Informacje

  • Łącznie przejechałem: 136654.57 km
  • Zajęło to: 259d 12h 39m
  • Średnia: 21.90 km/h

Warto zerknąć

Aktualnie

button stats bikestats.pl

Historycznie

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Zaliczając gminy

Moje rowery


Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Hipek.bikestats.pl

Archiwum

Kategorie

Wpisy archiwalne w kategorii

Hipek poleca

Dystans całkowity:6452.51 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:266:24
Średnia prędkość:24.22 km/h
Maksymalna prędkość:68.76 km/h
Suma podjazdów:10466 m
Maks. tętno maksymalne:177 (91 %)
Maks. tętno średnie:150 (77 %)
Suma kalorii:15601 kcal
Liczba aktywności:18
Średnio na aktywność:358.47 km i 14h 48m
Więcej statystyk
Sobota, 25 lipca 2020 Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem

Góralstwo Romantyczne

Tak naprawdę, to wcale nie miałem tu jechać. W planie był Beskidzki Zbój, ale... okazało się, że pandemia pokrzyżowała plany, Zbója nie ma, jest MP, ale za to w Beskidach. Więc: jest okazja pojeździć po górach w podobnym terminie, jak planowaliśmy... Trasa prowadziła pętlą po terenach górskich i podgórskich, dając do dyspozycji przyjemną dawkę przewyższeń i gwarancję, że płaskie odcinki byyyyć mooooże napotkamy jedynie na jakichś mostach i kładkach.

Ciekawostka: pierwsza wersja trasy, którą widziałem kilka miesięcy temu, miała prawie półtora raza więcej przewyższeń... Trochę żałuję, że nie przeszła...

Było to moje pierwsze ultra od ponad roku, po prawie trzech kwartałach najpierw nie- a potem wręcz antytrenowania. Tradycyjnie (nie wiem, z czego to wynika) olbrzymie nagromadzenie pracy w czterech tygodniach poprzedzających wyścig umożliwiło mi "stosowne" (w praktycznie dowolnym znaczeniu tego słowa) przygotowanie się fizyczne do wyścigu, więc jechałem raczej w nastroju "dajcie mi powód, a nie pojawię się na starcie i pójdę spać".

W miejscówce VIP u Rafała, w Ujsołach, pojawiamy się w trójkę (razem z Wujkiem Wojtkiem) już w czwartek, piątek upływa na obserwowaniu kapiącego deszczu, prognoz, męczeniu kota, a także szukaniu jedzenia i powodów do niewystartowania. Niestety: prognoza nie daje złudzeń, bo ma być ładnie, ewentualnie z jakimiś przelotnymi opadami, rower, o dziwo, całkiem przyzwoicie chodzi i jakoś nie chce się zepsuć...

Rano, przed startem, budzę się wyspany, zadowolony z życia, zalewam wodą jakąś obrzydliwą (jak się okazało) owsiankę z Biedronki i męczę ją. W międzyczasie w pokoju pojawia się Wojtek, który sieje ferment, podsyła złe pomysły, ale wynika z nich jedno: jednak jedziemy na start. Deszcz ma być, ale na Podhalu i maksymalnie do późnego popołudnia, wiatr może będzie nawet pomagał... No nie: nie da się, trzeba jechać!

Wskutek niewyjaśnionego dla mnie zbiegu okoliczności trafiłem do ostatniej grupy, gdzie na liście startowej tkwi obowiązkowy koński skład z mottem "zerwiemy z koła w każdym możliwym terenie", czyli Hipcia, WuJek Gie, Rysiu Herc i Rafał Jędrusik. Oprócz mnie startują tu jeszcze Wilk i nieznany mi kolega Roman. Ostatnie odliczanie i ulga w oczach orgów, gdy ostatnia z grup wyrusza w teren...

Spodziewałem się, że Wojtek na zjeździe mocno kopnie w korbę i albo porwiemy się już na wysokości tablicy "Gmina Ujsoły żegna - przyjedź zaś!", albo zrobimy zjazd do Węgierskiej Górki w rekordowym, KOM-owym tempie, tymczasem tempo jest żwawe, ale nadal rozgrzewkowe, więc można i spokojnie napełnić płuca wilgocią okolicznych lasów, i nacieszyć oczy ciemną zielenią porannego świata.

Tuż za Węgierską Górką wjeżdżamy w boczne, wąziutkie drogi, gdzie konina zaczyna się wspinać na stromych podjazdach, Rysiu tylko na to czeka, bo z westchnieniem ulgi rusza do góry i melduje się obok Wojtka. Pokonujemy w grupie fragmencik, na jednej dłuższej grupa zaczyna leciutko przyspieszać, rzucam okiem i nie widzę Hipci: ani przed, ani za sobą. Za mną też jej nie ma na najbliższej, widocznej setce metrów, sporo niżej jedzie tylko Wilk, więc uznaję, że coś się musiało jednak stać i odpuszczam koło. Kawałek dalej... zrywam łańcuch. Nie był najnowszy, ale tez nie był jakoś szczególnie zużyty. Ot - po prostu uznał, że pęka.


Pękł i sobie leży.

W międzyczasie dojechała Hipcia, która zdążyła, dzięki uprzejmości lokalnego kierowcy, zwiedzić przydrożny rów (stąd powód opóźnienia). Szybko składam łańcuch do kupy i ruszamy, już we dwójkę. Co ciekawe, na samym początku trasy rozważaliśmy celowe spóźnienie się na start, by przejechać trasę tylko we dwójkę, a tu, proszę, zwykłe zrządzenie losu...

W pięknej pogodzie pokonujemy dwa pagórki i meldujemy się przy podjeździe za Stryszawą. Ciekawe, że nigdy nie udało mi się go przejechać (w tę stronę) w dzień, zawsze wypadał w nocy, więc w końcu mam okazję zobaczyć, jak on faktycznie wygląda. Potem jeszcze Krowiarki, podjazd, który nigdy się nie nudzi i dłuuuuuugi zjazd do Jabłonki.


W drodze na Krowiarki.

Na drodze do Czarnego Dunajca ruch jest zaskakująco niewielki, w międzyczasie zaczyna lekko kropić, a po chwili dociera nad nas olbrzymia chmura idąca znad Tatr. I to już nie jest "kropienie". Mijamy kolejnych kolarzy bunkrujących się po przystankach i, nie wiadomo dlaczego, zakładających kurtki przeciwdeszczowe. Deszcz przechodzi w ulewę, która po jakimś czasie przechodzi w deszcz, który po chwili znika zupełnie. Na podjeździe pod Ząb krótka sesja fotograficzna ze strony organizatorów: Tomek i Krzysiek stoją uśmiechnięci i łapią każdego przejeżdżającego.


Uśmiechaj się, jesteś w telewizorze! (fot. Koło Ultra)

Zjazd z Zębu jest szybki i mokry, ale już od Poronina wszystki powoli schnie, wspinaczka pod Gliczarów jest już zupełnie na sucho. Tutaj Hipcia o mało co nie łapie kolejnego rowu, tym razem dzięki wplątanej we włosy pszczole.

Stroma ścianka przed Łapszanką zaskakuje nas, więc w połowie robimy sobie krótką przerwę techniczną, w międzyczasie dojeżdża do nas Memorek, którego z kolei mijamy na zjeździe. Za Łapszami koło łapie jeden kolega, który trzyma się do podjazdu pod zamek w Nidzicy, gdzie go urywam, ale łapię kolejnego pasażera, który z kolei wyprzedza nas na zjeździe z Falsztyna... a my z kolei doganiamy go na podjeździe pod Knurowską.

Na samej przełęczy na moim liczniku pęka równiutkie 200 km, znak tego, że trzeba w końcu się zatrzymać. Tak naprawdę powinienem tankować już chwilę temu, myślałem, że zatrzymamy się w Łapszach, ale się za fajnie zjeżdżało i... tak wyszło. Hipcia rozpoczyna zjazd tradycyjnie jako pierwsza, liczyłem na to że (równie tradycyjnie) dojdę ją na zjeździe, ale, niestety, trafił się przede mną kierowca, który jechał tak jakby był po raz pierwszy w górach, więc ani nie było jak za nim jechać, ani wyprzedzić (nie wiedziałem jak zareaguje na kolarza wyprzedzającego go na wąskiej drodze).

Ostatecznie zatrzymujemy się przy jakimś Groszku, kupujemy szybko zapasy picia, kilka batonów i ruszamy dalej. Po dłuuuuuugim zjeździe robimy jeden piękny pagórek za Łąckiem, przebijamy się na Tymbark i zaczyna się sto milionów małych, mniej lub bardziej stromych podjeździków.


Zachód taki, że aż się jechać nie chciało...

W międzyczasie zapada zmrok. Częściej kogoś doganiamy, rzadziej ktoś dogania nas. Hipcia robi szybciej podjazdy, ja przeganiam ją na zjazdach, a na dłuższych prostych lub zjazdach jedziemy w kole. Na jakimś pagóreczku przed Kalwarią Zebrzydowską stajemy się ubrać, spóźniona - z perspektywy moich kolan - interwencja, o czym miałem dowiedzieć się dopiero rankiem. Przed Zatorem jest dłuższy, relatywnie płaski odcinek, gdzie sprawnie zmniejszamy dystans do stacji Moya w Zatorze. Po raz kolejny pluję sobie w brodę, że nie zabrałem bukłaka, bo pewnie przystanek byłby zbędny i te ostatnie 80 km można by było pociągnąć bez przerwy. Niestety, susza w bidonach zmusza do postoju, przeciąga się on trochę, bo kilku kolegów kupuje zapiekanki, a potem muszę przetrwać trzech nawalonych chłopaków kupujących "łyzkiżekadanieszszsza" w wersji jednak zero pięć, a nie zero siedem. Uzupełniamy bidony i ruszamy w dalszą trasę.

Zaczyna powoli świtać. Świat zaczyna wracać do kolorów, dystans do mety zauważalnie skraca się z każdą chwilą. Przed Andrychowem łapiemy Wilka, Żubra i jednego kolegę z Grupetto Warszawa, zaczynamy też razem podjazd pod przełęcz Kocierską, ale Hipcia podpuszcza chłopaków do szybszej jazdy, oni oczywiście co do sztuki czują się w obowiązku utrzymania koła, a sama prowodyrka zjeżdża na koniec grupy i... już jedziemy sobie razem.

Zjazd w stronę Żywca tradycyjnie robię szybciej, Hipcia dogania mnie i jak zwykle przegania na pagórkach przed Żywcem, z których ostatni robię tak wolno, że jest mi wstyd nawet przed sobą. Niestety, kolana stwierdziły, że w tym momencie zaprotestują po całej nocy marznięcia, a ja nie miałem motywacji do tego, żeby na ostatnie 40 km robić im jakąś szczególną krzywdę, przynajmniej dopóki nogi nie zagrzeją się w porannym słońcu.

Spotykamy się w Żywcu; dopada mnie kompletna niechęć do jazdy. W sumie to już blisko, ale jednak pod wiaaaaatr, pod górę i w ogóle niech ktoś po mnie przyjedzie autem. Jadę więc trochę na kole, trochę przed kołem, ale bardziej jednak na kole. Na przejeździe kolejowym w Milówce Hipcia z daleka widzi Wilka, który może być ze dwie minuty przed nami, a skoro jest tak blisko i startował z nami, no to głupio by było nie dogonić i przegrać o kilka minut. Stwierdzam więc, że jednak musi mi się zachcieć, wychodzę na zmianę i jedziemy. Łapiemy go dość szybko i końcówkę dociągamy już we trójkę.

Później pozostaje tylko posiłek na mecie, posiłek w bazie, posiłek w karczmie, drzemka, drugi posiłek w karczmie, a wszystko we wspaniałym towarzystwie i w pięknych okolicznościach przyrody. Polecam, Hipek.


I po wszystkim! (fot. Koło Ultra)

Podsumowując: udało się zejść sporo poniżej 23 godzin, co, jak na wycieczkę przejechaną w myśl zupełnego "niechcemisizmu", brzmi jak dobry wynik. Błędem było niezabranie bukłaka, wiedząc, że z dużym prawdopodobieństwem pojedziemy razem, celując w maksymalnie dwa przystanki w sklepie, a także nieubranie nogawek odpowiednio wcześniej (za co odpokutowałem wczesnym rankiem). Z drugiej strony: przygotowałem się do wyjazdu tak porządnie, że zabrałem zbyt grube, jesienne rękawiczki jako "te cieplejsze", a trasę jakoś uważniej przejrzałem dopiero w wieczór przed startem. Okazuje się więc, że w dalszym ciągu mogę wystartować w maratonie zupełnie na pałę, olać kilka rzeczy, pooglądać sobie widoki, zachód i wschód słońca, a nadal wykręcić przyzwoity czas. To miłe.

  • DST 498.12km
  • Czas 21:39
  • VAVG 23.01km/h
  • VMAX 68.76km/h
  • K: 19.0
  • Kalorie 10068kcal
  • Podjazdy 7022m
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 18 maja 2019 Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, solo

Tour de Silesia

Wstałem kilkanaście minut przed pobudką, bo jasno było już tak długo, że zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie przespaliśmy odpowiedniej godziny. Wszystko było w porządku, budzik jednak zadzwonił o umówionej porze.

Poranek przed startem był taki, jak zwykle: jakieś podłe - bo zjedzone bez apetytu, jak zawsze rankiem - śniadanie, zebranie rzeczy, ostatnie sprawdzenie, czy wszystko jest spakowane, zapakowanie rowerów na dach i spokojna jazda w kierunku Godowa. Do startu pozostało lekko poniżej godziny.

Na miejscu panuje już pełen rozgardiasz, zawodnicy i kibice kręcą się dookoła, przeplatają ze sobą, różnobarwne koszulki, nazwy klubów kolarskich, sponsorów i loga tworzą rozmaite wzory, jak w kalejdoskopie. Pierwsze grupy zawodników już startują. Parking zapchany samochodami, przy większości ktoś stoi, ktoś rozmawia, ktoś pompuje koła w ostatniej chwili...

Spacerujemy sobie spokojnie na miejsce startu. Zdajemy przepaki, za chwilę podbija Rafał Górnik i jest nas już sanatoryjna trójka. W pewnym momencie - oczywiście, w ostatniej chwili - zdaję sobie sprawę z tego, że nie zabrałem rękawiczek z samochodu. A w końcu miałem pojechać w krótkich rękawiczkach pierwszy raz w tym roku; nie można przegapić takiej okazji!

Startujemy w ostatniej grupie solistów dystansu 500. Mijają ostatnie chwile i wskakujemy na rowery. Jeszcze w Godowie pojawia się pierwsza próba ucieczki i formuje się coś w rodzaju peletonu, który na kilku kolejnych kilometrach rozwinie się do przepisowych, stumetrowych odstępów. Tymczasem zajmuję miejsce gdzieś pośrodku i ruszam sobie swoim tempem.

Praktycznie od razu wjeżdżamy do Czech. Za pierwszym skrzyżowaniem sytuacja nieco się wyjaśnia: kilka osób (w tym: Rysiek Herc, Kosma Szafraniak i Paweł Sojecki) wiszą kilkaset metrów przede mną, a powoli doganiam jakiegoś zawodnika - chyba jeszcze z poprzedniej grupy startowej.

Pierwszym i jednocześnie najpoważniejszym wyzwaniem całego wyścigu był podjazd pod Łysą Horę. Sam podjazd - licząc od ostatniego istotnego zjazdu - miał prawie 20 km, z czego kluczowe było ostatnie 8. Pierwsze 12 km po lekko wznoszącym się terenie, można było potraktować jako swoistą rozgrzewkę przed tym, co miało wkrótce nadejść.

O ile jeszcze do tego momentu doganiałem zawodników raczej sporadycznie, to na podjeździe pod sam szczyt było już bardzo wiele osób. Większość jechała, ale kilka osób już przeszło na "bikewalking". Moje zdumienie wzbudził jeden z kolegów walczący przy kadencji poniżej 20, z korbą przystosowaną raczej do odcinków płaskich, a nie podjazdów regularnie przekraczających 12%. Z drugiej strony: sporo osób zjeżdżało w kurtkach. Czyżby na górze było aż tak zimno?

Na szczycie okazuje się, że jest raczej ciepło. Podaję swój numer koledze odhaczającemu kolejnych zdobywców, dopinam koszulkę i ruszam w dół, na 15 km zjazdu. W pierwszym punkcie żywieniowym uzupełniam tylko bidony, rezygnuję z drożdżówki, bo nie chcę sobie pokleić kierownicy. I tak na Pustevnym czeka na mnie obiad i mój przepak z resztą rzeczy na drogę.

Pogoda dopisuje. Noga też sobie radzi, podjazdy wchodzą, niewielki, ale sztywny podjazd pod zbiornik zaporowy Šance funduje mi miłe widoki i kolejnych miniętych rowerzystów. Na horyzoncie pojawia się krótki odcinek, który mamy pokonać na terenie Słowacji - podjazd pod przełęcz Bumbálka to drugi z istotnych podjazdów na mapie tegorocznego Tour de Silesia. Praktycznie cały przez las, w cieniu, z przyjemnym, dochodzącym do 7% nachyleniem, robi się go bardzo miło. Za przełęczą pojawia się zjazd, który trwa... i trwa... i trwa... 13 kilometrów zjazdu zostaje przerwane kolejną wspinaczką, tym razem pod zbocze Soláňa.

Podjazd jak podjazd. Nogi ruszają się tak, jak zwykle, na przemian, czasu jest dużo, widoki ładne, ale często zasłaniane przez drzewa, to, pomyślałem sobie, zerknę na telefon. Bo w sumie co mi szkodzi, może kto pisał?

Niepokój mój wzbudza nieodebrane połączenie i SMS od Rafała zaczynający się od "Skoro Hipcia DNF, to...". Dość szybko udaje mi się ustalić, co się stało: karbonowe koło poszło w drzazgi, udało się dojechać do PK1, stamtąd ma zapewniony transport do mety. No dobrze, więc jest nieźle, to, co najważniejsze - czyli transport - jest załatwione. Odechciało mi się, co prawda, uciekać (bo jak mam uciekać, skoro nikt nie goni), ale w końcu jadę dalej. W międzyczasie zauważam jeszcze SMS-a od Rafała, który pisze mi coś o afirmacji piękna Czech. Czyli przestało mu się chcieć walczyć o wynik i jedzie sobie na spokojnie... też dobrze.

Na samej przełęczy trochę zamarudziłem (rozmawianie przez telefon na zjeździe klasyfikuję raczej pośród średnich pomysłów), więc na zjeździe mija mnie jeden z zawodników, którego uprzednio wyprzedziłem. Jadę sobie widząc go w oddali na podjeździe pod Pustevny. Podjazd jest też z gatunku tych długich, ale bez wielu odcinków zbliżająych się do 10%.

Na szczycie jest bardzo wielu turystów, korzystam z tego, że trochę podgoniłem, a kolega, który był przede mną, toruje drogą okrzykami "POZOR, POZOR!".

Na miejscu dostaję talerz pełen makaronu z warzywami i mięsa, pomiędzy kolejnymi gryzami uzupełniam bidon, pakuję do kieszeni jedzenie z przepaku (póki co planowanie wyszło mi idealnie - z pierwszej części został mi dokładnie jeden żel) i... i niefrasobliwie piszę sobie SMS-y. Dowiaduję się, że Hipcia niedługo będzie zjeżdżała do bazy, a tymczasem Rafał... jest od niej 30 km! Okazuje się, że "afirmowanie piękna Czech" znaczyło ni mniej, ni więcej, tylko to, że nasz dzielny bohater skręcił sobie gdzieś ze śladu i pojechał do bazy. Chwilę później w komplecie z nieodebranym połączeniem dostaję wiadomość, która zmieniła cały dzień: "Planowałem namówić Cię do DNF i do grilla u mnie". I tu zaczęło się myślenie.

Z jednej strony mamy trasę: piękną, bardzo dobrze przygotowaną, dobrą pogodę, dobrą i relatywnie świeżą nogę - aż szkoda tego nie wykorzystać. Ale z drugiej strony: walczyć o miejsca nie walczę, co najwyżej o zadowolenie z trasy i zwiedzony kawałek świata. Te decyzje zajmują mi zdecydowanie za dużo czasu - na szczycie spędzam prawie 45 minut (a gotowy do jazdy byłem po maksymalnie kwadransie), ale koniec końców zdaję sobie sprawę z tego, że i tak nawet gdybym teraz pojechał do bazy, to będę wieczorem, ale w samej bazie. Pakowanie się do samochodu i jazda gdziekolwiek łączy się z tym, że grilla zrobimy, owszem, ale po północy.

Puszczam się w zjazd. Jest długi i byłby przyjemny, gdyby nie mnogość turystów na hulajnogach, przy których trzeba było solidnie zwalniać, a raz prawie się zatrzymać. Dopiero w Trojanowicach zaczyna się normalny ruch i można jechać bez obawy o potrącenie kogoś.

Mijam Frenštát pod Radhoštěm, zatrzymuję się w mieście i rzucam okiem na telefon. Okazuje się, że pozornie rozwiązana już sprawa zyskała jedną, nową zmienną: jeśli skręcę na Frydek-Mistek, to Rafał zabierze mnie autem, podjedziemy do bazy i... i już. Samo wycofanie się z wyścigu tylko dlatego, że mogę, a nie dlatego, że muszę, brzmi jak coś nowego i bardzo kuszącego, ale tego akurat nie biorę pod uwagę przy decyzji. Jest ciężko, bo z jednej strony mamy super trasę, z drugiej - fakt tego, że swoje już dziś przejechałem, a Śląsk zjeździłem ostatnio na majówce. Decyzja jest trudna, ale zostaje podjęta: skręcam na północ, na Frydek-Mistek, podaję Rafałowi trasę, którą będę jechał i ruszam. Po kilkudziesięciu minutach stoję już na stacji Shella, pakuję rower do samochodu i jedziemy w stronę Godowa.

Na miejscu Tata Pawła załatwia specjalnie dla nas obiad (który miał być wydawany na mecie, ale od 22:00). Faktycznie, jedzenie konkretne i bardzo smaczne!

Koło Hipci robiło wrażenie. Rozwalona obręcz została zabezpieczona… opakowaniem po żelu i taśmą izolacyjną. To rozwiązanie pozwoliło jej w miarę bezpiecznie (choć tylny hamulec został wykręcony) zjechać z Łysej Hory, bez wybijającej na zewnątrz dętki i łapania kolejnych gum. Nigdy w życiu nie miała okazji tyle razy ściągać opony aby zmieniać bądź łatać dętkę – i to wszystko bez specjalistycznych szkoleń, które, jak głoszą plotki i sprawdzone pogłoski, można, za drobną opłatą, przejść w niektórych miejscach w Polsce.

Zostawiamy rowery u Rafała, pakujemy się w swój samochód i po kilkudziesięciu kilometrach relaksujemy się już na Zamku w Ujsołach, patrząc leniwym wzrokiem jak przesuwają się chorągiewki na mapie.

Gdy zbudziło nas poranne słońce i piliśmy na tarasie pierwszą kawę, niektórzy z zawodników byli zaledwie kilkanaście kilometrów od nas (i 90 przed metą) - w Węgierskiej Górce. My tymczasem zakończyliśmy ten udany weekend spacerem w góry i piwem w schronisku...

Nie dane było mi przejechać całej trasy, ale organizację samego maratonu - począwszy od przygotowania trasy aż do obsługi na niej - oceniam bardzo wysoko. Paweł i Sebastian, a także wszystkie inne wspierające maraton osoby stanęły zdecydowanie na wysokości zadania i zorganizowały super wyścig, z gatunku tych, na które chce się wracać. Podobno było dużo wycofów, ale po tym, co widziałem i na Łysej, i na kolejnych podjazdach, wnioskuję, że to nie kwestia samej trasy, tylko zawodników (miałem wrażenie, że niektórzy po raz pierwszy w życiu jechali w górach). Mam nadzieję, że organizatorzy nie odejdą w stronę ułatwiania trasy i że w przyszłym roku uda mi się przejechać Tour de Silesia w całości, po tak samo srogiej trasie!

Foty na fejsie.


  • DST 204.59km
  • Czas 07:58
  • VAVG 25.68km/h
  • VMAX 66.60km/h
  • K: 20.0
  • HRmax 177 ( 91%)
  • HRavg 150 ( 77%)
  • Kalorie 5533kcal
  • Podjazdy 3444m
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 15 września 2018 Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Kolarstwo romantyczne

Maraton Północ-Południe to tradycyjny czas relaksu, wypoczynku i zachwytu nad początkiem jesieni. "Etap przyjaźni", gdzie jedziemy dla samej przyjemności, zamknięcia sezonu i przyjemnego, wrześniowego słońca. To znaczy: ja tak robię, inni niekoniecznie.

Na Helu stawiliśmy się tradycyjnie, dwa dni przed startem, czyli już czwartkowym wieczorem. Udaliśmy się na pizzę i, mijając ignorującą nas grupkę dzików (takich prawdziwych, chrząkających i w ogóle), udaliśmy się na spoczynek.



Kolejny dzień, jak to dzień przed tym konkretnym startem, upłynął na wypoczynku, oglądaniu morza, piciu piwa, witaniu się ze znajomymi i piciu jeszcze większej ilości piwa. W końcu nadeszła noc, wspólne włóczenie się po mieście zakończyło się lekko po dwudziestej pierwszej i można było iść spać.



Poranek zaczął się leniwie i wcale szybszym być nie musiał. Byliśmy zakwaterowani trzydzieści metrów od miejsca startu, więc można było spokojnie zjeść śniadanie (które jak zwykle nie chciało mi wchodzić) i powzdychać z powodu braku kawy. Po cichu liczyłem na to, że pawilon z lodami i kawą, otwarty jeszcze dzień wcześniej, będzie czynny również w sobotę... Niestety, wszystko było zamknięte na głucho, a mi pozostało obejść się smakiem.

Nieuchronnie zbliżała się dziewiąta, więc wynieśliśmy rowery, zdaliśmy bagaż i po chwili, żegnani brawami i okrzykami, mogliśmy ruszyć w asyście policji na wielokilometrowy start honorowy.

Początek był, jak zwykle bardzo spokojny: po rwanym starcie grupa (a przynajmniej jej część) zeszła się w jedną całość i w rozsądnym tempie, nie przekraczając z reguły 35 km/h, toczyła się do przodu. Dookoła szumiały drzewa, lekko wiał boczny wiatr, słońce świeciło... No cóż, dajcie bogowie każdemu!

To, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Na ostatnim z władysławowskich rond radiowóz zatrzymał się, a policjant pożegnał nas machając lizakiem. Od tej pory mieliśmy jechać na ostro. Oczywiście, jak to zawsze musi być, gromada ruszyła żwawo i radośnie po kaszubskich pagórkach. Po kilku kilometrach okazało się, że nadal jest nas w grupie około czterdziestki; czołowy wiatr nie sprzyjał rwaniu grupy i wszyscy trzymali się razem. Po chwili jednak na jednym z pagórków oderwała się niewielka grupka i podział na zgodne z prawem grupy się dokonał.

Zostaliśmy w czwórkę, wszyscy reprezentanci Sanatorium: Hipcia, Tomek, Michał i ja. Taki był też zresztą plan: oblecieć całość razem, w grupie, trzymając równe tempo, bez rwania i spokojnie dojechać do mety w rozsądnym i bardzo dobrym czasie. Wcale nie napiszę, że nie wierzyłem w jego powodzenie, ale po kilku pagórkach "równej jazdy", gdzie słyszałem tylko świst swojego oddechu i łopot wywalonego ozora, po raz kolejny przyspieszając na każdej górce, stwierdziłem, że chyba coś jest tu nie tak. Kulminacją był podjazd od jeziora Żarnowieckiego, gdzie ostatecznie uznałem, że nie mam najmniejszej ochoty na taką jazdę i po prostu, żegnając się jedynie z Hipcią (bo chłopaki byli już dobre sto metrów z przodu), zostałem jadąc tempem, które mi odpowiadało.

Teoretycznie mógłbym nawet spróbować mocniejszej jazdy (bo czemu nie), ale nie współgrała ona wcale z moim samopoczuciem. Po BBT byłem na rowerze jedynie dwa razy, z czego drugi był przerwany praktycznie w połowie z powodu rozwiajającej się choroby. Jeśli do tego dodamy kupę zajęć w pracy, trochę nadgodzin i pracę w weekend... to nagle, dość boleśnie, zdałem sobie sprawę z tego, że chyba elegancko się roztrenowałem. Zaczynam tu też mocno odczuwać zmęczenie pierwszym, mocno przejechanym kawałkiem, więc lekko zwalniam i toczę się dalej. W końcu: mam cały dzień, prawda?

Przed Wejherowem łapię się na chwilę z krótkim pociągiem prowadzonym przez Krzyśka Kurdeja. Krzysiek jedzie sobie na przedzie, nikim i niczym się nie przejmuje i nawet nie sugeruje nikomu, żeby wychodził na zmiany, więc... korzystam i jadę sobie, razem z Szymonem Koziatkiem, Darkiem Urbańczykiem, Wilkiem i jednym kolegą, który zgubił się tuż za Wejherowem.

Dojeżdżamy niedaleko: Krzysiek zjeżdża na bok, do sklepu, a my, we trzech, ruszamy dalej. Po chwili łapiemy Krzyśka Sobieckiego, a dalej, gdzieś na horyzoncie majaczy znana postać Hipci, która odpuściła sobie jazdę z chłopakami i postanowiła na mnie poczekać. To miłe, ale tak czy inaczej jedzie szybciej niż bym sobie tego chciał, więc zamieniamy tylko kilka słów i zostaję sobie z tyłu, z Darkiem.

Dłuższy fragment pokonujemy razem, rozmawiając, później jednak zostaję z tyłu i postanawiam dotrzeć do Czerska spokojniejszym tempem. Dlaczego akurat do Czerska? Jakoś tak się złożyło, na każdej edycji, że pierwszy postój na stacji robię dokładnie tam, po dwustu kilometrach. Traktuję Czersk jako ostateczne potwierdzenie, że zakończyły się znienawidzone przeze mnie Kaszuby i że można wreszcie spokojnie jechać.



Na stacji spotykam Darka, który właśnie wciąga ostatniego hotdoga, za chwilę mija mnie Krzysiek Sobiecki, a potem zajeżdża Rafał Kocoń z pytaniem, czy właśnie zaczęło się kolarstwo romantyczne. Po otrzymaniu potwierdzenia stwierdza, że pewnie go zaraz dogonię i rusza dalej.

Oj, żebym ja go dogonił... Po pierwsze, to niby po co mam gonić? W końcu zaczęło mi się jechać przyjemnie. Tak naprawdę do tego stopnia przyjemnie, że nie pamiętam teraz, co działo się po drodze do Nakła. Zrobiłem tam przystanek na stacji benzynowej, to na pewno, ale co było po drodze?

Podobno, gdy wyjeżdżałem z Nakła, przy McD machał do mnie Rafał. Tego też nie widziałem, ale McD akurat nie był na mojej liście postojów, więc nawet nie przeszukiwałem tamtego obszaru i nikogo się tam nie spodziewałem.

Kawałek za Nakłem znowu spotykam pociąg: prowadzi go niezmordowany Krzysiek Kurdej, a oprócz niego siedzą w grupie Szymon Koziatek, Darek Urbańczyk i Szymon Sapeta. Po chwili wahania doganiam ich i wsiadam. I to jest równa jazda, proszę Państwa! Niektórzy moi koledzy mogliby wybrać się na takie korepetycje i dokształcić w tym, co to znaczy jechać równo! Lecimy nieco ponad 30 km/h, zmiany co jakieś 10 km. Jadę z chłopakami kawał drogi, po swojej zmianie schodzę na sam koniec, z powrotem studiować napisy na koszulkach Darka: logo MPP (na kieszonce koszulki) i logo LEL na kamizelce. Po chwili jednak, z braku dodatkowych bodźców, zaczynam odpływać. Po dłuższej chwili, gdy wjeżdżamy do Mogilna, uznaję, że czas odpuścić. Nie będę wiózł się na kole, a w środku grupy nie chcę jechać, by czasem nie zrobić nikomu krzywdy. Dyskretnie więc zostaję z tyłu i po chwili chłopaki są już kawał drogi przede mną.

Nie ma tak dobrze! Na wylocie z miasta widzę stację, z niej macha do mnie Krzysiek. Pierwotnie planowałem zjechanie tylko w celu pożegnania się (aż mnie dogonią), ale Krzysiek mnie przekonuje mówiąc "zatrzymaliśmy się na kawę". W sumie...

Piję kawę i ruszam dalej. Chłopaki bardzo szybko mnie przeganiają, a chwilę później dojeżdża do mnie Wilk, który od dłuższej chwili gonił... tamtą grupkę. Jedziemy dłuższą chwilę i gadamy. W pewnym momencie, zdziwiony tym, że po raz kolejny wyciąga spod kurtki jabłko zawinięte w papierek, pytam, co to... Okazuje się, że zatankował sobie cheeseburgery w Nakle i teraz wciąga późną kolację!

Żegnamy się w Słupcy. Planuję tam odwiedzić Orlen i robić częstsze postoje, by umknąć senności. Na stacji muszę się sprężać, bo kręci się w okolicy dwóch szczeniaków, ciekawie patrzących na mnie, więc na wszelki wypadek nie spuszczam roweru z oka, a do tego znikam ze stacji możliwie szybko, zwłaszcza, że właśnie dojechało tam czarne, stare Audi, z muzyką puszczoną na cały regulator. Ze stacji zabieram za to Colę, którą planowałem kupić jeszcze w Mogilnie. Z braku miejsca wpycham ją pod koszulkę, z przodu.

Kolejna stacja to dalsze 60 km. Kawał drogi, biorąc pod uwagę to, że zaczyna mi się chcieć spać. Gdy już miałem ją tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki, uznałem... że trzeba znaleźć sobie dobry przystanek. Minuta drzemki, tyle potrzebowałem, by spokojnie dotrzeć na stację. Tam spotykam... Krzyśka i Szymona, którzy wypoczęci i radośni szykują się na dalszą jazdę. Biorę kawę, nową butelkę Coli i po chwili ruszam w ślad obu kolegów.

Po chwili okazuje się, że popełniłem niewielki błąd: wziąłem zamiast zwykłej coli jakąś wersję limonkową! Jakoś tak paskudnie jedzie po gardle... no ale przecież nie wyrzucę, bo szkoda!

Nocny Kalisz jest cichy i spokojny. Nic nie przeszkadza, nic się nie dzieje, przez miasto przejeżdżam sprawnie, a kawałek za nim postanawiam stanąć na, powiedzmy, dłuższy nocleg. Znajduję przyjemny, nieco zagłębiony w czyimś ogrodzie i obniżony względem jezdni przystanek, ustawiam budzik na 20 minut i idę w kimę. Wstaję po 9 minutach, w pełni wyspany, uznaję to za rozsądny kompromis i ruszam dalej, w chłód budzącego się poranka.

Nikogo nie ma. Nic się nie dzieje. Do stacji, na której planuję zjeść śniadanie, jeszcze kilkanaście kilometrów, więc ciesząc się świtem pokonuję je z radością. Kolejny Orlen. Na zewnątrz jest chłodno, ale postanawiam usiąść właśnie tam: z bagietką i kawą. Jest jakieś 10 stopni, więc nie ma tragedii, a alternatywą jest rozgrzewanie się po posiadówce w ciepłym. Na co mi to?

Ruszam dalej. Aplikacja z monitoringiem mówi mi, że gdzieś za moimi plecami jest jeden kolega i Krzysiek Sobiecki. Zakładam, że prędzej czy później mnie dogonią i może jest szansa na jazdę w jakiejś większej grupie. Tymczasem ruszam dalej, w kierunku Ostatniej Stacji. Ta miała mieścić się w Osjakowie i być ostatnią stacją aż do Olkusza. Teraz nadchodził dzień, więc strachu nie było, ale zdarzyło mi się już, rok wcześniej, trafić na taką stacyjną posuchę. Po chwili odzywa się do mnie telefon: Hipcia jedzie sobie w większej grupie i, jak twierdzi, koledzy nie pozwalają jej odejść z godnością i każą jechać. Narzeka też na nawierzchnie... no cóż, po chwili wjeżdżam na takie paskudne dziury, że ratowała mnie tylko wczesna pora, dzięki której mogłem je omijać po całej szerokości drogi.

Wyprzedza mnie wspomniany kolega, zamieniając jedynie kilka słów, oczy patrzą mu półprzytomnie i mówi, że musi jechać szybciej, bo spadnie z roweru. Co ciekawe, w Osjakowie jestem... przed nim. Tankuję tam colę na zapas, trochę batonów i ruszam na długi fragment do Olkusza.

Monitoring mówi, że kolega (Maciek) i Krzysiek jadą już razem. Po chwili zauważam ich za sobą i formujemy coś w rodzaju grupki. Jeśli wierzyć zapewnieniom, to nikt nie ma siły, nikomu się nie chce i wszyscy trzej marzymy o śniadaniu.



Pierwszą próbę zdobycia jedzenia podejmujemy w Pajęcznie. Tam, niestety, kuchnia jest czynna dopiero od południa i udaje nam się tylko załapać na długi, kawowy postój. Później albo niczego nie ma, albo nie chce nam się zawracać, koniec końców celujemy w upatrzoną przez Maćka karczmę w okolicach Janowa. Mamy tam całe sześćdziesiąt kilometrów, które mijają na spokojnym przewracaniu się z nogi na nogę, obserwowaniu widoków i oczekiwaniu aż zaczną się jurajskie pagórki.

A w karczmie... W Karczmie jest jedzenie. Nie jest najlepsze, a w każdym razie zdarzyło mi się już jeść smaczniej w karczmie, ale to jest ta godzina, ta pora i ten dystans, że wszystko wchodzi. Wcale się nie spieszymy, pozwalamy sobie nawet na pogawędkę z jednym panem, który uparcie dopytywał, gdzie tak zgrzeszyliśmy, że aż taką pokutę dostaliśmy.

Maciek stąd jedzie już niedaleko, jeszcze podczas obiadu zaklepał sobie nocleg w Mirowie i tam właśnie odłącza się od nas. Zostajemy we dwóch.



Sprawnie pokonujemy pagórki, przecinamy Olkusz i łapiemy nawet srogi zjazd w kierunku Myślachowic. Na samym dole ustalamy, że to jest ta pora dnia i robimy przerwę w lesie. Zakładam pełen ochronny zestaw na kolana, smarując je uprzednio rozgrzewającą maścią, ubieram się prawie w pełni (zostawiam sobie tylko drugą kurtkę i ochraniacze na buty) i ruszamy dalej.



Nie dojeżdżamy daleko: w Trzebini zatrzymuje nas Darek Urbańczyk, któremu pękła linka od przerzutki, do tego, jak się okazało, baryłka pechowo wkręciła się prosto w mechanizm. Operacja jest skomplikowana, bo wymaga użycia aż dwóch śrubokrętów i, później, taśmy klejącej, ale udaje mi się sprawnie wymienić linkę i kolega jest już gotów do jazdy.

W międzyczasie zapada zmrok. Do Zatoru jedziemy w kierunku przeciwnym do olbrzymiego korka, tam zacznie się ostateczna zabawa, czyli etap górski. Do podjechania jest dziewięć hopek. Większych lub mniejszych.

Robimy najpierw szybką przerwę na stacji, tankujemy kawę, łapiemy trochę świeżości i ruszamy w górę.

Na wstępie do pokonania są trzy rozgrzewkowe pagórki, krótkie sztajfy trzymające do kilkunastu procent. Uporaliśmy się z nimi bez problemu i ruszyliśmy dalej, w kierunku Krzeszowa. Tutaj łapie mnie spanie. I to takie konkretne. Fragment dookoła Świnnej Poręby robię walcząc o rozbudzenie, ale chwilę później... nie trzeba się rozbudzać. Krzysiek mówi, że zaczyna go boleć kostka. Do Stryszawy mamy tylko jedną górkę, ale pokonujemy ją na raty. Najpierw krótka przerwa na bandażowanie nogi. Potem Krzysiek zasypia, więc proponuję popchanie rowerów. Kończy się to tym, że każdy powoli schodzi z drogi w swoją stronę. W końcu wsiadamy na rowery, znajdujemy śpiącego na przystanku Darka, który wcześniej urwał się na rozbudzenie i po bardzo długim czasie docieramy do Stryszawy na Orlen.

Patrząc po tempie, w jakim wspina się Krzysiek, niewiele szybszym od tempa marszu, nie jestem pewien, czy ruszanie tak, o, na Krowiarki, to dobry pomysł. Zaczyna się akcja poszukiwawcza jakiejś agroturystyki. Niestety, Stryszawa jest na pewno hotelowym zagłębiem... tylko nie dzisiaj. Dziś nikt nie odbiera (jest w końcu pierwsza w nocy) albo nie chce go przyjąć.

Na stacji jest też Szymon Sapeta, częstuje Krzyśka olfenem. Potwierdza też pogłoski o tym, że na przełęczy Przysłup jest nowootwarty hotel. Postanawiamy więc tam dotrzeć.

Tabletka zaczyna działać, ale wspinaczka i tak robi się ciężka z powodu wszechogarniającej senności. W końcu, na szczycie, Krzysiek skręca na hotel, proszę, by dał znać, gdyby nie było miejsca, wówczas poczekam nań w Zawoi. Nie dojechałem jeszcze do Lotosu, gdy dostałem SMS-a. W takim razie kupuję sobie energetyka i zasypiam z nim w dłoni, czekając na kolegę. Po chwili przybywa Darek i zasypia pod sąsiednią ścianą. A w końcu dociera Krzysiek.

Robimy jeszcze jedno, nieudane podejście do szukania noclegu i ustalamy, że w takim razie przebijamy się przez Krowiarki, a następnie zjeżdżamy do Jabłonki. Tam, na Orlenie, podejmiemy decyzję, czy jedziemy dalej, czy bunkrujemy Krzyśka w jakimś agro, które na pewno w końcu się otworzy.

Po chwili żegna się z nami Darek, któremu niskie tempo wspinaczki przeszkadzało w zagrzaniu się. Zostajemy we dwóch. Krzysiek nie jest rozmowny, walczy ze snem, a walka jest naprawdę bohaterska. Ja nawet nie zasypiam, skupiony na pilnowaniu, by trafiał między białe linie na asfalcie. Nic nie działa. Puszczam muzykę z mojej playlisty, na której mam dosłownie wszystko, po ustaleniu, że wkurza go Sławomir, ryczę na cały głos "Miłość w Zakopanem", nic, nic nie działa. Krzysiek posykuje, przemieszcza się, ale robi to dość nieefektywnie, slalomem.

W końcu ustalam, ze trzeba gdzieś zaparkować na chwilę drzemki. Jak się zdrzemnie, to od razu będzie mu lepiej. Łatwo powiedzieć... Do dyspozycji mamy jedynie metalowe bariery, żadnego pieńka, cegłówki czy czegokolwiek innego. Ale jeśli się szuka, to w końcu się znajdzie! Na jednej z serpentyn stoi sobie altana. Bez zwłoki ładujemy się do środka i Krzysiek idzie spać. Ja decyduję się nawet nie drzemać, żeby przypadkiem nie przespać budzika. Po jakimś czasie dostaję nawet SMS-a: pisze do mnie Hipcia, leżąca już od dawna w ciepłym łóżku...

Dwa pierwsze Tiry nie obudziły kolegi, uczynił to trzeci, po dziewięciu minutach, minutę przed planowaną pobudką. Od tej pory było łatwiej, nie chciało się spać, więc szybko dotarliśmy na przełęcz i puściliśmy się w zjazd. Czego szybko pożałowaliśmy...

Do Orlenu mieliśmy około 20 km. Po 14 km zjazdu w kilku stopniach, we mgle, musieliśmy się zatrzymać, by choć chwilę się ogrzać. Zimno wchodziło z każdej strony, przeszkadzało, paraliżowało... zgodnie uznaliśmy, że żaden z nas tak jeszcze w życiu nie zmarzł.

W Jabłonce małe zawahanie, bo nie wiedziałem, czy stacja jest czynna całą dobę... była!



Nie ma limitu na postoje, na drzemki, na nic. Kawa, hotdogi (na które spokojnie poczekaliśmy) i śpiący Krzysiek. W międzyczasie słońce pojawiło się nad horyzontem, więc można było oczekiwać, że za chwilę będzie cieplej. W końcu, po bardzo długim postoju, zbieramy się.



Końcówka to, szczególnie od momentu, gdy zrobiło się ciepło, sama przyjemność. Przepiękne widoki, przyjemne podjazdy i radość ze zbliżającej się mety. Jeszcze ostatnie pagórki, podjazd przez Murzasichle, sztywny i przyjemny, droga Oswalda Balzera, kawałek zjazdu i... nagle materializuje się przy nas Szafar. To jest atak w ostatniej chwili!

We trzech dojeżdżamy do mety, witani z daleka oklaskami i z daleka słyszanym dzwonkiem mety.

Kilka metrów po kamieniach przed Głodówką i, na powitanie, zimne piwo od Hipci. No, i tak można świętować!



Czy jestem zadowolony? Ha, nawet bardzo! Tradycyjnie sezon został zakończony przyjemną, relaksującą wycieczką, po której można spokojnie oddać się posezonowemu jedzeniu ciastek i popijaniu ich kawą. Albo piciu piwa. Albo jedzeniu kebabów. A potem ciastek.

Pechowo-szczęśliwa kontuzja Krzyśka znacząco wpłynęła wyjazd: pechem, bo, wiadomo, kontuzja, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: gdybyśmy dojechali na metę kilka godzin wcześniej, musielibyśmy przeszkadzać wolontariuszom w drzemaniu nad stołem, budzić śpiących w pokojach ludzi... A tak: dojechaliśmy w pięknym słońcu i w pełni chwały, wśród okrzyków i oklasków. Czego chcieć więcej?

Dziękuję Krzyśkowi, Maćkowi i Darkowi za towarzystwo na trasie, było mi bardzo miło z Wami jechać!

  • DST 936.11km
  • Czas 41:06
  • VAVG 22.78km/h
  • Sprzęt Czorny
Piątek, 27 lipca 2018 Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Karpacki trochęHulaka

Karpacki Hulaka jest tak sympatycznym wyścigiem, że prawie z miejsca zadecydowaliśmy, że nie będziemy się na nim... ścigać. Oryginalna formuła, która polega na samodzielnym ułożeniu sobie trasy, prowadzącej przez co najmniej siedem z ośmiu obowiązkowych punktów, dała możliwość zrobienia sobie trasy czysto turystycznej, umożliwiającej ukończenie maratonu, ale przy okazji nabicia przewyższeń i zaliczenia gmin. I taka właśnie powstała: podczas gdy większość miała dystans w okolicach sześciuset kilometrów i ośmiu tysięcy metrów w górę, nasza była o siedemdziesiąt kilometrów dłuższa, a suma przewyższeń przekraczała dziesięć tysięcy. Do tego odpuściliśmy sobie zabieranie rowerów wyścigowych i pojechaliśmy na tych, których używamy do codziennych treningów. Jak turystyka, to turystyka.

W Krakowie stawiliśmy się w czwartkowy wieczór, wrzuciliśmy rowery do hotelowego pokoju, poszliśmy na pizzę, spakowaliśmy wszystko i... byliśmy gotowi.

Pobudka była przyjemna. Nigdzie nie musimy się spieszyć: jeśli nam się nie chce, to możemy poczekać, aż nam się zachce. Na tym maratonie, to zawodnik decyduje, którą godzinę wybierze sobie na start. Żeby jednak nie zbliżać się zanadto do drugiej nocy, postanowiliśmy ruszyć możliwie szybko i kilka minut przed wpół do dziewiątej byliśmy już na miejscu startu.

Opuszczenie Krakowa nie było przyjemnym wydarzeniem, ale mimo piątku ruch był nawet niewielki, więc dość szybko dotarliśmy do Wieliczki. Tam pojawił się pierwszy, ambitniejszy podjazd: krótka ścianka w okolicach piętnastu procent. I wtedy przeskoczył mi łańcuch. Jako że jestem bystry, błyskawicznie połączyłem fakty i przypomniałem sobie, że miałem wymienić małą tarczę... jakieś dwa lata temu. Nie wymieniłem, bo przecież na tym rowerze trenuję głównie pod Warszawą, gdzie z blatu się nie zrzuca. No to teraz mam za swoje.

Kilka próbnych przejazdów i okazało się, że jeśli jechać nieco wolniej, to nawet szesnaście procent uda się pojechać bez przeskakiwania, byle tylko niepotrzebnie nie kopać w korbę. Ucieszony nieco tym planem awaryjnym uznałem, że może będzie szansa podjechać najpoważniejsze podjazdy tej wycieczki bez podprowadzania.

Pogoda zapowiadała się ciekawa. Prognozy straszyły deszczem, chmury straszyły burzami, okulary parowały przy każdym podjeździe. Ale, póki co, było sucho i nie padało.

Minęliśmy Dobczyce i stamtąd wspięliśmy się na kilkunastu kilometrach o całe dwieście metrów w górę. Wypadałoby powiedzieć, że później mieliśmy w nagrodę zjazd do Mszany Dolnej, ale droga krajowa 28 była ruchliwa, do tego już przed samym miastem mijaliśmy jedną awarię ciężarówki, która stała... na środku pasa, blokując ruch w jedną stronę. A potem jeszcze, już w mieście, omijaliśmy solidny korek.

Z Mszany wyjechaliśmy tylko na zaliczenie gminy Niedźwiedź. Później wróciliśmy do miasta, za jakimś wiozącym węgiel traktorem, który jechał cały czas przed nami i, najwyraźniej, tą samą trasą przez miasto. Pokonałem niewielki podjazd i ruszyłem w zjazd. Gdzieś z przodu, na jednym z zakrętów, mignęła mi Hipcia, a kawałek dalej dojechałem do... stojącego na środku traktora. Stojącego na samym środku ostrego, stuosiemdziesięciostopniowego zakrętu. Gdy go ostrożnie omijałem, nagle z krzaków... zawołano do mnie. A po chwili zauważyłem, że w krzakach razem z rowerem leży Hipcia, która, najwyraźniej, naoglądała się turdefransów i, jak prawdziwy pros, wypadła z drogi na zakręcie.

Strat nie było, pomogłem jej się wygramolić z krzaków, po czym ruszyliśmy przed siebie, świadomi gromadzącego się nad nami pecha. Hipcia zaczęła powtarzać, że na pewno, jak tylko wjedziemy w Tatry, spotkamy jakiegoś niedźwiedzia. Albo całą wycieczkę niedźwiedzi. I że na pewno zjedzą nam rowery. No ale ile pecha można mieć?

W okolicy Rabki robimy pętelkę długości 20 km, by na pewno zaliczyć gminę Spytkowice i ruszamy na podjazd pod Obidową, jedynym słusznym wariantem, czyli tym prowadzącym przez Rdzawkę. Zaczęło się przyjemnie, lekko wznosząco, po czym ściana stanęła w poprzek, a na liczniku czasem pojawiała się cyfra 12% - ale tylko na łagodniejszych fragmentach. Te mniej łagodne sięgały 20%.

Wygramoliłem się tam bez większych problemów, ale bez większej przyjemności, bo zamiast cieszyć się podjazdem, głównie zastanawiałem się nad tym, czy tarcza mi nie przeskoczy. Na szczęście, poza dwoma incydentami, trzymała łańcuch elegancko. No, to jeśli jestem w stanie sprawnie pokonać dwadzieścia procent, to nie ma co się obawiać.

Z przełęczy puściliśmy się w przyjemny zjazd, który zakończył się bardzo ładnie: Orlenem. Szybki postój, zatankowane bardzo, bardzo dużo picia i można jechać dalej.

Przecinamy ostatnie duże miasto - Nowy Targ - i po chwili widzę na mapie zbliżające się do mnie serpentyny. Im bliżej jestem tego podjazdu, tym bardziej wygląda znajomo. W końcu przypominam sobie: to Przełęcz Knurowska, którą rok temu zjeżdżaliśmy na MPP. Cieszyłem się, że tym razem podjeżdżamy od tej strony, bo poprzednio podjazd był niewiarygodnie długi i bardzo łagodny. Teraz szybciutko byliśmy na szczycie, a potem puściliśmy się w długachny zjazd aż do Gabonia.

Tam czekała na nas Przehyba. Podjazd srogi, trzymający do samego końca i wyciągający z człowieka całą jego wodę. Do tego zjazd był na tyle kręty, że nie można było zjeżdżać inaczej, niż bardzo ostrożnie. Po zjeździe czekały na nas dwie małe, ale strome ścianeczki i już widziałem na horyzoncie zaplanowany postój na Orlenie w Piwnicznej-Zdroju.

Właśnie zjeżdżałem z jakiejś niewielkiej górki, z wiatrem w twarz, więc z prędkością do 35 km/h, gdy zobaczyłem biegnącego psa, który wyrwał się swojej pani i biegł przed siebie, jakoś bokiem chodnika. Pies, jak pies, wiele takich mijałem. Gdy już był niedaleko mnie, nagle spojrzał mnie tym psim, bezmyślnym wzrokiem, w którym były słowa "zabawa" i "rower fajnie zabawa", oraz "lubie rower fajnie zabawa". Gdy wciskałem hamulce, było za późno. Wbił się dokładnie pod przednie koło. Lecąc zrobiłem, razem z rowerem, przewrót w przód, niezbyt fachowo, bo uderzając głową i barkiem o asfalt, po czym się zatrzymałem.

Dziewczyna zabrała bezmyślne bydlę i zwinęła się szybciej, niż uświadomiłem sobie, że powinienem ją zatrzymać na miejscu. Pozostało tylko sprawdzenie stanu faktycznego. Kilka zadrapań, boląca głowa (raz w życiu przydał się kask) i przednie koło zwinięte w osiem.

Poluźniłem hamulec i doturlaliśmy się do Orlenu (o ironio, był na wyciągnięcie ręki, trzysta metrów dalej!). Tam zabrałem się za próbę centrowania, ale jedyne, co osiągnąłem, to stan, w którym koło prawie nie zawadzało o klocki hamulcowe. W tym momencie dalsza jazda - 260 km przez Słowację, była bez sensu. W przypadku tak rzadko plecionego koła (18 szprych), które i tak nadwyrężyłem usiłując je wycentrować, pęknięcie pojedynczej może oznaczać to, że nie da się jechać dalej, nie mówiąc już o tym, że w obecnym swoim stanie koło nie gwarantowało mi bezpiecznego hamowania.

Po dłuższym namyśle i głębokiej wewnętrznej walce, Hipcia decyduje się odpuścić dalszą część trasy i towarzyszyć mi w drodze powrotnej do Krakowa. Jako że dzień później w Krakowie miał wylądować Tomek, ustaliłem z nim, że przywiezie mi na miejsce nowe koło. Na stacji kupujemy odrobinę jedzenia i zwijamy się na ostatni pociąg do Krakowa. Dopiero w pociągu, mając dużo czasu na przemyślenia, dochodzimy do wniosku, że, naprawiwszy rower, można następnego dnia ruszyć na trasę, wracając pociągiem w to samo miejsce. Pod warunkiem, że uderzenie w głowę to po prostu zwykłe uderzenie w głowę. Na razie w tejże mi ciągle huczało i szumiało.

W Krakowie lądujemy przed północą, meldujemy się w hotelu, kupujemy pizzę, pijemy piwo i idziemy spać.

Poranek wita mnie napiętym harmonogramem, bo najpierw jadę odebrać chłopaków z dworca, potem już, z kołem, wracam i czynię rower sprawnym do bezpiecznej jazdy, idę na hotelowe śniadanie, po czym jedziemy na PKP Kraków Płaszów. Jedziemy tam tylko po to, by dowiedzieć się, że pan konduktor nie zgadza się na przewiezienie nam rowerów (bo tak jest ustawiony skład: tu jest wagon służbowy, tu jest pierwsza klasa, nie ma wagonu na rowery, więc przykro mi). Gdybyśmy wiedzieli, że wystarczy mieć ze sobą kilka dużych worków na śmieci... niestety, dowiedzieliśmy się tego dopiero później.

Pociąg odjeżdża. Siadamy na ławce. Upał powoli staje się nie do zniesienia. Ale trzeba się podnieść. Jeśli nie po trasie Hulaki, to przejedziemy się inaczej. Gminy same się nie zaliczą.

  • DST 209.58km
  • Czas 08:40
  • VAVG 24.18km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 30 czerwca 2018 Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, solo, ze zdjęciem

Pierścień tysiąca chmur

Jeszcze nie do końca zdążyłem odpocząć po Pięknym Zachodzie, a już trzeba było na nowo pakować rzeczy do samochodu i szykować się na kolejny wyścig. Tym razem - już po raz czwarty - mieliśmy pojawić się w bazie w Świękitkach, by stanąć na starcie "Pierścienia".

Na miejsce dojechaliśmy późnym popołudniem, rozbiliśmy namiot tak, jak zwykle, w dalekim kącie i... w zasadzie tyle musieliśmy robić. Start solistów przewidziany był jako przedostatni (po dwusetce jadących w kategorii Open), a tuż przez kilkoma osobami jadącymi w kategorii "Team". Do tego lista startowa została przygotowana na podstawie aktualnej klasyfikacji PP Ultra, w kolejności od osób ostatnich na liście. Nasza godzina startu to kilkanaście minut po... dziesiątej. Dlatego też wszystko, co związane z bezpośrednim przygotowaniem startowym, zostawiliśmy na dzień startu, skupiliśmy się na wypoczynku i wystawianiu się na przejmujący, chłodny wiatr.

Towarzystwa dotrzymywał nam Wojtek, który dość szybko przeniósł się ze swoimi bagażami w bezpośrednią bliskość naszego namiotu. W bazie działo się niewiele, każdy jedynie, przy tym wietrze, ubierał się jak mógł i wciskał głowę w ramiona, więc wiele czasu tam nie spędziliśmy. Pogadaliśmy jeszcze trochę przy namiocie, a gdy zaczęło robić się szarawo, Wojtek wbił się w swój śpiwór i NRC-tkę, my w namiot i tak zakończyliśmy dzień.

Budzik nie musiał wcale dzwonić. Pierwsi zbierający się zawodnicy już snuli się po terenie rozmawiając i powoli narastający harmider spowodował, że w końcu wstaliśmy dwadzieścia minut przed zakładaną pobudką. Do tego w nocy Wojtek za to - to zapewne taktyka rozpraszania przeciwników - szeleścił tą swoją folią przy każdym ruchu. Ale mimo wszystko czułem się wyspany. A Hipcia, tradycyjnie, nie.



Przypiąłem torby do rowerów: sam zarzuciłem sobie małą podsiodłówkę z narzędziami i lokalizatorem, na górę ramy torbę na telefon i drugą, mniejszą, na żele i dokumenty, a pod ramę szeroką przestrzeń na kurtki, rękawki i nogawki. Dwie ostatnie pozycje z tej listy opuściły torbę, gdy tylko zobaczyłem, jaka temperatura się szykuje, bo postanowiłem w nich jechać jednak już od startu. Hipcia za to wzięła dwie torby na ramę i większą podsiodłówkę z Bikepacka.



W końcu zbliżyła się godzina dziesiąta i mogliśmy spokojnie doturlać się na start. Startowały już pierwsze grupy solistów, na razie paczkami, ale ostatnia dwunastka (czyli grupa prowadząca w klasyfikacji PP Ultra) miała być wypuszczana co minutę. Poczułem się nie na miejscu, bo sam puchar mnie niewiele interesuje. Wysokie miejsce na liście zawdzięczam przejechaniu PZ w wersji 1900 km, który dawał maksymalną ilość punktów, więc na siódmym miejscu rankingu pojawiłem się niejako przypadkiem. Poczułem się jeszcze bardziej nie na miejscu, gdy podszedł do mnie Robert i zaczął opowiadać o tym, jak to nasza dwunastka może namieszać w klasyfikacji i że do końca nie będzie nic wiadomo. "Namieszać", ja, akurat.

Odcinek 1: Start - Jeziorany

O moim "mieszaniu" w klasyfikacji najlepiej mogło powiedzieć kilka pierwszych minut po starcie, kiedy to błyskawicznie objechała mnie pozostała szóstka solistów. Hipcia mruknęła tylko, tradycyjnie, "co tak wolno?", Wojtek za to szturchnął krzycząc "berek". I tak oto ostałem na końcu stawki.

Czy na ten wyścig miałem jakiś plan? Owszem. Zamierzałem zmierzyć się z zeszłorocznym Pierścieniem, który poszedł mi bardzo dobrze i przy okazji sprawdzić, czy dam radę pojechać mocniej niż wtedy. A do tego, skoro mam już jechać na poważnie, postanowiłem również wrócić do dawno nie widzianej atrakcji i pooszczędzać czas na postojach.

Już na samym początku czuć było, kto dziś będzie rozdawał karty. Wiatr wcale się z nami nie bawił. Mocne powiewy pojawiały się znienacka zza pagórków, znikały w lasach, albo, przeciwnie, zdradliwie dmuchały zza drzew. I chociaż nie było groźby zostania zepchniętym z drogi przez takie dmuchnięcie, to jechało się ciężko i wolno.



Chwilę później dostałem wiadomość od mamy: "Źle się czujesz, że jedziesz ostatni?". No tak, motywacja na poziomie eksperckim. Gdybym jeszcze do tego wszystkiego nie wiedział, że startowaliśmy w odwróconej kolejności... W sumie, to ta odwrócona kolejność budziła moją ciekawość: wszyscy mamy tak samo ciężkie warunki, przez co jadę dość wolno, ale wcale nie jakoś słabo (a wręcz przeciwnie - jechałem raczej mocno), a ciągle nie spotykam nikogo.

Po chwili przegoniła mnie dwójka jadąca w kategorii Team. Profesjonalnie, bez zbędnych gestów (nie, żebym oczekiwał, że pozdrowią jakiegoś spotkanego trzepaka, takiego jak ja), z tyłu techniczne auto z kogutem, prędkość obiecująca... Śmignęli i jeszcze przez chwilę widziałem ich na kilku pagórkach. A potem zostałem sam.

Na PK w Jezioranach zjechałem tylko na momencik. Zabrałem banana, uzupełniłem picie i - mijając się z trójką innych zawodników z kategorii Team - ruszyłem na dalszą część wycieczki.

Odcinek 2: Jeziorany - Mrągowo.

Gdy po raz kolejny roztrząsałem zawiłości zależności między ilością watów, które mogę wykręcić, a tym, co kręcą inni i zastanawiałem się, czy to po prostu ja nie potrafię jeździć pod wiatr, nagle... na horyzoncie zobaczyłem rowerzystę. No proszę, pierwszy. Z wyprzedzeniem go miałem pewne trudności, bo miałem wrażenie, że od kiedy mnie spostrzegł, zaczął mi uciekać, ale jednak został z tyłu. A potem minąłem jeszcze koleżankę. I jakiegoś zabłąkanego openowca.



Wiatr nieustannie wiał, wyłączyłem muzykę, bo wraz z nieustającym szumem wichru zaczynała mnie skutecznie usypiać. Odcinek do Mrągowa, nieco bardziej płaski, pokonuję już sporo szybciej.

Na punkcie mijam się z kolejnymi zawodnikami. Wygląda to tak, jakby ktoś nagle rozsypał zawartość worka z kolarzami: nie było, a tu nagle są wszędzie.

Odcinek 3: Mrągowo - Wydminy

Tuż za miastem... wyprzedzam kolejną grupkę kolarzy. Tym razem jadą dość ciekawie, tj. jedyny solista w grupie (Marecky) jedzie na końcu, trzymając obowiązkowy odstęp, ale pozostała trójka (openowców!) jedzie... tak samo! Na trasie zobaczę jeszcze sporo takich sytuacji, gdzie ludzie mogący jechać sobie na kole, jadą w praktyce solo, często nawet w zasięgu wzroku.



Trzy niewielkie pagórki na drodze do Rynu mijają bezboleśnie, dalej jest znany i sklęty chyba przez wszystkich kilkunastokilometrowy sektor MTB. I tu: niespodzianka! Trochę nierówności zostało, ale część drogi została wyremontowana i takich paskudnych, naprawdę paskudnych dziur, jest może jedna trzecia całości. W tych warunkach wietrznych to bardzo dobra wiadomość, bo tutaj mamy - po raz pierwszy dzisiaj - wiatr w plecy.



W tym momencie dokonuję pierwszej próby skorzystania z telefonu i - w związku z tym, że Hipcia jest niedostępna (jak się potem okazało, telefon odblokował się w kieszeni i uruchomił sam sobie tryb samolotowy) - dzwonię do Krzyśka. Rozmowa polega głównie na mówieniu, z słuchaniem jest gorzej, bo wiatr powoduje, że średnio się słyszymy. Umawiamy się na rozmowę w innych, bardziej sprzyjających warunkach.



Mijam przystanek, na którym usiłowałem dwa lata temu spać i ruszam dalej, w stronę Wydmin. Ostatni odcinek z wiatrem w plecy i... oj, ile tu rowerów!

Punkt jest dosłownie zasłany rowerami, na zewnątrz stoi spokojnie dwadzieścia osób i drugie tyle w środku. Nikt się nie spieszy, panuje raczej radosna atmosfera sobotniej przejażki niż jednego z natrudniejszych polskich maratonów. Uzupełniam tylko bidony, wrzucam w kieszeń banany i batona i ruszam dalej.

Odcinek 4: Wydminy - Dowspuda

Jadę. Wyprzedzam. Robię zdjęcia. Dalej jadę. Wiatr... pomaga. Albo przynajmniej nie przeszkadza. Nie wiadomo, kiedy mija te sześćdziesiąt kilometrów, a ja wykręcam najlepszą średnią odcinka - 29 (tak, wiem, niektórzy mieli takie z całości).



Zjeżdżam na punkt. A tam... Zaraz, proszę państwa, tu jest tylko jedna osoba z Sanatorium i jestem to ja. Dlaczego Wy wszyscy tak bardzo nic nie robicie?!

W sali karczmy panuje ruch i hałas jak w górskim schronisku późnym popołudniem, gdy każdy już zszedł ze szlaku i właśnie sączy kolejne piwo. Jest pełno. Obecny na punkcie Robert wskazuje mi, gdzie są izotoniki, dzięki temu tankuję bidony do pełna i ruszam.

Odcinek 5: Dowspuda - Sejny.

Wiatr wieje w bok, ale jakoś tak, że i trochę pomaga, i do tego nie będzie szumiał w mikrofonie. A skoro tak, to próbuję dzwonić - najpierw Hipcia, która jest poza zasięgiem, a potem wracam do rozmowy z Krzyśkiem. Potwierdzam u niego informację, którą zdobyłem rzucając okiem na monitoring: Wojtek stracił kontakt z czołówką i jedzie kilka kilometrów przed Hipcią. Ja z kolei traciłem: do Wojtka równe 20 km, do Hipci: 14.

Przy miłej rozmowie czas szybko płynie, więc nawet nie wiem, kiedy przelatuję przez Augustów i ląduję na przyjemnej, asfaltowej DDR prowadzącej wzdłuż krajówki w kierunku Sejn. Gdy w końcu przestajemy rozmawiać, akurat tuż za mną pojawia się kolarz, wyprzedza mnie i trzyma tempo zgodne z moim, więc dopasowuję się do niego, jadac dobre 200-300 m z tyłu. Powoli, jadąc w takim "zespole" doganiamy widoczne na horyzoncie dwa światełka.

Ten odcinek trasy ma różne opinie: Hipcia go nie cierpli, bo jest przeraźliwie nudny, a mi właśnie się podoba, jest lekko wznoszący, na dobrym asfalcie, pozwala przejechać ten fragment równym i mocnym tempem.

W międzyczasie zaczyna się robić szaro i włączam lampkę. I robi mi się trochę smutno, gdy widzę, że nie świeci tak, jak powinna świecić. Owszem, baterie była nie pierwszej nowości, ale powinna wystarczyć i to z zapasem, tymczasem powoli przestaje mi się podobać to, co widzę. Na razie jednak i tak muszę poczekać, aż zobaczę, jak spisuje się w ciemności; w razie czego powinienem mieć komplet baterii w przepaku.

Tuż za skrętem na Sejny, ledwo kilka kilometrów przed miejscowością, staję na poboczu na przerwę techniczną i nagle słyszę... trzeszczenie. Taki nieprzyjemny, znany każdemu odgłos, który wydaje guma trąca o metal. Natychmiast sprawdzam powód i dochodzę do wniosku, że co najmniej od Augustowa jadę z trącym o obręcz klockiem. Gdy poprawiam go, robi się od razu przyjemniej. A i jakoś prędkość - mimo jazdy pod wiatr - rośnie. Do wspomnianych kolarzy straciłem trochę czasu, ale bez oporów generowanych przez hamulec (umówmy się: bez takich oporów to każdy potrafi) odrabiam to w mgnieniu oka, jeszcze w mieście wyprzedzając jednego z zawodników.

Punkt w Sejnach zapamiętałem z zeszłego roku i liczyłem na to, że będzie równie dobrze wyposażony. Nie przeliczyłem się. Są izotoniki (na których bardzo mi zależało), drożdżówki, wafelki i nawet cola! Zabieram wszystko do kieszeni, po raz kolejny tego dnia żałuję, że postanowiłem nie korzystać z punktów bardziej niż upychając prowiant po kieszeniach. Ominęły mnie już dwa obiady, teraz musiałem odmówić kawy... A zaraz przecież DPK, a w nim pewnie znowu coś ciepłego, a ja znowu będę... ech.

Odcinek 6: Sejny - Rutka Tartak

Już na samym początku wyprzedzam dwóch openowców. Po chwili - ku mojemu zdziwieniu - jadę już sam. Odpuszczam więc trochę (nie znoszę kogoś wyprzedzać po to, by zaraz mnie wyprzedził) i korzystam z coli. A potem zjadam drożdżówkę. Czy cukier zadziałał, czy - co wydaje się mało prawdopodobne - kofeina, nie wiem, dość powiedzieć, że zaczyna mi się jechać bardzo dobrze.

Jedyne, co mnie martwi, to lampka. Już widzę, że jest źle i nie chce nawet czekać na punkt kontrolny, który napotkam w ciągu godziny z lekkim haczykiem. Postanawiam zajść do pierwszego napotkanego sklepu.



W jakimś lesie zauważam najpierw, z daleka, czwórkę kolarzy, a potem wyprzedza mnie samochód wspomnianej na początku relacji grupy z kategorii team. Zastanawiam się, co robi w tym miejscu, skoro jego zawodnicy pewnie są gdzieś z przodu, z daleka słyszę, że rozmawia z chłopakami jadącymi przede mną, potem mówi do nich coś przez megafon... Zaraz, to są oni? Powoli zbliżam się do nich, ale widzę, że samochód przeszkodzi mi, a ja przeszkadzam jemu, dojeżdżając w tak niezdecydowany sposób, więc przyspieszam troszeczkę i wyprzedzam całą grupę, przy okazji upewniając się, że z widocznej na starcie swady nic nie zostało, teamowcy przerzucili się już na tempo rekreacyjne.

Dojeżdżając do Szypliszek wiedziałem, że będzie dobrze. Z daleka rzuciły się w oczy kontury stacji benzynowej i ciężarówek. Zjeżdżam z trasy, kupuję baterie, pożyczam śrubokręt i wymieniam bateryjki. Po czym wracam na trasę i... chyba nikt w międzyczasie mnie nie wyprzedził.

Na sam koniec jeszcze odrobinka przyjemności na zjeździe do Rutki i 55 km/h wyciągnięte pod ukośnie wiejący wiatr i jestem.

Pod budynkiem stoi sporo rowerów. W środku spotykam Kuriera, który dopiero co złapał gumę i chyba przestało mu się spieszyć. Wskazuje w kierunku leżących w oddali materacy, mówiąc, że skoro już jadę, to mogę zabrać Wojtka. Wspomniany faktycznie leży sobie pod różowym kocykiem i chwilowo ma dość. I wygląda jakby nie chciał jechać. Ale to tylko kwestia czasu. Biorę przepak i, przy okazji przebierania się (założyłem cieplejsze nogawki i grubsze skarpetki), zaczynam motywację. Nie jestem w tym dobry, ale ludzie są w stanie zrobić wszystko, bylem tylko się zamknął i dał im spokój. W tym przypadku po raz kolejny odnoszę zwycięstwo: gdy pakuję fanty z torby do kieszeni i pochłaniam w trzech łykach energetyka, widzę jakiś ruch przy materacu. Zakładając wiatrówkę zamieniam jeszcze kilka słów z Kurierem i dowiaduję się, że Hipcia zarzuciła takie tempo, że zajeździła Zdzicha, który właśnie zbierał siły tu, na punkcie (a byłem pewien, że nadal jedzie względem niej na radar).

Odcinek 7: Rutka Tartak - Gołdap

Po chwili widzę za sobą światło, a po kilku kolejnych sekundach pojawia się Wojtek. Jakoś nie wygląda na szczęśliwego, towarzyszy mi kawałek na podjeździe, po czym staje w korbach i momentalnie mi odjeżdża. Z tyłu zostaje jedno światełko - jadący za mną "jakiś solista z punktu", jak mi to wyjaśniono.

"Jakiś solista" zaczyna mnie denerwować. A właściwie nie on, tylko jego lampka. Jest na tyle mocna, że świeci podobnie, czy jest za mną sto, czy trzysta metrów, więc nie wiem, czy mnie właśnie nie wyprzedza i co chwilę, przed ominięciem każdej czarnej ciapki na asfalcie, muszę oglądać się przez ramię. Postanawiam więc go zgubić. Na kilku dynamicznych, krętych zjazdach odstawiam go na kilkaset metrów, na kilku pagórkach nawet udaje mi się go nie widzieć z jednego szczytu patrząc w kierunku drugiego. Dwukrotnie już byłem pewien, że zniknął, ale po chwili jego lampka magicznie pojawiała się jakieś dwieście metrów za mną. Skoro tak, to stwierdziłem, że trzeba popchnąć w drugą stronę i odpuściłem. Po chwili kolega zrównał się ze mną: "Ej, no, dawaj, dawaj, ciśnij, tak fajnie mnie motywowałeś!".

Niestety, promocja na motywację się skończyła. Kolega musiał ruszyć sam do przodu, a ja upewniłem się, że odjechał wystarczająco daleko, żebym tym razem ja go nie wkurzał i ruszyłem swoim tempem.

20 km przed punktem kontrolnym mijam mnie drugi zawodnik i... tyle. Od tego momentu aż do punktu jadę zupełnie sam.

Na punkcie biorę bułkę, pomidora, napełniam bidon i ruszam przed siebie.

Odcinek 8: Gołdap - Sztynort

Już na początku mija mnie łącznie trzech kolarzy, którzy jadą... w przeciwną stronę. Jeden z nich nawet macha i coś do mnie krzyczy. Wtedy nie wiedziałem, że to Wojtek, który przegapił punkt i wracał się doń, dokładając do całej imprezy dwadzieścia nadmiarowych kilometrów.

Zanurzyłem się znowu w odchłań nocy. W międzyczasie założyłem jeszcze jedną kurtkę, osiągając pełny komfort termiczny (minimalna temperatura sięgnęła siedmiu stopni), ale z tą "nocą" było różnie. Księżyc dawał bardzo dużo blasku, do tego gdy tylko łuna zachodu zniknęła po jednej stronie, natychmiast po drugiej pojawiła się łuna wschodu. Nie pomagało to, oczywiście, w zacienionych fragmentach, gdzie niezbędną stawała się taktyczna latarka robiąca za światła drogowe.



Na punkt w Sztynorcie dojeżdżałem już w pełnym świetle dnia. Odmówiłem porcji naleśników (nawet Hipcia się na nie zdecydowała!) i, mijając się z jednym solistą, ruszyłem tuż za nim.

Odcinek 9: Sztynort - Reszel

Zaczęła się moja samotna jazda. Od momentu, gdy jadący przede mną kolega zniknął mi z oczu, aż do mety, przez 150 km, nie zobaczę żadnego zawodnika. Rzut oka na aplikację monitorującą mówi mi, że jeśli nikt nie dostanie jakiegoś zastrzyku energii, albo ja zauważalnie nie osłabnę, to nikt mnie już nie dogoni (a i wtedy musiałby mnie dodatkowo wyprzedzić o co najmniej 10 minut, żeby być sklasyfikowanym przede mną). Kwestią otwartą pozostają zawodnicy przede mną: do Hipci mam stratę 23 minut, do pozostałych dwóch zawodników między nią a mną, nieco mniej, ale obaj mają numery powyżej 40, więc musieliby mnie wyprzedzić mnie o jakieś pół godziny. To były tylko przybliżone szacunki, bo nie wiedziałem, o której kto startował (a nie chciało mi się tego sprawdzać), ale przynajmniej miałem motywację, żeby nie odpuszczać.

W końcu odezwał się telefon. Hipcia zorientowała się, że jest zablokowany i nareszcie można zamienić kilka miłych słów.

Wyjechałem na prostą w kierunku Kętrzyna, przetestowałem tamtejszą DDR (już od kilku edycji chciałem sprawdzić, jak jest zrobiona) - całkiem przyzwoicie, wyjąwszy upierdliwe krawężniki, które zachęciły mnie do przerwania testu i powrotu na jezdnię.

I tu nastąpił moment rowerowego zaćmienia. Jadę sobie elegancko, jakiś niewielki zjazd, coś około 40 km/h na liczniku i myślę "Kurczę, ale fajny asfalt, musimy sobie tu kiedyś na rower przyjechać!". Nie, nie zasypiałem. Rower najwyraźniej stał się itegralną częścią mnie.

Jeśli wcześniej było przyjemnie, to być przestało zaraz po skręcie na Reszel. Asfalt zrobił się niewiarygodnie wręcz dziurawy. Każdy, kto jechał, wie, o czym mówię, jeśli ktoś nie miał tej przyjemności, to powiem, że jest to nawierzchnia dobra na fulla, bo MTB tu się do niczego nie nada. Praktycznie z chwili na chwilę straciłem motywację do czegokolwiek. Obite siedzenie nie chciało siedzieć, jazda na stojąco była męcząca, więc uskuteczniałem jakąś przedziwną krzyżowkę, stan pośredni między siedzeniem a staniem w korbach.

W Reszlu jeszcze kawałeczek po bruku i jest. Restauracja, w niej siedzi Robert. Okazuje się, że mogę dostać coś do jedzenia na miejscu, na drogę nic nie dostanę, wody... też nie ma. Na szczęście miałem jeszcze jakieś zapasy, więc zwijam się szybko i lecę dalej.

Odcinek 10: Reszel - Lidzbark Warmiński.

Od kiedy za Kętrzynem zaczął się sektor terenowy, odliczałem kilometry do Lidzbarka. Praktycznie cały ten fragment to jedna wielka dziura na dziurze. Jazda przestała się kleić i pogodziłem się z tym, że ten z kolegów, który jechał bliżej mnie, wyrobi nade mną taki zapas, że spokojnie mnie wyprzedzi. Pozostało tylko walczyć o jak najlepszy czas... tylko jak, na tych grzmoconych wertepach!? Odliczyłem od 24 godzin w tył i wyszło mi, że - czysto teoretycznie - mam szansę zmieścić się w dobie. Musiałbym tylko... przyspieszyć i utrzymać takie tempo, jak wczesniej.

Czyli znikąd nadziei.

Po wszystkim dowiem się, że średnia z tego odcinka jest najniższą z wszystkich z tego wyścigu: tylko 23 km/h. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale już to czułem.

Minąwszy Bisztynek, na krótkim fragmencie dobrego asfaltu na Bartoszyce uświadomiłem sobie, że nic się nie kręci. Ani się nie trzyma kupy. Ani nic w ogóle. Ogarnęła mnie kleista niemoc, otulająca wszystko dookoła i zapobiegająca generowaniu jakiejkolwiek mocy: wiedziałem, że trzeba kopnąć w tę korbę, ale rower był tak giętki, nogi tak miękkie, że jedyne, do czego mogłem się zmusić, to przebieranie nimi na przemian. Zacząłem zasypiać, rozbudziłem się, ale, mimo że rozbudzony, na nowo wpadłem w kleistą nicość znużenia. W międzyczasie ładny asfalt ustąpił, po skręcie na Lidzbark, asfaltopodobnej papce, a miernik mocy po raz kolejny pokazał zdecydowanie zbyt niską wartość.

I wtedy trafił mnie szlag.

Wydarłem się wszem wobec. Na to, że nawet w Albanii potrafią naprawiać dziurawe drogi. Na to, że to jest droga wojewódzka, a lepsze są niektóre gruntówki prowadzące w pola. Na to, że jak tak będę dalej jechał, to ten Lidzbark wcale się do mnie nie przybliży.

Kazałem sobie wziąć, kurwa, dupę w troki.

Wziąłem. I trafiał mnie szlag. Byłem wściekły na tę cholerną drogę, na cholerny wyścig, na cholernego mnie, który każe mi jechać. Ale dojechałem. Ostatnie dziury, ostatnie slalomy i, w końcu, Lidzbark. Stąd zacząć się miał dobry asfalt, z jednym lekko nierównym fragmentem między Ornetą a Lubominem.

Punkt kontrolny był dużo lepiej wyposażony niż rok temu. Dostałem energetyka, banana, trochę dobrych rad i sporo dobrego humoru. Proponowano mi nawet ciepłe jedzenie, ale uznałem, że trzeba się spieszyć.

Odcinek 11: Lidzbark Warmiński - Meta

Nie wiem, czemu tak źle mi się jeździ po wertepach. Gdy tylko zrobiło się równo, od razu zacząłem jechać. I było miło (oczywiście pomijając buntujące się mięśnie). Wiatr co prawda wiał w twarz, potem przeszedł w boczny, ale jednak kilometry wchodziły i liczyłem na to, że uda mi się zejść poniżej 24 godzin.



W pewnym momencie droga skręciła bardziej na południe i wiatr nawet, jak na dzisiejsze standardy, przestał aż tak bardzo przeszkadzać. Ułożyłem się wygodnie na lemondce i zacząłem korzystać z dodatkowej pomocy. W międzyczasie rzuciłem okiem na aplikację i wyszło mi, że teoretycznie jest szansa na wyprzedzenie kolegi, którego goniłem. Bardzo mi się nie chciało tego robić, ale uznałem, że będzie bardzo głupio, jak odpuszczę i okaże się, że wyprzedził mnie o minutę. A poza tym i tak chciałem zmieścić się w dobę, nie?



Im bliżej mety, tym mocniej cisnąłem. Albo inaczej: im bliżej mety, tym bardziej bolało ciśnięcie na podobnym poziomie. Ostatni, wredny i niekończący się podjazd na Warpnik, długi zjazd w kierunku Szypliszek i zostały mi tylko podjazd i zjazd. Sięgnąłem po jakieś ostatnie rezerwy i zrobiłem dynamicznie najpierw podjazd, a potem uznałem, że na zjeździe głupio tak nie dokręcić do 50 km/h, więc... kopnąłem w korbę jeszcze ostatni raz.

A potem tylko hamowanie i spokojny dojazd po szutrze. Monitoring kończy się na asfalcie, szuter nie gra z zawodnikami.

Powitano mnie, podpisano kartę startową, Oskar wręczył mi medal. W oddali przeszła wracająca spod prysznica Hipcia.

Zignorowałem niewielki szum w uszach i ruszyłem po bigos. Usiadłem i go zjadłem. A potem zorientowałem się, że mamy problem. Duży problem.

Najpierw zakręciło mi się w głowie i zdiagnozowałem to jako efekt zabawy z przyspieszeniem na końcówce. Za tym poszedł jednak żołądek, który wskutek tej karuzeli zapragnął pozbyć się tego, co przed chwilą doń wrzuciłem. Czy to wszystko? A jak przypomnę, że przewód pokarmowy ma dwa końce?

Tak. Jesteśmy w dupie. Dosłownie. Nie mogę się podnieść, bo kręci mi się w głowie. Nie mogę zrzucić, bo głupio tak przy stole. A tego ostatniego nie mogę, bo... nie, że tam przy ludziach, że wstyd i obciach: w spodenkach mam szelki. Zanim zdejmę kurtkę, to będzie już po wszystkim. A potem weź to pierz.

No nic, wcisnąłem pośladki mocniej w taboret, położyłem głowę na rękach i poczekałem, aż organizm zsiądzie z karuzeli, jednym uchem słuchając, jak osoby stojące w pobliżu półgłosem rozmawiają nade mną o mnie, jakbym był martwy, albo co najmniej nieprzytomny.

Wystarczyło pięć minut. Orbita wróciła na swoje miejsce, a skoro tak, to i żołądek się uspokoił. Po chwili poszedłem się przebrać, nieco się zdrzemnąłem i rozpoczęliśmy bardzo długie nicnierobienie - w towarzystwie Wojtka, który w międzyczasie dojechał na metę. Obijaliśmy się chyba na wszystkie możliwe sposoby aż... nadszedł czas oficjalnego zakończenia imprezy. Hipcia skasowała przysługującego jej dzika za pierwsze miejsce wśród kobiet, a potem pozostała nam tylko długa i dość męcząca droga do domu...



Podsumowanie

Błędem jest uważanie, że "Pierścień" jest łatwym wyścigiem. To "tylko" sześćsetka, ale poziom przewyższeń robi z niego jeden z najtrudniejszych maratonów w Polsce. Paradoksalnie, łatwiutki "Bałtyk-Bieszczady" jest przy nim zaledwie przejażdżką i, jak to napisano na forum Podróże Rowerowe, to BBT powinien być kwalifikacją do PTJ, a nie na odwrót. Pogoda zawsze dodaje jeszcze jeden stopień trudności, niezależnie, czy są to topiące opony upały, deszcze, czy, jak w tym roku, mocny wiatr. Za każdym razem, gdy patrzę, przez jak długo zjeżdżają na metę kolejni zawodnicy, umacniam się w przekonaniu, że prawdziwymi bohaterami nie są ci, którzy spędzą na niej najkrócej. Dwadzieścia kilka godzin jazdy kontra prawie czterdzieści pod zniechęcający, wypruwający flaki wiatr, niekończąca się trasa, punkty, które wcale się nie przybliżają... Tak, brawa dla tych, którzy spędzili w tych warunkach jak najdłużej!

Jeśli chodzi o mój występ, to jestem bardzo zadowolony. Udało mi się zrobić to, czego nie zrobiłem rok temu, czyli utrzymać równe i mocne tempo przez cały czas trwania wyścigu (a nie tylko do fragmentu przed Gołdapią). Nie obijałem się jakoś na postojach, ale też nie pędziłem z tym jak szalony. Konieczność jedzenia tego, co ma się w kieszeni, spowodowała niewielkie problemy żołądkowe (zgaga zaczeła się jakieś 200 km przed metą), ale na tak krótkim wyścigu można sobie na takie coś pozwolić. A do tego, mimo wiatru, dobrze się bawiłem, zrobiłem sporo zdjęć...

To był moj czwarty występ na Pierścieniu i wydaje mi się, że jak na razie zostanie ostatnim. Na pokonywanie tej samej trasy po raz piąty mógłbym się skusić tylko pod warunkiem jazdy czysto turystycznej: najadając się do pełna, wysypiając do rana i pewnie w kategorii open, z większą grupą, żeby się niepotrzebnie nie zmachać.



  • DST 613.42km
  • Czas 23:00
  • VAVG 26.67km/h
  • Sprzęt Czorny
Sobota, 28 kwietnia 2018 Kategoria > 400 km, do czytania, Hipek poleca, solo, ze zdjęciem

(prze)Piękny Wschód

Na otwarcie sezonu ultra tradycyjnie, jak w dwóch ostatnich latach, wybraliśmy się na Piękny Wschód do Parczewa. Zapowiadała się przyjemna jazda, bo, w przeciewieństwie do "tradycyjnej" pogody, zanosiło się na ciepły, słoneczny dzień, a do tego, co jest kolejną tradycją w moim przypadku, dla odmiany nie zaraziłem się niczym i jechałem... zdrowy.

Do Parczewa przyjeżdżamy w piątek po południu, załatwiamy szybko pierwszą część obowiązkową, czyli podpisy na liście startowej i pobranie wszystkich potrzebnych materiałów (po raz drugi z rzędu sponsorem wyścigu był Olimp, dzięki czemu na wejściu dostaliśmy już reklamówkę pełną różnych specyfików) i zwijamy się do hotelu, gdzie zaczynamy od drugiej, obowiązkowej części, czyli spakowania rowerów i siebie, przygotowania wszystkiego, by na rano było gotowe i... można się relaksować.

W międzyczasie pojawił się Tomek, więc Sanatorium było już w komplecie. Pogadaliśmy, pojedliśmy i wcześnie, bo jeszcze przed 22:00 zebraliśmy się do spania.

Noc nie należała do udanych, co prawda szybko zasnąłem, ale w pokoju było zdecydowanie za ciepło, a obudziwszy się przed piątą, do samego budzika praktycznie tylko drzemałem, wstałem więc nie do końca wyspany. Zbieramy się sprawnie: bagaże idą do samochodu, mój rower na dach, Hipci na koła (ona do bazy pojedzie rowerem, ja będę transportował auto); dla świętego spokoju postanawiam zjeść śniadanie już w bazie, gdy wszystko będzie na miejscu.

W bazie okazuje się, że Hipci jeszcze nie ma. Tracę więc (zbyt) długą chwilę na szukanie jej, gdy okazuje się, że... była. Z drugiej strony budynku. Brawo ja.

Rzucam okiem na zegarek i zauważam, że do startu jest coraz bliżej. Niemniej jednak na zebranie wszystkiego, co mam zabrać ze sobą na trasę i zjedzenie śniadania, zostaje mi 15 minut, czyli aż nadto. Bo w końcu ile można się pakować? To tylko 500 km, nie róbmy z tego tragedii.

Upycham właśnie telefon do torby na ramie, gdy coś rzuca mi się w oczy. Coś, czego tam nie powinno być. Nie kojarzę, by kabel do ładowania był aż tak gruby... Na pewno miałem taki, ale czy on czasem... Patrzę na wtyczkę. I już wiem. Mini USB zamiast Micro. Hipcia zgarnęła z domu pełną garść kabelków, ja wziąłem ten odpowiedniej długości, bo nie przypuściłem, że zabierze również taki, który nie pasuje do żadnego z urządzeń, który bierzemy na wyścig... I... nagle brakuje mi czasu. Szybko lecimy we dwójkę do plecaka, wyciągam kabel, przy rowerze składam wszystko do kupy, gdy nagle okazuje się, że mamy jeszcze... minutę do startu. Śniadanie zostaje na ziemi: pół butelki wody, banan (na drogę miałem inne, w kieszeni) i pół paczki ciastek. Wskakuję na start, próbując jednocześnie rozplątać słuchawki, które, jak wiadomo, mają swoje życie i plączą się niezależnie ode mnie...

I nagle: "Pierwsza grupa: poszła!". Bez żadnego uprzedzenia.

Piękny, kurde, początek.

Odcinek 1: Start - PK 1 (Krasnystaw) (108 km)

Tradycyjnie, jak na każdym starcie w grupach, zostaję na końcu. Zwykle to, po prostu, lubię, teraz mam jednak inny cel: nie wybrałem sobie jeszcze... śladu na nawigacji. Załatwiam wszystko po kolei: kilka stuknięć i mam przed sobą kreskę, która będzie decydowała, którędy będę jechał przez najbliższe 500 km. Trochę mozolenia się z słuchawkami i po chwili udaje mi się wszysto uporządkować i... muzyka też gra. A skoro tak, to kładę się wygodnie na lemondce i zabieram za zaległe śniadanie.

Początek trasy to nieco wyboiste asfalty, cień i lekki chłód lasów. Przede mną, w odległości kilkuset metrów wiszą Hipcia i Kurier, towarzyszący nam tylko na starcie Karol i Wojtek już są daleko z przodu: poszli obaj jak dziki w żołędzie i - za kilkanaście godzin - zostaną ex aequo zwycięzcami maratonu.

Wspominałem o dobrych prognozach, prawda? Był w tym wszystkim jeden, maleńki minus: słońce: jest, deszcz: nie ma, wiatr:... jest. Nie będę mówił, że jakoś mocno wiało, ale na lekko wznoszącym się terenie prędkość 30 km/h po raz pierwszy przekroczyłem... wjeżdżając do Dębowej Kłody, po... 9 km!

Z wiatrem nie ma się co kopać, po prostu trzeba robić swoje. Po chwili przeganiam Hipcię, z której miny wyczytuję, że pan Eol ma nieźle przegwizdane, a po dłuższym czasie przeganiam i Kuriera. A niedługo później następuje spodziewane zdarzenie, czyli przegania mnie Tomek, który startował w drugiej grupie. Po kilkunastu minutach znika na horyzoncie.

Wiatr robi swoje, ja robię swoje, widoki robią... wrażenie. Jest naprawdę ładnie. Dookoła albo lasy, bijące w oczy nasyconą zielenią, albo intensywna żółć pól rzepaku.

Coś jednak jest nie tak. Nie jestem pewien po czym to poznałem: czy po tym, że mimo całego otaczającego mnie wiosennego piękna nie mogłem skupić się na całości, czy po tym, że jechałem praktycznie cały czas z otwartą od ziewania paszczą. Tego jeszcze nam nie grali: żebym zaczął zasypiać kilka godzin po starcie...

Już po 50 km jadę tak, jak pod koniec MRDP. Wszystko przestaje się kleić i na przemian robię coś rozsądnego albo wlokę się jak listonosz. Próbuję wyratować się żarciem, ale z tego też niewiele wychodzi. Paszcza otwarta tak szeroko, że mógłbym grać w sequelu pt.: "Szczęki V: Postrach na rowerze".

No ale co ja mogę? Nic nie mogę. Ziewam i jadę.



Robi się coraz cieplej. Rękawki nieco mi przeszkadzają, ale uznaję, że wystarczy, że przy okazji zatrzymania na PK je zdejmę. Mimo że słońce grzeje, to pewnie wytrzymam do tej jedenastej z minutami.

W Krasnymstawie na dokładkę gubię jeszcze właściwy skręt i odrobinkę kluczę, ale po chwili jestem już w szkole.

Widząc, że czeka wielki gar żarcia, postanawiam zerwać z tradycją i... zjeść. Tak, proszę państwa. W tym roku postanowiłem sobie pokorzystać z jedzenia. Zabrałem talerz z żurkiem, postawiłem go do ostygnięcia, zdjąłem nogawki i rękawki, wrzuciłem je do kieszeni i wtedy dopiero zabrałem się za jedzenie zupy. Po wszystkim zabrałem prowiant i uzupełniwszy bidon (przysługiwała tylko butelka wody, ale do kolejnego punktu było tylko 65 km, do przelecenia na półtorce bidonu, którą miałem), i mijając się z Rysiem Hercem, który, jako openista, prawie w ogóle nie czuł tego wiatru, ruszyłem na trasę. Na wyjeździe mijam się jeszcze z Hipcią.

Odcinek 2: PK 1 - PK 2 (Hrubieszów) (66 km - 172 km trasy).

Zupa robi dokładnie to, czego po niej oczekiwałem. Rozbudza mnie i po chwili mam lekki przypływ energii; szału nie ma, ale to wystarczy do znośnej jazdy. Po chwili jednak robi się jeszcze gorzej. Nic mnie nie rozbudza i zaczynam już nie tylko ziewać, ale, po prostu, zasypiać. Nawet tabletka kofeiny wcale nie pomaga i przez chwilę nawet zastanawiam się nad tym, czy nie rzucić tego wszystkiego, nie wyspać się gdzieś na łące i ruszyć, jak już będę miał z powrotem ochotę na jazdę. Uznaję jednak, że sam fakt zasypiania tak wcześnie jest wystarczająco tragiczny i nie ma co tego tragizmu sztucznie powiększać.



W okolicach południa stwierdzam, że skoro muzyka nie pomaga, to trzeba jej podziękować za poświęcony czas. Chowam słuchawki i zaczynam gadać do siebie. Robi się lepiej. A po chwili sporo lepiej. A potem mamy powrót do życia. Znowu zaczyna się dobrze jechać, pola rzepaku odzyskują swoje kolory, lemondka nadal jest wygodna, ale już nieco mniej pluszowa, więc zachęca do relaksu, ale nie do spania.



Na punkt w Hrubieszowie wjeżdżam rozbudzony. Tankuję do pełna, do obu bidonów, zabieram coś do jedzenia i ruszam dalej. Jeśli ma mi się chcieć spać, to lepiej zrobić jak najwięcej dystansu, póki znowu nie spadnę w przepaść. Po raz kolejny mijam Hipcię na wyjeździe z punktu.

Odcinek 3: PK 2 - PK 3 (Józefów) (86 km - 258 km trasy)

Zaczyna się dobrze. A nawet bardzo dobrze. Pierwsze górki połykam bardzo sprawnie i z powrotem zaczynam się dobrze bawić. Wiatr, oczywiście, nadal przeszkadza, ale mimo wszystko jestem zadowolony z jazdy.

A potem dzwoni telefon. Zauważam to dopiero wtedy, gdy wyciągam go, by zrobić zdjęcie. Dzwoniła... Hipcia. Nigdy tego nie robiła, więc jak najszybciej oddzwaniam, na wypadek, gdyby stało się coś poważnego. No tak, stało się. Boooooooo tak w ogóleeeeee, to skoro jedziemy niedaleko siebie, a jej się nie chce, wszystko ją boli i w ogóle jest tragedia, więc może zamiast się mijać tylko na punktach, pojedziemy jakoś tak względem siebie na radar?

No w sumie... szanse na satysfakcjonujący mnie wynik zaprzepaściłem już zasypianiem przez dobre pięćdziesiąt kilometrów, to co mi szkodzi? Zwłaszcza, że, jak znam życie, nawet jeśli będę walczył, to i tak mnie dojedzie i objedzie tuż przed metą. W międzyczasie robimy więc kilka połączeń, żeby ustalić, gdzie jesteśmy względem siebie, a gdy już ustalam, że jest to około 5 km i próbuję się dodzwonić, by dogadać się, co dalej robimy, nagle kontakt się urywa.

Pozostałe 25 km do Tomaszowa jadę więc spokojniej, na podjazdach sprawdzam, czy telefon nie dzwonił, albo próbuję się dodzwonić. W końcu, tuż za Tomaszowem, odpalam apkę do monitoringu i gdy ustalam, że Hipcia jest już ledwo kilkaset metrów z tyłu, robię sobie spokojnie techniczny przystanek na poboczu i cierpliwie czekam.



Po chwili nadjeżdża Hipcia z dwoma absztyfikantami, jadącymi za nią. Zamieniamy kilka słów i ruszamy tym samym tempem, a potem oddalam się do przepisowych stu metrów, ale najwyraźniej obaj koledzy mają w oczach inną miarkę niż słupki drogowe, więc po chwili obaj mnie wyprzedzają i jadą "swoje" sto metrów za Hipcią.

Nie pierwszy raz widzę już takie ciekawe sytuacje, gdzie przepisowe sto metrów odstępu między solistami (przypomnę, odstęp reguluje ten jadący z tyłu!) w praktyce to ze 25 metrów. Nic to. Jedziemy więc w czwórkę: Hipcia, dwóch kolegów trzymających "swoje" 25-50 m i ja, sto-dwieście metrów za ostatnim z nich.

Pozostałe 30 km do Józefowa przejeżdżam sobie luźną nogą. Skoro już, jak wspomniałem, nie walczę o wynik, to, w myśl zasady "nawet najgorszy wyścig jest lepszy od najlepszego treningu" i tak będę czuł się usatysfakcjonowany.

W Józefowie czeka na nas punkt informacji turystycznej, a w środku: jedzenie, banany i picie. Uzupełniamy wszystko i ruszamy w trasę.

Odcinek 4: PK3 - PK4 (Janów Lubelski) (78 km - 336 km trasy)

Słońce zachodzi. Powoli kończy się dzień. Jadę sobie. Robię zdjęcia. Oglądam świat. A potem nagle gdzieś marudzę na jakimś podjeździe i Hipcia znika mi z oczu. Robię więc krótką pogoń. Kilka minut z przelotową pod 35 km/h i... nie widać. Kilka kolejnych - jest. "Boli mnie i nie mam siły", akurat.



Przyznam, że MRDP mnie strasznie rozleniwił. Po co mam się spieszyć, skoro i tak dojadę do mety, a jadąc szybciej stracę te wszystkie ładne miejsca? Jadę więc w trybie interwałowym: jadę wolniej, aż stracę Hipcię z oczu, potem przyspieszam, żeby znaleźć się gdzieś niedaleko. I tak w kółko.



Do Janowa dojeżdżamy o zmierzchu. Hipcia tylko tankuje i znika, ja postanawiam skorzystać z oferty i jem sobie obiad, przy okazji zakładając rękawki i nogawki. Jest okazja pogawędzić z dwoma kolegami, którzy również jadą solo. Kończę obiad szybko, wrzucam bidony, włączam światła i ruszam.

Odcinek 5: PK5 - PK5 (Żółkiewka) (68 km - 404 odcinek trasy)

Skoro Hipcia mi zwiewa, to postanowiłem ją pogonić. Przechodzi mi przez myśl fakt, że drugi raz już pozwoliłem się jej nabrać na "nie mam siły" - pierwszy raz było na MRDP, gdzie na ścianie wschodniej jechaliśmy niedaleko, a gdy przyszło co do czego i pojawiły się góry, to zobaczyłem tylko z wolna opadający kurz. Teraz też zorientowałem się, że będzie podobnie. Ale: spróbować warto.

Najpierw zauważam, jak mały, czarny przedmiot przypominający nakrętkę odpada mi z kierownicy, trafia mnie w buta i spada na ziemię. Sprawdzam najpierw dokładnie wszystkie śruby: lemondkę i wszystkie jej mocowania, lampki i nawigację, ale wszystko trzyma się mocno. Po chwili jednak sprawa nie daje mi spokoju i, na wszelki wypadek, zatrzymuję się i sprawdzam, czy to nie było coś, co odpadło z miejsca, gdzie zasadniczo nic nie powinno odpadać: fragment mostka, kierownicy, podkładka dystansująca albo... część ramy. Wszystko jednak wygląda na nienaruszone.

Zastanawiając się nad tym zaczynam jechać dalej i nagle dostaję strzał w udo. Coś twardego uderza mnie i rykoszetuje w bok. Co do...?!

I wtedy zauważam. Jest ich wiele. Nagle zaczynają latać wszędzie. Chrabąszcze majowe. Dalsza jazda składa się z uników i otrzymywanych uderzeń. Raz łobuz zatrzymuje mi się na... grdyce, innym razem orientuję się, że wiozę po jednym na... każdym z kolan. Co jakiś czas muszę zrzucać z siebie takiego pasażera i ciągle pamiętać o nieotwieraniu ust na podjazdach. Po jednym strzale w twarz cieszę się, że mam okulary. Później się dowiem, że Hipcia nie miała tego szczęścia: nie dość, że dostała w oko, to jeszcze pan chrabąszcz na tym oku... zaparkował i został.

Nie robi się cieplej, więc postanawiam gdzieś zrobić szybki przystanek i, jeszcze przed punktem, zakładam szybko wiatrówkę. I to był strzał w dziesiątkę. Robi się już bardzo komfortowo.

Kilka razy po drodze rzucam okiem na monitoring. Jeśli akurat działa (czyli jeśli widzę i siebie, i Hipcię), to widzę, że wisimy w tej samej odległości. Pogoń powoli przestaje mieć sens.

W międzyczasie wyprzedzają mnie dwaj poznani w Janowie soliści i dwóch openowców. Spodziewam się, że zobaczymy się na punkcie i tak jest w istocie. Tu orientuję się, że do Hipci tracę 10 minut, więc uznaję, że nie chce mi się dalej spieszyć i przełączę się na tryb relaksacyjny. Na punkcie uwijam się spokojnie, ale sprawnie, żegnany rzuconym przez kogoś stwierdzeniem "kurde, znowu będę go musiał gonić".

PK5 - PK6 (Dąbrowa) (63 km - 467 km trasy).

Chłód zaatakował niespodziewanie, gdy wjechałem w dolinę Giełczewki. Rzeczka tak skutecznie obniża temperaturę, że żałuję, że na punkcie nie zmieniłem rękawiczek. Muszę to zrobić gdzieś w trasie, przy znaku, przyświecając sobie trzymaną w paszczy latarką. Po zmianie świat robi się jeszcze bardziej komfortowy. Zbyt komfortowy.

Znowu łapie mnie senność. Tak paskudna, jak to tylko może być. W porywach 20 km/h. Powieki ciążą. Nic nie wychodzi. Po chwili wyprzedzają mnie koledzy z punktu i zostaję sam.

Nie pomaga perspektywa tego, że do mety mam niecałe sto kilometrów. Tabletka z kofeiną też średnio pomaga, dopiero gdy na uszy biorę Vavamuffin, rozbudzam się dostatecznie, by jechało się znośnie. A potem zagra dla nas Rammstein i zacznie się jechać bardzo dobrze.

W międzyczasie uznaję, że jest szansa zmieścić się w równe 20 godzin, więc postanawiam lekko przyspieszyć. Muzyka przechodzi albumami: w kolejce czeka System Of A Down.

Po jakimś czasie dzwoni Hipcia. Pyta, czy na mnie poczekać. Mówię, że w sumie mogłaby tak uczynić. "Łeeeee, poczekaaaaaaać?". No. I tyle by było w temacie mojego dobrego serca.

Na punkt wpadam tylko na chwilkę. Z dostępnych tam zapasów biorę jedynie żel z kofeiną, dolewam sobie picia i ruszam.

PK6 - Meta (43 km - 510 km trasy).

Szybciej pojedziemy, to szybciej skończymy. Niby końcówka jest głównie z góry, ale właśnie zaczyna... wiać wiatr. Lekki, ale w twarz. Lepiej być nie mogło, co? Wrzucam żela do ust. Niby tylko 40 km, ale nie na takich dystansach zasypiałem.

W końcu mijają mi ostatnie kilometry mijają, a gdy przejeżdżam przy mecie, mija dokładnie dwudziesta godzina mojej jazdy. System uznaje inaczej i kończę z minutą więcej: równo 20:01.

Teraz już czas na odpoczynek: dostaję medal, robię sobie kawę, chwilę gawędzę, a o 4:30 kładziemy się spać. Nie pośpię długo: o 6:00 nadjadą kolejni zawodnicy i zrobią tyle rabanu, że pozostanie tylko wstać, pokręcić się i powoli zacząć zbierać.


Fot. WujekG.

Sam wyjazd oceniam pozytywnie. Biorąc pod uwagę fakt, ile czasu straciłem na walce z sennością (tą niespodziewaną, czyli w dzień) i to, że przez jakieś 200 km jechałem tempem rekreacyjnym, nie mogę być niezadowolony.

Do tego wielki plus za organizację: Piękny Wschód to najlepiej zorganizowany maraton w formule niesamowystarczalnej, na jakim mam okazję bywać. Nie wiem, czy wybiorę się za rok, ale jakby była taka pogoda, ale bez wiatru...


  • DST 512.23km
  • Czas 19:14
  • VAVG 26.63km/h
  • Sprzęt Zenon
Piątek, 16 marca 2018 Kategoria do czytania, transport, Hipek poleca

Relacja z MRDP

Tak, jest gotowa. I tak, jest w trakcie publikowania. "W trakcie", bo ze względu na jej objętość (i zgodnie z namowami) postanowiłem publikować ją w odcinkach, co kilka dni, żeby nie okazało się, że najczęściej otrzymywanym komentarzem będzie "tl;dr".

Jest to najdłuższy tekst, jaki dotąd napisałem, więc na BS, owszem, pojawi się, ale już w całości i raczej w formie pdf-a/e-booka. Ale to dopiero za jakiś czas.

Tymczasem całość pojawia się na bieżąco na fejsie Sanatorium:

Kolejny rozdział - tym razem pierwszy dotyczący już faktycznej jazdy - pojawi się jutro lub, najdalej, pojutrze. 

Więc tymczasem ja sobie będę wolniutko kręcił w kierunku pracy (bo tego, formalnie, dotyczy ten wpis), a Wam życzę miłego czytania!
  • DST 14.73km
  • Czas 00:55
  • VAVG 16.07km/h
  • Sprzęt Jaszczur
Niedziela, 14 stycznia 2018 Kategoria > 200 km, do czytania, Hipek poleca, zaliczając gminy, ze zdjęciem

Tour de WOŚP

Pomysł na przeprowadzony zimą maraton połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy pojawił się jeszcze podczas październikowej wyprawy do Kutna. To wówczas, jeszcze podczas jazdy, ale już pod wpływem adrenaliny związanej z grozą tamtej wycieczki, zaczęliśmy poszukiwanie innych jeszcze ekstremów na okazję WOŚP.

Aukcji rowerowych do tej pory było sporo, wystawiano się już m.in. na aukcje typu "złotówka za kilometr", ale chcieliśmy poszukać czegoś ciekawszego, co pozwoli nie tylko zebrać kasę, ale zrobić to z odpowiednim przytupem. A skoro potrafimy w znośnym stopniu jeździć na rowerach, to czemu nie maraton?

Dalej poszło łatwiej. Zapytałem Pana Prezesa KBR-u, czy, wzorem poprzednich lat, nie chcieliby czegoś zorganizować, może czegoś w rodzaju dłuższego maratonu... Koledzy z Kórnickiego Bractwa Rowerowego podłapali pomysł i szybko wyklarowała się idea jazdy do Warszawy, na sam finał. Większość ciężaru organizacyjnego wziął na siebie Kórnik. Kontakty ze sztabami, dogrywanie jedzenia, załatwianie sponsorów - wszystko było robione w takim tempie, że budziło i budzi mój niekłamany podziw.

Założenia maratonu były bardzo proste. Startujemy o szóstej rano z Kórnika, by, odwiedzając po drodze 4 punkty żywieniowe, o 22:00 stawić się w Warszawie pod Pałacem Kultury i Nauki. Sam kierunek zdawał się być idealnym: w końcu w Polsce najczęściej wieją wiatry właśnie z (ogólnie mówiąc) zachodu. Towarzyszą nam dwie "trupiarki", które dbają o oprawę medialną, zbierają z trasy ludzi, pomagają z awariami i pilnują, żeby cała historia dobrze się skończyła.

Przygodę zaczęliśmy od rozgrzewki, stawiając się - w czwórkę, w zestawie Sanatorium + Ricardo - o 10 z minutami w Kaliszu, w sobotę. Stamtąd ruszyliśmy do Kórnika - z wiatrem. Tak, ponieważ od tygodnia wiał mocny, wschodni wiatr i wszystkie prognozy wskazywały na to, że utrzyma się również w dniu maratonu. No ale czymże jest wiatr wobec czterdziestu gorących, otwartych, jadących na rowerach serc? A, tego akurat mieliśmy dowiedzieć się nazajutrz.

Fragment trasy pokonujemy z Tomkiem i Ricardo, rozdzielamy się dopiero gdy chłopaki jadą zaliczyć gminę Jarocin, a my ruszamy po okolicznych drogach zaliczyć kilka, których akurat nie mieliśmy w kolekcji. W momencie rozstania my ruszamy na wschód, oni - na zachód. My wbijamy się pod ten wiatr i urabiamy jakieś pięćdziesiąt metrów. Gdy wtedy obejrzałem się przez ramię, chłopaki byli jakieś trzysta metrów dalej i dynamicznie się od nas oddalali.

I wtedy zrozumiałem, że jutro naprawdę będziemy mieli przechlapane.

Gdy znaleźliśmy na jakiejś niewielkiej wiosce Orlen, czuliśmy się jak Indiana Jones, który przeprawił się przez cztery pustynie i przepłynął wpław ze dwa oceany, by dotrzeć do niewielkiej wysepki, na której znalazł jaskinię pełną skarbów. Tutaj skarbem była kawa. Duża i ciepła. Na stacji spędziliśmy jakieś pół godziny. Coś do jedzenia, coś do picia, chwila przerwy - w końcu dzisiaj nigdzie nam się nie spieszy. Dłuższy fragment pokonany pod wiatr zmotywował mnie też do przygotowania planu awaryjnego. Przygotowałem i korzystając z przerwy podzieliłem się. I kilka godzin później zostałem kolektywnie zrąbany za to, że nie myślę pozytywnie i z góry zakładam, że się wycofamy.

Dalsza część trasy była łatwiejsza, głównie dlatego, że jechaliśmy jednak z wiatrem - ale ciągle oszczędzając się przed tym, co miało czekać nazajutrz.

Do Kórnika wjeżdżamy od strony Bnina, mijamy zamek, promenadę i ruszamy pod górę na... podjazd. Tak! Jakieś kilkaset metrów długości, nawet stromy i trzymający. Biorąc od uwagę tutejsze standardy, można go określić jako "rzeźnicką ściankę".

Na końcu podjazdu ktoś wybudował szkołę. Znalezienie wejścia do niej nie należało do najłatwiejszych, ale w końcu udało się nam dotrzeć do kartki ze strzałką i napisem "baza maratonu". Po znalezieniu jednej znaleźliśmy i drugą. I tak w kilku krokach dotarliśmy do drzwi.



Na sali siedzieli już Tomek z Ryśkiem, którzy zdążyli w międzyczasie być na pizzy. Zajęliśmy sobie materace, przygotowaliśmy wszystko i zawinęliśmy się na pizzę i na zakupy. A potem, już na sali, rozpoczęliśmy długie, przedmaratonowe Polaków rozmowy. Powoli żegnali się z nami kolejni koledzy aż... zostałem sam. Wszyscy już dzielnie pochrapywali, gdy snułem się bez celu po pustych korytarzach szkoły, mijając zawodników, którzy jeszcze gdzieś się grzebali, szperałem po necie, by nie kłaść się spać i zaraz zrywać ponownie. Do tego głodny, bo kolacja, którą sobie zakupiłem w Lidlu zniknęła była w niewyjaśnionych (albo: spodziewanych) okolicznościach, zeżarta przez jakiegoś nienażartego Potwora...

W końcu jednak wróciłem do materaca, wbiłem się w śpiwór i lekko zdrzemnąłem zanim, kilka minut później, wyrwał mnie ze snu telefon. Trzeba się więc wykopać ze śpiwora, wpuścić wędrowca i zrobić mu krótkie wprowadzenie. Ale to nie koniec atrakcji na tę noc - awaryjnie załatwiona drukarnia (zamiast jednej, która, grzecznie mówiąc, wystawiła nas do wiatru) miała drukować kamizelki i dostarczyć je tak szybko, jak to możliwe - ale w nocy. Drugi telefon wyrywa mnie ze snu tuż przed pierwszą. Teraz zadanie jest nieco trudniejsze, bo trzeba się ubrać i iść pobiegać na zewnątrz. Gdy w końcu wracam na salę i wpełzam do śpiwora, jest prawie równo pierwsza w nocy. Mam trzy i pół godziny, by się wyspać. Wychylam prawie pół butelki wody, by burczenie w brzuchu nie zagłuszało chrapania i znikam. Czasu mało. "Mania, śpij prędko."

Świat uderza mnie z zaskoczenia prosto w twarz. Nagle otwieram oczy i zdaję sobie sprawę, że na sali panuje kompletny rozgardiasz, którego rozpoczęcie najwyraźniej zupełnie przegapiłem. Jest jeszcze kilka zdrowych minut przed budzikiem, który ustawiłem sobie - i tak na wyrost - na 4:30. Normalnie wstałbym o 5:00, ale o 4:50 miała do nas dotrzeć pani ze śniadaniem, którą miałem wpuścić na obiekt. Tymczasem niektórzy potrzebowali wstać aż o czwartej!

Czując się jak wymięta zjawa (to, czego najbardziej, najbardziej na świecie nie lubię, to wczesne pobudki), idę w kierunku toalety, gdzie udaje mi się urwać jeszcze kilka minut snu. Gdy w końcu wychodzę, świat jest już z powrotem na miejscu. Gdy inni chodzą już zakutani po uszy i kumulują ciepło, zakładam na siebie tylko połowę planowanej odzieży (żeby się niepotrzebnie nie zgrzać) i idę w kierunku stołówki, gdzie próbuję pochłonąć morderczo suchą bułę. Udaje mi się na czas zmęczyć tylko jej połowę, bo trzeba się zbierać do Oazy, skąd wyruszymy. Zakładam na siebie resztę ubrań, wyrzucam przepaki na kupkę worków i razem z Hipcią (ubraną jak bałwanek) idziemy na miejsce startu.

Kamizelka KBR-u jest w rozmiarze XXL, więc bardzo przydają się zabrane z domu agrafki, którymi udaje się je "dopasować" do wymiaru ciała. Chwilę później na salę wpada mój osobisty Jezus Chrystus. Ten oryginalny zmieniał wodę w wino, ten mój - zmienił wodę w kawę. Wczoraj, gdy próbowałem zebrać się do spania, poprosiłem Krzyśka, żeby załatwił mi na start kawę. I przywiózł mi z domu pełniutki ciepłej kawy kubeczek!

Po kawie dzień od razu zrobił się weselszy i piękniejszy. Jak to napisał pan Lem: bądź dobrej myśli - bo po co być złej?

Usiłuję zrobić coś na kształt odprawy technicznej. Dostaję megafon, ale kończę mówić bardzo szybko, bo praktycznie i tak nikt nie słucha. Zakładam więc, że każdy już zdążył zapoznać się z tekstem odprawy, który wrzuciliśmy kilka dni wcześniej do netu i zwijam się do swojego roweru.

Startuje grupa Alpha. W zasadzie to nawet nie zauważam, kiedy ruszyli, ale pięć minut później ruszamy i my. Bravo. Pięć minut za nami poleci "Charlie". Każda grupa ma lidera i garść koniny, pozostaje mieć nadzieję, że każda grupa się uporządkuje i pojedzie równo, dbając o wszystkich. Ale, jak to pisze Eli, cytując swojego kolegę Jarka, cytującego Wołoszańskiego: nie uprzedzajmy faktów.

Na starcie puszczamy się w szaleńczy zjazd mokrymi ulicami Kórnika, po czym zbieramy się w jedną z grubsza zbitą gromadkę i suniemy przed siebie. Początek jest nudny. Widzę tylko rower jadącego przede mną kolegi i powoli, cierpliwie, przebieram nogami. Szybko atakuje mnie spanie, więc z radością przyjmuję moment, gdy okazuje się, że to właśnie moja zmiana. Nie dolatuję daleko, a już pojawia się przy mnie Tomek, mówiący, że z tyłu to nudno i zimno i żeby nie pozasypiać, to robimy zmiany po minucie. I od tej pory, przez najbliższą godzinę, Tomek co minutę pokrzykuje "zmiana!". Kończy, gdy grupa zaczyna sama się pilnować.

Gdy zaczyna się rozjaśniać, Rysiek proponuje zmianę szyku i od tej pory jedziemy już dwójkami. Zmiany robią się sprawnie, grupa dość szybko dociera się, każdy daje tyle, ile może. Ja tylko pilnuję, żeby wychodzący na zmianę nie zaczynał od sprintu i nie rwał grupy i by prowadzący nie brykali zanadto na podjazdach. I po jakimś czasie już coraz rzadziej muszę się odzywać, bo wszyscy powoli zaczynają się pilnować i grupa jedzie równo.



Niedaleko przed pierwszym punktem postojowym jakieś 500 m z tyłu zauważam grupę Charlie, która odrobiła do nas kilka minut i teraz wisi jakąś minutę z tyłu. Na postój wjeżdżamy prawie w tym samym momencie. Okazuje się, że mimo całej walki z czołowym wiatrem jesteśmy praktycznie w czasie - mamy ledwo sześć minut straty.

Postój przebiega bardzo sprawnie. Każdy, kto chce bierze jakieś żarcie, uzupełniają się bidony i sprawnie zbieramy się na trasę. Mamy przed sobą jakieś 70 km do Turku. Po drodze mijamy kilka wiosek, gdzie przed kościołami i sklepami stoją wolontariusze i zbierają kasę do puszek. W porównaniu z ich robotą nasza jest strasznie przyjemna. Jedziemy ciepło ubrani, cały czas coś się zmienia, mamy za sobą samochody z ciepłym żarciem i piciem, podczas gdy oni sterczą w jednym miejscu, na mrozie i wietrze.

Pojawia się problem z piciem. W bidonie mam już lód. Coś tam spod niego wycieka. Po chwili przechodzę na opcję jedzeniową i wysypuję sobie lód do ust. I ta metoda "picia" pozostanie mi aż do końca wycieczki.

W połowie drogi robimy przerwę na siku. Rozwleka się to niemożebnie, bo niektórzy zamiast po prostu siknąć przy drodze, to muszą poleźć gdzieś w głębokie krzaczory (co było dość problematyczne, bo stanęliśmy przy łące). Hipcia z Tomkiem dyskretnie i powoli, niby że chcą tylko zobaczyć, czy napęd działa, niby, że tylko żeby nie stracić równowagi, ale, powiedzmy to wprost: zaczynają uciekać. Gdy większość grupy już jest gotowa do startu, mają nad nami dobre 500 m przewagi. Ruszam więc w pogoń, by zneutralizować tę ucieczkę. Mimo położenia się na kierownicy, utrzymanie prędkości w okolicach 30 km/h na dystansie tych kilku kilometrów mojej pogoni, było solidnym wyzwaniem, a nie dogoniłbym ich tak szybko, gdyby nie ujrzeli mojego machania łapą i łaskawie się nie zatrzymali.

Do Turku wjeżdżamy całą grupą (rannych nie zostawiamy, jadą z nami chyba wszyscy, którzy wystartowali). Jesteśmy na miejscu - zależnie od zeznań - między dwoma a ośmioma minutami przed czasem! Czyli równa praca na zmianach zaprocentowała!



Postój przy Orlenie jest dłuższy. Spotykamy grupę Alfa, kilka osób, które podwiozły się samochodem i Vukiego, który zrobił sobie solidną rozgrzewkę, jadąc do nas 150 km pod wiatr. Pierwsze, co robię, jeszcze przed zjedzeniem zupy, to wycieczka po picie. Łącznie na jeden raz pochłaniam prawie litr napojów. Potem wciągam bardzo smaczny gulasz i zaczynam rozglądać się za czasem wyjazdu, ale wtedy właśnie podbija do mnie Fanky i nakazuje poczekanie na niedobitków z grupy Charlie, która rozsypała się i, na tyle, ile może, gna w naszą stronę. Trzęsący się jak osika Tomek stwierdza, że on w takim razie jedzie i po chwili znika z wyjeżdżającymi właśnie z punktu kolegami z grupy Alpha.



Udajemy się więc na Orlen, na kawę. Siadamy. Czekamy. Po chwili nadjeżdża Eli ciągnąc na kole dwóch kolegów. Mimo że byliśmy gotowi do wyruszenia w trasę, dajemy chłopakom sporo czasu na przygotowanie się, ale mimo tego i tak na dwóch ociągających się trzeba czekać - już na rowerach, dobre kilka minut. W końcu ruszamy.



Z Turku do Łodzi mamy prawie prosty odcinek i prawie równo pod wiatr. Część osób już nie chce pracować na zmianach, co jest zrozumiałe, bo ten fragment jest naprawdę upierdliwy, ale nadal każdy, jeśli może, to chce współpracować.

Fragment trasy pokonujemy kostkową, na wpół zarośniętą dróżką rowerową. Na jednej z dziur wypada mi bidon. Zawracam. I dowiaduję się, że właśnie straciłem koszyk, który był pękł. Grupa akurat czeka na włączenie się do ruchu na końcu DDR, więc udaje mi się ich łatwo złapać, bidon zgadza się dla mnie przewieźć Krzysiek. Zresztą i tak pożytku z tego picia nie będzie. Ze dwa razy jeszcze złapię gryza, ale tylko symbolicznie.

Niedaleko przed Aleksandrowem prowadzących grupę zaskakuje stojący na środku samochód oczekujący na skręt w lewo i robi się nam gwałtowne hamowanie. Równocześnie słyszę z tyłu pisk opon, ale bez dźwięku uderzenia. Po chwili okazuje się, że musimy się zatrzymać. Ktoś się zbiera z ziemi, sprawdzanie, czy koła się kręcą, czy wszystko OK. Po chwili możemy ruszać.

Druga, tym razem przerażająca, sytuacja, ma miejsce kilka kilometrów dalej. Ktoś ucieka przed solidną wyrwą w asfalcie, odskakuje gwałtownie i prawie wpada w kogoś jadącego obok. Tuż przed moimi oczami dwóch kolegów się zderza lub sczepia kierownicami. Po długiej, bardzo długiej sekundzie jeden zjeżdża wgłąb peletonu, na prawo, a drugi... przecina lewy pas ruchu i ląduje na lewym poboczu. Przed oczami pojawia mi się tylko obraz tego, co by się wydarzyło, gdyby z naprzeciwka jechał samochód. Mam nadzieję, że ta ucieczka była celowa, bo poprzedzona sprawdzeniem, że nic nie jedzie, bo jeśli była niezależna od kolegi, którego po prostu zrzuciło na przeciwległy pas ruchu, to... wolę nie myśleć, włos sam się jeży.

Przed Łodzią dołącza do nas jeszcze jeden kolega, a na jednym ze skrzyżowań dalej czeka na nas Gavek. Mamy spotkać się całą grupą na BP po lewej stronie dużej, trzypasmowej drogi. W dość... kurierski (tak, to dobre słowo) sposób przeskakujemy na lewą stronę, gdzie juz czeka pierwsza z grup, wypoczywająca na stacji. Wybiegam, żeby kupić jakieś picie, biorę dwie butelki, idę do Hipci po kartę i w tym momencie Fanky oznajmia, że czas jechać. Ze smutkiem odkładam butelki na miejsce, na zewnątrz biorę jeszcze tylko gryz picia z bidonu przy rowerze Krzyśka i wracam do roweru.

Jesteśmy po niewłaściwej stronie drogi. Trzeba by było zawrócić. Powoli, siejąc panikę wśród kierowców, zajmujemy lewy pas i wszystko zmierza do szczęśliwego końca i zawrotki na światłach, ale Gavek ma inny plan. Zawracamy przez pas zieleni. Na trzypasmowej, głównej drodze. Kurierka w jej najlepszym wydaniu.

Dojazd do Manufaktury jest niezbyt szczęsliwy - trafiamy na sporo świateł, a gdy dojeżdżamy na miejsce, trzeba jeszcze poczekać na ludzi ze sztabu, którzy mają nam wskazać, gdzie mamy usiąść i zostawić rowery, w międzyczasie jeszcze Prezes zostaje gwiazdą, udzielając wywiadu dla TVN.



Gdy w końcu docieramy do wskazanej salki (na raty, winda mieści jedynie 13 osób), jesteśmy już godzinę w plecy względem planu. Podczas gdy część osób je - bardzo smaczny, swoją drogą - makaron, my ustalamy, co robimy dalej. Do Warszawy na 22:00 już nie zdążymy, więc trzeba szukać alternatyw. I, proszę Was, zgadnijcie, który plan został wykorzystany? Tak, ten sam, o którym wspominałem wyżej, za który dostałem opiernicz. Nie ma za co.

Wypracowany plan brzmi tak: dzielimy się na trzy grupy. Jedna deklaruje się dotrzeć na kołach do Łowicza, druga będzie chętna na wystartowanie, ale później chętnie wskoczy do busa i trzecia, która chce dotrzeć do Łowicza od razu busem z Łodzi.

Pierwotny plan zakładał, że wypoczniemy aż do 17:00, ale później skracamy ten czas do 16:15. Na wszelki wypadek.

Bierzemy rowery i ruszamy dalej. Na wylocie z Łodzi prowadzi Gavek. Jadą może i spokojnie, ale na każdym zakręcie robi się dziura i trzeba spawać w okolicy trzydziestki, co wcale nie jest przyjemne. Podjeżdżam i proszę o zmniejszenie dynamiki po manewrach, ale akurat to jest moment, gdy wyjeżdżamy z Łodzi i... się zaczyna.

Ciemno. Dziurawo. A ponieważ mamy z górki, to czoło grupy jedzie szybko. Za szybko jak na tak dużą grupę i za szybko jak na kompletny brak komunikacji. O dziurze dowiaduję się gdy ją cudem mijam lub gdy w nią wpadam. Gdy po raz kolejny przelatuję nad kolejnymi nierównościami, w głowie zaczyna mi kiełkować myśl o wyłączeniu się z grupy i dojechaniu samodzielnie do Łowicza. W końcu to jest ledwo jakieś 50 km, nie brzmi to jak niewykonalna misja, gdy ma się do dyspozycji trzy godziny... Zacznę jechać sam, po drodze zbiorę kilka osób, które prędzej czy później odpadną z tej grupy i tak się dociągniemy na miejsce.

I kilka chwil później ktoś złapał gumę. Prędzej czy później musiało się to tak skończyć. Zjeżdżamy na stację benzynową, gdzie ustalamy, że kolegą zajmie się trupiarka, a my mamy jechać dalej. Akurat przed naszym nosem przejeżdża czworka zawodników. Wylewamy się na jezdnię i prawie momentalnie zaczyna się polka-galopka. Bardzo, bardzo szybko puszczam koło i pozwalam liderującej grupie się oddalić. Grupa w składzie, m.in. świeży Gavek i mniej świeży, ale wierzgający Hipcia z Tomkiem, rwie do przodu jak kucysie wypuszczone na bezkresną łąkę. Jak ktoś od nas będzie chciał szybciej, to sobie poleci. Jak nie - to pojedzie moim tempem. O dziwo, nikt nie wyprzedza. Jakoś nikomu nie chce się pędzić. Zmieniamy szyk z chaotycznego na dwójki i ruszamy dalej. Po chwili zaczyna się przyjemne pobocze, które zajmujemy, jednocześnie obserwując, jak ucieczka elegancko wachlarzem zajmuje caluteńki pas ruchu tworząc kilkukilometrowy korek. A prosiłem, żeby tego nie robić...

Większość tej trasy prowadzimy razem z Darkiem Urbańczykiem, trzymając bardzo spokojne tempo, czekając na zagubionych i robiąc dwie przerwy techniczne. Wszyscy razem docieramy na dworzec w Łowiczu prawie na godzinę przed pociągiem.

Dzielimy się tutaj na dwie grupy: Sanatorium + KBR jadą do Warszawy busem, pozostali - pociągiem. Pakując rowery do busa spotykam resztę ekipy, która właśnie wraca ze sklepu. Z resztą zawodników spotykamy się pod Pałacem, gdzie przebieramy się w mniej ciepłe rzeczy i wskakujemy do studia. Prawie od razu - w końcu została nie mniej ważna dekoracja medalowa!



Samo studio robi wrażenie. Muzyka gra cały czas, ciągle coś się dzieje i... jest darmowa kawa dla wolontariuszy! Jedyny minus to taki, że nasze wejście na żywo ma mieć miejsce około 23:40... co oznacza, że mamy jeszcze półtorej godziny i że zdążylibyśmy spokojnie dojechać na kołach! Trudno. Trzeba poczekać. Do końca zostaje jakieś piętnaście osób. Po długim, długim oczekiwaniu mamy swoje kilkanaście sekund na wizji i... można wracać do domu.

Koledzy z KBR podrzucają nas prawie pod sam dom, skąd spacerkiem, spokojnie, wracamy do domu.

Wydaje mi się, że całość udało się zorganizować wzorowo. Łącznie cała inicjatywa (wliczając kórnicki finał) zebrała nieco ponad 4000 zł i 12 €. Radości z całej zabawy, organizowania, działania na rzecz Orkiestry i wszystkich innych miłych słów, których nie można wypisać, ale i nie można zapomnieć, do tej kwoty nie doliczamy.

Teraz trzeba zacząć planowanie - kolejny finał WOŚP już za niecały rok!

Zdjęcia: KBR, Mariobiker i moje.
  • DST 244.00km
  • Czas 11:22
  • VAVG 21.47km/h
  • Sprzęt Stefan
Niedziela, 8 października 2017 Kategoria < 50km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem

Włocławskie deszcze

Gdy człowiek biwakuje z dwoma białkowymi budzikami, to nie potrzebuje nawet uruchamiać telefonu. Wystarczy tylko zupełnie niewinnie wstać za potrzebą. Jedno zaczyna chrząkać, drugie się kręci, a po chwili z okolicy dobiega znajomy baryton, mówiący "to co, wstajemy?".

I do niczego nie nadaje się udawanie, że wcale niczego nie słyszałem, że mnie tu nie ma, że ja nadal śpię: zdradziłem się. I oboje wiedzą, że słyszę. Oboje wiedzą, że zaraz wstaniemy. A ja razem z nimi.



Złożenie rzeczy bez wyłażenia spod tarpa było proste. Nawet ubranie się w spodnie przeciwdeszczowe - a, właśnie, deszcz nadal leje - było wygodniejsze niż pod namiotem. Złożenie go było już bardziej wymagające, bo szmata była tak śliska, że niemalże uciekała z dłoni.

Potem trzeba tylko zabrać na plecy reklamówkę ze śmieciami, przytroczoną do plecaka z resztkami żarcia i wynieść się z lasu. Czeka dalsza część przygody. Którą Hipcia zaczyna od zbierania grzybków, których było w bród. Kończy się na trzech: jednego dostaję do mugbaga, dwa Grzybcia pakuje sobie do kieszonki na plecach.

Początek, czyli wykopanie się z lasu, już znaliśmy. A potem zaczął się asfalt. Zajęcia w podgrupach. Każdy jedzie swoje, w zasięgu wzroku. Deszcz leje. A kto by pomyślał, że przed nami tylko krótka wycieczka, jest w błędzie.

Na pasjonującym, ciekawym i ze wszech miar wciągającym fragmencie drogi prowadzącej na Włocławek, zaczynam zasypiać. Ze stu metrów, które miałem do Hipci, nagle robi się kilometr. I wcale nie chce się zmniejszyć. Rozbudza mnie trochę rzeźnicki podjazd za włocławską tamą. Hipcia - która uprzednio poczekała - znowu mi tam odjeżdża, ale to podjazd, co zrobisz, z nią nie mam się co ścigać.

Sam w końcu też tam rzucam się na segment. Bo jest tam segment. "Podjazd Tama". Rzeźnicki. Długości kilometra, do tego dobre pięćset metrów to siedmioprocentowy podjazd. Mam ambitny pomysł walki o KOM-a, dlatego spokojnie rozpędzam się na łagodniejszej części, przez chwilę nawet dochodząc Hipcię. A potem tylko pot, otwarte usta, przednie koło unoszące się nad asfaltem i walka o cenne sekundy. Do tej pory rekordzista zrobił ten fragment w minutę i czyjści sześć sekund. Ja potrzebowałem na to tylko czterech minut i sześciu sekund. Brakło niewiele.

Tomek, który gdzieś się, jak zwykle, zgubił, nagle znajduje się za Szpetalem, gdy Hipcia z kolei gubi trasę i udaje, że nie słyszy moich okrzyków zza pleców. Potem znowu się gubi, gdzieś w lesie. A potem nagle znajduje się na przedostatniej prostej, gdy akurat mkniemy, by zaliczyć ostatnią gminę tej wycieczki - Bobrowniki.

Włocławek. Przeprawa przez miasto. Każde duże miasto to walka. Wojna o życie. O przestrzeń. A tej było mało, bo trzeba było przepchnąć się przez remonty i jedno wahadło. A potem jeszcze jedno, duże skrzyżowanie, przy któym utykamy, bo nagle - nagle! - pojawia się potrzeba spojrzenia na mapę. A mówię i tłumaczę, którędy jedziemy.

No i cóż, "Przez to, że się rano grzebałem, na pierwszy pociąg spóźniamy się". Ledwo kilka minut. Ale na kogoś trzeba zwalić spóźnienie - więc mogę być to i ja.

Tomek kupuje bilety, ja szukam w internetach, gdzie by tu coś przekąsić we Włocławku. Decyzja pada na odległą o kilkaset metrów Karczmę Kujawską. Dają nam jeść. Mają kawę. Więc niby wszystko.



Na dworzec przyjeżdżamy kilka minut przed powrotnym Regio do, a jakżeby, Kutna. I co, myślicie, że to koniec przygód? Tomek, który, jak wspomniałem, kupował bilety, został, delikatnie mówiąc, wyśmiany w kasie, gdy powiedział, że tak, chcemy bilety z czterema minutami na przesiadkę. A już pani kasjerka ledwo powstrzymywała ryknięcie śmiechem, gdy powiedział, że w te cztery minuty zamierzamy się teleportować z rowerami. Więc tak. Mamy cztery minuty. Ale - wbrew obiegowej opinii - PKP staje frontem do klienta i, gdy tylko ruszamy, okazuje się, że nasz pociąg z Kutna jest opóźniony pięć minut. Ale. Ale! ALE! Nasze Regio postanawia nie być gorsze i spóźnia się. Pięć minut.

Prosta matematyka mówi, że na przesiadkę mamy tylko trzy minuty. Ale, że niby co, my nie damy rady w trzy minuty na sąsiedni peron? Rowerem?!

Na wszelki wypadek prosimy o skomunikowanie. I łaska konduktorska zostaje nam udzielona - bardzo miły kierownik pociągu mówi, że owszem, chętnie.

W Kutnie czekamy jeszcze, na wszelki wypadek, siedem minut. I akurat leje. Bo dawno nie padało, prawda? W tymże deszczu gnamy na sam koniec pociągu, tylko po to, by dowiedzieć się, że pierwsze drzwi w naszym wagonie są nieczynne. A potem gnamy już na samiusieńki koniec, żeby dowiedzieć się, że drugie... też są nieczynne. Wbijamy więc przez poprzedzający wagon. A w nasze uszy uderza skoczny rytm: ta-ta-tatata-tatatata-tata! Na korytarzu stoi kupa ludzi w biało-czerwonych szalikach, jadących najwyraźniej na mecz do Warszawy. Tkwimy więc w przejściu aż do Łowicza, gdzie przeskakujemy - razem z konduktorem - na koniec składu.



Otwiera nam drzwi, zamknięte z powodu bezpieczeństwa (automatyczny zamek nie działa, chociaż podejrzewam inne powody...). Wskakujemy z rowerami do środka i... mimo że mamy dla siebie miejscówki, to rezygnujemy z walki o miejsca. Bo nie ma po co. Tu chłopcy radośnie podśpiewują "Polska, biało-czerwoniiii!", tu jakiś ambitny trębacz wyciska z trąbki po raz kolejny ten sam rytm, a w przedziale, niczym morświn wyrzucony na brzeg, drzemie solidne chłopisko, które po przebudzeniu, natychmiast chwyta za browara.

W końcu Warszawa. Wysiadamy. Konduktor tak, jak nas wpuścił, tak nas wypuszcza. Hipcia zawija sobie buffa na głowę i jednego na brodę, bo jest jej zimno. Widać tylko oczy, nos i usta. I, zgadnijcie...

...

...

No? Wagon pełen miłych ludzi. Hipci widać tylko oczy, nos i usta.

...

...

Brawo! Z wagonu leci okrzyk "Ty, patrz, Arabka!". A pociąg właśnie rusza. I teraz, ponieważ jestem za daleko, mogę tylko zastanawiać się, czy ten sympatyczny, odziany w koszulkę z Orłem, czerwony na buzi, wąsaty, przemiły przecież mężczyzna i ten drugi, obok niego, "włosoujemny", że tak sobie pozwolę go określić, jedynie żartują, rzucając luźnymi skojarzeniami, czy też w jakiś sposób postanowią podkreślić, że "Tu jest Polska!".

Na szczęście to pierwsze. Albo nie było czym rzucić. W każdym razie proszę Hipcię w przejściu podziemnym, gdzie też kręci się kilka dobrze zbudowanych osób, żeby odsłoniła brodę. Lepiej nie podpuszczać współczesnych Husarzy, którzy, jak to w staruteńkim dowcipie o kłusownikach, najpierw obcinają nogi, a potem liczą.

W domu okazało się, że jedyne suche rzeczy, które mieliśmy, to cieplejsze skarpetki do spania i kalesonki, których... wcale nie wyjęliśmy. Cała reszta jest mokra.

No i tak się kończy. Wyjazd, po którym słowo "surviwal" trzeba zdefiniować na nowo. Walka. Mordercze dystanse. Ciężkie warunki atmosferyczne. Walka o każdy płomień i każde tchnienie ciepła z ogniska. Trzeszczące na podjazdach ścięgna.

To nie wczasy. To Sanatorium. Turnus Kutno-Włocławek.


  • DST 36.53km
  • Czas 01:52
  • VAVG 19.57km/h
  • Sprzęt Stefan
Sobota, 7 października 2017 Kategoria > 50 km, do czytania, Hipek poleca, ze zdjęciem

Kutno to nie pluszowy miś

Pomysl na wyjazd zrodził się spontanicznie. Tomek zaproponował ognisko nad Wisłą. A że pogoda tej jesieni jest wybitnie "ogniskowa", to nie trzeba było się długo zastanawiać. W międzyczasie projekt wyewoluował z "jedźmy nad Wisłę" poprzez "przejedźmy się i jedźmy nad Wisłę" aż do "jedźmy do Kutna, zaliczmy kilka gmin". Czyli zrobiło się poważnie. Nie w kij dmuchał, bo Kutno - to Kutno, parafrazując Rocha Kowalskiego (starsi wiedzą, kto to, ci od nowej matury się doszkolą).

Wstęp mieliśmy już na Zachodniej. Na peronie wiatr szalał, wychładzał. Pociąg, pierwotnie opóźniony pięć minut, opóźnił się już dyszkę... a Tomka nadal nie było. W końcu, gdy opóźnienie sięgnęło kwadransa, stwierdziliśmy, że nie będziemy tu dłużej siedzieć. Poza tym najwyraźniej jedziemy w sześćdziesięciosześcioprocentowym składzie, bo Tomek gdzieś wziął i wsiąkł w drodze na dworzec. Zeszliśmy więc do przejścia podziemnego. I okazało się, że jesteśmy już w komplecie.

A opóźnienie w międzyczasie sięgnęło dwudziestu minut.



Do Kutna dojechałiśmy pół godziny po planowanym czasie przyjazdu. Jeszcze nie zdążyliśmy wyjechać z miasta, a już zaczęło kropić. Nie dojechaliśmy do krajówki, a już solidnie mżyło. Gdy - już na krajówce - zauważyliśmy na horyzoncie motel, uznaliśmy, że to może być ten moment, w którym zatrzymujemy się na nocleg. W końcu warunki są trudne, a trasa, która nas czeka, sroga. Zrobiliśmy już znaczną jej część, warto odpocząć.

Tomek, który pierwszy zauważył ten motel, nagle wspomniał, że może szarpnęlibyśmy się jednak na dwucyfrowy dystans. Faktycznie, gdy mieliśmy przed sobą jakieś wyzwanie, trochę otuchy wlało się w nasze serca. A nasze zmotywowanie promieniowało i najwyraźniej usunęło chmury, bo gdy już pokonaliśmy całe szesnaście kilometrów, deszcz przestał padać, a w zamian za to wyszło piękne słońce.

No i zaczęła się nasza wielka walka z czołowym wiatrem. Widoki jak to widoki: czasem nie było szału, a czasem wprost przeciwnie: szału nie było. Podobnie zresztą było z ukształtowaniem terenu.



W pewnym momencie ujrzeliśmy napis "Chodecz 15". I wtedy zrobiło mi się w brzuszku ciepło, bo tam mieliśmy stanąć na obiad, a tak się złożyło, że jakoś wiele nie zjadłem tego dnia. Ale nawet dziecko wie, że trasa najkrótsza nie zawsze jest gminnie optymalna; mieliśmy jeszcze do zaliczenia jedną gminę. I Tomek też jedną.



W końcu w Przedeczy ruszyliśmy prosto w kierunku jedzenia. Wiatr nagle zawiał w plecy, na zmianie szalał Tomek, więc nie wiadomo kiedy wjeżdżaliśmy już do Chodeczy. A jako że to jest miasto, to postanowiliśmy przejechać przez przedmieścia, wskoczyć do centrum i tam znaleźć miejsca, gdzie mieliśmy planowany postój. I prawie wszystko poszło zgodnie z planem: wjechaliśmy na przedmieścia, przejechaliśmy jakieś pięćset metrów i zorientowaliśmy się, że właśnie wyjeżdżamy z miasta.

Zatrzymaliśmy się na poboczu. Sprawdziliśmy mapy. I cofnęliśmy się dwieście metrów.

Minęliśmy niewielki pawilonik z napisem "Kebab", o którym Google pisało, że jest tam również pizzeria i w tym momencie rzucił nam się w oczy napis "Gospoda". Podjechaliśmy bliżej. Okazało się, że do wnętrza wolno będzie wprowadzić rower, a strudzony podróżnik będzie mógł liczyć na coś na ząb.

Po czasie twórczego oczekiwania na stół wjechała pizza. Każdy był kiedyś w miejscu, często określanym, na przykład, jako "najlepsza pizza w mieście", gdzie, gdy danie wjechało na stół, unosił lekko brew, a czasem dyskretnie szturchał jedzenie palcem, by upewnić się, że na pewno zdechło.

Ale to nie było takie miejsce! Pizza była gorąca, puszysta i nie stwierdzono oszczędzania na dodatkach. Gospodzie Młyn w Chodeczy Sanatorium daje mocne pięć gwiazdek!

Nie można więc się dziwić, że na kolejny, wymagający, dwudziestokilometrowy odcinek do Kowala, ruszyliśmy w bardzo dobrych humorach. W końcu byliśmy najedzeni, zagrzani i tym samym pełni optymizmu! W Kowalu zrobliśmy solidny kawał postoju, robiąc zakupy w Biedronce i ruszyliśmy w ostatni już kawałek.



Zmrok zapadł nagle, ale zanim ciemność spowiła okolicę, mieliśmy okazję przejechać się przepiękną drogą prowadzącą przez samo serce Gostynińsko-Włocławskiego Parku Krajobrazowego. I wtedy wszystko znikło. A pod kołami zachrzęścił piasek.



Kilka kilometrów dalej i kilkanaście zakopań później dojeżdżałem do stojącego w kompletnych ciemnościach na skrzyżowaniu Tomka. Byliśmy jakieś dwieście metrów od upatrzonej wcześniej na Czas-w-las miejscówki biwakowej. Ale... perspektywę niedługiego odpoczynku psuł stojący na terenie dom. Zamieszkaly. W którym świeciły się światła.

Po krótkiej naradzie wracamy kilkaset metrów. Wchodzimy głęboko w las. Znajdujemy dobre miejsce na biwak... i po chwili z niego rezygnujemy, bo tuż obok przebiega leśna droga. Kolejne miejsce już nie ma tej przypadłości.

Rozbijamy tarpy. I ruszamy na poszukiwania drewna. Znaleźć drewno w tym lesie było ciężko. Znaleźć drewno na opał w mokrym lesie - no, to było wyzwanie. Ale przynajmniej nie musieliśmy się bać, że przypadkiem coś zaprószymy.



Po chwili wytężonych wysiłków na wykopanym do gołej ziemi fragmencie zaczął buzować niewielki ogieniek. Po dłuższej chwili pracy stał się na tyle duży, by dać ciepło, trochę światła i pozwolić na upieczenie kiełbasy.



I tu zaczęła się najprzyjemniejsza część. Można było rozpocząć świętowanie i dać odpocząć zmęczonym kościom po solidnym, pokonanym tego dnia dystansie.

Gdy kładliśmy się spać niecałe pięć godzin później, powoli zaczynało kropić. A po chwili rozpadało się na poważnie. Ale pod tarpami deszcz nam nie groził.

Część druga.




  • DST 86.34km
  • Czas 03:27
  • VAVG 25.03km/h
  • Sprzęt Stefan

stat4u Blogi rowerowe na www.bikestats.pl