Wpisy archiwalne w kategorii
ze zdjęciem
Dystans całkowity: | 17228.04 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 723:47 |
Średnia prędkość: | 23.80 km/h |
Maksymalna prędkość: | 76.32 km/h |
Suma podjazdów: | 37224 m |
Maks. tętno maksymalne: | 191 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 160 (82 %) |
Suma kalorii: | 68616 kcal |
Liczba aktywności: | 125 |
Średnio na aktywność: | 137.82 km i 5h 47m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 24 września 2013
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Transport. Mało tego: transport zbiorczy!
Ot, uzbierało mi się tego. Najpierw wczoraj niefrasobliwie dodałem wpis, potem zapomniałem uporządkować spraw z rehabilitacją, a dziś nadszedł drugi wyjazd i trochę tego muszę teraz zgarnąć do kupy. W tej liczbie:
- wczorajsza rehabilitacja, jadąc na którą na rondzie na Szczęśliwicach wyprzedziłem Malucha z lewej strony i o mało nie padłem ofiarą tegoż (no dobra, sporo brakowało, ale gdyby nawet, to już nie wstyd: teraz to wstyd wpaść pod Smarta, pod Malucha to jakby klasyka i w ogóle),
- wczorajszy powrót do domu, który wskutek różnych przyczyn wypadł mi grubo po zmroku,
- dzisiejsza jazda do roboty, przy fantastycznie śmigającej po łydkach temperaturze 8,2 stopnia (idzie lepsze!),
- dzisiejsza rehabilitacja, już bez przygód z Maluchami, ale za to z takim wiatrem w plecy, że na płaskim, położywszy się na lemondce, bez pedałowania trzymało się 30 km/h. Potem pod ten wiatr wracałem...
Wreszcie dotarł do mnie kurier z przesyłką, dzięki której będę miał czego słuchać po drodze do pracy.
- wczorajsza rehabilitacja, jadąc na którą na rondzie na Szczęśliwicach wyprzedziłem Malucha z lewej strony i o mało nie padłem ofiarą tegoż (no dobra, sporo brakowało, ale gdyby nawet, to już nie wstyd: teraz to wstyd wpaść pod Smarta, pod Malucha to jakby klasyka i w ogóle),
- wczorajszy powrót do domu, który wskutek różnych przyczyn wypadł mi grubo po zmroku,
- dzisiejsza jazda do roboty, przy fantastycznie śmigającej po łydkach temperaturze 8,2 stopnia (idzie lepsze!),
- dzisiejsza rehabilitacja, już bez przygód z Maluchami, ale za to z takim wiatrem w plecy, że na płaskim, położywszy się na lemondce, bez pedałowania trzymało się 30 km/h. Potem pod ten wiatr wracałem...
Wreszcie dotarł do mnie kurier z przesyłką, dzięki której będę miał czego słuchać po drodze do pracy.
Przesyłka dotarła, będzie czego słuchać podczas pedałowania© Hipek99
- DST 53.40km
- Czas 02:17
- VAVG 23.39km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 8 sierpnia 2013
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Spragnione dżdżu hipopotamie cielsko oczekuje na pierwsze krople
Gdy wyjeżdżałem z pracy, chmurzyło się. Pierwsze, tak z dawna oczekiwane krople spadły zaraz po tym, jak skręciłem z Jerozolimskich. Niestety, pokapało chwilę i przestało, nawet nie udało się mi schłodzić, co chwilę tylko wjeżdżałem w chmury ciepła i wilgoci parującej z nawierzchni.
Rano postanowiłem odprowadzić Hipcię do nowego miejsca pracy (jeśli dobrze widziałem, to ona i Goro pracują teraz jakieś 100-150 m od siebie w linii prostej. Wczoraj jechała zatłoczoną Wołoską, dziś wybraliśmy Hynka.
Po drodze po raz kolejny zwątpiłem w cel naprawiania świata: wyprzedził mnie jakiś pajac, za blisko, wyprzedzając popukałem się tylko po głowie. Potem - strąbił mnie on i też się popukał po głowie. Spotkałem go potem w korku. Wyprzedził mnie za blisko, bo powinienem trzymać się prawej strony... z kolei strąbił mnie, bo na DDR pod wiaduktem na Dźwigowej wyprzedzałem rowerzystkę. Okazało się, że on widział, że zjechałem na jezdnię. Jakim cudem to zrobiłem, mając po lewej sznur aut (jest tam jeszcze małe obniżenie odprowadzające wodę - żeby je przejechać bezpiecznie, trzeba najechać pod raczej ostrym kątem, nie jest to zabawa na czas, gdy po lewej zasuwają samochody), nie mam pojęcia. I weź tu gadaj z kimś komu się przywidziało. I po cholerę było się odzywać? Zwłaszcza że czas w postoju w korku nie służy dłuższej rozmowie, krótkie "Ty chuju" się zmieści - tylko po co? - a na dłuższą rozmowę i wyjaśnienie sobie wszystkiego czasu nie ma... Weź tu w minutę poprowadź dyskusję... to jest coś jak szachy w trybie bullet; fajnie, że sobie przesuwamy figurki, ale na myślenie nad następnym ruchem zostaje mało czasu.
Odprowadziłem Hipcię do roboty, pokiwałem głową na jakośc stojaków, jakie mają u siebie - wąskie, upychające rowery jak szprotki w puszce (patrz fota) i wróciłem do siebie. Na Żwirkach wyjechałem w prawo, nabieram prędkości, kładę się wygodnie... w tym momencie szosowiec łyka mnie jak pelikan rybkę. Ja jadę 33 km/h, a on mnie po prostu wyprzedza, jadąc grubo powyżej 40 km/h. Kurde, gdyby nie obowiązki, już bym szukał szosy... a tak to muszę poczekać aż do października.
Do pracy zajechałem kwadrans później niż planowałem, ale jest fajnie; zamiast siedmiu - siedemnaście kilometrów przed pracą. Musimy częściej razem jeździć. A jechałem sobie o tak:
Rano postanowiłem odprowadzić Hipcię do nowego miejsca pracy (jeśli dobrze widziałem, to ona i Goro pracują teraz jakieś 100-150 m od siebie w linii prostej. Wczoraj jechała zatłoczoną Wołoską, dziś wybraliśmy Hynka.
Po drodze po raz kolejny zwątpiłem w cel naprawiania świata: wyprzedził mnie jakiś pajac, za blisko, wyprzedzając popukałem się tylko po głowie. Potem - strąbił mnie on i też się popukał po głowie. Spotkałem go potem w korku. Wyprzedził mnie za blisko, bo powinienem trzymać się prawej strony... z kolei strąbił mnie, bo na DDR pod wiaduktem na Dźwigowej wyprzedzałem rowerzystkę. Okazało się, że on widział, że zjechałem na jezdnię. Jakim cudem to zrobiłem, mając po lewej sznur aut (jest tam jeszcze małe obniżenie odprowadzające wodę - żeby je przejechać bezpiecznie, trzeba najechać pod raczej ostrym kątem, nie jest to zabawa na czas, gdy po lewej zasuwają samochody), nie mam pojęcia. I weź tu gadaj z kimś komu się przywidziało. I po cholerę było się odzywać? Zwłaszcza że czas w postoju w korku nie służy dłuższej rozmowie, krótkie "Ty chuju" się zmieści - tylko po co? - a na dłuższą rozmowę i wyjaśnienie sobie wszystkiego czasu nie ma... Weź tu w minutę poprowadź dyskusję... to jest coś jak szachy w trybie bullet; fajnie, że sobie przesuwamy figurki, ale na myślenie nad następnym ruchem zostaje mało czasu.
Odprowadziłem Hipcię do roboty, pokiwałem głową na jakośc stojaków, jakie mają u siebie - wąskie, upychające rowery jak szprotki w puszce (patrz fota) i wróciłem do siebie. Na Żwirkach wyjechałem w prawo, nabieram prędkości, kładę się wygodnie... w tym momencie szosowiec łyka mnie jak pelikan rybkę. Ja jadę 33 km/h, a on mnie po prostu wyprzedza, jadąc grubo powyżej 40 km/h. Kurde, gdyby nie obowiązki, już bym szukał szosy... a tak to muszę poczekać aż do października.
Do pracy zajechałem kwadrans później niż planowałem, ale jest fajnie; zamiast siedmiu - siedemnaście kilometrów przed pracą. Musimy częściej razem jeździć. A jechałem sobie o tak:
Ciasny parking rowerowy© Hipek99
- DST 33.81km
- Czas 01:22
- VAVG 24.74km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 4 sierpnia 2013
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Wybojowe gminożerstwo
Lublin. Lublin chodził za nami od jeszcze zeszłego roku, gdy już dojechaliśmy do Rzeszowa, planem było wywieźć się PKP właśnie do Lublina i wrócić do Warszawy. Wówczas się nie udało, w zeszłym roku jeszcze nie mieliśmy takiego przekonania do opcji "pociągowej", w tym roku wyjść mogło. Z Lublina tak naprawdę mieliśmy dwie trasy, Hipcia forsowała swoją przez Siedlce, ale nie chciałem pchać się znowu w rejony, w których byliśmy tydzień temu. Zaproponowałem inne rozwiązanie. Alternatywą była jeszcze pętla w okolice Płocka, ale "pętla" to coś, czego ostatnio nie lubię. Poszliśmy więc spać z myślą, że jeśli wstaniemy, to pojedziemy.
Poranek był taki jak zawsze: nie, nie jedźmy chodź, pośpimy jeszcze, pojedziemy tę twoją pętlę... Niestety, mój domowy terrorysta był nieubłagany, zlazł z wyrka i postawił mnie do pionu. Zjadłem resztki owsianki (skończyła się!), zebrałem wszystko przygotowane już poprzedniego wieczora i wsiedliśmy na rowery. Znowu: pusta Warszawa, znowu: poranek, znowu: trasa na Zachodni od tyłu, kasy... Za każdym razem ostatnio jest inaczej z kupowaniem biletów. Tym razem znowu nie było miejsc rowerowych (ciężko im najwyraźniej rezerwować miejsca od-do; pociąg jechał z Kołobrzegu do Lublina!), ale zapytałem wczesniej, czy będę mógł zwrócić bilet. Panie coś pogadały do mnie, zrozumiałem tylko słowa "regulamin", "dwadzieścia procent mniej" i wypisały mi karteczkę dla konduktora, że nie mogłem kupić biletu takiego, jakbym chciał.
Tym razem na dworzec dotarliśmy nieźle: tylko dziesięć minut czekania i pociąg leniwie wtoczył się na stację. Wagonów rowerowych było dwa, w naszym wisiał jeden rower, a drugi, obłożony pakunkami, stał, zajmując większość miejsca. Za chwilę przyszedł starszy pan i zabrał je, bo wysiadał na Wschodniej. Zawiesiliśmy rowery i poszedłem po bilet. Ruszam na koniec składu: błąd. Utknąłem za ludźmi, którzy wysiadają na Centralnej. Ruszam znowu: tym razem dotarłem do końca, ale już nie wróciłem: wysiada Wschodnia. W końcu zapytałem przez okno konduktora o ich przedział służbowy i gdy ruszyliśmy ze Wschodniej, udało mi się zakupić bilety. Wróciłem do przedziału i zasnęliśmy.
Zbudziliśmy się na dłuższym postoju, bodajże w Puławach. Okrzyk "Kurwa, ale gorąco!" z sąsiedniego przedziału, sugerował, że pchamy się w takie samo badziewie jak tydzień wcześniej; nie omieszkałem o tym poinformować Hipci. Hipci, która mi już podpadła, bo zmieniła trasę. Ona zawsze zmienia. Wysiądzie na dworcu i wiem, że nadal kombinuje. Nie lubię: jest plan, się go trzyma, nie marnuje się czasu na więcej.
Wysiedliśmy, zapytaliśmy SOKisty o kierunek na Puławy i wyjechaliśmy na Lublin. Pierwsze kilometry przyjemne i spokojne: max sam się wykręcił bez pedałowania z jakiejś górki. Trochę błądzenia, jedno ścięcie chodnikiem omijając roboty... i już jesteśmy na wylotówce. Ktoś się nam przyczepił do ogona, ale po chwili i tak się zatrzymywaliśmy, więc musiał nas ominąć. W końcu, standardowa, miejsca, nierówna wylotówka. Czy tak to ma wyglądać? A gdzież tam! Niech się zacznie piersza gmina za Lublinem... o, jest! O, równo.
DK 12 ładna, równiutka, z szerokim poboczem. Jechało się przyjemnie, wyjąwszy słońce. Trochę niepokoju zasiał zjazd na ekspresówkę przed Garbowem, musieliśmy zerkać na mapę. Potem pojawiły się okolice Markuszowa i pierwsza Hipciowa zmiana planów: skręt w lewo w celu zaliczenia Nałęczowa. Od razu po skręcie robi się ładniej, pagórki, jak go na Lubelszczyźnie, dookoła pola i zerowy ruch. Gdzieś przed Drzewcami zachodzimy do malutkiego, wiejskiego sklepiku, klasyka: trzy lodówki, w jednej wódka, w dwóch piwo; normalnego picia brak, nie mieli nawet coli, nie mówiąc o jakichś Powerade'ach. Kupiłem Tymbarka i klasyczną oranżadkę w butelce zwrotnej. Wypiliśmy drugie, pierwsze wlaliśmy do bidonów i za pięćset metrów odbiliśmy w wioski żeby wrócić na główną. Droga przez wioski mogła być tylko nierówna, więc bujaliśmy się po dziurach aż do samego Kurowa; tyle naszego, że dookoła były ładne widoki, nie to, co na Mazowszu, gdzie pola wyglądają jak narysowane na kartce.
W Kurowie skręt w lewo i z ulgą wyjeżdżamy na równy asfalt, którym przez Końskowolę wjeżdżamy do Puław. W Puławach jeden zakaz dla rówerów, który ignorujemy (nie ma alternatywy, a chodnikiem jechał nie będę), drugi zakaz, zrzucający nas na DDR po lewej stronie, tylko na dwieście metrów (po jaką cholerę?!) i konieczność sprawdzenia GPSa, żeby trafić na wylotówkę na Dęblin. Droga 801 prowadziła tuż przy wodzie, pod irytujący wiatr, zasuwaliśmy sobie przyjemnie, po drodze mijając peletonik plażowiczów. Przed Dęblinem doszło nas dwóch chłopaków, chwilę jechali z tylu, po czym zaproponowali nam podciągnięcie. Przejechaliśmy tak z kilometr z prędkoscią 32-35 km/h, po czym, widząc, że Hipcia się krzywi z tyłu, podziękowaliśmy za podwózkę. Chłopaki mieli trochę radości, poczuli moc i zaproponowali, że mogą jechać wolniej. Niestety, nie chodziło o to, że nie dawaliśmy rady: Hipcia marudziła, bo nie lubi jeździć w kupie, szczególnie leżąc na lemondce, a jazda nie była stałym tempem. Zresztą zaraz napotkaliśmy Dęblin, gdzie na Orlenie wciągnęliśmy parówkę, umyłem bidony (po Tymbarku całe się lepiły a hipciowy rower wygląda na obrzygany), napełniłem je wodą i zmoczyliśmy buffy i całych siebie ku uciesze dzieciaków obserwujących nas przez okno samochodu.
Dalej wyjechaliśmy na DK48, przejechaliśmy Wisłę, która wyglądała jak mrowisko, pełna plażowiczów i zapchana samochodami. Potem zaczęło się. Nierówno jak jasna cholera. Wybój na wyboju, gdy zjechaliśmy kawałek, żeby zaliczyć Gniewoszów, droga gminna była lepsza niż krajówka. Po chwili jednak wróciliśmy na krajówkę i znowu: wyboje, wyboje, wyboje. W międzyczasie wylazly chmury, ale nadal było duszno a deszcze uparcie nie chciał zacząć padać. Liczyliśmy na Kozienice, bo tam zaczynała się "79", a ona miała (fragment od Zwolenia do Sandomierza) dobry asfalt, liczyliśmy więc, że też będzie dobry. W samych Kozienicach kolejne moczenie się i picie na stacji benzynowej i jedziemy: do Góry Kalwarii kawał drogi a trasa znowu poprzetykana znakami "^wyboje 8 km ^".
Gdzieś za Magnuszewem zrobiło się lepiej z asfatlem, w Mniszewie robimy postój przy skansenie wojskowym, po czym za chwilę w Konarach odbijamy w lewo. Kolejna nierówna droga wiejska, długi kawałek między polami. Picie się skończyło. Liczyliśmy na Chynów: kicha. W kebabie tylko podpytaliśmy o drogę dalej i licząc na Prażmów pojechaliśmy dalej na Pieczyska. W samych Pieczyskach nareszcie sklep! Tym razem Nestea i jeden mały Powerade, ale przynajmniej lodowato zimne! W końcu gmina Prażmów, ostatnia dzisiaj zdobycz i poprawiony asfalt. Mieliśmy nadzieję, że takim fajnym dojedziemy do Piaseczna, ale po skręcie na Piaseczno znowu wjechaliśmy w dziury.
Pchając się po tych dziurach dopchaliśmy się do Piaseczna i wpakowaliśmy w korek wjazdowy do miasta. Jeszcze jedna przerwa na GPSa i za moment wylecieliśmy już na Warszawę. Zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji, zakupiliśmy trochę picia, po czym znaną trasą dojechaliśmy w okolice Galerii Mokotów. Dalej już Hynka i Łopuszańską do domu. Lądujemy około 21:00, na liczniku 238 km.
Podsumowanie:
- zaliczonych gmin: 17
- picie: 12 litrów na dwie osoby
- jedzenie: parówka + dwa żele + jeden baton zjedzony w proporcjach 1:3 (dobrze to świadczy o naszych możliwościach, ale kiepsko o planie żywieniowym na trasie)
- pozdrowionych rowerzystów: 5 lub 6 (rekord, zwykle z nikim nie wymieniamy pozdrowień).
Robi się coraz ciekawiej. Na dystans na liczniku przełączam tylko z ciekawości, w ogóle na niego nie patrzę; mam przed oczami tylko czas jazdy. Zsiadając z roweru mieliśmy świadomość, że spokojnie moglibyśmy jeszcze jechać i jechać. Zwiększanie dystansu nie będzie wobec tego wyzwaniem, musimy zrobić coś typu "jazda przez noc" albo zakładać sobie oczekiwaną średnią prędkość z trasy. Tylko... jeśli nie będzie wybojów.
Poranek był taki jak zawsze: nie, nie jedźmy chodź, pośpimy jeszcze, pojedziemy tę twoją pętlę... Niestety, mój domowy terrorysta był nieubłagany, zlazł z wyrka i postawił mnie do pionu. Zjadłem resztki owsianki (skończyła się!), zebrałem wszystko przygotowane już poprzedniego wieczora i wsiedliśmy na rowery. Znowu: pusta Warszawa, znowu: poranek, znowu: trasa na Zachodni od tyłu, kasy... Za każdym razem ostatnio jest inaczej z kupowaniem biletów. Tym razem znowu nie było miejsc rowerowych (ciężko im najwyraźniej rezerwować miejsca od-do; pociąg jechał z Kołobrzegu do Lublina!), ale zapytałem wczesniej, czy będę mógł zwrócić bilet. Panie coś pogadały do mnie, zrozumiałem tylko słowa "regulamin", "dwadzieścia procent mniej" i wypisały mi karteczkę dla konduktora, że nie mogłem kupić biletu takiego, jakbym chciał.
Tym razem na dworzec dotarliśmy nieźle: tylko dziesięć minut czekania i pociąg leniwie wtoczył się na stację. Wagonów rowerowych było dwa, w naszym wisiał jeden rower, a drugi, obłożony pakunkami, stał, zajmując większość miejsca. Za chwilę przyszedł starszy pan i zabrał je, bo wysiadał na Wschodniej. Zawiesiliśmy rowery i poszedłem po bilet. Ruszam na koniec składu: błąd. Utknąłem za ludźmi, którzy wysiadają na Centralnej. Ruszam znowu: tym razem dotarłem do końca, ale już nie wróciłem: wysiada Wschodnia. W końcu zapytałem przez okno konduktora o ich przedział służbowy i gdy ruszyliśmy ze Wschodniej, udało mi się zakupić bilety. Wróciłem do przedziału i zasnęliśmy.
Zbudziliśmy się na dłuższym postoju, bodajże w Puławach. Okrzyk "Kurwa, ale gorąco!" z sąsiedniego przedziału, sugerował, że pchamy się w takie samo badziewie jak tydzień wcześniej; nie omieszkałem o tym poinformować Hipci. Hipci, która mi już podpadła, bo zmieniła trasę. Ona zawsze zmienia. Wysiądzie na dworcu i wiem, że nadal kombinuje. Nie lubię: jest plan, się go trzyma, nie marnuje się czasu na więcej.
Wysiedliśmy, zapytaliśmy SOKisty o kierunek na Puławy i wyjechaliśmy na Lublin. Pierwsze kilometry przyjemne i spokojne: max sam się wykręcił bez pedałowania z jakiejś górki. Trochę błądzenia, jedno ścięcie chodnikiem omijając roboty... i już jesteśmy na wylotówce. Ktoś się nam przyczepił do ogona, ale po chwili i tak się zatrzymywaliśmy, więc musiał nas ominąć. W końcu, standardowa, miejsca, nierówna wylotówka. Czy tak to ma wyglądać? A gdzież tam! Niech się zacznie piersza gmina za Lublinem... o, jest! O, równo.
DK 12 ładna, równiutka, z szerokim poboczem. Jechało się przyjemnie, wyjąwszy słońce. Trochę niepokoju zasiał zjazd na ekspresówkę przed Garbowem, musieliśmy zerkać na mapę. Potem pojawiły się okolice Markuszowa i pierwsza Hipciowa zmiana planów: skręt w lewo w celu zaliczenia Nałęczowa. Od razu po skręcie robi się ładniej, pagórki, jak go na Lubelszczyźnie, dookoła pola i zerowy ruch. Gdzieś przed Drzewcami zachodzimy do malutkiego, wiejskiego sklepiku, klasyka: trzy lodówki, w jednej wódka, w dwóch piwo; normalnego picia brak, nie mieli nawet coli, nie mówiąc o jakichś Powerade'ach. Kupiłem Tymbarka i klasyczną oranżadkę w butelce zwrotnej. Wypiliśmy drugie, pierwsze wlaliśmy do bidonów i za pięćset metrów odbiliśmy w wioski żeby wrócić na główną. Droga przez wioski mogła być tylko nierówna, więc bujaliśmy się po dziurach aż do samego Kurowa; tyle naszego, że dookoła były ładne widoki, nie to, co na Mazowszu, gdzie pola wyglądają jak narysowane na kartce.
W Kurowie skręt w lewo i z ulgą wyjeżdżamy na równy asfalt, którym przez Końskowolę wjeżdżamy do Puław. W Puławach jeden zakaz dla rówerów, który ignorujemy (nie ma alternatywy, a chodnikiem jechał nie będę), drugi zakaz, zrzucający nas na DDR po lewej stronie, tylko na dwieście metrów (po jaką cholerę?!) i konieczność sprawdzenia GPSa, żeby trafić na wylotówkę na Dęblin. Droga 801 prowadziła tuż przy wodzie, pod irytujący wiatr, zasuwaliśmy sobie przyjemnie, po drodze mijając peletonik plażowiczów. Przed Dęblinem doszło nas dwóch chłopaków, chwilę jechali z tylu, po czym zaproponowali nam podciągnięcie. Przejechaliśmy tak z kilometr z prędkoscią 32-35 km/h, po czym, widząc, że Hipcia się krzywi z tyłu, podziękowaliśmy za podwózkę. Chłopaki mieli trochę radości, poczuli moc i zaproponowali, że mogą jechać wolniej. Niestety, nie chodziło o to, że nie dawaliśmy rady: Hipcia marudziła, bo nie lubi jeździć w kupie, szczególnie leżąc na lemondce, a jazda nie była stałym tempem. Zresztą zaraz napotkaliśmy Dęblin, gdzie na Orlenie wciągnęliśmy parówkę, umyłem bidony (po Tymbarku całe się lepiły a hipciowy rower wygląda na obrzygany), napełniłem je wodą i zmoczyliśmy buffy i całych siebie ku uciesze dzieciaków obserwujących nas przez okno samochodu.
Dalej wyjechaliśmy na DK48, przejechaliśmy Wisłę, która wyglądała jak mrowisko, pełna plażowiczów i zapchana samochodami. Potem zaczęło się. Nierówno jak jasna cholera. Wybój na wyboju, gdy zjechaliśmy kawałek, żeby zaliczyć Gniewoszów, droga gminna była lepsza niż krajówka. Po chwili jednak wróciliśmy na krajówkę i znowu: wyboje, wyboje, wyboje. W międzyczasie wylazly chmury, ale nadal było duszno a deszcze uparcie nie chciał zacząć padać. Liczyliśmy na Kozienice, bo tam zaczynała się "79", a ona miała (fragment od Zwolenia do Sandomierza) dobry asfalt, liczyliśmy więc, że też będzie dobry. W samych Kozienicach kolejne moczenie się i picie na stacji benzynowej i jedziemy: do Góry Kalwarii kawał drogi a trasa znowu poprzetykana znakami "^wyboje 8 km ^".
Gdzieś za Magnuszewem zrobiło się lepiej z asfatlem, w Mniszewie robimy postój przy skansenie wojskowym, po czym za chwilę w Konarach odbijamy w lewo. Kolejna nierówna droga wiejska, długi kawałek między polami. Picie się skończyło. Liczyliśmy na Chynów: kicha. W kebabie tylko podpytaliśmy o drogę dalej i licząc na Prażmów pojechaliśmy dalej na Pieczyska. W samych Pieczyskach nareszcie sklep! Tym razem Nestea i jeden mały Powerade, ale przynajmniej lodowato zimne! W końcu gmina Prażmów, ostatnia dzisiaj zdobycz i poprawiony asfalt. Mieliśmy nadzieję, że takim fajnym dojedziemy do Piaseczna, ale po skręcie na Piaseczno znowu wjechaliśmy w dziury.
Pchając się po tych dziurach dopchaliśmy się do Piaseczna i wpakowaliśmy w korek wjazdowy do miasta. Jeszcze jedna przerwa na GPSa i za moment wylecieliśmy już na Warszawę. Zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji, zakupiliśmy trochę picia, po czym znaną trasą dojechaliśmy w okolice Galerii Mokotów. Dalej już Hynka i Łopuszańską do domu. Lądujemy około 21:00, na liczniku 238 km.
Podsumowanie:
- zaliczonych gmin: 17
- picie: 12 litrów na dwie osoby
- jedzenie: parówka + dwa żele + jeden baton zjedzony w proporcjach 1:3 (dobrze to świadczy o naszych możliwościach, ale kiepsko o planie żywieniowym na trasie)
- pozdrowionych rowerzystów: 5 lub 6 (rekord, zwykle z nikim nie wymieniamy pozdrowień).
Robi się coraz ciekawiej. Na dystans na liczniku przełączam tylko z ciekawości, w ogóle na niego nie patrzę; mam przed oczami tylko czas jazdy. Zsiadając z roweru mieliśmy świadomość, że spokojnie moglibyśmy jeszcze jechać i jechać. Zwiększanie dystansu nie będzie wobec tego wyzwaniem, musimy zrobić coś typu "jazda przez noc" albo zakładać sobie oczekiwaną średnią prędkość z trasy. Tylko... jeśli nie będzie wybojów.
Na Nałęczów!© Hipek99
Właśnie wyjechaliśmy z gminy Gniewoszów© Hipek99
Czyżby tu mieszkali wspinacze?© Hipek99
Przerwa. Po lewej buduje się stacja Orlenu© Hipek99
Przystanek gdzieś za Ryczywołem© Hipek99
Czołg przed skansenem wojennym w Mniszewie© Hipek99
- DST 238.30km
- Czas 09:38
- VAVG 24.74km/h
- VMAX 55.48km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 28 lipca 2013
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Nie wiem, czemu to zrobiłem, czyli Gorąca Pętla
Planów na niedzielę było kilka. Gdyby ktoś mnie pytał o zdanie, ostatnim z dostępnych byłoby to, które napisał Bestiaheniu: "Jutro ma być najgorętszy dzień w roku, więc pewnie od rana do wieczora będę jeździć.". Opcje wyjazdu nad jezioro były, owszem, ale to wszystko wymuszało wyjście na zewnątrz i godzinę dojazdu... z drugiej strony w domu też nie mogło być chłodno, bo mamy okna tylko na jedną stronę budynku. Hipcia chciała jechać z Lublina albo z Kielc, ale nie chciało mi się znowu wstawać o szóstej rano i lecieć na pociąg. Pogoda przyszła z pomocą - w sobotę, która miała być gorąca, pod wieczór wylazły chmury, w niedzielę też zaczęło się chmurzyście, więc... może?
Koniec końców, świadom ryzyka, które podejmuję, około jedenastej zapakowałem się na rower i wyruszyliśmy. Na początek standardowa, znana trasa w kierunku Nieporętu. Zakładaliśmy, że ruch będzie niewielki, bo pogoda chmurzysta (chociaż gorąco), ale, niestety, Płochocińska i jej przedłużenie całe były pełne Warszawiaków jadących nad Zegrze.
Droga mijała powoli, ludzie nas wyprzedzali bezpiecznie, początek wyglądał super. Po chwili jednak zza chmur wyszło złe żółte. Wyprzedził nas jakiś kolarz, potem drugi, a chwilę później staliśmy już w korku przy rondzie w Nieporęcie. Im bliżej byliśmy plaży, tym więcej samochodów stało, ludzie bujali się po poboczach, Policja już rozwiązywała jakąś awanturę - warszawskie lato w pełni. Minęliśmy ten tłum, odbiliśmy na Zegrze, potem, już cały czas w pełnym słońcu, zajechaliśmy w kierunku Serocka (olewając bezsensowny zakaz na fragmencie obwodnicy aż do skrętu na Serock), po czym dojechaliśmy do skrętu na drogę 62. Tam zaczęło się Nieznane - ostatnim razem byliśmy tam w zeszłym roku. Skręciliśmy w kierunku Narwi i jeszcze przed mostem, jeszcze w starej gminie (Serock) zjechaliśmy nad wodę i wykąpaliśmy się w rzece.
Pływania nie było dużo - ot tyle, żeby się zmoczyć, nasączyć koszulki i buffy, a potem wrócić na drogę. Za moment byliśmy już w nowej gminie, po czym czekało nas 26 kilometrów prosto. Prosta droga. Prościutka. Trochę górek, ale cały czas prościutko. Już na samym początku jakiś kretyn wyprzedzając wprowadził trochę niepokoju - Hipcia zaczęła hamować (chociaż utrzymuje, że przestała pedałować), moje koło nagle znalazło się obok jej tylnej osi, przytarliśmy się kołami, dwukrotnie odbiłem się nogą od ziemi, ale gleby nie było. A wystarczyło krzyknąć mi "Uwaga", albo "Hamuj".
Przez drogę między polami przeprawialiśmy się godzinę. Ruch samochodowy był niewielki, nieliczni mistrzowie kierownicy na szczęście nie próbowali głupich wyprzedzań (w końcu piękna, długa prosta, prawda?). Nawet zaczęło na chwilę kropić, ale to była złudna nadzieja... przestało. W Wyszkowie postój przy stacji benzynowej: zakupione picie, w kranie zmoczone buffy, jedziemy dalej, zrezygnowawszy z opcji przez Ostrów Mazowiecką, na liczniku 90 km, średnia - 25 km/h.
Przy skręcie na Łochów, kierowca z tyłu trochę się zestresował (zmienialiśmy pas, on za nami, a ten jeszcze za nim musiał chyba nagle hamować), potem tylko przeprawa przez lasy i już byliśmy w Łochowie. Gorąco jak diabli. Picie znika w oczach. Od pewnego momentu nie mogłem wziąć głębszego oddechu, coś mnie przytykało. Nadal jednak prujemy przed siebie, przed Łochowem pęka pierwsza stówka, w czasie <100/4. Jak dla nas, biorąc pod uwagę nasze opony, jest to dobry wynik. W Łochowie mamy opcję, żeby jechać prosto, na Węgrów, druga opcja mówi, żeby skręcić w prawo na Mińsk. Robimy przystanek przy samym rondzie, zostawiam Hipcię w cieniu, a sam idę na stację zatankować - trochę picia i dwa Tigery. Pijąc kofeinę (ciekawe, czy zadziałała... sam nie byłem w stanie tego stwierdzić) ustaliliśmy, że pojedziemy na Stanisławów, a stamtąd być może skręcimy na Dobre i zgarniemy dodatkowo gminę Jakubów. Lub też i Kałuszyn. Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy; wciągnąłem jeszcze tylko żela i pojechaliśmy przed siebie, tym razem pięćdziesiątką, mając przed sobą drogowskaz "Grójec 105". Ruch, mimo że to "50", niezbyt duży, szło nawet robić sensownie zmiany. Samo poruszanie się ratowało nas: każdy postój to natychmiastowe oblanie się potem, pęd powietrza trochę chłodził i ratował.
W Stanisławowie skręciliśmy na Dobre, tam zrobiliśmy kolejne zakupy i zbiliśmy na Jakubów. Nareszcie trochę spokoju: droga prowadząca przez las, odrobinę chłodniej, zresztą wylazly chmury... nadal było masakrycznie, ale trochę mniej. Przynajmniej nie było powtórki z gminy Joniec, cały czas mieliśmy ładny asfalt i jechało się przyjemnie. Jakubów pojawił się znienacka (w końcu to tylko 7 km od Dobrego), stamtąd mieliśmy pięć do Jędrzejowa i dalej kolejne pięć do Cegłowa. Zostawiliśmy Kałuszyn, żeby było co zaliczać na wypadek jazdy od strony Siedlec. Cegłów minęliśmy i... i zaczęło się jechać, z mapy wychodzi mi, że mieliśy z górki. Do tej pory średnia spadła nam do jakichś 24,80 km/h, do Mińska wjeżdżaliśmy mając 25,35 km/h. Nawet powiedziałem Hipci, żeby zapamiętała, bo zaraz nam się to wszystko zepsuje - gdzie tam! Mińsk przejechany (fajne rozwiązanie z drogę rowerową, która jechała czasem kostką, a czasem jako osobny pas - pomińmy, że kostka była cholernie nierówna), za nim wsiadamy na główną w kierunku Warszawy... korek. Korek sobie jedzie, my sobie go omijamy, z licznika nie schodzi trójka z przodu, jedyny problem w tym, że nie ma jak robić zmian.
Przerwa na "Bliskiej", w gminie Dębe Wielkie, ostatniej dzisiaj zdobyczy. Dopiero zejście z roweru uświadamia mi, jak bardzo upał dał mi w dupę. Pijemy po tygrysie, pochłaniamy sporo picia, uzupełniamy bidony i ruszamy dalej. Warszawa wraca z wakacji, my sobie jedziemy, w końcu... skręt na Wiązowną. Tam robi się spokój. Mało samochodów, prędkość wcale nie spada. Średnia powyżej 25 km/h... Gminę Wiązowna (którą ostatnio zaliczaliśmy trochę po macoszemu), zaliczamy bardzo dogłębnie, przejeżdżając z sześć kilometrów przez cały jej teren. Po przecięciu drogi na Lublin zmieniam szkła na przezroczyste i walimy prosto na Józefów. Znana droga, trochę dupna, bo ruch zrobił się większy, a na śmieszkę nie chciało nam się zjeżdżać. Odbiliśmy na Warszawę i za chwilę jechaliśmy już po upstrzonym batmanami Wale Miedzeszyńskim. Prędkość dalej powyżej 25 km/h.
Trasa powrotna to standard - Wilanowska-Wołoska-Banacha i dalej do domu. Gdzieś w okolicy Ronda Zesłańców zerknąłem na licznik, gdzie widniała średnia, zmniejszająca się przy każdych światłach i zapytałem Hipci, czy chciałaby zawalczyć o jej utrzymanie. Chciała. Końcówkę do domu, przez Połczyńską, suniemy powyżej 30 km/h... udało się! Nawet zupełnie przypadkowo udało się nam przekroczyć 230 km... Dystanse na licznikach jak zawsze rozbiegnięte o kilometr, ale czasy jazdy - mój czas był dłuższy od hipciowego o 5 sekund!
W domu czas na kąpiel w chłodnej wodzie, zimne piwo i trochę oddechu. Nie zrobiło się ani na jotę chłodniej... przyjemniej też nie.
Podsumowanie: zaliczonych 12 gmin. Warunki - w takiej temperaturze to żadna przyjemność, dałem radę! Sporo przystanków, picia - wyszło mi na oko 10 litrów na dwie osoby - tylko to, co wypite w trasie. Z minusów: siodełko Hipci, które wymaga regulacji i moje spodnie: wziąłem nowsze, z grubszym pampersem, skutkiem było cierpnięcie przy każdej zmianie, gdy leżałem. Schodząc musiałem się podnosić, żeby krążenie wróciło.
O, i zawstydziłem bestiahenia: on, gorącolubny, w niedzielę zrobił marne 90 km! A ja, zimnolubny... trzeba mi te kilometry policzyć podwójnie!
Koniec końców, świadom ryzyka, które podejmuję, około jedenastej zapakowałem się na rower i wyruszyliśmy. Na początek standardowa, znana trasa w kierunku Nieporętu. Zakładaliśmy, że ruch będzie niewielki, bo pogoda chmurzysta (chociaż gorąco), ale, niestety, Płochocińska i jej przedłużenie całe były pełne Warszawiaków jadących nad Zegrze.
Droga mijała powoli, ludzie nas wyprzedzali bezpiecznie, początek wyglądał super. Po chwili jednak zza chmur wyszło złe żółte. Wyprzedził nas jakiś kolarz, potem drugi, a chwilę później staliśmy już w korku przy rondzie w Nieporęcie. Im bliżej byliśmy plaży, tym więcej samochodów stało, ludzie bujali się po poboczach, Policja już rozwiązywała jakąś awanturę - warszawskie lato w pełni. Minęliśmy ten tłum, odbiliśmy na Zegrze, potem, już cały czas w pełnym słońcu, zajechaliśmy w kierunku Serocka (olewając bezsensowny zakaz na fragmencie obwodnicy aż do skrętu na Serock), po czym dojechaliśmy do skrętu na drogę 62. Tam zaczęło się Nieznane - ostatnim razem byliśmy tam w zeszłym roku. Skręciliśmy w kierunku Narwi i jeszcze przed mostem, jeszcze w starej gminie (Serock) zjechaliśmy nad wodę i wykąpaliśmy się w rzece.
Pływania nie było dużo - ot tyle, żeby się zmoczyć, nasączyć koszulki i buffy, a potem wrócić na drogę. Za moment byliśmy już w nowej gminie, po czym czekało nas 26 kilometrów prosto. Prosta droga. Prościutka. Trochę górek, ale cały czas prościutko. Już na samym początku jakiś kretyn wyprzedzając wprowadził trochę niepokoju - Hipcia zaczęła hamować (chociaż utrzymuje, że przestała pedałować), moje koło nagle znalazło się obok jej tylnej osi, przytarliśmy się kołami, dwukrotnie odbiłem się nogą od ziemi, ale gleby nie było. A wystarczyło krzyknąć mi "Uwaga", albo "Hamuj".
Przez drogę między polami przeprawialiśmy się godzinę. Ruch samochodowy był niewielki, nieliczni mistrzowie kierownicy na szczęście nie próbowali głupich wyprzedzań (w końcu piękna, długa prosta, prawda?). Nawet zaczęło na chwilę kropić, ale to była złudna nadzieja... przestało. W Wyszkowie postój przy stacji benzynowej: zakupione picie, w kranie zmoczone buffy, jedziemy dalej, zrezygnowawszy z opcji przez Ostrów Mazowiecką, na liczniku 90 km, średnia - 25 km/h.
Przy skręcie na Łochów, kierowca z tyłu trochę się zestresował (zmienialiśmy pas, on za nami, a ten jeszcze za nim musiał chyba nagle hamować), potem tylko przeprawa przez lasy i już byliśmy w Łochowie. Gorąco jak diabli. Picie znika w oczach. Od pewnego momentu nie mogłem wziąć głębszego oddechu, coś mnie przytykało. Nadal jednak prujemy przed siebie, przed Łochowem pęka pierwsza stówka, w czasie <100/4. Jak dla nas, biorąc pod uwagę nasze opony, jest to dobry wynik. W Łochowie mamy opcję, żeby jechać prosto, na Węgrów, druga opcja mówi, żeby skręcić w prawo na Mińsk. Robimy przystanek przy samym rondzie, zostawiam Hipcię w cieniu, a sam idę na stację zatankować - trochę picia i dwa Tigery. Pijąc kofeinę (ciekawe, czy zadziałała... sam nie byłem w stanie tego stwierdzić) ustaliliśmy, że pojedziemy na Stanisławów, a stamtąd być może skręcimy na Dobre i zgarniemy dodatkowo gminę Jakubów. Lub też i Kałuszyn. Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy; wciągnąłem jeszcze tylko żela i pojechaliśmy przed siebie, tym razem pięćdziesiątką, mając przed sobą drogowskaz "Grójec 105". Ruch, mimo że to "50", niezbyt duży, szło nawet robić sensownie zmiany. Samo poruszanie się ratowało nas: każdy postój to natychmiastowe oblanie się potem, pęd powietrza trochę chłodził i ratował.
W Stanisławowie skręciliśmy na Dobre, tam zrobiliśmy kolejne zakupy i zbiliśmy na Jakubów. Nareszcie trochę spokoju: droga prowadząca przez las, odrobinę chłodniej, zresztą wylazly chmury... nadal było masakrycznie, ale trochę mniej. Przynajmniej nie było powtórki z gminy Joniec, cały czas mieliśmy ładny asfalt i jechało się przyjemnie. Jakubów pojawił się znienacka (w końcu to tylko 7 km od Dobrego), stamtąd mieliśmy pięć do Jędrzejowa i dalej kolejne pięć do Cegłowa. Zostawiliśmy Kałuszyn, żeby było co zaliczać na wypadek jazdy od strony Siedlec. Cegłów minęliśmy i... i zaczęło się jechać, z mapy wychodzi mi, że mieliśy z górki. Do tej pory średnia spadła nam do jakichś 24,80 km/h, do Mińska wjeżdżaliśmy mając 25,35 km/h. Nawet powiedziałem Hipci, żeby zapamiętała, bo zaraz nam się to wszystko zepsuje - gdzie tam! Mińsk przejechany (fajne rozwiązanie z drogę rowerową, która jechała czasem kostką, a czasem jako osobny pas - pomińmy, że kostka była cholernie nierówna), za nim wsiadamy na główną w kierunku Warszawy... korek. Korek sobie jedzie, my sobie go omijamy, z licznika nie schodzi trójka z przodu, jedyny problem w tym, że nie ma jak robić zmian.
Przerwa na "Bliskiej", w gminie Dębe Wielkie, ostatniej dzisiaj zdobyczy. Dopiero zejście z roweru uświadamia mi, jak bardzo upał dał mi w dupę. Pijemy po tygrysie, pochłaniamy sporo picia, uzupełniamy bidony i ruszamy dalej. Warszawa wraca z wakacji, my sobie jedziemy, w końcu... skręt na Wiązowną. Tam robi się spokój. Mało samochodów, prędkość wcale nie spada. Średnia powyżej 25 km/h... Gminę Wiązowna (którą ostatnio zaliczaliśmy trochę po macoszemu), zaliczamy bardzo dogłębnie, przejeżdżając z sześć kilometrów przez cały jej teren. Po przecięciu drogi na Lublin zmieniam szkła na przezroczyste i walimy prosto na Józefów. Znana droga, trochę dupna, bo ruch zrobił się większy, a na śmieszkę nie chciało nam się zjeżdżać. Odbiliśmy na Warszawę i za chwilę jechaliśmy już po upstrzonym batmanami Wale Miedzeszyńskim. Prędkość dalej powyżej 25 km/h.
Trasa powrotna to standard - Wilanowska-Wołoska-Banacha i dalej do domu. Gdzieś w okolicy Ronda Zesłańców zerknąłem na licznik, gdzie widniała średnia, zmniejszająca się przy każdych światłach i zapytałem Hipci, czy chciałaby zawalczyć o jej utrzymanie. Chciała. Końcówkę do domu, przez Połczyńską, suniemy powyżej 30 km/h... udało się! Nawet zupełnie przypadkowo udało się nam przekroczyć 230 km... Dystanse na licznikach jak zawsze rozbiegnięte o kilometr, ale czasy jazdy - mój czas był dłuższy od hipciowego o 5 sekund!
W domu czas na kąpiel w chłodnej wodzie, zimne piwo i trochę oddechu. Nie zrobiło się ani na jotę chłodniej... przyjemniej też nie.
Podsumowanie: zaliczonych 12 gmin. Warunki - w takiej temperaturze to żadna przyjemność, dałem radę! Sporo przystanków, picia - wyszło mi na oko 10 litrów na dwie osoby - tylko to, co wypite w trasie. Z minusów: siodełko Hipci, które wymaga regulacji i moje spodnie: wziąłem nowsze, z grubszym pampersem, skutkiem było cierpnięcie przy każdej zmianie, gdy leżałem. Schodząc musiałem się podnosić, żeby krążenie wróciło.
O, i zawstydziłem bestiahenia: on, gorącolubny, w niedzielę zrobił marne 90 km! A ja, zimnolubny... trzeba mi te kilometry policzyć podwójnie!
Plaża nad Zegrzem© Hipek99
Tu chyba trochę lepsze miejsce na kąpiel© Hipek99
Dobre. Widok spod sklepu© Hipek99
Przerwa gdzieś przy Jakubowie© Hipek99
- DST 231.82km
- Czas 09:13
- VAVG 25.15km/h
- VMAX 42.51km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 18 lipca 2013
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Wielkie zdziwienie i takie tam
Zacznę od końca: miałem mieć rano służbowe spotkanie. Takie, że trzeba się ładnie ubrać i w ogóle. I do pewnego momentu ludzie naprawdę zakładali, że żartuję, że przyjadę rowerem, mimo że mówiłem jak najbardziej serio, że garnitur zwykłem chować do sakwy. W końcu jednak uwierzyli. Bo i czym miałem niby przyjechać? Autobusem? Przyjechałem zatem rano, tak jak było ustalone, załatwiłem co miałem i wrociłem do siebie. Lubię przejażdżki w ramach transportu między miejscami pracy.
Kapkę wcześniej, bo wczoraj wieczorem: musiałem, niestety, iść do Centrum. Znaczy: jechać tam samochodem, a potem dreptać. Usiłowałem wprowadzić trochę radości do smutnych uliczek nie schodząc ani na centymetr rozpędzonym kretynom na mieszczuchach. Ominęli, niestety.
A jeszcze odrobinę wcześniej wracałem z pracy. A wracając napotkałem taki oto obrazek:
Do dyspozycji rowerzysty widocznego w oddali (zrobiłbym lepsze zdjęcie, ale nie zdążyłem) była wąska uliczka osiedlowa widoczna po prawej. Na tej uliczce nie sposób wyprzedzić roweru, do tego ruch jest tam znikomy, a nikt nie przekracza 20 km/h. Przejechałby cztery razy szybciej, o wiele spokojniej i w stu procentach bezpiecznie, ale, wiadomo, jezdnia mimo wszystko niesie śmierć, więc nasz bohater wybiera pchanie się wąskim chodnikiem napchanym ludźmi, lawirując między nimi a widocznymi koszami na śmieci.
Kapkę wcześniej, bo wczoraj wieczorem: musiałem, niestety, iść do Centrum. Znaczy: jechać tam samochodem, a potem dreptać. Usiłowałem wprowadzić trochę radości do smutnych uliczek nie schodząc ani na centymetr rozpędzonym kretynom na mieszczuchach. Ominęli, niestety.
A jeszcze odrobinę wcześniej wracałem z pracy. A wracając napotkałem taki oto obrazek:
Jak widać, na jezdni jest śmiertelnie niebezpiecznie© Hipek99
Do dyspozycji rowerzysty widocznego w oddali (zrobiłbym lepsze zdjęcie, ale nie zdążyłem) była wąska uliczka osiedlowa widoczna po prawej. Na tej uliczce nie sposób wyprzedzić roweru, do tego ruch jest tam znikomy, a nikt nie przekracza 20 km/h. Przejechałby cztery razy szybciej, o wiele spokojniej i w stu procentach bezpiecznie, ale, wiadomo, jezdnia mimo wszystko niesie śmierć, więc nasz bohater wybiera pchanie się wąskim chodnikiem napchanym ludźmi, lawirując między nimi a widocznymi koszami na śmieci.
- DST 30.41km
- Czas 01:15
- VAVG 24.33km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 14 lipca 2013
Kategoria do czytania, > 200 km, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Kąsanie Kuj-poma, czyli pierniki z wiatrem
Z planami na niedzielę było różnie. Pierwszy zakładał, że skoro wiatr tak elegancko wskazuje kierunek, to machniemy się do Bydgoszczy, ewentualnie do Torunia; drugi - sympatyczne kółko zaliczające nam sporo gmin. Przewaga pierwszego - wiatr, przewaga drugiego - brak marnowania czasu na pociąg, startujemy z domu. Aż do późnego wieczora w sobotę zastanawialiśmy się nad tym, w końcu jednak padła decyzja, że nie ma co rezygnować z tak idealnie pod trasę wiejącego wiatru (w końcu tydzień temu jechaliśmy pod wiatr, czas na rewanż).
Rano zatem zerwaliśmy się skoro świt, bo jeszcze przed szóstą, z mniejszym entuzjazmem niż tydzień wcześniej. Jakoś najchętniej zostałbym w łóżku. Nie było jednak wyboru, szybkie śniadanie i lecimy dobudzić się na rowerze. Rano przyjemnie, chłodno i nieco mokro po nocnych opadach, Hipcia trzymała się daleko z tyłu, bo nieco chlapałem.
Dworzec, kasa, "DzieńdobrproszzzzzdwabiletydoToruniaidwarowery!" - "Bilety panu sprzedam, ale nie ma wagonu do przewozu rowerów, może pan pogadać z konduktorem". Wycof do Hipci, przedyskutowanie, z powrotem do kasy (tym razem drugiej). Ach, wagon rowerowy jest, po prostu miejsca rowerowe się wyprzedały. Ok, bierzemy bilety, peron, czekamy na TLK Kopernik w tłumie ludzi chcących w niedzielę pojechać do Kołobrzegu, w końcu pociąg nadjeżdża, wskakujemy do środka. Przedział rowerowy jest, dwa rowery tam już stoją... nie wiszą, nie wiedzieć czemu, na wieszakach. Dostawiamy swoje z boku, gdy ruszamy idę szukać konduktora. Do przejścia miałem cały pociąg, w końcu jednak dotarłem, konduktor wygląda na zaskoczonego i każe mi czekać, aż przyjdzie sprawdzić bilety.
Wracam do Hipci, układamy się w wolnym kącie jakiegoś przedziału (nie naszego, miejsca mieliśmy dwa wagony dalej) i idziemy spać. Sen przerywany jest tylko pobudkami na stacjach, gdy sprawdzam, czy naszych rowerów ktoś sobie nie pożyczył. Gdzieś za Włocławkiem przychodzi konduktor, sprawdza bilety, mówię, że chcę dopłacić za rower - "To pan poczeka". Po chwili dotarliśmy do Torunia, nikt nie przyszedł po moje pieniądze, przecież nie będę się narzucał: wyszliśmy na peron i zaczęliśmy się rozglądać. Rozglądanie niewiele nam dało, więc zagadnęliśmy dwójkę SOK-istów o to, którędy z Torunia wyjedziemy na Sierpc:
- Tutaj tunelem i potem tam, o, idzie asfalt, nim w lewo, przez most, a dalej się dopytacie.
- Dziękuję bardzo!
- A tymi rowerami to do Sierpca jedziecie?
- Nie, do Warszawy.
Nie byłem pewien, czy mi uwierzył.
Asfalt był tam, gdzie obiecano: po kilkuset metrach pierwszy postój, bo Hipcia miała problemy z licznikiem. Nie włożyło go sobie dziecko poprawnie do gniazda... Dalej wita nas most, gdzie jedziemy jezdnią, po chwili ujawnia się nam panorama Starówki rozświetlonej promieniami słońca. Nawet ja żałowałem, że jedziemy jezdnią i nie możemy zrobić fotki. Dalsza część to walka o opuszczenie Torunia i liczenie pułapek, które na rowerzystów nastawili dzielni drogowcy. A, i znoszenie Hipci, która za plecami nieprzerwanie marudziła o tym, jak to trzeba z rowerzystów robić debili, i że jakby jeden z drugim samochodem jechał po tym, co sam dla rowerów przygotował, to by go szlag trafił.
Przy wyjeździe z Torunia wita nas zakaz, śmieszka prowadzi lewą stroną, po chwili w ogóle się kończy i wpycha nas pod jakiś most. Boczną drogą docieramy do dziesiątki, gdzie stoją również dwa zakazy, ale jakoś tak niefortunnie ustawione: jeden stoi bokiem, że niby obrócony, a drugi na wysepce po mojej lewej. Olewamy toto, wspinamy się na estakadę i z niej dostajemy spory zjazd w kierunku samego już Lubicza. Zjazd przyjemny, bo prędkość oscylowała w okolicy 50 km/h.
W końcu zaczyna się trasa: co prawda miejscowości jest po drodze sporo, ale możemy jechać nie zatrzymując się. Wiatr dmucha w plecy, prędkość trzymamy powyżej 30 km/h. Pierwszy przystanek robimy mając na liczniku 67 km. Dystansu w ogóle nie czuć, Hipcia przypuszczała, że zrobiliśmy dopiero z 50. Słońce w większości chowa się za chmurami, więc temperaturę można uznać za znośną. Nie wiadomo kiedy żegnamy Kujawsko-Pomorskie i lądujemy znów w Mazowieckim. Sierpc wita nas wielką reklamą Kasztelana. Chwilę za miejscowością pęka pierwsza stówka, średnia wygląda interesująco - 26,5 km/h, zeszliśmy poniżej czterech godzin/100 km. Zaraz potem robimy pierwszy przystanek na uzupełnienie wody na stacji. Nie było, niestety, zielonych Powerade'ów, trzeba kupić OłSzity. Przy uzupełnianiu bidonów zagadują nas trzej wylansowani kolesie:
- Daleka trasa?
- Z Torunia do Warszawy.
- [odgłos krztuszenia się] Coooooo?! Ale tak ze spaniem?
- Nie.
- No fakt, namiotu tu chyba nie macie.
Po tym wszystkim został nam zaproponowany ich numer telefonu, tak na wszelki wypadek. Hipcię to rozbawiło, dla mnie było miłe.
Od Sierpca mieliśmy kawałek do Drobina, do miejsca, gdzie mieliśmy zadecydować, co dalej. Opcje były takie:
- Glinojeck -> Płońsk
- Ciechanów -> Płońsk
- Góra i skręt w prawo w kierunku Wyszogrodu.
Na miejscu stwierdziliśmy, że zaatakujemy Glinojeck, a tam stwierdzimy, czy chce nam się jechać do Ciechanowa. Droga nr 60 przywitała nas brakiem pobocza i małym ruchem, który za to nadrabiali drogowi kretyni, w tym jeden, który wyprzedzał jadąc z nami niemalże na czołówkę. Wiatr przestał już pomagać, wiał z boku. Prędkość nadal trzymała się około 30 km/h. W okolicach Raciąża zrobiło się spokojniej. Wyszło słońce, a w mojej głowie zaczęła kiełkować myśl, którą zaraz zweryfikowałem z telefonu: tak, Raciąż ma gminę miejską. Nie wiedzieliśmy, czy obwodnica idzie przez obszar miasta, więc na wszelki wypadek nadłożyliśmy dwa kilometry, wróciliśmy i formalnie zajechaliśmy do miasta mijając tabliczkę z nazwą.
Źródełko wysychało, na szczęście do Glinojecka mieliśmy tylko 10 km, więc raz-dwa byliśmy już przy skrzyżowaniu z siódemką. Tam wbiłem się w tłum dzieciaków wylewających się z autokaru i odczekałem swoje w kolejce po (tym razem zielone) Powerade'y. Gdy odwróciłem się od kasy, oczom mym ukazał się widok tłuszczy poruszającej sie po sklepie ruchem jednostajnie nieprzewidywalnym. Nie miałem nawet złudzeń, że usłyszą moje "przepraszam" nad głową, musiałbym to zakrzyknąć, żeby zaaferowany batonikiem dzieciak się zorientował, ruszyłem zatem przed siebie w tłum. Po drugim potrąconym reszta się zorientowała sama i rozstąpili się jak Morze Czerwone. Albo jak ławica rybek.
Nalaliśmy płynu do bidonów i zdecydowaliśmy się jechać od razu na Płońsk, żeby być w domu nieco wcześniej niż po północy. Hipcia nawet nie wiedziała w co się pakuje, dopiero ja jej uświadomiłem, że to siódemka, TA siódemka, o której wspominałem też i tutaj. Ruch jak to ruch, spory. Pobocze szerokie, ale cholernie nierówne. Wiatr działa do spółki z nierównym asfaltem, prędkość spadła nam do 26 km/h, ani się położyć, ani zasuwać bardziej, bo wszelkie próby hamuje nieskończona ilość dziur i nierówności. Z ulgą przywitaliśmy Płońsk... a najgorsze miało dopiero nadejść. Mieliśmy, proszę ja Was, do zaliczenia gminę Joniec. Położona pośrodku niczego zostałaby na mapie dziurą, stąd postanowiliśmy ją odhaczyć. Jeszcze w Płońsku napotkaliśmy pierwszy problem: droga na Nasielsk ma na mapie inny numer niż na znakach i na mapach Google. Rozwiązaliśmy ten problem postanawiając sprawdzić, gdzie toto prowadzi. Pierwszy nasz kontakt z drogą klasy niższej niż krajowa... brrr. Dziur sporo, asfalt nierówny... Skręt na Joniec w drogę powiatową narobił dodatkowych problemów: jechać szybciej niż 22-23 km/h nie było sensu, nierówności powodowały, że robiło się cholernie niewygodnie, a Hipcia żałowała, że nie pojechaliśmy zgodnie z pierwszym pomysłem do Nasielska (chcieliśmy oszczędzić sobie jazdy w tłumie wracającym znad Zalewu Zegrzyńskiego). Prawdopodobnie dzięki tym wybojom hipciowe siodełko chciało się nieco wyrwać, na szczęście w porę dokręciliśmy śrubę. Minęliśmy sam Joniec, siedzibę gminy, maleńka wioska, idealnie pasująca do stanu dróg. Niedługo zajechaliśmy w tereny znane z zeszłorocznej wycieczki, na szczęście, bo bukłaki wyschły już zupełnie. W Zakroczymie postój na zrobienie fotek S7 i biegiem do sklepu. Tam postój na banany i picie. Dzięki fantastycznym drogom średnia spadła nam poniżej 26 km/h i nie udało się jej odrobić.
Dalej droga prowadziła tak, jak w zeszłym tygodniu. W NDM postój, siodełko Hipci znowu chciało się wyrwać i wykrzywić, tymczasowe rozwiązanie z października 2012 przestaje już trzymać. Do Warszawy zajechaliśmy standardową, tłuczoną wiele razy trasą, korka wjazdowego nie było, więc spokojnie zajechaliśmy sobie pod dom przez Estrady. Pod koniec wyskoczyłem jeszcze do Żabki po zasłużone piwo Kasztelan z browaru w Sierpcu (a jakie inne mieliśmy pić?). Piwo mnie położyło. Zasnąłem nieprzytomnie jeszcze przed północą.
Podsumowując: bardzo przyjemna jazda, w połowie z wiatrem w plecy, dystans w ogóle niezauważalny. Całość zrobiliśmy poniżej 10 godzin i tym razem dużo spokojniej się czuliśmy po całości (porównując z zeszłym tygodniem i zeszłoroczną podróżą na Rzeszów).
Zaliczonych gmin: 21, zaktualizowałem statystyki, nadal nieco brakuje do 10%.
Rano zatem zerwaliśmy się skoro świt, bo jeszcze przed szóstą, z mniejszym entuzjazmem niż tydzień wcześniej. Jakoś najchętniej zostałbym w łóżku. Nie było jednak wyboru, szybkie śniadanie i lecimy dobudzić się na rowerze. Rano przyjemnie, chłodno i nieco mokro po nocnych opadach, Hipcia trzymała się daleko z tyłu, bo nieco chlapałem.
Dworzec, kasa, "DzieńdobrproszzzzzdwabiletydoToruniaidwarowery!" - "Bilety panu sprzedam, ale nie ma wagonu do przewozu rowerów, może pan pogadać z konduktorem". Wycof do Hipci, przedyskutowanie, z powrotem do kasy (tym razem drugiej). Ach, wagon rowerowy jest, po prostu miejsca rowerowe się wyprzedały. Ok, bierzemy bilety, peron, czekamy na TLK Kopernik w tłumie ludzi chcących w niedzielę pojechać do Kołobrzegu, w końcu pociąg nadjeżdża, wskakujemy do środka. Przedział rowerowy jest, dwa rowery tam już stoją... nie wiszą, nie wiedzieć czemu, na wieszakach. Dostawiamy swoje z boku, gdy ruszamy idę szukać konduktora. Do przejścia miałem cały pociąg, w końcu jednak dotarłem, konduktor wygląda na zaskoczonego i każe mi czekać, aż przyjdzie sprawdzić bilety.
Wracam do Hipci, układamy się w wolnym kącie jakiegoś przedziału (nie naszego, miejsca mieliśmy dwa wagony dalej) i idziemy spać. Sen przerywany jest tylko pobudkami na stacjach, gdy sprawdzam, czy naszych rowerów ktoś sobie nie pożyczył. Gdzieś za Włocławkiem przychodzi konduktor, sprawdza bilety, mówię, że chcę dopłacić za rower - "To pan poczeka". Po chwili dotarliśmy do Torunia, nikt nie przyszedł po moje pieniądze, przecież nie będę się narzucał: wyszliśmy na peron i zaczęliśmy się rozglądać. Rozglądanie niewiele nam dało, więc zagadnęliśmy dwójkę SOK-istów o to, którędy z Torunia wyjedziemy na Sierpc:
- Tutaj tunelem i potem tam, o, idzie asfalt, nim w lewo, przez most, a dalej się dopytacie.
- Dziękuję bardzo!
- A tymi rowerami to do Sierpca jedziecie?
- Nie, do Warszawy.
Nie byłem pewien, czy mi uwierzył.
Asfalt był tam, gdzie obiecano: po kilkuset metrach pierwszy postój, bo Hipcia miała problemy z licznikiem. Nie włożyło go sobie dziecko poprawnie do gniazda... Dalej wita nas most, gdzie jedziemy jezdnią, po chwili ujawnia się nam panorama Starówki rozświetlonej promieniami słońca. Nawet ja żałowałem, że jedziemy jezdnią i nie możemy zrobić fotki. Dalsza część to walka o opuszczenie Torunia i liczenie pułapek, które na rowerzystów nastawili dzielni drogowcy. A, i znoszenie Hipci, która za plecami nieprzerwanie marudziła o tym, jak to trzeba z rowerzystów robić debili, i że jakby jeden z drugim samochodem jechał po tym, co sam dla rowerów przygotował, to by go szlag trafił.
Przy wyjeździe z Torunia wita nas zakaz, śmieszka prowadzi lewą stroną, po chwili w ogóle się kończy i wpycha nas pod jakiś most. Boczną drogą docieramy do dziesiątki, gdzie stoją również dwa zakazy, ale jakoś tak niefortunnie ustawione: jeden stoi bokiem, że niby obrócony, a drugi na wysepce po mojej lewej. Olewamy toto, wspinamy się na estakadę i z niej dostajemy spory zjazd w kierunku samego już Lubicza. Zjazd przyjemny, bo prędkość oscylowała w okolicy 50 km/h.
W końcu zaczyna się trasa: co prawda miejscowości jest po drodze sporo, ale możemy jechać nie zatrzymując się. Wiatr dmucha w plecy, prędkość trzymamy powyżej 30 km/h. Pierwszy przystanek robimy mając na liczniku 67 km. Dystansu w ogóle nie czuć, Hipcia przypuszczała, że zrobiliśmy dopiero z 50. Słońce w większości chowa się za chmurami, więc temperaturę można uznać za znośną. Nie wiadomo kiedy żegnamy Kujawsko-Pomorskie i lądujemy znów w Mazowieckim. Sierpc wita nas wielką reklamą Kasztelana. Chwilę za miejscowością pęka pierwsza stówka, średnia wygląda interesująco - 26,5 km/h, zeszliśmy poniżej czterech godzin/100 km. Zaraz potem robimy pierwszy przystanek na uzupełnienie wody na stacji. Nie było, niestety, zielonych Powerade'ów, trzeba kupić OłSzity. Przy uzupełnianiu bidonów zagadują nas trzej wylansowani kolesie:
- Daleka trasa?
- Z Torunia do Warszawy.
- [odgłos krztuszenia się] Coooooo?! Ale tak ze spaniem?
- Nie.
- No fakt, namiotu tu chyba nie macie.
Po tym wszystkim został nam zaproponowany ich numer telefonu, tak na wszelki wypadek. Hipcię to rozbawiło, dla mnie było miłe.
Od Sierpca mieliśmy kawałek do Drobina, do miejsca, gdzie mieliśmy zadecydować, co dalej. Opcje były takie:
- Glinojeck -> Płońsk
- Ciechanów -> Płońsk
- Góra i skręt w prawo w kierunku Wyszogrodu.
Na miejscu stwierdziliśmy, że zaatakujemy Glinojeck, a tam stwierdzimy, czy chce nam się jechać do Ciechanowa. Droga nr 60 przywitała nas brakiem pobocza i małym ruchem, który za to nadrabiali drogowi kretyni, w tym jeden, który wyprzedzał jadąc z nami niemalże na czołówkę. Wiatr przestał już pomagać, wiał z boku. Prędkość nadal trzymała się około 30 km/h. W okolicach Raciąża zrobiło się spokojniej. Wyszło słońce, a w mojej głowie zaczęła kiełkować myśl, którą zaraz zweryfikowałem z telefonu: tak, Raciąż ma gminę miejską. Nie wiedzieliśmy, czy obwodnica idzie przez obszar miasta, więc na wszelki wypadek nadłożyliśmy dwa kilometry, wróciliśmy i formalnie zajechaliśmy do miasta mijając tabliczkę z nazwą.
Źródełko wysychało, na szczęście do Glinojecka mieliśmy tylko 10 km, więc raz-dwa byliśmy już przy skrzyżowaniu z siódemką. Tam wbiłem się w tłum dzieciaków wylewających się z autokaru i odczekałem swoje w kolejce po (tym razem zielone) Powerade'y. Gdy odwróciłem się od kasy, oczom mym ukazał się widok tłuszczy poruszającej sie po sklepie ruchem jednostajnie nieprzewidywalnym. Nie miałem nawet złudzeń, że usłyszą moje "przepraszam" nad głową, musiałbym to zakrzyknąć, żeby zaaferowany batonikiem dzieciak się zorientował, ruszyłem zatem przed siebie w tłum. Po drugim potrąconym reszta się zorientowała sama i rozstąpili się jak Morze Czerwone. Albo jak ławica rybek.
Nalaliśmy płynu do bidonów i zdecydowaliśmy się jechać od razu na Płońsk, żeby być w domu nieco wcześniej niż po północy. Hipcia nawet nie wiedziała w co się pakuje, dopiero ja jej uświadomiłem, że to siódemka, TA siódemka, o której wspominałem też i tutaj. Ruch jak to ruch, spory. Pobocze szerokie, ale cholernie nierówne. Wiatr działa do spółki z nierównym asfaltem, prędkość spadła nam do 26 km/h, ani się położyć, ani zasuwać bardziej, bo wszelkie próby hamuje nieskończona ilość dziur i nierówności. Z ulgą przywitaliśmy Płońsk... a najgorsze miało dopiero nadejść. Mieliśmy, proszę ja Was, do zaliczenia gminę Joniec. Położona pośrodku niczego zostałaby na mapie dziurą, stąd postanowiliśmy ją odhaczyć. Jeszcze w Płońsku napotkaliśmy pierwszy problem: droga na Nasielsk ma na mapie inny numer niż na znakach i na mapach Google. Rozwiązaliśmy ten problem postanawiając sprawdzić, gdzie toto prowadzi. Pierwszy nasz kontakt z drogą klasy niższej niż krajowa... brrr. Dziur sporo, asfalt nierówny... Skręt na Joniec w drogę powiatową narobił dodatkowych problemów: jechać szybciej niż 22-23 km/h nie było sensu, nierówności powodowały, że robiło się cholernie niewygodnie, a Hipcia żałowała, że nie pojechaliśmy zgodnie z pierwszym pomysłem do Nasielska (chcieliśmy oszczędzić sobie jazdy w tłumie wracającym znad Zalewu Zegrzyńskiego). Prawdopodobnie dzięki tym wybojom hipciowe siodełko chciało się nieco wyrwać, na szczęście w porę dokręciliśmy śrubę. Minęliśmy sam Joniec, siedzibę gminy, maleńka wioska, idealnie pasująca do stanu dróg. Niedługo zajechaliśmy w tereny znane z zeszłorocznej wycieczki, na szczęście, bo bukłaki wyschły już zupełnie. W Zakroczymie postój na zrobienie fotek S7 i biegiem do sklepu. Tam postój na banany i picie. Dzięki fantastycznym drogom średnia spadła nam poniżej 26 km/h i nie udało się jej odrobić.
Dalej droga prowadziła tak, jak w zeszłym tygodniu. W NDM postój, siodełko Hipci znowu chciało się wyrwać i wykrzywić, tymczasowe rozwiązanie z października 2012 przestaje już trzymać. Do Warszawy zajechaliśmy standardową, tłuczoną wiele razy trasą, korka wjazdowego nie było, więc spokojnie zajechaliśmy sobie pod dom przez Estrady. Pod koniec wyskoczyłem jeszcze do Żabki po zasłużone piwo Kasztelan z browaru w Sierpcu (a jakie inne mieliśmy pić?). Piwo mnie położyło. Zasnąłem nieprzytomnie jeszcze przed północą.
Podsumowując: bardzo przyjemna jazda, w połowie z wiatrem w plecy, dystans w ogóle niezauważalny. Całość zrobiliśmy poniżej 10 godzin i tym razem dużo spokojniej się czuliśmy po całości (porównując z zeszłym tygodniem i zeszłoroczną podróżą na Rzeszów).
Zaliczonych gmin: 21, zaktualizowałem statystyki, nadal nieco brakuje do 10%.
Już w Mazowieckim© Hipek99
Gdzieś na postoju© Hipek99
112 km za Toruniem© Hipek99
Decyzja przed Ciechanowem© Hipek99
S7, widok na wschód© Hipek99
S7, widok na zachód© Hipek99
- DST 254.48km
- Czas 09:58
- VAVG 25.53km/h
- Sprzęt Zenon
Niedziela, 7 lipca 2013
Kategoria > 200 km, do czytania, zaliczając gminy, ze zdjęciem
Wietrzne gminobranie
Cała wycieczka zaczęła się od wielu niedowierzań. Pierwsze niedowierzanie miało miejsce już w sobotę wieczorem, bo nie wierzyłem, że uda nam się wstać w niedzielę rano. Rzeczywistość zweryfikowała moje plany, bo wstałem gotów do drogi o 4:45... dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, która jest godzina i położyłem się spać. Gdy już wstaliśmy planowo (po budziku o 5:45 i przed tym o 6:00), nie wierzyłem, że uda nam się zebrać i wyjść zgodnie z założeniem, czyli o 6:30. Rzeczywistość ponownie zakpiła sobie ze mnie, bo zebrani, zjedzeni i gotowi do wyjścia byliśmy o 6:20 i musieliśmy siedzieć 10 minut, żeby potem nie siedzieć niepotrzebnie i nie czekać gdzie indziej. W końcu czas nadszedł i wyskoczyliśmy na asfalt.
Dygresja na boku: tak, dobrze widzisz, drogi Czytelniku. Niedziela, wstałem przed szóstą rano, a o wpół do siódmej (nadal rano!) byłem na kołach. Również w to nie wierzę, ale mam na to świadków.
Do przejechania mieliśmy tylko kawałek, poranna, zaspana Warszawa była nawet zjadliwa, a przyjemny chłód poranka orzeźwiał, ale i przypominał, że już niedługo zrobi się paskudnie i słonecznie. Powoli toczyliśmy się w kierunku Dworca Zachodniego, zajechaliśmy tam od tyłu, Bema i Tunelową, żeby bez biegania tunelami dostać się do kas IC. Tam nastąpiło moje kolejne niedowierzanie, bo przypuszczałem, że jeśli już wykonałem tyle roboty z tym całym budzeniem się i wychodzeniem z domu, to musi mieć miejsce coś, co z ironicznym uśmieszkiem spartoli nam cały plan: zakładałem, że albo wagon rowerowy w ogóle nie będzie dołączony do składu, albo okaże się, że np. limit przewożonych rowerów właśnie się wyczerpał. Ale nie! Bilety mi sprzedano, przetachaliśmy się kawałeczek na peron, zasiedliśmy w cieniu, by po chwili pożegnać wzrokiem pociąg z 7:17 do pełnego wspomnień Kołobrzegu, a za kolejne kilkanaście minut wędrować w kierunku sektora C, gdzie miał zatrzymać się wagon rowerowy.
Wagon rowerowy nadjechał i się zatrzymał. Zobaczyłem duże, rozsuwane drzwi (takie, jak w osobówkach) i pomyślałem "Niemożliwe!". Faktycznie, było to niemożliwe, rzeczone drzwi w ogóle nie otworzyły się, więc musieliśmy się zapakować przez standardowe, małe. Wewnątrz przywitał nas przewozorowerowy raj: olbrzymi, na oko dwudziestometrowy korytarz pełen wieszaków na rowery. Powiesiliśmy pojazdy i skierowaliśmy się w stronę miejscówek. W wagonie pozostawiono trzy lub cztery przedziały: na ścianach, tam, gdzie zwykle jest lustro, była wycięta dziura, tak, że każdy mógł na bieżąco sprawdzać, czy jego rower jeszcze jedzie w składzie, czy też jakiś miłośnik Veturilo wypożyczył go sobie na wieczne nieoddanie. Wspomniane dziury w ściankach prowadziły do zabawnych sytuacji, gdy ktoś patrzył w "lustro" i zamiast siebie widział jakiś obcy pysk.
Wraz z nami do przedziału zapakowała się dziewczyna wyposażona w kolorowy tatuaż przedstawiający... smoka i Son Goku. Za chwilę poszła w kimę, a my zasiedliśmy przy oknie i patrzyliśmy, jak Warszawa zostaje w tyle.
Skoro nasi bohaterowie jadą sobie właśnie w nieznane i mają przed sobą jeszcze dwie godziny jazdy, postaram się jakoś zapełnić ten czas i napiszę dwa słowa o przygotowaniach. Przygotowania dzieliły się na te standardowe, czyli nasmarowanie łańcucha, zdjęcie bagażnika (Hipci) i założenie światełka, oraz na niestandardowe, czyli założenie Hipci lemondki. Łączyło się to z wymianą mostka i kierownicy, bo oryginalna kierownica była za gruba w okolicy łączenia z mostem... Jej Wysokość bardzo protestowała, ale w końcu na odwal pozwoliła mi łaskawie działać. Trochę musiałem się napocić ale efekt końcowy został osiągnięty. Odrobinę obawiałem się, czy most dłuższy o trzy centymetry nie narobi problemów, ale Hipcia nie zgodziła się na żadne testy. Testy i regulacja po drodze, tak rzekła.
Do przygotowań należało też spakowanie wszystkiego. Do bagażu wskoczyły dwie dłuższe bluzy (na wypadek, gdybyśmy wpadli na pomysł szlajania się nocą), kilka batonów i zestaw podstawowych narzędzi, czyli klucze, łatki+łyżki+pompka oraz skuwacz. Jakoś nie potrafię się przekonać do jeżdżenia bez narzędzi, niektórzy awarię po drodze i konieczność szukania sklepu rowerowego czy też pomocy u tubylców nazywają "przygodą", ja na takie coś mówię "spieprzony wyjazd". Nie używam przy tym słowa "spieprzony".
O, słyszę, że pociąg właśnie zaczyna hamować po raz drugi. Pierwszy przystanek był w Koluszkach, po nich zaczął nas brać sen, nawet ustawiliśmy sobie budzik, niepotrzebnie, bo przed drugim hamowaniem odezwał się zew natury, a spacer po wagonie obudził nas zupełnie. Pociąg w końcu się zatrzymał, my z rowerami z gracją wydostaliśmy się z niego na niewielki, sympatyczny peron, oznaczony napisem "Piotrków Trybunalski". Była godzina 9:29.
Żeby wytoczyć się na asfalt musieliśmy przejść sto metrów, potem dwukrotnie pytałem tubylców o kierunek na Łódź, bo za pierwszym razem sugerowano mi skręt pod prąd... W końcu jednak wyjechaliśmy na znak "Łódź >", minęliśmy jedynego McDonalda w Piotrkowie i rozpoczęliśmy kierowanie się na zewnątrz. Po chwili przyjemnej jazdy jezdnią po prawej zobaczyliśmy znaki drogi rowerowej... trudno. Wskoczyliśmy, a tu przyjemna niespodzianka: droga równa, szeroka, chociaż trochę z kostki Dauna. Przejechaliśmy tak z kilometr i wróciliśmy na asfalt, opuszczając miasto drogą nr 91 na Łódź.
Drogowskaz wskazywał, że do Łodzi mamy 44 km. Nie sprawdzałem dystansów między miastami, więc trochę się zdziwiłem, że to tak blisko, ale... niby dlaczego miało być dalej? Wracając na trasę: słońce świeci i najwyraźniej się rozpędza, ale póki co jest jeszcze znośnie. Prognoza pogody się sprawdza: mamy słońce, temperaturę w okolicy 25 stopni i wiatr. Wiatr o sile ok. 5 m/s. Wiatr z północy. Jeśli ktoś nie rozwiązał jeszcze zagadki: wiatr w twarz. Wiedziałem, że tak będzie, ale... no właśnie, dobrą zagadką jest, dlaczego w ogóle zdecydowaliśmy się na tę trasę, wiedząc, że cały dzień będziemy mieli wiatr o tej sile i o tym kierunku... czyli wyjeżdżając już skazaliśmy się na wmordewind przez całą podróż. Dlaczego jednak pojechaliśmy? Pozostanie to nierozwiązaną zagadką.
Wiatr zatem sobie wieje, ale mimo to udaje się spokojnie trzymać prędkość przelotową w akceptowalnych granicach. Zmiany robimy tak, jak było umówione, co 150 sekund (wersja dla humanistów: co dwie i pół minuty). Droga początkowo wąska, po zmianie numeru na jedynkę doposaża się w szerokie pobocze, dzięki czemu możemy spokojnie jechać, nie kombinując i nie oglądając się trzysta razy przed zrobieniem zmiany. Oglądanie się i tak było zbędne, bo ruch od samego początku był znikomy. Gdy zaczął się zwiększać, po ilości reklam, które zapraszają nas do centrum handlowych w Rzgowie, wywnioskowaliśmy, że zbliżamy się do Łodzi. Po chwili, gdy już byliśmy tuż-tuż, pojawiły się rozkopy, zmiany organizacji ruchu i kupa innych dodatków, które sprawiły, że staliśmy się niepotrzebnym balastem na ograniczonych słupkami, wyznaczonych tymczasowo pasach. Na całe szczęście (dla kierowców) zaraz napotkaliśmy znak "Uć", przy którym się zatrzymaliśmy, raz, żeby zrobić fotkę, a dwa, żeby poprawić Hipci siodełko, bo coś ją udo bolało.
Uć. Miasto o najkrótszej nazwie w Polsce. Wjeżdżając już wiedzieliśmy, że chcemy je opuścić jak najszybciej, nie ze względu na samo miasto, ale ze względu na to, że po miastach bujać się nie lubimy. Powodów do opuszczenia Łódź postanowiła nam dostarczyć we własnym zakresie. Póki jeszcze był asfalt, było znośnie. O tym, że tory tramwajowe wyposażone są w wielkie asfaltowe muldy wiedziałem z mojego poprzedniego, samochodowego pobytu. O tym, że są tam ronda, takie, jak w testach na prawo jazdy: pięć wlotów, trzy pasy, tramwaje środkiem i żadnych świateł, wiedziałem również stamtąd. Po chwili jednak pojawił się buspas, a nas znaki wyrzuciły na jakiś chodnik. Pojechaliśmy sto metrów i wróciliśmy na buspas... przy okazji postraszyła nas policja, bo gdy jechalismy z buspasa prosto (bus - prosto, inni - prawo), wyprzedzili nas po chwili na błyskotece. My za skrzyżowaniem i tak zbiliśmy na chodniko-śmieszkę, ale na szczęście zatrzymali sobie tylko jakiś samochód. Dobrze, do rzeczy: dalej była sobie chodnikościeżka, która pojawiała się i znikała, w pewnym momencie pojawiła się DDR, zjechaliśmy... kocie łby! Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Na szczęście było tego tylko sto metrów, potem pojawiła się kostka Dauna, śmieszka prowadziła bokiem, czasem wyjeżdżając na kilkanaście metrów na chodnik, widocznie wielkim problemem było maźnięcie białą farbą, żeby toto oznaczyć na tym chodniku. W końcu jednak DDRy zniknęły i mogliśmy wrócić na asfalt i z ulgą opuścić Łódź drogą nr 14 w kierunku Łowicza.
Były okolice południa, słońce zaczynało się coraz lepiej bawić, a bidony nam wysychały. Minąwszy Sosnowiec zajechaliśmy do Strykowa, gdzie nawiedziliśmy Carrefour kupując (kultowe) zielone Powerade'y i Nestea (to jedyne było zimne). Dalej droga poprowadziła nas w stronę Głowna, gdzie przy tamtejszym jeziorze (zalewie?) niedziela w pełni: na piachu prażą się jedne ciała, drugie starają się nie utopić, a w powietrzu pachnie latem: lasem i ciepłą wodą z jeziora. Gdzieś po drodze zatankowaliśmy na CPNie tym razem dwa zimne Powerade'y (była 13:30). Słońce grzeje, wiatr wieje, my jedziemy. W zasadzie to leżymy, bo jednak lemondka bardzo pomagała. W końcu przed nami pojawił się Łowicz, który objechaliśmy obwodnicą i niemal bez przystanku wylecieliśmy na Sochaczew, narzekając, że już od chwili zniknęły drogowskazy wskazujące na coś innego niż Warszawę. A tak, mamy przypominane cały czas, że jedziemy z nieznanego w znane.
Z samej drogi do Sochaczewa pamiętam, że było gorąco, pod wiatr i że jak schodziłem ze zmiany, to obowiązkowo brałem łyk picia. A, no i jeszcze sady. Długie, niekończące się sady, przy których co chwilę stały samochody sadowników proponując świeże owoce. Bananów jednak nie mieli, więc nawet się nie zatrzymywaliśmy.
W końcu dotarliśmy do obwodnicy Sochaczewa. Zalegliśmy sobie kilkadziesiąt metrów przed skrzyżowaniem, w cieniu i zaczęliśmy lustrować mapę. Na liczniku było 130 km, do domu najkrótszą drogą było jakieś 60 km, godzina 16:00. Za tym, żeby pojechać prosto, głosowało słońce, które przełączyło się na tryb "ziemia nagrzana, więc ugotuję was z każdej strony" i nasi siatkarze, którzy o 20:00 mieli przekopać Amerykanów. Za drogą naokoło głosował Wyszogród, który zapewniał nam, że zrobimy ponad 200 km. Zostawiłem Hipcię z tym dylematem i poszedłem na stację kupić dwa litry Powerade'a, skandal, mieli tylko dwa zielone P.! Zalaliśmy bidony, zalaliśmy siebie i zdecydowaliśmy, że walimy na Wyszogród. W końcu specjalnie go dodałem do trasy, bo Hipcia bardzo go kiedyś chciała odwiedzić.
Na skrzyżowaniu skręciliśmy w "50". Na dzień dobry - zakaz dla rowerów, ale tuż obok idzie asfaltowa droga, tak, jak kiedyś, na drodze do Skierniewic. Po chwili droga jednak skręca między domki, pytamy o opcję dojazdu na Wyszogród, ale ludzie niewiele nam pomagają, znowu skręcamy do głównej i znowu idzie jakaś asfaltówka. Jedziemy chwilę, droga skręca w krzaki, więc zbadawszy drugą stronę drogi, stwierdzamy, że niech nas w dupę całują i walimy pod ten śmieszny zakaz. Zakaz kończy się wraz z obwodnicą, potem jeszcze na chwilę się pojawia, a potem jeszcze raz, w miejscu, które sugeruje, że bokiem znowu pójdzie asfaltówka. Zjechaliśmy w nią, tylko po to, żeby po dwustu metrach zobaczyć, że dalej mamy błotnistą dróżkę między polami. Mrucząc w samych superlatywach pod adresem kretyna, który wysyła rowery w krzaki i nawet nie zadba o to, żeby jakoś mogły wyjechac, przeskakujemy przez rów z rowerami na plecach, wracamy na drogę z mocnym postanowieniem, że na żadne zakazy juz nie patrzymy. Droga jest paskudna: czasem równa, ale w większości tak połatana, że jazda na leżąco daje dodatkowych wrażeń. Strach się bać jazdy szosówką! Do tego zwiększył się ruch.
Gdzieś tam między drzewami zaczęło się jechać lepiej. Wiatr na chwilę odpuścił, pozwolił nam dojechać w okolice Wisły, po czym powrócił. Przekroczywszy rzekę skręciliśmy w stronę Zakroczyma. Niby powinien być spokój, bo wiatr miał być z północy, tymczasem nadal wiał nam w ryło. Jedno się tylko zmieniło: wzmógł się ruch (powroty z weekendów?), a słońce zaczęło świecić za plecami, mogliśmy więc jechać w stronę swojego cienia. Mieliśmy przed sobą około czterdziestu kilometrów, z tego już po chwili, po jakichś piętnastu, wjechaliśmy w znane - tereny gminy Czerwińsk n. Wisłą, które odwiedziliśmy już w zeszłym roku. Jechało się jednak dobrze, problemem były zmiany, bo trzeba było sie wstrzelić w momenty, gdy nic nie jechało z tyłu.
W końcu pojawił sie Zakroczym, skręciliśmy do Centrum i zrobiliśmy postój przy sklepie tuż przy rondzie (tam, gdzie zwykle się zatrzymywaliśmy). Dwa banany i 2,25 l picia wzbogaciły nasz dobytek, po czym znaną już drogą potoczyliśmy się w kierunku NDM. Wiatru - nie ma. Jedzie się spokojnie, przyjemnie, zaczynamy powoli rozważać atak na trzy setki, plan jednak zarzucamy, bo bylibyśmy w domu koło północy, a tak to przynajmniej moglibyśmy spędzić jeszcze chwilę wieczoru przed dniem pracy. Przy wyjeździe - korek. Ludzie wracają z weekendu. Spokój zaczyna się dopiero po zjeździe na ekspresówkę, co prawda trochę aut upraszcza sobie drogę przez Łomianki (w tym jeden kretyn jadący sporo powyżej stówki, który nas strąbił, gdy robiliśmy akurat zmianę, mimo że sporo wcześniej widział, co się dzieje), ale ogólnie jedzie się dobrze. Rower toczy się sam, bez wysiłku, do zrobienia została sama końcówka, gdzieś w okolicach Czosnowa pękają dwie stówy, a Hipcia jak zawsze marudzi, że mój licznik wskazuje więcej niż jej (i tak wyniki uśredniamy).
Po skręcie w kierunku Estrady pojawia się pytanie: będzie 230 czy nie? Nie byliśmy tego pewni, nawet coś zaczęliśmy bąkać o dokręceniu (chociaż mamy zasadę, że powyżej 150 km nie dokręcamy do równych), problem sam się rozwiązał: olbrzymi korek weekendowego powrotu, który ominęliśmy lewym pasem, a który rozsypywał się w lewo (w Arkuszową) i prosto (w Estrady). W prawo nie jechali, więc odbiliśmy na Stare Babice i znaną drogą, bez żadnego ruchu, włączając w międzyczasie światła, dojechaliśmy pod sam dom. W domu byliśmy na 21:00.
Akurat zdążyliśmy na mecz, strzeliliśmy sobie tradycyjnego Wściekłego Psa, napiliśmy się piwa i skupiliśmy na odpoczywaniu. Hipcia do tego skupiła się na swoich plecach, które w miejscach odsłoniętych, przybrały kolor dojrzałej wiśni (smarowanie się olejkiem jest dla słabych).
Czas na część formalną. Skoro zrobiliśmy już tak, że z samego rana ruszyliśmy i w ogóle, to trzeba podsumować tak, jak to robią pr0:
- jedzenie (na dwie osoby): duże snickers, mars i twix + cztery (przeterminowane) żele + dwa banany
- picie (na dwie osoby): dziewięć litrów, woda i powerade
- zaliczonych gmin: 13
- przerw po drodze: 1:50 h - to jest na pewno materiał do poprawy.
Podsumowując słownie: jesteśmy zadowoleni. Dopiero po 190 km wiatr znikł, wcześniej pomijając jednostkowe, liczone w minutach chwile, mieliśmy go cały czas w twarz, na oko te prognozowane 5 m/s, w porywach więcej. Średnia jak na warunki też niezła, nie jechaliśmy, by się jakoś bardzo zmęczyć, mogła być więc wyższa. Gdyby nie było wiatru, spokojnie moglibyśmy tego dnia porwać się na życiówkę... Czas powoli planować na jakiś bezwietrzny dzień dystans w granicach 320+.
Do tego jeszcze muszę dopisać dwa słowa o lemondce. Wzap zaciekawił mnie swoim komentarzem, cytując za wiki: Lemondka wymusza też jednak skrajnie pochyloną i wyciągniętą pozycję, która na dłuższą metę jest bardzo trudna do zniesienia. Zaciekawiło mnie to, bo każda, nawet najwygodniejsza pozycja na dłuższą metę jest nie do zniesienia, więc spodziewałem się, że negatywne objawy pokażą się stosunkowo szybko. Tymczasem... tymczasem dopiero po czterech godzinach jazdy (przeplatanych, oczywiście, ruszaniem się, ale zdecydowana większość jednak na leżąco) poczułem jakieś mrowienie w plecach. Po pięciu godzinach co jakieś kilkanaście minut rozciągałem sobie kark (nie przerywając jazdy), do samego końca mogłem jednak bez problemu jechać na leżąco w kilkunastominutowych seriach bez zmiany pozycji. Ponieważ wszystkiego zebrało się z dziesięć godzin, obalam niniejszym mit o dłuższej mecie i niedozniesieniu.
Kilka fotek i mapka:
Dygresja na boku: tak, dobrze widzisz, drogi Czytelniku. Niedziela, wstałem przed szóstą rano, a o wpół do siódmej (nadal rano!) byłem na kołach. Również w to nie wierzę, ale mam na to świadków.
Do przejechania mieliśmy tylko kawałek, poranna, zaspana Warszawa była nawet zjadliwa, a przyjemny chłód poranka orzeźwiał, ale i przypominał, że już niedługo zrobi się paskudnie i słonecznie. Powoli toczyliśmy się w kierunku Dworca Zachodniego, zajechaliśmy tam od tyłu, Bema i Tunelową, żeby bez biegania tunelami dostać się do kas IC. Tam nastąpiło moje kolejne niedowierzanie, bo przypuszczałem, że jeśli już wykonałem tyle roboty z tym całym budzeniem się i wychodzeniem z domu, to musi mieć miejsce coś, co z ironicznym uśmieszkiem spartoli nam cały plan: zakładałem, że albo wagon rowerowy w ogóle nie będzie dołączony do składu, albo okaże się, że np. limit przewożonych rowerów właśnie się wyczerpał. Ale nie! Bilety mi sprzedano, przetachaliśmy się kawałeczek na peron, zasiedliśmy w cieniu, by po chwili pożegnać wzrokiem pociąg z 7:17 do pełnego wspomnień Kołobrzegu, a za kolejne kilkanaście minut wędrować w kierunku sektora C, gdzie miał zatrzymać się wagon rowerowy.
Wagon rowerowy nadjechał i się zatrzymał. Zobaczyłem duże, rozsuwane drzwi (takie, jak w osobówkach) i pomyślałem "Niemożliwe!". Faktycznie, było to niemożliwe, rzeczone drzwi w ogóle nie otworzyły się, więc musieliśmy się zapakować przez standardowe, małe. Wewnątrz przywitał nas przewozorowerowy raj: olbrzymi, na oko dwudziestometrowy korytarz pełen wieszaków na rowery. Powiesiliśmy pojazdy i skierowaliśmy się w stronę miejscówek. W wagonie pozostawiono trzy lub cztery przedziały: na ścianach, tam, gdzie zwykle jest lustro, była wycięta dziura, tak, że każdy mógł na bieżąco sprawdzać, czy jego rower jeszcze jedzie w składzie, czy też jakiś miłośnik Veturilo wypożyczył go sobie na wieczne nieoddanie. Wspomniane dziury w ściankach prowadziły do zabawnych sytuacji, gdy ktoś patrzył w "lustro" i zamiast siebie widział jakiś obcy pysk.
Wraz z nami do przedziału zapakowała się dziewczyna wyposażona w kolorowy tatuaż przedstawiający... smoka i Son Goku. Za chwilę poszła w kimę, a my zasiedliśmy przy oknie i patrzyliśmy, jak Warszawa zostaje w tyle.
Skoro nasi bohaterowie jadą sobie właśnie w nieznane i mają przed sobą jeszcze dwie godziny jazdy, postaram się jakoś zapełnić ten czas i napiszę dwa słowa o przygotowaniach. Przygotowania dzieliły się na te standardowe, czyli nasmarowanie łańcucha, zdjęcie bagażnika (Hipci) i założenie światełka, oraz na niestandardowe, czyli założenie Hipci lemondki. Łączyło się to z wymianą mostka i kierownicy, bo oryginalna kierownica była za gruba w okolicy łączenia z mostem... Jej Wysokość bardzo protestowała, ale w końcu na odwal pozwoliła mi łaskawie działać. Trochę musiałem się napocić ale efekt końcowy został osiągnięty. Odrobinę obawiałem się, czy most dłuższy o trzy centymetry nie narobi problemów, ale Hipcia nie zgodziła się na żadne testy. Testy i regulacja po drodze, tak rzekła.
Do przygotowań należało też spakowanie wszystkiego. Do bagażu wskoczyły dwie dłuższe bluzy (na wypadek, gdybyśmy wpadli na pomysł szlajania się nocą), kilka batonów i zestaw podstawowych narzędzi, czyli klucze, łatki+łyżki+pompka oraz skuwacz. Jakoś nie potrafię się przekonać do jeżdżenia bez narzędzi, niektórzy awarię po drodze i konieczność szukania sklepu rowerowego czy też pomocy u tubylców nazywają "przygodą", ja na takie coś mówię "spieprzony wyjazd". Nie używam przy tym słowa "spieprzony".
O, słyszę, że pociąg właśnie zaczyna hamować po raz drugi. Pierwszy przystanek był w Koluszkach, po nich zaczął nas brać sen, nawet ustawiliśmy sobie budzik, niepotrzebnie, bo przed drugim hamowaniem odezwał się zew natury, a spacer po wagonie obudził nas zupełnie. Pociąg w końcu się zatrzymał, my z rowerami z gracją wydostaliśmy się z niego na niewielki, sympatyczny peron, oznaczony napisem "Piotrków Trybunalski". Była godzina 9:29.
Żeby wytoczyć się na asfalt musieliśmy przejść sto metrów, potem dwukrotnie pytałem tubylców o kierunek na Łódź, bo za pierwszym razem sugerowano mi skręt pod prąd... W końcu jednak wyjechaliśmy na znak "Łódź >", minęliśmy jedynego McDonalda w Piotrkowie i rozpoczęliśmy kierowanie się na zewnątrz. Po chwili przyjemnej jazdy jezdnią po prawej zobaczyliśmy znaki drogi rowerowej... trudno. Wskoczyliśmy, a tu przyjemna niespodzianka: droga równa, szeroka, chociaż trochę z kostki Dauna. Przejechaliśmy tak z kilometr i wróciliśmy na asfalt, opuszczając miasto drogą nr 91 na Łódź.
Drogowskaz wskazywał, że do Łodzi mamy 44 km. Nie sprawdzałem dystansów między miastami, więc trochę się zdziwiłem, że to tak blisko, ale... niby dlaczego miało być dalej? Wracając na trasę: słońce świeci i najwyraźniej się rozpędza, ale póki co jest jeszcze znośnie. Prognoza pogody się sprawdza: mamy słońce, temperaturę w okolicy 25 stopni i wiatr. Wiatr o sile ok. 5 m/s. Wiatr z północy. Jeśli ktoś nie rozwiązał jeszcze zagadki: wiatr w twarz. Wiedziałem, że tak będzie, ale... no właśnie, dobrą zagadką jest, dlaczego w ogóle zdecydowaliśmy się na tę trasę, wiedząc, że cały dzień będziemy mieli wiatr o tej sile i o tym kierunku... czyli wyjeżdżając już skazaliśmy się na wmordewind przez całą podróż. Dlaczego jednak pojechaliśmy? Pozostanie to nierozwiązaną zagadką.
Wiatr zatem sobie wieje, ale mimo to udaje się spokojnie trzymać prędkość przelotową w akceptowalnych granicach. Zmiany robimy tak, jak było umówione, co 150 sekund (wersja dla humanistów: co dwie i pół minuty). Droga początkowo wąska, po zmianie numeru na jedynkę doposaża się w szerokie pobocze, dzięki czemu możemy spokojnie jechać, nie kombinując i nie oglądając się trzysta razy przed zrobieniem zmiany. Oglądanie się i tak było zbędne, bo ruch od samego początku był znikomy. Gdy zaczął się zwiększać, po ilości reklam, które zapraszają nas do centrum handlowych w Rzgowie, wywnioskowaliśmy, że zbliżamy się do Łodzi. Po chwili, gdy już byliśmy tuż-tuż, pojawiły się rozkopy, zmiany organizacji ruchu i kupa innych dodatków, które sprawiły, że staliśmy się niepotrzebnym balastem na ograniczonych słupkami, wyznaczonych tymczasowo pasach. Na całe szczęście (dla kierowców) zaraz napotkaliśmy znak "Uć", przy którym się zatrzymaliśmy, raz, żeby zrobić fotkę, a dwa, żeby poprawić Hipci siodełko, bo coś ją udo bolało.
Uć. Miasto o najkrótszej nazwie w Polsce. Wjeżdżając już wiedzieliśmy, że chcemy je opuścić jak najszybciej, nie ze względu na samo miasto, ale ze względu na to, że po miastach bujać się nie lubimy. Powodów do opuszczenia Łódź postanowiła nam dostarczyć we własnym zakresie. Póki jeszcze był asfalt, było znośnie. O tym, że tory tramwajowe wyposażone są w wielkie asfaltowe muldy wiedziałem z mojego poprzedniego, samochodowego pobytu. O tym, że są tam ronda, takie, jak w testach na prawo jazdy: pięć wlotów, trzy pasy, tramwaje środkiem i żadnych świateł, wiedziałem również stamtąd. Po chwili jednak pojawił się buspas, a nas znaki wyrzuciły na jakiś chodnik. Pojechaliśmy sto metrów i wróciliśmy na buspas... przy okazji postraszyła nas policja, bo gdy jechalismy z buspasa prosto (bus - prosto, inni - prawo), wyprzedzili nas po chwili na błyskotece. My za skrzyżowaniem i tak zbiliśmy na chodniko-śmieszkę, ale na szczęście zatrzymali sobie tylko jakiś samochód. Dobrze, do rzeczy: dalej była sobie chodnikościeżka, która pojawiała się i znikała, w pewnym momencie pojawiła się DDR, zjechaliśmy... kocie łby! Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Na szczęście było tego tylko sto metrów, potem pojawiła się kostka Dauna, śmieszka prowadziła bokiem, czasem wyjeżdżając na kilkanaście metrów na chodnik, widocznie wielkim problemem było maźnięcie białą farbą, żeby toto oznaczyć na tym chodniku. W końcu jednak DDRy zniknęły i mogliśmy wrócić na asfalt i z ulgą opuścić Łódź drogą nr 14 w kierunku Łowicza.
Były okolice południa, słońce zaczynało się coraz lepiej bawić, a bidony nam wysychały. Minąwszy Sosnowiec zajechaliśmy do Strykowa, gdzie nawiedziliśmy Carrefour kupując (kultowe) zielone Powerade'y i Nestea (to jedyne było zimne). Dalej droga poprowadziła nas w stronę Głowna, gdzie przy tamtejszym jeziorze (zalewie?) niedziela w pełni: na piachu prażą się jedne ciała, drugie starają się nie utopić, a w powietrzu pachnie latem: lasem i ciepłą wodą z jeziora. Gdzieś po drodze zatankowaliśmy na CPNie tym razem dwa zimne Powerade'y (była 13:30). Słońce grzeje, wiatr wieje, my jedziemy. W zasadzie to leżymy, bo jednak lemondka bardzo pomagała. W końcu przed nami pojawił się Łowicz, który objechaliśmy obwodnicą i niemal bez przystanku wylecieliśmy na Sochaczew, narzekając, że już od chwili zniknęły drogowskazy wskazujące na coś innego niż Warszawę. A tak, mamy przypominane cały czas, że jedziemy z nieznanego w znane.
Z samej drogi do Sochaczewa pamiętam, że było gorąco, pod wiatr i że jak schodziłem ze zmiany, to obowiązkowo brałem łyk picia. A, no i jeszcze sady. Długie, niekończące się sady, przy których co chwilę stały samochody sadowników proponując świeże owoce. Bananów jednak nie mieli, więc nawet się nie zatrzymywaliśmy.
W końcu dotarliśmy do obwodnicy Sochaczewa. Zalegliśmy sobie kilkadziesiąt metrów przed skrzyżowaniem, w cieniu i zaczęliśmy lustrować mapę. Na liczniku było 130 km, do domu najkrótszą drogą było jakieś 60 km, godzina 16:00. Za tym, żeby pojechać prosto, głosowało słońce, które przełączyło się na tryb "ziemia nagrzana, więc ugotuję was z każdej strony" i nasi siatkarze, którzy o 20:00 mieli przekopać Amerykanów. Za drogą naokoło głosował Wyszogród, który zapewniał nam, że zrobimy ponad 200 km. Zostawiłem Hipcię z tym dylematem i poszedłem na stację kupić dwa litry Powerade'a, skandal, mieli tylko dwa zielone P.! Zalaliśmy bidony, zalaliśmy siebie i zdecydowaliśmy, że walimy na Wyszogród. W końcu specjalnie go dodałem do trasy, bo Hipcia bardzo go kiedyś chciała odwiedzić.
Na skrzyżowaniu skręciliśmy w "50". Na dzień dobry - zakaz dla rowerów, ale tuż obok idzie asfaltowa droga, tak, jak kiedyś, na drodze do Skierniewic. Po chwili droga jednak skręca między domki, pytamy o opcję dojazdu na Wyszogród, ale ludzie niewiele nam pomagają, znowu skręcamy do głównej i znowu idzie jakaś asfaltówka. Jedziemy chwilę, droga skręca w krzaki, więc zbadawszy drugą stronę drogi, stwierdzamy, że niech nas w dupę całują i walimy pod ten śmieszny zakaz. Zakaz kończy się wraz z obwodnicą, potem jeszcze na chwilę się pojawia, a potem jeszcze raz, w miejscu, które sugeruje, że bokiem znowu pójdzie asfaltówka. Zjechaliśmy w nią, tylko po to, żeby po dwustu metrach zobaczyć, że dalej mamy błotnistą dróżkę między polami. Mrucząc w samych superlatywach pod adresem kretyna, który wysyła rowery w krzaki i nawet nie zadba o to, żeby jakoś mogły wyjechac, przeskakujemy przez rów z rowerami na plecach, wracamy na drogę z mocnym postanowieniem, że na żadne zakazy juz nie patrzymy. Droga jest paskudna: czasem równa, ale w większości tak połatana, że jazda na leżąco daje dodatkowych wrażeń. Strach się bać jazdy szosówką! Do tego zwiększył się ruch.
Gdzieś tam między drzewami zaczęło się jechać lepiej. Wiatr na chwilę odpuścił, pozwolił nam dojechać w okolice Wisły, po czym powrócił. Przekroczywszy rzekę skręciliśmy w stronę Zakroczyma. Niby powinien być spokój, bo wiatr miał być z północy, tymczasem nadal wiał nam w ryło. Jedno się tylko zmieniło: wzmógł się ruch (powroty z weekendów?), a słońce zaczęło świecić za plecami, mogliśmy więc jechać w stronę swojego cienia. Mieliśmy przed sobą około czterdziestu kilometrów, z tego już po chwili, po jakichś piętnastu, wjechaliśmy w znane - tereny gminy Czerwińsk n. Wisłą, które odwiedziliśmy już w zeszłym roku. Jechało się jednak dobrze, problemem były zmiany, bo trzeba było sie wstrzelić w momenty, gdy nic nie jechało z tyłu.
W końcu pojawił sie Zakroczym, skręciliśmy do Centrum i zrobiliśmy postój przy sklepie tuż przy rondzie (tam, gdzie zwykle się zatrzymywaliśmy). Dwa banany i 2,25 l picia wzbogaciły nasz dobytek, po czym znaną już drogą potoczyliśmy się w kierunku NDM. Wiatru - nie ma. Jedzie się spokojnie, przyjemnie, zaczynamy powoli rozważać atak na trzy setki, plan jednak zarzucamy, bo bylibyśmy w domu koło północy, a tak to przynajmniej moglibyśmy spędzić jeszcze chwilę wieczoru przed dniem pracy. Przy wyjeździe - korek. Ludzie wracają z weekendu. Spokój zaczyna się dopiero po zjeździe na ekspresówkę, co prawda trochę aut upraszcza sobie drogę przez Łomianki (w tym jeden kretyn jadący sporo powyżej stówki, który nas strąbił, gdy robiliśmy akurat zmianę, mimo że sporo wcześniej widział, co się dzieje), ale ogólnie jedzie się dobrze. Rower toczy się sam, bez wysiłku, do zrobienia została sama końcówka, gdzieś w okolicach Czosnowa pękają dwie stówy, a Hipcia jak zawsze marudzi, że mój licznik wskazuje więcej niż jej (i tak wyniki uśredniamy).
Po skręcie w kierunku Estrady pojawia się pytanie: będzie 230 czy nie? Nie byliśmy tego pewni, nawet coś zaczęliśmy bąkać o dokręceniu (chociaż mamy zasadę, że powyżej 150 km nie dokręcamy do równych), problem sam się rozwiązał: olbrzymi korek weekendowego powrotu, który ominęliśmy lewym pasem, a który rozsypywał się w lewo (w Arkuszową) i prosto (w Estrady). W prawo nie jechali, więc odbiliśmy na Stare Babice i znaną drogą, bez żadnego ruchu, włączając w międzyczasie światła, dojechaliśmy pod sam dom. W domu byliśmy na 21:00.
Akurat zdążyliśmy na mecz, strzeliliśmy sobie tradycyjnego Wściekłego Psa, napiliśmy się piwa i skupiliśmy na odpoczywaniu. Hipcia do tego skupiła się na swoich plecach, które w miejscach odsłoniętych, przybrały kolor dojrzałej wiśni (smarowanie się olejkiem jest dla słabych).
Czas na część formalną. Skoro zrobiliśmy już tak, że z samego rana ruszyliśmy i w ogóle, to trzeba podsumować tak, jak to robią pr0:
- jedzenie (na dwie osoby): duże snickers, mars i twix + cztery (przeterminowane) żele + dwa banany
- picie (na dwie osoby): dziewięć litrów, woda i powerade
- zaliczonych gmin: 13
- przerw po drodze: 1:50 h - to jest na pewno materiał do poprawy.
Podsumowując słownie: jesteśmy zadowoleni. Dopiero po 190 km wiatr znikł, wcześniej pomijając jednostkowe, liczone w minutach chwile, mieliśmy go cały czas w twarz, na oko te prognozowane 5 m/s, w porywach więcej. Średnia jak na warunki też niezła, nie jechaliśmy, by się jakoś bardzo zmęczyć, mogła być więc wyższa. Gdyby nie było wiatru, spokojnie moglibyśmy tego dnia porwać się na życiówkę... Czas powoli planować na jakiś bezwietrzny dzień dystans w granicach 320+.
Do tego jeszcze muszę dopisać dwa słowa o lemondce. Wzap zaciekawił mnie swoim komentarzem, cytując za wiki: Lemondka wymusza też jednak skrajnie pochyloną i wyciągniętą pozycję, która na dłuższą metę jest bardzo trudna do zniesienia. Zaciekawiło mnie to, bo każda, nawet najwygodniejsza pozycja na dłuższą metę jest nie do zniesienia, więc spodziewałem się, że negatywne objawy pokażą się stosunkowo szybko. Tymczasem... tymczasem dopiero po czterech godzinach jazdy (przeplatanych, oczywiście, ruszaniem się, ale zdecydowana większość jednak na leżąco) poczułem jakieś mrowienie w plecach. Po pięciu godzinach co jakieś kilkanaście minut rozciągałem sobie kark (nie przerywając jazdy), do samego końca mogłem jednak bez problemu jechać na leżąco w kilkunastominutowych seriach bez zmiany pozycji. Ponieważ wszystkiego zebrało się z dziesięć godzin, obalam niniejszym mit o dłuższej mecie i niedozniesieniu.
Kilka fotek i mapka:
Tak to ja mogę rower przewozić. A i pół Hipci załapało się na fotę.© Hipek99
Uć wita nas... remontami© Hipek99
Decyzje pod Sochaczewem© Hipek99
Wisła tuż przed Wyszogrodem© Hipek99
Wisła tuż przed Wyszogrodem© Hipek99
- DST 231.89km
- Czas 10:09
- VAVG 22.85km/h
- VMAX 46.19km/h
- Sprzęt Zenon
Piątek, 17 maja 2013
Kategoria do czytania, transport, ze zdjęciem
Na agrafkę
Pierwszy kurs do pracy: Decathlon. Potem sobie przypomniałem, że mam coś do załatwienia w Airbike'u przy Rondzie Zesłańców, wiec wróciłem. A stamtąd... z powrotem, przez ul. Śmigłowca do domu. I zebrał się ładny dystans.
A pod Airbike nie ma stojaków na rowery (dziwne), więc nie mogłem oprzeć się pokusie wykonania poniższego.
A pod Airbike nie ma stojaków na rowery (dziwne), więc nie mogłem oprzeć się pokusie wykonania poniższego.
Niszcząc system. Babilon płonie! A co!© Hipek99
- DST 17.39km
- Czas 00:47
- VAVG 22.20km/h
- Sprzęt Zenon
Sobota, 11 maja 2013
Kategoria < 25km, ze zdjęciem
Zagadka dla Warszawiaków
Jeżdżenia za dużo nie było, bo wyskoczyłem tylko na chwilę, skrócić nieco kudły; na Norwegię przyda się raczej coś krótkiego. A przy okazji strzeliłem gdzieś poniższą fotkę.
Pytania:
1. Gdzie jest sfotografowane miejsce?
2. Do czego służą albo służyły poniższe kominy?
Na pierwsze odpowiedź znam, na drugie chętnie poznam.
A poza tym w sobotę poświęciłem sporo czasu na wymiany w rowerze. Hipcia dostała nowy łańcuch, kasetę i kółeczka do tylnej przerzutki, sobie kasetę z łańcuchem zmieniłem w niedzielę. Mam już też "wyprawowe" koło z tyłu.
Pytania:
1. Gdzie jest sfotografowane miejsce?
2. Do czego służą albo służyły poniższe kominy?
Na pierwsze odpowiedź znam, na drugie chętnie poznam.
Zdjęcie - zagadka. Gdzie to jest?© Hipek99
A poza tym w sobotę poświęciłem sporo czasu na wymiany w rowerze. Hipcia dostała nowy łańcuch, kasetę i kółeczka do tylnej przerzutki, sobie kasetę z łańcuchem zmieniłem w niedzielę. Mam już też "wyprawowe" koło z tyłu.
- DST 3.41km
- Czas 00:11
- VAVG 18.60km/h
- Sprzęt Zenon
Czwartek, 25 października 2012
Kategoria do czytania, transport, szukając dziury w całym, ze zdjęciem
Kursowanie i filozofowanie
Kurierzy to ciekawa grupa ludzi. Ogólnie nie mam nic do tego, że jeżdżą, jak jeżdżą, najwyżej ich ktoś na czerwonym skosi, tudzież nie mam nic do tego, że nie uznają oświetlenia przy rowerze (swoją drogą, to ciekawe, czy to tak ogólnie nie fason być kurierem i być oświetlonym?). Niemniej jednak jak widzę tłumoka, który napiernicza grubo powyżej trzydziestu (jechałem prawie trzydzieści, a tylko mi śmignął) i wali po chodniku na czołówkę z pieszym (było wąsko), bo wie, że tamten musi odskoczyć, to aż prosi się o dogonienie i załadowanie pompki w szprychy przedniego koła.
DDR przy Broniewskiego nadal się buduje. Przez tydzień nic nie ruszyło.
Gdy wracaliśmy z kursu, zauważyliśmy niezbyt ciekawy obrazek: na skrzyżowaniu z Radiową stoi sobie radiowóz na błyskotece, auto, a przy krawężniku leży rower, w co najmniej trzech częściach. Nie wiem, co się stało, bo auto było w pozycji do lewoskrętu, na środku skrzyżowania, a miało strzelone lewe lusterko i lewy bok. Pasowałoby, jakby rowerzysta uparł się zdążyć na późnym żółtym, a samochód uparł się przejechać sprawnie na swoim zielonym - albo, co chyba bardziej prawdopodobne, na odwrót. Tak czy inaczej, przy szczątkach roweru nie dopatrzyłem się żadnej lampki. Może były, ale spadły lub zostaly zdjęte, albo... albo ich w ogóle nie było. Też prawdopodobne.
Gdzieś tu w środku wrzucę link dla tych, którzy czytają to, co bazgrolę: fotki do zdjęć z wyjazdu. Uprzedzam - korzystajcie, póki możecie, bo jutro mój wybór obejrzy Hipcia i może się zdarzyć, że część zniknie ;)
Z pracy jeszcze wyskoczyłem na szybki kurs do dentysty. A jak dentysta, to sobie muszę wkleić poniższe. Bo mię się strasznie podoba. A nigdy jakoś nie pamiętałem.
DDR przy Broniewskiego nadal się buduje. Przez tydzień nic nie ruszyło.
Gdy wracaliśmy z kursu, zauważyliśmy niezbyt ciekawy obrazek: na skrzyżowaniu z Radiową stoi sobie radiowóz na błyskotece, auto, a przy krawężniku leży rower, w co najmniej trzech częściach. Nie wiem, co się stało, bo auto było w pozycji do lewoskrętu, na środku skrzyżowania, a miało strzelone lewe lusterko i lewy bok. Pasowałoby, jakby rowerzysta uparł się zdążyć na późnym żółtym, a samochód uparł się przejechać sprawnie na swoim zielonym - albo, co chyba bardziej prawdopodobne, na odwrót. Tak czy inaczej, przy szczątkach roweru nie dopatrzyłem się żadnej lampki. Może były, ale spadły lub zostaly zdjęte, albo... albo ich w ogóle nie było. Też prawdopodobne.
Gdzieś tu w środku wrzucę link dla tych, którzy czytają to, co bazgrolę: fotki do zdjęć z wyjazdu. Uprzedzam - korzystajcie, póki możecie, bo jutro mój wybór obejrzy Hipcia i może się zdarzyć, że część zniknie ;)
Z pracy jeszcze wyskoczyłem na szybki kurs do dentysty. A jak dentysta, to sobie muszę wkleić poniższe. Bo mię się strasznie podoba. A nigdy jakoś nie pamiętałem.
- DST 50.63km
- Czas 02:32
- VAVG 19.99km/h
- VMAX 38.49km/h
- Sprzęt Unibike Viper