zasięgu wzroku. Deszcz leje. A kto by pomyślał, że przed nami tylko krótka wycieczka, jest w błędzie.
Na pasjonującym, ciekawym i ze wszech miar wciągającym fragmencie drogi prowadzącej na Włocławek, zaczynam zasypiać. Ze stu metrów, które miałem do Hipci, nagle robi się kilometr. I wcale nie chce się zmniejszyć. Rozbudza mnie trochę rzeźnicki podjazd za włocławską tamą. Hipcia - która uprzednio poczekała - znowu mi tam odjeżdża, ale to podjazd, co zrobisz, z nią nie mam się co ścigać.
Sam w końcu też tam rzucam się na segment. Bo jest tam segment. "Podjazd Tama". Rzeźnicki. Długości kilometra, do tego dobre pięćset metrów to siedmioprocentowy podjazd. Mam ambitny pomysł walki o KOM-a, dlatego spokojnie rozpędzam się na łagodniejszej części, przez chwilę nawet dochodząc Hipcię. A potem tylko pot, otwarte usta, przednie koło unoszące się nad asfaltem i walka o cenne sekundy. Do tej pory rekordzista zrobił ten fragment w minutę i czyjści sześć sekund. Ja potrzebowałem na to tylko czterech minut i sześciu sekund. Brakło niewiele.
Tomek, który gdzieś się, jak zwykle, zgubił, nagle znajduje się za Szpetalem, gdy Hipcia z kolei gubi trasę i udaje, że nie słyszy moich okrzyków zza pleców. Potem znowu się gubi, gdzieś w lesie. A potem nagle znajduje się na przedostatniej prostej, gdy akurat mkniemy, by zaliczyć ostatnią gminę tej wycieczki - Bobrowniki.
Włocławek. Przeprawa przez miasto. Każde duże miasto to walka. Wojna o życie. O przestrzeń. A tej było mało, bo trzeba było przepchnąć się przez remonty i jedno wahadło. A potem jeszcze jedno, duże skrzyżowanie, przy któym utykamy, bo nagle - nagle! - pojawia się potrzeba spojrzenia na mapę. A mówię i tłumaczę, którędy jedziemy.
No i cóż, "Przez to, że się rano grzebałem, na pierwszy pociąg spóźniamy się". Ledwo kilka minut. Ale na kogoś trzeba zwalić spóźnienie - więc mogę być to i ja.
Tomek kupuje bilety, ja szukam w internetach, gdzie by tu coś przekąsić we Włocławku. Decyzja pada na odległą o kilkaset metrów Karczmę Kujawską. Dają nam jeść. Mają kawę. Więc niby wszystko.
Na dworzec przyjeżdżamy kilka minut przed powrotnym Regio do, a jakżeby, Kutna. I co, myślicie, że to koniec przygód? Tomek, który, jak wspomniałem, kupował bilety, został, delikatnie mówiąc, wyśmiany w kasie, gdy powiedział, że tak, chcemy bilety z czterema minutami na przesiadkę. A już pani kasjerka ledwo powstrzymywała ryknięcie śmiechem, gdy powiedział, że w te cztery minuty zamierzamy się teleportować z rowerami. Więc tak. Mamy cztery minuty. Ale - wbrew obiegowej opinii - PKP staje frontem do klienta i, gdy tylko ruszamy, okazuje się, że nasz pociąg z Kutna jest opóźniony pięć minut. Ale. Ale! ALE! Nasze Regio postanawia nie być gorsze i spóźnia się. Pięć minut.
Prosta matematyka mówi, że na przesiadkę mamy tylko trzy minuty. Ale, że niby co, my nie damy rady w trzy minuty na sąsiedni peron? Rowerem?!
Na wszelki wypadek prosimy o skomunikowanie. I łaska konduktorska zostaje nam udzielona - bardzo miły kierownik pociągu mówi, że owszem, chętnie.
W Kutnie czekamy jeszcze, na wszelki wypadek, siedem minut. I akurat leje. Bo dawno nie padało, prawda? W tymże deszczu gnamy na sam koniec pociągu, tylko po to, by dowiedzieć się, że pierwsze drzwi w naszym wagonie są nieczynne. A potem gnamy już na samiusieńki koniec, żeby dowiedzieć się, że drugie... też są nieczynne. Wbijamy więc przez poprzedzający wagon. A w nasze uszy uderza skoczny rytm: ta-ta-tatata-tatatata-tata! Na korytarzu stoi kupa ludzi w biało-czerwonych szalikach, jadących najwyraźniej na mecz do Warszawy. Tkwimy więc w przejściu aż do Łowicza, gdzie przeskakujemy - razem z konduktorem - na koniec składu.
Otwiera nam drzwi, zamknięte z powodu bezpieczeństwa (automatyczny zamek nie działa, chociaż podejrzewam inne powody...). Wskakujemy z rowerami do środka i... mimo że mamy dla siebie miejscówki, to rezygnujemy z walki o miejsca. Bo nie ma po co. Tu chłopcy radośnie podśpiewują "Polska, biało-czerwoniiii!", tu jakiś ambitny trębacz wyciska z trąbki po raz kolejny ten sam rytm, a w przedziale, niczym morświn wyrzucony na brzeg, drzemie solidne chłopisko, które po przebudzeniu, natychmiast chwyta za browara.
W końcu Warszawa. Wysiadamy. Konduktor tak, jak nas wpuścił, tak nas wypuszcza. Hipcia zawija sobie buffa na głowę i jednego na brodę, bo jest jej zimno. Widać tylko oczy, nos i usta. I, zgadnijcie...
...
...
No? Wagon pełen miłych ludzi. Hipci widać tylko oczy, nos i usta.
...
...
Brawo! Z wagonu leci okrzyk "Ty, patrz, Arabka!". A pociąg właśnie rusza. I teraz, ponieważ jestem za daleko, mogę tylko zastanawiać się, czy ten sympatyczny, odziany w koszulkę z Orłem, czerwony na buzi, wąsaty, przemiły przecież mężczyzna i ten drugi, obok niego, "włosoujemny", że tak sobie pozwolę go określić, jedynie żartują, rzucając luźnymi skojarzeniami, czy też w jakiś sposób postanowią podkreślić, że "Tu jest Polska!".
Na szczęście to pierwsze. Albo nie było czym rzucić. W każdym razie proszę Hipcię w przejściu podziemnym, gdzie też kręci się kilka dobrze zbudowanych osób, żeby odsłoniła brodę. Lepiej nie podpuszczać współczesnych Husarzy, którzy, jak to w staruteńkim dowcipie o kłusownikach, najpierw obcinają nogi, a potem liczą.
W domu okazało się, że jedyne suche rzeczy, które mieliśmy, to cieplejsze skarpetki do spania i kalesonki, których... wcale nie wyjęliśmy. Cała reszta jest mokra.
No i tak się kończy. Wyjazd, po którym słowo "surviwal" trzeba zdefiniować na nowo. Walka. Mordercze dystanse. Ciężkie warunki atmosferyczne. Walka o każdy płomień i każde tchnienie ciepła z ogniska. Trzeszczące na podjazdach ścięgna.
To nie wczasy. To Sanatorium. Turnus Kutno-Włocławek.
I do niczego nie nadaje się udawanie, że wcale niczego nie słyszałem, że mnie tu nie ma, że ja nadal śpię: zdradziłem się. I oboje wiedzą, że słyszę. Oboje wiedzą, że zaraz wstaniemy. A ja razem z nimi.
Złożenie rzeczy bez wyłażenia spod tarpa było proste. Nawet ubranie się w spodnie przeciwdeszczowe - a, właśnie, deszcz nadal leje - było wygodniejsze niż pod namiotem. Złożenie go było już bardziej wymagające, bo szmata była tak śliska, że niemalże uciekała z dłoni.
Potem trzeba tylko zabrać na plecy reklamówkę ze śmieciami, przytroczoną do plecaka z resztkami żarcia i wynieść się z lasu. Czeka dalsza część przygody. Którą Hipcia zaczyna od zbierania grzybków, których było w bród. Kończy się na trzech: jednego dostaję do mugbaga, dwa Grzybcia pakuje sobie do kieszonki na plecach.
Początek, czyli wykopanie się z lasu, już znaliśmy. A potem zaczął się asfalt. Zajęcia w podgrupach. Każdy jedzie swoje, w zasięgu wzroku. Deszcz leje. A kto by pomyślał, że przed nami tylko krótka wycieczka, jest w błędzie.
Na pasjonującym, ciekawym i ze wszech miar wciągającym fragmencie drogi prowadzącej na Włocławek, zaczynam zasypiać. Ze stu metrów, które miałem do Hipci, nagle robi się kilometr. I wcale nie chce się zmniejszyć. Rozbudza mnie trochę rzeźnicki podjazd za włocławską tamą. Hipcia - która uprzednio poczekała - znowu mi tam odjeżdża, ale to podjazd, co zrobisz, z nią nie mam się co ścigać.
Sam w końcu też tam rzucam się na segment. Bo jest tam segment. "Podjazd Tama". Rzeźnicki. Długości kilometra, do tego dobre pięćset metrów to siedmioprocentowy podjazd. Mam ambitny pomysł walki o KOM-a, dlatego spokojnie rozpędzam się na łagodniejszej części, przez chwilę nawet dochodząc Hipcię. A potem tylko pot, otwarte usta, przednie koło unoszące się nad asfaltem i walka o cenne sekundy. Do tej pory rekordzista zrobił ten fragment w minutę i czyjści sześć sekund. Ja potrzebowałem na to tylko czterech minut i sześciu sekund. Brakło niewiele.
Tomek, który gdzieś się, jak zwykle, zgubił, nagle znajduje się za Szpetalem, gdy Hipcia z kolei gubi trasę i udaje, że nie słyszy moich okrzyków zza pleców. Potem znowu się gubi, gdzieś w lesie. A potem nagle znajduje się na przedostatniej prostej, gdy akurat mkniemy, by zaliczyć ostatnią gminę tej wycieczki - Bobrowniki.
Włocławek. Przeprawa przez miasto. Każde duże miasto to walka. Wojna o życie. O przestrzeń. A tej było mało, bo trzeba było przepchnąć się przez remonty i jedno wahadło. A potem jeszcze jedno, duże skrzyżowanie, przy któym utykamy, bo nagle - nagle! - pojawia się potrzeba spojrzenia na mapę. A mówię i tłumaczę, którędy jedziemy.
No i cóż, "Przez to, że się rano grzebałem, na pierwszy pociąg spóźniamy się". Ledwo kilka minut. Ale na kogoś trzeba zwalić spóźnienie - więc mogę być to i ja.
Tomek kupuje bilety, ja szukam w internetach, gdzie by tu coś przekąsić we Włocławku. Decyzja pada na odległą o kilkaset metrów Karczmę Kujawską. Dają nam jeść. Mają kawę. Więc niby wszystko.
Na dworzec przyjeżdżamy kilka minut przed powrotnym Regio do, a jakżeby, Kutna. I co, myślicie, że to koniec przygód? Tomek, który, jak wspomniałem, kupował bilety, został, delikatnie mówiąc, wyśmiany w kasie, gdy powiedział, że tak, chcemy bilety z czterema minutami na przesiadkę. A już pani kasjerka ledwo powstrzymywała ryknięcie śmiechem, gdy powiedział, że w te cztery minuty zamierzamy się teleportować z rowerami. Więc tak. Mamy cztery minuty. Ale - wbrew obiegowej opinii - PKP staje frontem do klienta i, gdy tylko ruszamy, okazuje się, że nasz pociąg z Kutna jest opóźniony pięć minut. Ale. Ale! ALE! Nasze Regio postanawia nie być gorsze i spóźnia się. Pięć minut.
Prosta matematyka mówi, że na przesiadkę mamy tylko trzy minuty. Ale, że niby co, my nie damy rady w trzy minuty na sąsiedni peron? Rowerem?!
Na wszelki wypadek prosimy o skomunikowanie. I łaska konduktorska zostaje nam udzielona - bardzo miły kierownik pociągu mówi, że owszem, chętnie.
W Kutnie czekamy jeszcze, na wszelki wypadek, siedem minut. I akurat leje. Bo dawno nie padało, prawda? W tymże deszczu gnamy na sam koniec pociągu, tylko po to, by dowiedzieć się, że pierwsze drzwi w naszym wagonie są nieczynne. A potem gnamy już na samiusieńki koniec, żeby dowiedzieć się, że drugie... też są nieczynne. Wbijamy więc przez poprzedzający wagon. A w nasze uszy uderza skoczny rytm: ta-ta-tatata-tatatata-tata! Na korytarzu stoi kupa ludzi w biało-czerwonych szalikach, jadących najwyraźniej na mecz do Warszawy. Tkwimy więc w przejściu aż do Łowicza, gdzie przeskakujemy - razem z konduktorem - na koniec składu.
Otwiera nam drzwi, zamknięte z powodu bezpieczeństwa (automatyczny zamek nie działa, chociaż podejrzewam inne powody...). Wskakujemy z rowerami do środka i... mimo że mamy dla siebie miejscówki, to rezygnujemy z walki o miejsca. Bo nie ma po co. Tu chłopcy radośnie podśpiewują "Polska, biało-czerwoniiii!", tu jakiś ambitny trębacz wyciska z trąbki po raz kolejny ten sam rytm, a w przedziale, niczym morświn wyrzucony na brzeg, drzemie solidne chłopisko, które po przebudzeniu, natychmiast chwyta za browara.
W końcu Warszawa. Wysiadamy. Konduktor tak, jak nas wpuścił, tak nas wypuszcza. Hipcia zawija sobie buffa na głowę i jednego na brodę, bo jest jej zimno. Widać tylko oczy, nos i usta. I, zgadnijcie...
...
...
No? Wagon pełen miłych ludzi. Hipci widać tylko oczy, nos i usta.
...
...
Brawo! Z wagonu leci okrzyk "Ty, patrz, Arabka!". A pociąg właśnie rusza. I teraz, ponieważ jestem za daleko, mogę tylko zastanawiać się, czy ten sympatyczny, odziany w koszulkę z Orłem, czerwony na buzi, wąsaty, przemiły przecież mężczyzna i ten drugi, obok niego, "włosoujemny", że tak sobie pozwolę go określić, jedynie żartują, rzucając luźnymi skojarzeniami, czy też w jakiś sposób postanowią podkreślić, że "Tu jest Polska!".
Na szczęście to pierwsze. Albo nie było czym rzucić. W każdym razie proszę Hipcię w przejściu podziemnym, gdzie też kręci się kilka dobrze zbudowanych osób, żeby odsłoniła brodę. Lepiej nie podpuszczać współczesnych Husarzy, którzy, jak to w staruteńkim dowcipie o kłusownikach, najpierw obcinają nogi, a potem liczą.
W domu okazało się, że jedyne suche rzeczy, które mieliśmy, to cieplejsze skarpetki do spania i kalesonki, których... wcale nie wyjęliśmy. Cała reszta jest mokra.
No i tak się kończy. Wyjazd, po którym słowo "surviwal" trzeba zdefiniować na nowo. Walka. Mordercze dystanse. Ciężkie warunki atmosferyczne. Walka o każdy płomień i każde tchnienie ciepła z ogniska. Trzeszczące na podjazdach ścięgna.
To nie wczasy. To Sanatorium. Turnus Kutno-Włocławek.
- DST 36.53km
- Czas 01:52
- VAVG 19.57km/h
- Sprzęt Stefan
Sobota, 7 października 2017
Kategoria > 50 km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem
Kutno to nie pluszowy miś
Pomysl na wyjazd zrodził się spontanicznie. Tomek zaproponował ognisko nad Wisłą. A że pogoda tej jesieni jest wybitnie "ogniskowa", to nie trzeba było się długo zastanawiać. W międzyczasie projekt wyewoluował z "jedźmy nad Wisłę" poprzez "przejedźmy się i jedźmy nad Wisłę" aż do "jedźmy do Kutna, zaliczmy kilka gmin". Czyli zrobiło się poważnie. Nie w kij dmuchał, bo Kutno - to Kutno, parafrazując Rocha Kowalskiego (starsi wiedzą, kto to, ci od nowej matury się doszkolą).
Wstęp mieliśmy już na Zachodniej. Na peronie wiatr szalał, wychładzał. Pociąg, pierwotnie opóźniony pięć minut, opóźnił się już dyszkę... a Tomka nadal nie było. W końcu, gdy opóźnienie sięgnęło kwadransa, stwierdziliśmy, że nie będziemy tu dłużej siedzieć. Poza tym najwyraźniej jedziemy w sześćdziesięciosześcioprocentowym składzie, bo Tomek gdzieś wziął i wsiąkł w drodze na dworzec. Zeszliśmy więc do przejścia podziemnego. I okazało się, że jesteśmy już w komplecie.
A opóźnienie w międzyczasie sięgnęło dwudziestu minut.
Do Kutna dojechałiśmy pół godziny po planowanym czasie przyjazdu. Jeszcze nie zdążyliśmy wyjechać z miasta, a już zaczęło kropić. Nie dojechaliśmy do krajówki, a już solidnie mżyło. Gdy - już na krajówce - zauważyliśmy na horyzoncie motel, uznaliśmy, że to może być ten moment, w którym zatrzymujemy się na nocleg. W końcu warunki są trudne, a trasa, która nas czeka, sroga. Zrobiliśmy już znaczną jej część, warto odpocząć.
Tomek, który pierwszy zauważył ten motel, nagle wspomniał, że może szarpnęlibyśmy się jednak na dwucyfrowy dystans. Faktycznie, gdy mieliśmy przed sobą jakieś wyzwanie, trochę otuchy wlało się w nasze serca. A nasze zmotywowanie promieniowało i najwyraźniej usunęło chmury, bo gdy już pokonaliśmy całe szesnaście kilometrów, deszcz przestał padać, a w zamian za to wyszło piękne słońce.
No i zaczęła się nasza wielka walka z czołowym wiatrem. Widoki jak to widoki: czasem nie było szału, a czasem wprost przeciwnie: szału nie było. Podobnie zresztą było z ukształtowaniem terenu.
W pewnym momencie ujrzeliśmy napis "Chodecz 15". I wtedy zrobiło mi się w brzuszku ciepło, bo tam mieliśmy stanąć na obiad, a tak się złożyło, że jakoś wiele nie zjadłem tego dnia. Ale nawet dziecko wie, że trasa najkrótsza nie zawsze jest gminnie optymalna; mieliśmy jeszcze do zaliczenia jedną gminę. I Tomek też jedną.
W końcu w Przedeczy ruszyliśmy prosto w kierunku jedzenia. Wiatr nagle zawiał w plecy, na zmianie szalał Tomek, więc nie wiadomo kiedy wjeżdżaliśmy już do Chodeczy. A jako że to jest miasto, to postanowiliśmy przejechać przez przedmieścia, wskoczyć do centrum i tam znaleźć miejsca, gdzie mieliśmy planowany postój. I prawie wszystko poszło zgodnie z planem: wjechaliśmy na przedmieścia, przejechaliśmy jakieś pięćset metrów i zorientowaliśmy się, że właśnie wyjeżdżamy z miasta.
Zatrzymaliśmy się na poboczu. Sprawdziliśmy mapy. I cofnęliśmy się dwieście metrów.
Minęliśmy niewielki pawilonik z napisem "Kebab", o którym Google pisało, że jest tam również pizzeria i w tym momencie rzucił nam się w oczy napis "Gospoda". Podjechaliśmy bliżej. Okazało się, że do wnętrza wolno będzie wprowadzić rower, a strudzony podróżnik będzie mógł liczyć na coś na ząb.
Po czasie twórczego oczekiwania na stół wjechała pizza. Każdy był kiedyś w miejscu, często określanym, na przykład, jako "najlepsza pizza w mieście", gdzie, gdy danie wjechało na stół, unosił lekko brew, a czasem dyskretnie szturchał jedzenie palcem, by upewnić się, że na pewno zdechło.
Ale to nie było takie miejsce! Pizza była gorąca, puszysta i nie stwierdzono oszczędzania na dodatkach. Gospodzie Młyn w Chodeczy Sanatorium daje mocne pięć gwiazdek!
Nie można więc się dziwić, że na kolejny, wymagający, dwudziestokilometrowy odcinek do Kowala, ruszyliśmy w bardzo dobrych humorach. W końcu byliśmy najedzeni, zagrzani i tym samym pełni optymizmu! W Kowalu zrobliśmy solidny kawał postoju, robiąc zakupy w Biedronce i ruszyliśmy w ostatni już kawałek.
Zmrok zapadł nagle, ale zanim ciemność spowiła okolicę, mieliśmy okazję przejechać się przepiękną drogą prowadzącą przez samo serce Gostynińsko-Włocławskiego Parku Krajobrazowego. I wtedy wszystko znikło. A pod kołami zachrzęścił piasek.
Kilka kilometrów dalej i kilkanaście zakopań później dojeżdżałem do stojącego w kompletnych ciemnościach na skrzyżowaniu Tomka. Byliśmy jakieś dwieście metrów od upatrzonej wcześniej na Czas-w-las miejscówki biwakowej. Ale... perspektywę niedługiego odpoczynku psuł stojący na terenie dom. Zamieszkaly. W którym świeciły się światła.
Po krótkiej naradzie wracamy kilkaset metrów. Wchodzimy głęboko w las. Znajdujemy dobre miejsce na biwak... i po chwili z niego rezygnujemy, bo tuż obok przebiega leśna droga. Kolejne miejsce już nie ma tej przypadłości.
Rozbijamy tarpy. I ruszamy na poszukiwania drewna. Znaleźć drewno w tym lesie było ciężko. Znaleźć drewno na opał w mokrym lesie - no, to było wyzwanie. Ale przynajmniej nie musieliśmy się bać, że przypadkiem coś zaprószymy.
Po chwili wytężonych wysiłków na wykopanym do gołej ziemi fragmencie zaczął buzować niewielki ogieniek. Po dłuższej chwili pracy stał się na tyle duży, by dać ciepło, trochę światła i pozwolić na upieczenie kiełbasy.
I tu zaczęła się najprzyjemniejsza część. Można było rozpocząć świętowanie i dać odpocząć zmęczonym kościom po solidnym, pokonanym tego dnia dystansie.
Gdy kładliśmy się spać niecałe pięć godzin później, powoli zaczynało kropić. A po chwili rozpadało się na poważnie. Ale pod tarpami deszcz nam nie groził.
Część druga.
Wstęp mieliśmy już na Zachodniej. Na peronie wiatr szalał, wychładzał. Pociąg, pierwotnie opóźniony pięć minut, opóźnił się już dyszkę... a Tomka nadal nie było. W końcu, gdy opóźnienie sięgnęło kwadransa, stwierdziliśmy, że nie będziemy tu dłużej siedzieć. Poza tym najwyraźniej jedziemy w sześćdziesięciosześcioprocentowym składzie, bo Tomek gdzieś wziął i wsiąkł w drodze na dworzec. Zeszliśmy więc do przejścia podziemnego. I okazało się, że jesteśmy już w komplecie.
A opóźnienie w międzyczasie sięgnęło dwudziestu minut.
Do Kutna dojechałiśmy pół godziny po planowanym czasie przyjazdu. Jeszcze nie zdążyliśmy wyjechać z miasta, a już zaczęło kropić. Nie dojechaliśmy do krajówki, a już solidnie mżyło. Gdy - już na krajówce - zauważyliśmy na horyzoncie motel, uznaliśmy, że to może być ten moment, w którym zatrzymujemy się na nocleg. W końcu warunki są trudne, a trasa, która nas czeka, sroga. Zrobiliśmy już znaczną jej część, warto odpocząć.
Tomek, który pierwszy zauważył ten motel, nagle wspomniał, że może szarpnęlibyśmy się jednak na dwucyfrowy dystans. Faktycznie, gdy mieliśmy przed sobą jakieś wyzwanie, trochę otuchy wlało się w nasze serca. A nasze zmotywowanie promieniowało i najwyraźniej usunęło chmury, bo gdy już pokonaliśmy całe szesnaście kilometrów, deszcz przestał padać, a w zamian za to wyszło piękne słońce.
No i zaczęła się nasza wielka walka z czołowym wiatrem. Widoki jak to widoki: czasem nie było szału, a czasem wprost przeciwnie: szału nie było. Podobnie zresztą było z ukształtowaniem terenu.
W pewnym momencie ujrzeliśmy napis "Chodecz 15". I wtedy zrobiło mi się w brzuszku ciepło, bo tam mieliśmy stanąć na obiad, a tak się złożyło, że jakoś wiele nie zjadłem tego dnia. Ale nawet dziecko wie, że trasa najkrótsza nie zawsze jest gminnie optymalna; mieliśmy jeszcze do zaliczenia jedną gminę. I Tomek też jedną.
W końcu w Przedeczy ruszyliśmy prosto w kierunku jedzenia. Wiatr nagle zawiał w plecy, na zmianie szalał Tomek, więc nie wiadomo kiedy wjeżdżaliśmy już do Chodeczy. A jako że to jest miasto, to postanowiliśmy przejechać przez przedmieścia, wskoczyć do centrum i tam znaleźć miejsca, gdzie mieliśmy planowany postój. I prawie wszystko poszło zgodnie z planem: wjechaliśmy na przedmieścia, przejechaliśmy jakieś pięćset metrów i zorientowaliśmy się, że właśnie wyjeżdżamy z miasta.
Zatrzymaliśmy się na poboczu. Sprawdziliśmy mapy. I cofnęliśmy się dwieście metrów.
Minęliśmy niewielki pawilonik z napisem "Kebab", o którym Google pisało, że jest tam również pizzeria i w tym momencie rzucił nam się w oczy napis "Gospoda". Podjechaliśmy bliżej. Okazało się, że do wnętrza wolno będzie wprowadzić rower, a strudzony podróżnik będzie mógł liczyć na coś na ząb.
Po czasie twórczego oczekiwania na stół wjechała pizza. Każdy był kiedyś w miejscu, często określanym, na przykład, jako "najlepsza pizza w mieście", gdzie, gdy danie wjechało na stół, unosił lekko brew, a czasem dyskretnie szturchał jedzenie palcem, by upewnić się, że na pewno zdechło.
Ale to nie było takie miejsce! Pizza była gorąca, puszysta i nie stwierdzono oszczędzania na dodatkach. Gospodzie Młyn w Chodeczy Sanatorium daje mocne pięć gwiazdek!
Nie można więc się dziwić, że na kolejny, wymagający, dwudziestokilometrowy odcinek do Kowala, ruszyliśmy w bardzo dobrych humorach. W końcu byliśmy najedzeni, zagrzani i tym samym pełni optymizmu! W Kowalu zrobliśmy solidny kawał postoju, robiąc zakupy w Biedronce i ruszyliśmy w ostatni już kawałek.
Zmrok zapadł nagle, ale zanim ciemność spowiła okolicę, mieliśmy okazję przejechać się przepiękną drogą prowadzącą przez samo serce Gostynińsko-Włocławskiego Parku Krajobrazowego. I wtedy wszystko znikło. A pod kołami zachrzęścił piasek.
Kilka kilometrów dalej i kilkanaście zakopań później dojeżdżałem do stojącego w kompletnych ciemnościach na skrzyżowaniu Tomka. Byliśmy jakieś dwieście metrów od upatrzonej wcześniej na Czas-w-las miejscówki biwakowej. Ale... perspektywę niedługiego odpoczynku psuł stojący na terenie dom. Zamieszkaly. W którym świeciły się światła.
Po krótkiej naradzie wracamy kilkaset metrów. Wchodzimy głęboko w las. Znajdujemy dobre miejsce na biwak... i po chwili z niego rezygnujemy, bo tuż obok przebiega leśna droga. Kolejne miejsce już nie ma tej przypadłości.
Rozbijamy tarpy. I ruszamy na poszukiwania drewna. Znaleźć drewno w tym lesie było ciężko. Znaleźć drewno na opał w mokrym lesie - no, to było wyzwanie. Ale przynajmniej nie musieliśmy się bać, że przypadkiem coś zaprószymy.
Po chwili wytężonych wysiłków na wykopanym do gołej ziemi fragmencie zaczął buzować niewielki ogieniek. Po dłuższej chwili pracy stał się na tyle duży, by dać ciepło, trochę światła i pozwolić na upieczenie kiełbasy.
I tu zaczęła się najprzyjemniejsza część. Można było rozpocząć świętowanie i dać odpocząć zmęczonym kościom po solidnym, pokonanym tego dnia dystansie.
Gdy kładliśmy się spać niecałe pięć godzin później, powoli zaczynało kropić. A po chwili rozpadało się na poważnie. Ale pod tarpami deszcz nam nie groził.
Część druga.
- DST 86.34km
- Czas 03:27
- VAVG 25.03km/h
- Sprzęt Stefan