Wpisy archiwalne w kategorii
nie do końca rowerowo
Dystans całkowity: | 149.87 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 07:25 |
Średnia prędkość: | 20.21 km/h |
Maksymalna prędkość: | 40.36 km/h |
Liczba aktywności: | 6 |
Średnio na aktywność: | 24.98 km i 1h 14m |
Więcej statystyk |
Sobota, 1 maja 2021
Kategoria > 50 km, do czytania, nie do końca rowerowo, zaliczając gminy
Wstydliwe gminożerstwo
Wyjazd na trzy tury:
1. Długie pitu-pitu w okolicach Gryfowa Śląskiego.
2. Krótsze pitu-pitu w okolicach Bogatyni
3. Podjazd na Łysą Górę (tę przy Jeleniej): 339m up (w końcu coś wyższego niż wiadukt...).
Pomiędzy rundami transport samochodem. No co?
1. Długie pitu-pitu w okolicach Gryfowa Śląskiego.
2. Krótsze pitu-pitu w okolicach Bogatyni
3. Podjazd na Łysą Górę (tę przy Jeleniej): 339m up (w końcu coś wyższego niż wiadukt...).
Pomiędzy rundami transport samochodem. No co?
- DST 76.68km
- Czas 03:04
- VAVG 25.00km/h
- Sprzęt Stefan
Środa, 9 maja 2018
Kategoria do czytania, nie do końca rowerowo, transport, ze zdjęciem
Wypadek w okolicy
Nie wiem, czy ktoś tu, poza Jurkiem jeździ po tych okolicach, ale wczoraj, w Kaputach, miał miejsce śmiertelny wypadek. Nie jest to przyjemny fragment, po jednej stronie jest DDR, ale z szosowców to tylko ja z niej korzystam (ma równiejszą kostkę niż to, co jest na asfalcie).
Niestety, jak to napisał mi dziś Eli: Nie masz czasami wrażenia, że to nasze jeżdżenie, to takie balansowanie na linie?
I taka jest prawda. Jako rowerzyści ufamy kierującym, że nas nie pozabijają.
Wracając do dnia, który z wypadkami nie miał nic wspólnego - po tym, jak doczłapałem do domu na rowerze, poszedłem poczłapać w terenie. Upierniczyłem się po kolana biegając po jakichś błotach w lesie, najadłem się owadów, dobiegłem prawie do Babic (zupełnym przypadkiem, niechcący pomyliłem kierunki i biegłem na zachód, myśląc, że to północ), kilka razy zatrzymały mnie albo krzaki, albo pokrzywy, pozwiedzałem sobie nieco byłe wojskowe tereny (albo tereny WAT-u, nie jestem pewien) i wróciłem do domu.
Niestety, jak to napisał mi dziś Eli: Nie masz czasami wrażenia, że to nasze jeżdżenie, to takie balansowanie na linie?
I taka jest prawda. Jako rowerzyści ufamy kierującym, że nas nie pozabijają.
Wracając do dnia, który z wypadkami nie miał nic wspólnego - po tym, jak doczłapałem do domu na rowerze, poszedłem poczłapać w terenie. Upierniczyłem się po kolana biegając po jakichś błotach w lesie, najadłem się owadów, dobiegłem prawie do Babic (zupełnym przypadkiem, niechcący pomyliłem kierunki i biegłem na zachód, myśląc, że to północ), kilka razy zatrzymały mnie albo krzaki, albo pokrzywy, pozwiedzałem sobie nieco byłe wojskowe tereny (albo tereny WAT-u, nie jestem pewien) i wróciłem do domu.
- DST 16.93km
- Czas 01:00
- VAVG 16.93km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 10 sierpnia 2012
Kategoria do czytania, transport, nie do końca rowerowo
No to jedziemy czyli nierowerowy wpis w rowerowy dzień. Bo rowerowo nic się nie wydarzyło.
Od końca: rowerowo faktycznie nic się nie wydarzyło - dojechałem do domu po pracy, dojechałem z domu do pracy, jadąc część z Hipcią.
Teraz ta część nierowerowa:
Swego czasu wybrały się dzieci w góry. I potem jeszcze raz. I jeszcze. Postanowiłem to jakoś spisać, nawet powstała osobna kategoria. Coś jednak nie pasowało, bo jakoś wycieczki górskie średnio pasują do bikeloga. Gdy w okolicy końca 2011 okazało się, że na pewno prędzej czy później zaczniemy ze wspinaczką, postanowiłem to wszystko uporządkować i wyodrębnić poza bikestats, czyli tak, jak logika nakazuje.
Okazja się nadarzyła, bo akurat w grudniu tak się zdarzyło, że świętowaliśmy jedenasty rok razem. Uzbierałem zatem relacje, uporządkowałem przestrzennie i udało się - strona-prezent zaistniała, na razie w wersji ukrytej dla ócz postronnych. Ukrytej, bo Hipcia jak to Hipcia: ucieszyła się, po czym powiedziała, że to trzeba przeglądnąć i uzupełnić, bo na pewno o czymś pozapominałem. I tak upłynął wieczór i poranek... i wieczór i poranek... i mamy sierpień. Zgoda na publikację wreszcie poszła.
Dla ludzików, który się za dużo spodziewają, mam smutną wiadomość: szablon pisany jest w notatniku, porządnie, ale w notatniku. Nie ma javascriptów, flaszów, komentarzy, php, sqla i inszych zabawek dla ludzi, którzy mają za dużo czasu. Strona to, jak jest napisane na początku, to zbiór uporządkowanych notatek stanowiących pamiątkę tego, co tam człowiek kiedyś porobił. Zdjęć też nie ma, może kiedyś będą. Mam na uwadze, że takowe trzeba wybrać, zmniejszyć, wrzucić i zrobię to czem prędzej, jak tylko znajdę brakującą, dwudziestą piątą godzinę doby. Konkretnie: "dodać zdjęcia" wyląduje na zaszczytnym osiemdziesiątym miejscu na liście "do zrobienia jak znajdę brakujacą godzinę doby".
Dobra, to tego, no: zapraszam. Jak kto wtyczek używa, AdBlock się przyda :)
Teraz ta część nierowerowa:
Swego czasu wybrały się dzieci w góry. I potem jeszcze raz. I jeszcze. Postanowiłem to jakoś spisać, nawet powstała osobna kategoria. Coś jednak nie pasowało, bo jakoś wycieczki górskie średnio pasują do bikeloga. Gdy w okolicy końca 2011 okazało się, że na pewno prędzej czy później zaczniemy ze wspinaczką, postanowiłem to wszystko uporządkować i wyodrębnić poza bikestats, czyli tak, jak logika nakazuje.
Okazja się nadarzyła, bo akurat w grudniu tak się zdarzyło, że świętowaliśmy jedenasty rok razem. Uzbierałem zatem relacje, uporządkowałem przestrzennie i udało się - strona-prezent zaistniała, na razie w wersji ukrytej dla ócz postronnych. Ukrytej, bo Hipcia jak to Hipcia: ucieszyła się, po czym powiedziała, że to trzeba przeglądnąć i uzupełnić, bo na pewno o czymś pozapominałem. I tak upłynął wieczór i poranek... i wieczór i poranek... i mamy sierpień. Zgoda na publikację wreszcie poszła.
Dla ludzików, który się za dużo spodziewają, mam smutną wiadomość: szablon pisany jest w notatniku, porządnie, ale w notatniku. Nie ma javascriptów, flaszów, komentarzy, php, sqla i inszych zabawek dla ludzi, którzy mają za dużo czasu. Strona to, jak jest napisane na początku, to zbiór uporządkowanych notatek stanowiących pamiątkę tego, co tam człowiek kiedyś porobił. Zdjęć też nie ma, może kiedyś będą. Mam na uwadze, że takowe trzeba wybrać, zmniejszyć, wrzucić i zrobię to czem prędzej, jak tylko znajdę brakującą, dwudziestą piątą godzinę doby. Konkretnie: "dodać zdjęcia" wyląduje na zaszczytnym osiemdziesiątym miejscu na liście "do zrobienia jak znajdę brakujacą godzinę doby".
Dobra, to tego, no: zapraszam. Jak kto wtyczek używa, AdBlock się przyda :)
- DST 25.91km
- Czas 01:07
- VAVG 23.20km/h
- VMAX 40.36km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Wtorek, 1 listopada 2011
Kategoria nie do końca rowerowo, do czytania
Po tatrzańskich szlakach
Czas strzelić sobie pierwszy zerodystansowy wpis. A co mi tam szkodzi!
Dzień pierwszy:
Start - wczesnym północkiem z Warszawy, lądowanie w Zakopanem w okolicach siódmej. Po całej trasie za kółkiem dostaje leniwca i w rezultacie pod Łysą Polaną meldujemy się dopiero około 9:00. W towarzystwie szkolnych wycieczek, rodzin i skromnej liczby takich jak my (w tym znakomitej ilości przyjaciół zza południowej granicy), meldujemy się na czerwonym szlaku i radośnie ruszamy w stronę Morskiego Oka. Sam szlak jest tak niesamowicie ciekawy, że szkoda mi czasu na opisywanie: spacer asfaltem, jak po parku, tylko że cały czas pod górę. Pod Morskim Okiem obalamy sobie po piwku i ruszamy dalej. Obchodzimy Morskie Oko, wspinamy się na Czarny Staw pod Rysami (po drodze dowiadując się od napotkanej rodziny, że nam zazdroszczą, bo możemy iść dalej: tak, trzeba było jeszcze grubsze kurtki zalożyć, to na pewno by się Wam udało). Staw obchodzimy dookoła, juz samotnie, bo wszyscy kończą zabawę na skałkach przed szlakiem i podchodzimy w górę. Za nami nikt nie idzie. Po chwili przydają się raki, za nami nadal nikogo, z góry schodzą Turyści (można ich poznać po sprzęcie i ubiorze) i Prawdziwi Turyści (tych poznajemy po jesiennych kurtkach, adidasach i dżinsach). Po chwili mijamy długie, czerwone ślady po kimś, kto najwyraźniej miał dużego pecha i po kogo wcześniej wyleciał helikopter: spotkany po drodze człowiek mówi, że ktoś zmarł, ale komunikaty TOPRu, które Hipcia sprawdziła po przyjeździe, mówią o turystce w adidasach, która poślizgnęła się na śniegu. Dalej ślady prowadzą na wschód, podążamy za nimi, w ten sposób tracąc łącznie z 20 minut przez kogoś, kto poszedł oglądać widok, albo zwyczajnie się wysikać: niewidoczne z dołu, a wyraźne z góry pozostałe ślady prowadzą w górę w innym miejscu, gdybyśmy wczesniej byli na tym szlaku, pewnie byśmy to wiedzieli. Wychodzimy, po drodze jednak analizujemy czas i okazuje się, że wyjść damy radę, ale przy świetle dziennym nie zdążymy opuścić przynajmniej tej strefy, która jest niebezpieczna. Podejście zostawiamy jako nieudane i schodzimy w dół. Zmrok łapie nas w okolicy zejścia na Morskie Oko, droga prosta, czołówki mocne, więc spokojnie, bez przygód schodzimy w dół, zrozpaczeni po nieudanym podejściu, przy Wodogrzmotach Mickiewicza zostawiamy waypointa.
Dzień drugi:
Wstaliśmy jakoś z samego rana i ruszyliśmy czerwonym na Czerwone Wierchy. Po półtoragodzinnym spacerze na Przysłop Miętusi zalegamy na ławeczce w słońcu. Niesamowite: słońce grzeje, piękny widok, a my siedzimy sobie ubrani na krótko i pijemy piwo... w ostatnich dniach października. Trzeba jednak ruszać dalej: żółty szlak na Małołączniak kusi i zachęca, zatem ruszamy pod górę. Samo podejście trudne nie jest, chociaż w jednym miejscu umieszczono łańcuchy, ale to chyba bardziej profilaktycznie niż z rzeczywistej potrzeby. Na szczycie siadamy na sniegu obserwując panoramę Zakopanego, racząc się herbatą i zostawiając waypointa. Dalej droga wiedzie czerwonym, w stronę Krzesanicy (piwo+waypoint), a jeszcze dalej - Ciemniaka. Tu robimy dłuższy przystanek, spożywając prawie cały alkohol, jaki mieliśmy i zostawiając jeszcze jednego waypointa. Stamtąd schodzimy kawałek czerwonym, a potem odbijamy na zielony, w kierunku schroniska przy Hali Ornak. Na sam koniec zostaje nam jeszcze niesamowicie nudny spacer Doliną Kościeliska (dobrze, że pustą o tej godzinie) i powrót do samego Kościeliska Drogą pod Reglami.
Dzień trzeci:
Z rana budzi mnie Hipcia. Ma ambicję zaatakować Orlą Perć, ja za to widzę, jak fantastycznie czują się moje nogi (w tym lewa kostka) i próbuję sugerować inną trasę. Nie ma, że boli, trzeba ruszać tyłek, Hipci nie przegadasz. Zgadza się tylko na wyjechanie na Kasprowy i zejście do Murowańca, zamiast podejścia z Kuźnic. I tak czynimy: przed dziewiątą jesteśmy już na górze, schodzimy, szybkie śniadanie przy schronisku i ruszamy w kierunku Czarnego Stawu. Tam - żółty szlak i drogowskaz na Granaty. Wio, pod górę. Na początku jeszcze czysto, widać kamienie, a droga, prócz tego, ze pod górę, nie robi żadnych trudności. Potem nagle zaczyna się śnieg, widząc, że dalej będzie cały czas biało, zakładamy raki. Zaraz po zalożeniu, widzimy, że ślady prowadzą w górę, po sniegu. Oznaczeń szlakowych brak, zatem popełniamy drugi raz ten sam błąd i idziemy za śladami. Kilka metrów w górę to ludzkie ślady, potem to, co nas prowadzi, to ślady staczającego się śniegu, złudnie przypominającego ludzkie stopy. Na razie idzie się dobrze, idziemy więc wyżej, w końcu widzimy, że zaczynają się skały, robi się bardzo stromo i nie ma najmniejszych szans, żeby tamtędy prowadził szlak. Za nami fantastyczny widok na żleb, którym się wspięliśmy, niesamowita stromizna, ale zleźć trzeba, na szczęście raki spokojnie wystarczą do schodzenia: idąc twarzą do zbocza leziemy stabilnie w dół, powoli, ale bezpiecznie. W połowie zejścia odwracamy się i widzimy na dole człowieka idącego w ślad za nami. Gdy się mijamy, okazuje się, że facet porwał się na to zbocze, mając jedynie buty i rękawiczki. Kawałkiem kamienia ciosał sobie stopnie i szedł w górę. Gdy informujemy go, że tamtędy raczej szlak nie może prowadzić, wlazł po tym śniegu jeszcze 15 metrów (!), usiadł sobie, wyjął mapę i stwierdził, że to na pewno tędy. Ale, że może to dobry pomysł, żeby zawrócić; niemniej jednak, czas ma niezły, zdąży znaleźć szlak i jeszcze przejść. Schodził wolniej niż wchodził, więc mamy nadzieję, że pomyślał i zawrócił, zamiast pchać się dalej. My znaleźliśmy szlak schodząc (a gdybyśmy najpierw spojrzeli na mapę, to pewnie byłoby to szybciej) i ruszyliśmy do góry. Po chwili śnieg się skończył, by kawałek dalej znów się zacząć, niestety, zdjęliśmy już raki, więc stracilismy na to zdejmowanie i zakładanie trochę czasu. W końcu - szczyt. Na Krzyżne nie ma co już ruszać, stawiamy zatem waypointa i ruszamy w kierunku pozostałych Granatów. Po chwili napotykamy "skok nad przepaścią", który srodze mnie zawiódł, bo ani skok to nie był, ani przepaść żadna. Dalej to już tylko droga do ostatniego Granatu, gdzie również zostawiamy WP i spokojne zejście w dół zielonym szlakiem, przy początku którego zostawiamy ostatniego waypointa. Pozostaje tylko doturlać się pod Murowaniec i zejść, naszym ulubionym zejściem do Kuźnic. W lesie, jeszcze przed rozwidleniem na niebieski/żółty spotykamy w lesie dwie pary ślepi. Patrzą na mnie, my patrzymy na nie, ale nikt nie atakuje nikogo, mijamy się nawzajem. Co to był za stwór? Nie wiadomo.
Dzień pierwszy:
Start - wczesnym północkiem z Warszawy, lądowanie w Zakopanem w okolicach siódmej. Po całej trasie za kółkiem dostaje leniwca i w rezultacie pod Łysą Polaną meldujemy się dopiero około 9:00. W towarzystwie szkolnych wycieczek, rodzin i skromnej liczby takich jak my (w tym znakomitej ilości przyjaciół zza południowej granicy), meldujemy się na czerwonym szlaku i radośnie ruszamy w stronę Morskiego Oka. Sam szlak jest tak niesamowicie ciekawy, że szkoda mi czasu na opisywanie: spacer asfaltem, jak po parku, tylko że cały czas pod górę. Pod Morskim Okiem obalamy sobie po piwku i ruszamy dalej. Obchodzimy Morskie Oko, wspinamy się na Czarny Staw pod Rysami (po drodze dowiadując się od napotkanej rodziny, że nam zazdroszczą, bo możemy iść dalej: tak, trzeba było jeszcze grubsze kurtki zalożyć, to na pewno by się Wam udało). Staw obchodzimy dookoła, juz samotnie, bo wszyscy kończą zabawę na skałkach przed szlakiem i podchodzimy w górę. Za nami nikt nie idzie. Po chwili przydają się raki, za nami nadal nikogo, z góry schodzą Turyści (można ich poznać po sprzęcie i ubiorze) i Prawdziwi Turyści (tych poznajemy po jesiennych kurtkach, adidasach i dżinsach). Po chwili mijamy długie, czerwone ślady po kimś, kto najwyraźniej miał dużego pecha i po kogo wcześniej wyleciał helikopter: spotkany po drodze człowiek mówi, że ktoś zmarł, ale komunikaty TOPRu, które Hipcia sprawdziła po przyjeździe, mówią o turystce w adidasach, która poślizgnęła się na śniegu. Dalej ślady prowadzą na wschód, podążamy za nimi, w ten sposób tracąc łącznie z 20 minut przez kogoś, kto poszedł oglądać widok, albo zwyczajnie się wysikać: niewidoczne z dołu, a wyraźne z góry pozostałe ślady prowadzą w górę w innym miejscu, gdybyśmy wczesniej byli na tym szlaku, pewnie byśmy to wiedzieli. Wychodzimy, po drodze jednak analizujemy czas i okazuje się, że wyjść damy radę, ale przy świetle dziennym nie zdążymy opuścić przynajmniej tej strefy, która jest niebezpieczna. Podejście zostawiamy jako nieudane i schodzimy w dół. Zmrok łapie nas w okolicy zejścia na Morskie Oko, droga prosta, czołówki mocne, więc spokojnie, bez przygód schodzimy w dół, zrozpaczeni po nieudanym podejściu, przy Wodogrzmotach Mickiewicza zostawiamy waypointa.
Dzień drugi:
Wstaliśmy jakoś z samego rana i ruszyliśmy czerwonym na Czerwone Wierchy. Po półtoragodzinnym spacerze na Przysłop Miętusi zalegamy na ławeczce w słońcu. Niesamowite: słońce grzeje, piękny widok, a my siedzimy sobie ubrani na krótko i pijemy piwo... w ostatnich dniach października. Trzeba jednak ruszać dalej: żółty szlak na Małołączniak kusi i zachęca, zatem ruszamy pod górę. Samo podejście trudne nie jest, chociaż w jednym miejscu umieszczono łańcuchy, ale to chyba bardziej profilaktycznie niż z rzeczywistej potrzeby. Na szczycie siadamy na sniegu obserwując panoramę Zakopanego, racząc się herbatą i zostawiając waypointa. Dalej droga wiedzie czerwonym, w stronę Krzesanicy (piwo+waypoint), a jeszcze dalej - Ciemniaka. Tu robimy dłuższy przystanek, spożywając prawie cały alkohol, jaki mieliśmy i zostawiając jeszcze jednego waypointa. Stamtąd schodzimy kawałek czerwonym, a potem odbijamy na zielony, w kierunku schroniska przy Hali Ornak. Na sam koniec zostaje nam jeszcze niesamowicie nudny spacer Doliną Kościeliska (dobrze, że pustą o tej godzinie) i powrót do samego Kościeliska Drogą pod Reglami.
Dzień trzeci:
Z rana budzi mnie Hipcia. Ma ambicję zaatakować Orlą Perć, ja za to widzę, jak fantastycznie czują się moje nogi (w tym lewa kostka) i próbuję sugerować inną trasę. Nie ma, że boli, trzeba ruszać tyłek, Hipci nie przegadasz. Zgadza się tylko na wyjechanie na Kasprowy i zejście do Murowańca, zamiast podejścia z Kuźnic. I tak czynimy: przed dziewiątą jesteśmy już na górze, schodzimy, szybkie śniadanie przy schronisku i ruszamy w kierunku Czarnego Stawu. Tam - żółty szlak i drogowskaz na Granaty. Wio, pod górę. Na początku jeszcze czysto, widać kamienie, a droga, prócz tego, ze pod górę, nie robi żadnych trudności. Potem nagle zaczyna się śnieg, widząc, że dalej będzie cały czas biało, zakładamy raki. Zaraz po zalożeniu, widzimy, że ślady prowadzą w górę, po sniegu. Oznaczeń szlakowych brak, zatem popełniamy drugi raz ten sam błąd i idziemy za śladami. Kilka metrów w górę to ludzkie ślady, potem to, co nas prowadzi, to ślady staczającego się śniegu, złudnie przypominającego ludzkie stopy. Na razie idzie się dobrze, idziemy więc wyżej, w końcu widzimy, że zaczynają się skały, robi się bardzo stromo i nie ma najmniejszych szans, żeby tamtędy prowadził szlak. Za nami fantastyczny widok na żleb, którym się wspięliśmy, niesamowita stromizna, ale zleźć trzeba, na szczęście raki spokojnie wystarczą do schodzenia: idąc twarzą do zbocza leziemy stabilnie w dół, powoli, ale bezpiecznie. W połowie zejścia odwracamy się i widzimy na dole człowieka idącego w ślad za nami. Gdy się mijamy, okazuje się, że facet porwał się na to zbocze, mając jedynie buty i rękawiczki. Kawałkiem kamienia ciosał sobie stopnie i szedł w górę. Gdy informujemy go, że tamtędy raczej szlak nie może prowadzić, wlazł po tym śniegu jeszcze 15 metrów (!), usiadł sobie, wyjął mapę i stwierdził, że to na pewno tędy. Ale, że może to dobry pomysł, żeby zawrócić; niemniej jednak, czas ma niezły, zdąży znaleźć szlak i jeszcze przejść. Schodził wolniej niż wchodził, więc mamy nadzieję, że pomyślał i zawrócił, zamiast pchać się dalej. My znaleźliśmy szlak schodząc (a gdybyśmy najpierw spojrzeli na mapę, to pewnie byłoby to szybciej) i ruszyliśmy do góry. Po chwili śnieg się skończył, by kawałek dalej znów się zacząć, niestety, zdjęliśmy już raki, więc stracilismy na to zdejmowanie i zakładanie trochę czasu. W końcu - szczyt. Na Krzyżne nie ma co już ruszać, stawiamy zatem waypointa i ruszamy w kierunku pozostałych Granatów. Po chwili napotykamy "skok nad przepaścią", który srodze mnie zawiódł, bo ani skok to nie był, ani przepaść żadna. Dalej to już tylko droga do ostatniego Granatu, gdzie również zostawiamy WP i spokojne zejście w dół zielonym szlakiem, przy początku którego zostawiamy ostatniego waypointa. Pozostaje tylko doturlać się pod Murowaniec i zejść, naszym ulubionym zejściem do Kuźnic. W lesie, jeszcze przed rozwidleniem na niebieski/żółty spotykamy w lesie dwie pary ślepi. Patrzą na mnie, my patrzymy na nie, ale nikt nie atakuje nikogo, mijamy się nawzajem. Co to był za stwór? Nie wiadomo.
- Sprzęt Unibike Viper
Sobota, 13 sierpnia 2011
Kategoria do czytania, nie do końca rowerowo, waypointgame, < 25km
Minisakwiarstwo transportowe - sobota
W sobotę nad ranem wyruszyliśmy - kierunek Bałtyk. Pierwszą rzeczą związaną z rowerami było... zabicie wróbla. Rowerem. Wiezionym na samochodzie. Na stacji tuż przed autostradą Hipcia zauważyła, że w jednym miejscu moje szprychy zrobiły się bardziej pierzaste. Wróbel został pochowany w zaciszu śmietnika na tejże stacji.
Nad morze dojechaliśmy spokojnie, jedynie w Gdyni przytrzymała nas kolumna setek Warszawiaków jadących na długi weekend do Władysławowa. Szczęśliwie, dzięki pilotowaniu Hipci, umnknęliśmy w bok i dotarliśmy na miejsce. Jedno z wielu miejsc, bo nie mieliśmy żadnego konkretnego planu. Białogóra okazała się tłoczna. Lubiatowo - rozsądne, pojechaliśmy jeszcze zobaczyć Stilo, tam z kolei było tylko pole namiotowe, pełne młodzieży, ale za to w pobliżu stała sobie latarnia, z której upolowaliśmy waypointa.
Stanęło na Lubiatowie, żadnych pokojów wolnych (albo takie, że psa bym nie wpuścił), więc znaleźliśmy pole namiotowe. (Jesteśmy nad morzem. Pole namiotowe mamy nad jeziorem. Właścicielem jest Koreańczyk albo inny Wietnamczyk. :) )
Popołudniem dopiero wybyliśmy nad morze, spakowawszy co potrzebne w sakwy, a z racji tego, że trasa wypadała po drogach niepublicznych, do bidonu poszedł napój izobroniczny.
Na plaży bardzo szybko dowiedziałem się, co znaczy Bardzo Obciążona Tylna Oś Jadąca Po Piasku. Stąd też niesamowita średnia - trochę było jechania, a trochę pchania.
Wracając, już po zmroku(Damian, uwaga), zaliczyłem pierwszą glebę spowodowaną SPD. A zaraz po niej drugą. Nic to, że na piasku, nic to, że nieco byłem spojony winem, gleba to gleba.
Po drodze jeszcze poszwędaliśmy się przy "Dostrzegalni pożarów" i przyległej do niej budzie (parking? hangar?) na terenie byłej jednostki rakietowej WP. Było mieć vlepki, byłby waypoint. A tak - było psińco.
Nad morze dojechaliśmy spokojnie, jedynie w Gdyni przytrzymała nas kolumna setek Warszawiaków jadących na długi weekend do Władysławowa. Szczęśliwie, dzięki pilotowaniu Hipci, umnknęliśmy w bok i dotarliśmy na miejsce. Jedno z wielu miejsc, bo nie mieliśmy żadnego konkretnego planu. Białogóra okazała się tłoczna. Lubiatowo - rozsądne, pojechaliśmy jeszcze zobaczyć Stilo, tam z kolei było tylko pole namiotowe, pełne młodzieży, ale za to w pobliżu stała sobie latarnia, z której upolowaliśmy waypointa.
Stanęło na Lubiatowie, żadnych pokojów wolnych (albo takie, że psa bym nie wpuścił), więc znaleźliśmy pole namiotowe. (Jesteśmy nad morzem. Pole namiotowe mamy nad jeziorem. Właścicielem jest Koreańczyk albo inny Wietnamczyk. :) )
Popołudniem dopiero wybyliśmy nad morze, spakowawszy co potrzebne w sakwy, a z racji tego, że trasa wypadała po drogach niepublicznych, do bidonu poszedł napój izobroniczny.
Na plaży bardzo szybko dowiedziałem się, co znaczy Bardzo Obciążona Tylna Oś Jadąca Po Piasku. Stąd też niesamowita średnia - trochę było jechania, a trochę pchania.
Wracając, już po zmroku(Damian, uwaga), zaliczyłem pierwszą glebę spowodowaną SPD. A zaraz po niej drugą. Nic to, że na piasku, nic to, że nieco byłem spojony winem, gleba to gleba.
Po drodze jeszcze poszwędaliśmy się przy "Dostrzegalni pożarów" i przyległej do niej budzie (parking? hangar?) na terenie byłej jednostki rakietowej WP. Było mieć vlepki, byłby waypoint. A tak - było psińco.
- DST 17.30km
- Czas 01:42
- VAVG 10.18km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Poniedziałek, 13 czerwca 2011
Kategoria do czytania, nie do końca rowerowo
Napoczęta Orla Perć...
Wypad był w zasadzie szybki. Piątek - w auto, swoje odstane w korkach, 23:30 lądowanie w Zakopanem. Rano pobudka, Kuźnice, godzina oczekiwania na kolejkę na Kasprowy (woleliśmy oszczędzić sobie wchodzenia, skoro nie startujemy ze schroniska) i wio na górę.
Pierwszy cel - zaplanowana i obiecana Świnica. Początek szlaku zajęty przez ludzi spacerujących w okolicach Kasprowego, ale potem robi się luźniej. Na którymś zboczu przystanek na piwko na odwagę :) Do właściwego podejścia na Świnicę, piwko paruje, a węglowodany rozchodzą się po kościach. Atakujemy, podejście faktycznie strome, dobrze, że ostatnio go nie zrobiliśmy. Teraz oblodzeń przynajmniej nie ma.
Po drodze na szczyt mijamy rodzinę. Ojciec z matką i dwóch synów, synowie idą z pewnym wyprzedzeniem. Wzrok mój przykuwa młodszy z chłopaków, tak na oko 13 lat, który w pewnym momencie kładzie się na skale. Myślałem, że taki wygłup, ale... Mijamy ich ponownie pod szczytem - my schodzimy, chłopaki wchodzą. Ten młodszy wchodzi, a w zasadzie... pełznie pod górę. Kurczowo trzymając się łańcucha, próbuje udem wejść na skałkę, mimo, że wokół ma stabilny, szeroki grunt. Uwagę przykuwają jego oczy - niesamowicie rozszerzone, jak u sowy. Tatuś piętnaście metrów niżej stoi i sobie cyka fotki. Nie wiem, czy chłopak ma lęk przestrzeni/wysokości, czy był aż tak zmęczony, ale bezmyślność rodzica jest zdumiewająca. Nie wyglądał na kogoś, kto dobrze się czuje. Drugim przykładem bezmyślności była wycieczka szkolna, która musiała schodzić ze Świnicy. M.in. dziewczynka, też jakoś czternastoletnia, która na granicy płaczu przemieszczała się w ślimaczym tempie. Reszta grupy szła "dozbrojona", jak na takie wysokości: dżinsy, cienkie kurtki i brak rękawiczek. Widać, że wychowawca zadbał o wszystko...
Nic to, ze szczytu schodzimy czerwonym i tu mamy pierwszą próbkę tego, co nas czeka - łańcuchy i strome zejście w dół. Docieramy do Zawratu. Czasu jest dużo, trasa dobra - idziemy!
Pierwsza część - dotarcie do Koziej Przełęczy. Tu już wiemy, co nas czeka, ale i tak jest ciekawie. W pewnym momencie zaskakuje nas pokrywa śnieżna, w której niknie łańcuch. Ślady prowadzą poziomo wzdłuż zbocza, więc idziemy za nimi. Nagle zamiast łańcuchów wyrastają nam stalowe linki. Co począć - taki szlak, schodzimy. To był w zasadzie jedyny moment, kiedy rozważałem zawrócenie, bo schodzenie, mając za sobą przepaść, trzymając się tylko stalowej linki, nie daje zbytniego poczucia pewności, ale... krok za krokiem, powolutku... i się udało. Potem dopiero okazało się, że szlak prowadził pod śniegiem - tam były łańcuchy. Dalej to już cykliczna wspinaczka i podchodzenie, aż do drabinki nad Kozią Przełęczą, która również robi wrażenie (okolice 2:06 załączonego filmu).
Czasu nadal sporo, chwilę siedzimy i ruszamy dalej - tym razem Kozi Wierch. Tu robi się coraz trudniej, w końcu włazimy na górę i szukamy Buczynowej Przełączki, która gdzieś powinna być. Jest jakaś przełęcz, ale, halo, halo, nie ma żadnych szlaków w boki. To gdzie my jesteśmy? Dopiero później dowiedziałem się, że weszlismy dopiero na Kozie Czuby. Zatem Kozi Wierch przed nami; przed nami również podejście, które bardzo ładnie widzimy z miejsca, na którym stoimy - pionowe podejście na jakieś 30 metrów. Dobrze, że dali łańcuchy ;) No nic, wyboru nie ma, złazimy i wchodzimy w górę. Pod koniec tego pionu oglądam się za siebie. Pamiętacie, jak we "Władcy Pierścieni" Frodo i Sam prowadzeni przez Golluma idą do Mordoru przez góry? Odczucie co do stromości miałem podobne. Zdobycie samego szczytu już problemu nie stwarza, przełączka się znajduje.
Dwie opcje - na dół, albo Granaty. Czas się powoli kończy, więc złazimy Żlebem Kulczyńskiego. Tu również schodzenie po osuwisku daje się we znaki. Oznakowanie też pozostawia wiele do życzenia, dobrze, że zauważam połyskujące w słońcu łańcuchy. Ale to i tak pułapka, bo łańcuchy się kończą, a jedyne wyjście prowadzi w dół. Schodzę trzy metry i widzę, że dalej są kolejne trzy, ale chwytu nie ma, zejście jest prawie tożsame ze spadnięciem. Na szczęście Hipcia zauważa kolejną dawkę łańcuchów - ukryte tuż przy ścianie. Jak można tego nie oznaczyć?! Schodzimy powolutku na sam dół, przy Stawie Gąsienicowym okazuje się, że zejście zajęło trochę za długo. Wracamy zatem najprostszą drogą - do Murowańca i na dół niebieskim szlakiem. Już przez las i już przy latarkach, bo w międzyczasie zapadł zmrok. Oboje, jak się okazało, nie baliśmy się o dotarcie do celu, tylko o spotkanie z jakimś misiem. W domu byliśmy po północy. Zdecydowanie nasze najdłuższe wyjscie do tej pory.
Następnego dnia zrobiliśmy już spokojną trasę: Żółtym na dolinę Małej Łąki, stamtąd Ścieżką pod Reglami do Doliny Strążyska, a z niej Drogą pod Reglami do auta. Potem tylko 7 godzin jazdy do Warszawy i...
I rano pobudka. Wszystko boli. Jechałem zakatarzony, wróciłem kaszlący i zakatarzony. Nic to, rower czeka. Wsiadam, jadę. Trasa do pracy idzie bezboleśnie (może dlatego, że jest krótka ;) ), po drodze za to odrobinę rozdrażnia mnie kobita na miejskim rowerze jadąca środkiem, bądź lewą stroną ścieżki. Chciałem ją wyprzedzić z lewej, ale mi zajechała drogę, wiec wziąłem z prawej i (zwykle tego nie robię, bo mi szkoda nerwów), ale zasugerowałem, że jeździ się po prawej stronie ścieżki. Chwilę później zjeżdżałem w lewo, ale rzuciłem spojrzeniem znad ramienia - proszę, jechała przy prawej jak przyklejona. Ciekawe, czy zrozumiała przesłanie, czy chciała tylko ominąć tego kretyna, który jej przeszkadza cieszyć się życiem?
Pierwszy cel - zaplanowana i obiecana Świnica. Początek szlaku zajęty przez ludzi spacerujących w okolicach Kasprowego, ale potem robi się luźniej. Na którymś zboczu przystanek na piwko na odwagę :) Do właściwego podejścia na Świnicę, piwko paruje, a węglowodany rozchodzą się po kościach. Atakujemy, podejście faktycznie strome, dobrze, że ostatnio go nie zrobiliśmy. Teraz oblodzeń przynajmniej nie ma.
Po drodze na szczyt mijamy rodzinę. Ojciec z matką i dwóch synów, synowie idą z pewnym wyprzedzeniem. Wzrok mój przykuwa młodszy z chłopaków, tak na oko 13 lat, który w pewnym momencie kładzie się na skale. Myślałem, że taki wygłup, ale... Mijamy ich ponownie pod szczytem - my schodzimy, chłopaki wchodzą. Ten młodszy wchodzi, a w zasadzie... pełznie pod górę. Kurczowo trzymając się łańcucha, próbuje udem wejść na skałkę, mimo, że wokół ma stabilny, szeroki grunt. Uwagę przykuwają jego oczy - niesamowicie rozszerzone, jak u sowy. Tatuś piętnaście metrów niżej stoi i sobie cyka fotki. Nie wiem, czy chłopak ma lęk przestrzeni/wysokości, czy był aż tak zmęczony, ale bezmyślność rodzica jest zdumiewająca. Nie wyglądał na kogoś, kto dobrze się czuje. Drugim przykładem bezmyślności była wycieczka szkolna, która musiała schodzić ze Świnicy. M.in. dziewczynka, też jakoś czternastoletnia, która na granicy płaczu przemieszczała się w ślimaczym tempie. Reszta grupy szła "dozbrojona", jak na takie wysokości: dżinsy, cienkie kurtki i brak rękawiczek. Widać, że wychowawca zadbał o wszystko...
Nic to, ze szczytu schodzimy czerwonym i tu mamy pierwszą próbkę tego, co nas czeka - łańcuchy i strome zejście w dół. Docieramy do Zawratu. Czasu jest dużo, trasa dobra - idziemy!
Pierwsza część - dotarcie do Koziej Przełęczy. Tu już wiemy, co nas czeka, ale i tak jest ciekawie. W pewnym momencie zaskakuje nas pokrywa śnieżna, w której niknie łańcuch. Ślady prowadzą poziomo wzdłuż zbocza, więc idziemy za nimi. Nagle zamiast łańcuchów wyrastają nam stalowe linki. Co począć - taki szlak, schodzimy. To był w zasadzie jedyny moment, kiedy rozważałem zawrócenie, bo schodzenie, mając za sobą przepaść, trzymając się tylko stalowej linki, nie daje zbytniego poczucia pewności, ale... krok za krokiem, powolutku... i się udało. Potem dopiero okazało się, że szlak prowadził pod śniegiem - tam były łańcuchy. Dalej to już cykliczna wspinaczka i podchodzenie, aż do drabinki nad Kozią Przełęczą, która również robi wrażenie (okolice 2:06 załączonego filmu).
Czasu nadal sporo, chwilę siedzimy i ruszamy dalej - tym razem Kozi Wierch. Tu robi się coraz trudniej, w końcu włazimy na górę i szukamy Buczynowej Przełączki, która gdzieś powinna być. Jest jakaś przełęcz, ale, halo, halo, nie ma żadnych szlaków w boki. To gdzie my jesteśmy? Dopiero później dowiedziałem się, że weszlismy dopiero na Kozie Czuby. Zatem Kozi Wierch przed nami; przed nami również podejście, które bardzo ładnie widzimy z miejsca, na którym stoimy - pionowe podejście na jakieś 30 metrów. Dobrze, że dali łańcuchy ;) No nic, wyboru nie ma, złazimy i wchodzimy w górę. Pod koniec tego pionu oglądam się za siebie. Pamiętacie, jak we "Władcy Pierścieni" Frodo i Sam prowadzeni przez Golluma idą do Mordoru przez góry? Odczucie co do stromości miałem podobne. Zdobycie samego szczytu już problemu nie stwarza, przełączka się znajduje.
Dwie opcje - na dół, albo Granaty. Czas się powoli kończy, więc złazimy Żlebem Kulczyńskiego. Tu również schodzenie po osuwisku daje się we znaki. Oznakowanie też pozostawia wiele do życzenia, dobrze, że zauważam połyskujące w słońcu łańcuchy. Ale to i tak pułapka, bo łańcuchy się kończą, a jedyne wyjście prowadzi w dół. Schodzę trzy metry i widzę, że dalej są kolejne trzy, ale chwytu nie ma, zejście jest prawie tożsame ze spadnięciem. Na szczęście Hipcia zauważa kolejną dawkę łańcuchów - ukryte tuż przy ścianie. Jak można tego nie oznaczyć?! Schodzimy powolutku na sam dół, przy Stawie Gąsienicowym okazuje się, że zejście zajęło trochę za długo. Wracamy zatem najprostszą drogą - do Murowańca i na dół niebieskim szlakiem. Już przez las i już przy latarkach, bo w międzyczasie zapadł zmrok. Oboje, jak się okazało, nie baliśmy się o dotarcie do celu, tylko o spotkanie z jakimś misiem. W domu byliśmy po północy. Zdecydowanie nasze najdłuższe wyjscie do tej pory.
Następnego dnia zrobiliśmy już spokojną trasę: Żółtym na dolinę Małej Łąki, stamtąd Ścieżką pod Reglami do Doliny Strążyska, a z niej Drogą pod Reglami do auta. Potem tylko 7 godzin jazdy do Warszawy i...
I rano pobudka. Wszystko boli. Jechałem zakatarzony, wróciłem kaszlący i zakatarzony. Nic to, rower czeka. Wsiadam, jadę. Trasa do pracy idzie bezboleśnie (może dlatego, że jest krótka ;) ), po drodze za to odrobinę rozdrażnia mnie kobita na miejskim rowerze jadąca środkiem, bądź lewą stroną ścieżki. Chciałem ją wyprzedzić z lewej, ale mi zajechała drogę, wiec wziąłem z prawej i (zwykle tego nie robię, bo mi szkoda nerwów), ale zasugerowałem, że jeździ się po prawej stronie ścieżki. Chwilę później zjeżdżałem w lewo, ale rzuciłem spojrzeniem znad ramienia - proszę, jechała przy prawej jak przyklejona. Ciekawe, czy zrozumiała przesłanie, czy chciała tylko ominąć tego kretyna, który jej przeszkadza cieszyć się życiem?
- DST 6.54km
- Czas 00:17
- VAVG 23.08km/h
- Sprzęt Unibike Viper
Poniedziałek, 16 maja 2011
Kategoria do czytania, transport, nie do końca rowerowo
Zakopiańskie szlaki i powrót do pracy
Droga do pracy, po spędzonym pracowicie weekendzie była ciężka: nie wyspałem się, byłem zmęczony, ale dojechałem - chociaż gdy rano wstałem, miałem wątpliwości, czy na pewno chce mi się jechać.
Zatem - dwa słowa o weekendzie. Plan: wyjazd do Zakopanego i lekkie chodzenie po szlakach, żeby nie obciążyć kontuzjowanej Hipci. Problem w tym, że ona nie zna definicji słowa "lekkie".
Czwartek:
Lądujemy w Murzasichlu, miała tam być rezerwacja. Na miejscu okazało się, że "uroczy domek otoczony pięknym ogrodem" to chałupka stojąca na podwórku, tuż obok drogi, którą jechała ciężarówka za ciężarówką. Mówimy zatem pani "do widzenia" i szukamy czegoś na gorąco. Udało się znaleźć.
Piątek:
Żółtym przez Dolinę Małej Łąki do Kondrackiej Przełęczy, stamtąd niebieskim na Giewont. I tu niespodzianka - na Giewoncie byliśmy sami :) Planem było zejście przez Halę Kondratową do Zakopanego, ale koniec końców ruszyliśmy żółtym na Kopę Kondracką, stamtąd czerwonym do Kasprowego i zielonym na dół. Na dole taksa (bo do auta mieliśmy z 1.5h marszu) i spać.
Sobota:
Mieliśmy wyjechać na Kasprowy kolejką, ale zobaczyliśmy, ile trzeba czekać i zwątpiliśmy. Z Kuźnic zaatakowaliśmy żółtym w kierunku Murowańca (i dobrze, żółty był ciekawszy i trudniejszy), z Murowańca czarnym w kierunku zielonego stawu i tu, przy rozejściu na Karb zdecydowaliśmy o podejściu na Przełęcz Świnicką. Podejście strome, w śniegu, dało się spokojnie pokonywać do ostatnich 20 metrów. Tam już było ciężko, a jakieś 10 m od celu straciłem oparcie i śmignąłem w dół. Zatrzymałem się 30 metrów niżej, dzięki kijkowi trekingowemu, który najpierw ułamałem, a potem wbiłem i zawisłem na nim. Gdybym go nie miał, zjechałbym na sam dół.
Wyszliśmy jednak na przełęcz. Mozna różnie nazywać to, co zrobiliśmy, cenzuralnymi słowami bądź nie, ja dumny szczególnie nie jestem. Ale dużo się nauczyliśmy. Na przykład tego, że w tak wysokie góry bez sprzętu się nie wychodzi. Mieliśmy jeszcze podejść na Świnicę, ale zrezygnowaliśmy - bez raków byłoby to bez sensu, chyba, że sensem jest podróż helikopterem - w czarnym worku, bądź nie.
Z przełęczy czerwonym do Liliowych, stamtąd zielonym na dół, dalej czarnym do Murowańca i niebieskim do Kuźnic. Dobrze, że w pierwszą stronę wybraliśmy żółty - niebieski byłby zapchany ludźmi i nudny - jest łagodny i montonny.
Niedziela:
Zielonym na Dolinę Chochołowską, potem czarnym - ścieżka nad Reglami i żółtym przez Dolinę Lejową. Cały dzień padal deszcze. Nie "lał" - padał. Problem byl w tym, że padał systematycznie, konsekwentnie i bez żadnej przerwy. Koniec końcow wylądowaliśmy w samochodzie prawie zupełnie przemoczeni. Moja kurtka w większości dała radę, ale Hipci byla już zupełnie przemoczona.
Powrót do Warszawy w deszczu. Tam, gdzie jechało się 100-110km/h - teraz szlo jechać 60/70km/h. Po drodze mijałem sześć wypadków, w tym dwa śmiertelne. W tym ten, w którym, gdybym jechał trochę szybciej, to może ja grałbym główną rolę - miałem jechać tamtą drogą i byłem mniej więcej kilometr w kierunku Kielc od tego miejsca, gdy zaczęli podawać przez radio, że był wypadek.
I wracamy do pracy...
Zatem - dwa słowa o weekendzie. Plan: wyjazd do Zakopanego i lekkie chodzenie po szlakach, żeby nie obciążyć kontuzjowanej Hipci. Problem w tym, że ona nie zna definicji słowa "lekkie".
Czwartek:
Lądujemy w Murzasichlu, miała tam być rezerwacja. Na miejscu okazało się, że "uroczy domek otoczony pięknym ogrodem" to chałupka stojąca na podwórku, tuż obok drogi, którą jechała ciężarówka za ciężarówką. Mówimy zatem pani "do widzenia" i szukamy czegoś na gorąco. Udało się znaleźć.
Piątek:
Żółtym przez Dolinę Małej Łąki do Kondrackiej Przełęczy, stamtąd niebieskim na Giewont. I tu niespodzianka - na Giewoncie byliśmy sami :) Planem było zejście przez Halę Kondratową do Zakopanego, ale koniec końców ruszyliśmy żółtym na Kopę Kondracką, stamtąd czerwonym do Kasprowego i zielonym na dół. Na dole taksa (bo do auta mieliśmy z 1.5h marszu) i spać.
Sobota:
Mieliśmy wyjechać na Kasprowy kolejką, ale zobaczyliśmy, ile trzeba czekać i zwątpiliśmy. Z Kuźnic zaatakowaliśmy żółtym w kierunku Murowańca (i dobrze, żółty był ciekawszy i trudniejszy), z Murowańca czarnym w kierunku zielonego stawu i tu, przy rozejściu na Karb zdecydowaliśmy o podejściu na Przełęcz Świnicką. Podejście strome, w śniegu, dało się spokojnie pokonywać do ostatnich 20 metrów. Tam już było ciężko, a jakieś 10 m od celu straciłem oparcie i śmignąłem w dół. Zatrzymałem się 30 metrów niżej, dzięki kijkowi trekingowemu, który najpierw ułamałem, a potem wbiłem i zawisłem na nim. Gdybym go nie miał, zjechałbym na sam dół.
Wyszliśmy jednak na przełęcz. Mozna różnie nazywać to, co zrobiliśmy, cenzuralnymi słowami bądź nie, ja dumny szczególnie nie jestem. Ale dużo się nauczyliśmy. Na przykład tego, że w tak wysokie góry bez sprzętu się nie wychodzi. Mieliśmy jeszcze podejść na Świnicę, ale zrezygnowaliśmy - bez raków byłoby to bez sensu, chyba, że sensem jest podróż helikopterem - w czarnym worku, bądź nie.
Z przełęczy czerwonym do Liliowych, stamtąd zielonym na dół, dalej czarnym do Murowańca i niebieskim do Kuźnic. Dobrze, że w pierwszą stronę wybraliśmy żółty - niebieski byłby zapchany ludźmi i nudny - jest łagodny i montonny.
Niedziela:
Zielonym na Dolinę Chochołowską, potem czarnym - ścieżka nad Reglami i żółtym przez Dolinę Lejową. Cały dzień padal deszcze. Nie "lał" - padał. Problem byl w tym, że padał systematycznie, konsekwentnie i bez żadnej przerwy. Koniec końcow wylądowaliśmy w samochodzie prawie zupełnie przemoczeni. Moja kurtka w większości dała radę, ale Hipci byla już zupełnie przemoczona.
Powrót do Warszawy w deszczu. Tam, gdzie jechało się 100-110km/h - teraz szlo jechać 60/70km/h. Po drodze mijałem sześć wypadków, w tym dwa śmiertelne. W tym ten, w którym, gdybym jechał trochę szybciej, to może ja grałbym główną rolę - miałem jechać tamtą drogą i byłem mniej więcej kilometr w kierunku Kielc od tego miejsca, gdy zaczęli podawać przez radio, że był wypadek.
I wracamy do pracy...
- DST 6.51km
- Czas 00:15
- VAVG 26.04km/h
- Sprzęt Unibike Viper